5079
Szczegóły |
Tytuł |
5079 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5079 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5079 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5079 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek L. Komuda
TAK DALEKO DO NIEBA
Ilustracje poetyckie:
Francois Villon "Wielki Testament"
Sebastian Klonowic "Worek Judaszowy"
W mroku przemyka�y dwie postacie, o�wietlaj�c drog�
czerwon� latarni�. Rubinowy poblask wydobywa� z ciemno�ci
zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i p�askorze�bami
zdawa�y si� porusza�, jakby �ycie wst�powa�o w kamie� pod
wp�ywem purpurowej po�wiaty. Wygas�e, pomarszczone twarze
�ci�ga�y wargi ukazuj�c k�y. W�owe smoki i nagrobne
bazyliszki wi�y si� na kamiennych obramowaniach p�yt, chc�c
odstraszy� �mia�k�w, kt�rzy naruszali spok�j umar�ych. Lecz
gdy kr�g �wiat�a przesuwa� si� poza tablice, wra�enie
utajonego �ycia mija�o. Pozostawa�y czarne prostopad�o�ciany
w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawa�y si� w
tej po�wiacie bezbronne i skarla�e.
Borest kroczy� przodem utykaj�c na lew� nog�. Dla niego
to nie by�a pierwszyzna. Jednak przemykaj�cy pomi�dzy
mogi�ami Lionel czu� ch��d chwytaj�cy za gard�o. Ba� si�.
Lionel by� kar�em, mia� krzywe, kr�tkie nogi, wi�c by
nad��y� za towarzyszem, niemal bieg�, skaka� i ko�ysa�
si�. W dodatku przygina� go do ziemi ci�ar zawini�tych w
p�acht� narz�dzi.
Borest zatrzyma� si� nagle, karze� niemal wpad� na niego.
Przewodnik nas�uchiwa� chwil�, a potem niby skradaj�cy si�
ry�, zdecydowanie i mi�kko zarazem skr�ci� w prawo. Z
ciemno�ci wy�oni� si� niewyra�ny kszta�t nagrobka. Ma��
mogi�� usypano niedawno, �wie�� ziemi� grobu pokrywa� szron.
- Jest - mrukn�� Borest. - Ma�y, szykuj �opaty!
Karze� rzuci� p�acht� na ziemi�, chwyci� r�g materia�u i
szarpn��, wywalaj�c zawarto�� na traw�. Oskardy zal�ni�y w
�wietle ksi�yca. Borest roz�o�y� p�acht� tu� obok.
- Doktor Agryppa b�dzie pi�owa� ko�ci, ile tylko dusza
zapragnie - mrukn�� cicho. - I to jakiej� m��dki. Rarytas...
- D�ugo tu le�y? - spyta� cicho Lionel. - A niech to jasny
szlag! Dawno si� nie czu�em jak dzisiaj.
- Dobra, dobywamy twardziela - mrukn�� Borest w �argonie
miejskich cmentarnych hien. - Bierz tam, od g�owy.
Gdy Borest wbi� �opat� w gr�b, Lionel rozejrza� si�.
Odg�os rozszed� si� echem po wszystkich podziemnych kryptach
i katakumbach nekropolii. Borest nie rozgl�da� si�.
Pracowa�, dysz�c ci�ko. �pieszy� si�; ziemi� z grobu
wyrzuca� na p�acht� materia�u. Nie powinni zostawi� po
sobie �adnych �lad�w.
Kopali d�ugo. Lionel nie czu� ju� potu �ciekaj�cego spod
nasuni�tego na oczy kaptura. Wpatrywa� si� w ziemi�,
czekaj�c na chwil�, w kt�rej us�yszy �omot �elaza o
drewniane wieko trumny. Wr�cz modli� si�, aby nast�pi�o to
jak najszybciej. Ale gdy �opata Boresta w ko�cu uderzy�a w
co�, co odpowiedzia�o s�abym stukotem, poczu� dreszcz
przera�enia. Cmentarz wok� by� tak ponury. Milcz�ce,
oszronione drzewa i groby przygl�da�y im si� ze wszystkich
stron. Ich cienie, przeplatane pasmami ksi�ycowego �wiat�a,
dzieli�y ziemi� na szeregi czarnych i szarych plam.
Borest odgarn�� �opat� wilgotn� ziemi� z dw�ch pier�cieni
zamocowanych na wieku trumny. Podni�s� grub�, konopn� lin�
i prze�o�y� przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i
chwycili ko�ce sznura. Co� zatrzeszcza�o cicho, gdy
poruszyli skrzyni�. By�a ci�sza i bardziej masywna ni� si�
spodziewali. Min�a d�uga chwila, nim spocz�a na stercie
piasku. D�bowa, solidna trumna z mosi�nymi okuciami w
kszta�cie gryf�w i or��w wygl�da�a z�owieszczo. Lionel
rozejrza� si� niespokojnie. Wyda�o mu si�, �e krzaki przy
�cie�ce, kt�r� przyszli, nie stoj� tak, jak powinny. Jak
sta�y za dnia. Albo zbli�y�y si� do siebie, albo by�o ich
wi�cej.
- Borest! - wykrztusi�. - Co my... Co my robimy?
- Przesta� gl�dzi�. Ch�do�y�e� ju� przednich twardzieli!
Dob�dziemy i tego.
- Tej - szepn�� Lionel. - M�odo sko�czy�a.
- Arystokratka, psia j� ma�! - Borest wbi� �om w
szczelin� mi�dzy wiekiem a podstaw� trumny. - Chyba sama
si� wyko�czy�a, czy jak.
Karze� przygryz� wargi. Dostrzeg�, �e i po wysuszonej,
pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Boresta sp�ywaj�
grube krople potu. Rabu� schyli� si�, jego wielka,
pozbawiona w�os�w i brwi g�owa wychyli�a si� z kaptura. Z
ca�ej si�y podwa�y� �omem wieko. Rozleg� si� cichy trzask
p�kaj�cego drewna. Lionel poczu� dreszcze.
Wbi� oczy w wieko, czekaj�c na to, co mia�o si� spode�
wy�oni�. Borest odrzuci� w bok pokryw�.
Nic si� nie sta�o. Zmar�a le�a�a cicho, spokojnie, z
twarz� okryt� bia�ym welonem i jasnymi w�osami rozrzuconymi
wok� g�owy. Przez ciemn� tkanin� Lionel widzia� �mierteln�
blado�� jej lica. R�ce skrzy�owane mia�a na piersiach... Te
piersi - wyobra�a� je sobie, cho� nigdy ich nie ogl�da� -
powinny by� du�e, pe�ne kobiecego powabu, pod tkanin�
musia�y kry� ciemne sutki, wznosz�ce si� stromo nad p�askim
brzuchem i smuk�� tali�... Lionel patrzy� uwa�nie. Zwykle
pragn�� kobiet wydobywanych z tych starych trumien. Wiedzia�
dobrze, �e ze swoim pokracznym cia�em nie ma co marzy�
nawet o najgorszych z miejskich dziwek, wi�c zamiast �ywych
mia� zmar�e. By�y lepsze. M�g� robi� z nimi to, co chcia�.
Ale ta... Z ni� by�o inaczej. Cz�sto razem z Borestem
gwa�cili martwe cia�a, lecz teraz nie czu� po��dania.
- No i co... Martwa. Arystokratka. - mrukn�� Borest. -
Dziwne, �e pochowali j� w trumnie. No, wsadzamy j� do worka
i sp�ywka!
Lionel spojrza� na pi�kn�, blad� twarz zmar�ej. Nie
naznaczy� jej jeszcze rozk�ad... R�ce kobiety wyci�gni�te
wzd�u� tu�owia by�y szczup�e i smuk�e. Wzd�u� tu�owia...
Co� tu nie pasowa�o...
- Borest! - wykrzykn��. - Ty stary durniu!
- Co tam mamroczesz? - mrukn�� opryszek. Pochyli� si� nad
le��c�, a wtedy karze� zrozumia�. Te d�onie... Te martwe
d�onie nie powinny, nie mog�y same znale�� si� po obu
stronach cia�a, skoro wcze�niej spoczywa�y na piersiach.
- Co si�... - zacz�� Borest. Niespodziewanie w oczach
zmar�ej zab�ys�y dwa ogniki bia�ego �wiat�a. Lionel
odskoczy� dalej, a z martwego cia�a wzbi�y si� w g�r� bia�e
p�omienie.
- Pali!!! Pali mnie! - zawy� Borest. Bia�y niby rozgrzane
�elazo p�omie� spowi� jego posta�. P�aszcz i wytarty kubrak
zaj�y si� w jednej chwili jasnym ogniem. Lionel krzykn��.
O�lepiony, skoczy� za najbli�szy nagrobek. Potem wyjrza�,
os�aniaj�c twarz d�o�mi.
Borest p�on��. Z cia�a, z ubrania, wydobywa�y si�
poskr�cane j�zyki bia�ego ognia. Rabu� nie krzycza�.
Lionel czu� mdl�cy sw�d pal�cego si� mi�sa. Borest pad� na
kolana, a w�wczas karze� odwr�ci� si� i pocz�� biec.
P�dzi� co tchu potykaj�c si� o nagrobki, wpadaj�c na
kamienne p�yty i tablice. Z ty�u za sob� us�ysza� jeszcze
cichy szum, ale wtedy dopad� ju� bramy cmentarza i
przemkn�wszy przez ciemn� czelu��, pu�ci� si� p�dem w d�
uliczki.
W cuchn�cej st�ch�ym piwem i zmursza�ym drewnem gospodzie
"U Matjasza" nie by�o tej nocy wielu go�ci. Oczywi�cie
gospoda nie �wieci�a pustkami. Dla samego Matjasza
bynajmniej pusta nie by�a, bowiem w szynku zebrali si� tej
nocy najwi�ksi �otrowie z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie,
hultaje, oczajdusze, �wi�tokradcy i cmentarni rabusie. Przy
starych, zalanych winem sto�ach rodzi�y si� plany przysz�ych
wyst�pk�w, wszystkich w�ama�, kradzie�y, napad�w.
G��wn� osob� w towarzystwie by�a okaza�a posta�. Na
stole, pogwizduj�c beztrosko, siedzia� puco�owaty grubasek w
porwanym kubraku. Jego rumiana, poznaczona bliznami twarz
wygl�da�a jeszcze m�odo, cho� oszpecona by�a opuchlizn� i
czerwona z pija�stwa. Gdy rabu� gwizda�, spoza jego warg
ukazywa�y si� po�amane, ��te z�by. Kiedy odrzuca� z czo�a
rzadkie w�osy, ods�ania� czerwonawe blizny, jakby po dawnym,
�le zagojonym poparzeniu. Znudzony bezczynnym siedzeniem
si�gn�� po le��c� na stole lutni� i uderzy� w struny.
Brzd�ka� do�� udanie i w gwar rozm�w, w pijackie chrapanie
�pi�cego pod sto�em brodatego rzezimieszka wdar�y si� nagle
s�owa piosenki:
Przyszed� do mnie �otr w �upanie podartym
Ojca nie mia� jako �yw, jest w�asnym b�kartem
K�dy s�u�y� - kijem dawano mu myto
Jego matk� dwa razy u pr�gierza bito
Wychowanie takie mia�, jako si� urodzi�
Wszystko w browarze lega� albo dziady wodzi�
Ukrad�szy k�s rzemios�a, w�druje po �wiatu
Nie godzien tylko wisie� albo oddan katu.
- Przesta�by� muzykowa�, Villon - odezwa� si� starszy
m�czyzna w koronkowym �abocie pod szyj�, z resztkami w�os�w
przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. - O sobie samym
�piewasz? Przecie twoja matka by�a kurw�, nie?!
- Od mojej matki to ty si� odwal, Sporton. W ko�cu nie
spu�ci�a mnie do rzeki.
- Co i gorzej, gdy� z�odziej z ciebie �aden, Villon -
stary podni�s� do twarzy praw� r�k�. Zamiast d�oni, uci�tej
za kradzie�, gdy mia� dziesi�� lat, widnia� szeroki, ostry
hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sportona po
prostu Hakiem. - Spartoli� robot�. Mia�e� taki dom do
och�do�enia...
- My�la�em, �e stra� nadesz�a. Mia�em czeka�, a� wielebny
kat Piotrek Kr�ciko�o mi po�wieci? Ty by� mo�e sta� i
czeka�, a� ci� przydybi� g��by?!
Hak u�miechn�� si� chytrze. Jego ma�e przekrwione oczka
patrzy�y uwa�nie na m�odego rzezimieszka. Villon spojrza� na
Carnasa i Hansa. Sporton zaczyna� go denerwowa�. Po raz
kolejny w ci�gu ostatnich dni. Tak... Czy aby nie pr�bowa�
podwa�y� jego pozycji w towarzystwie? Mo�e powinien z nim
sko�czy�? Odruchowo dotkn�� r�koje�ci tkwi�cego za pasem
sztyletu. M�g� poczeka�, rozprawi� si� z Hakiem cho�by za
tydzie�. A mo�e zreszt� tamten mia� racj�? Ostatnia robota
posz�a fatalnie. Nie do��, �e nie obrobili domu bogatego
kupca, to jeszcze Villon stoj�c na lipie narobi� rabanu,
my�l�c, �e nadchodzi stra� miejska. Uciekali jak ostatni
g�upcy. I pomy�le�, �e tak naprawd� us�ysza� tylko kilku
sp�nionych tragarzy. Wprawdzie wcze�niej popili t�go u
Matjasza, ale do tej pory nie m�g� darowa� sobie b��du.
Cholerny �wiat - pomy�la� - znowu b�d� trupy. Ale z Hakiem
mog�a by� trudna sprawa... My�l�c o tym wszystkim zapragn��
wyj�� na �wie�e powietrze. Opu�ci� cuchn�c� nor�, wzbi� si�
gdzie�, da� sobie spok�j z �yciem. Ostatniego cz�owieka
zabi� trzy miesi�ce temu. To by�o na rynku, w awanturze.
Teraz znowu szykowa�a si� rze�nia.
Od �ycia si� nie ucieknie - przemkn�o przez g�ow�
Villona. - Trzeba przyj�� je takim, jakim jest. Wspomnia�
swoj� jedyn� pr�b� opuszczenia tego pado�u, kiedy by�
jeszcze ch�opcem. Stary strych, konopna p�tla i chyboc�cy
sto�ek. Nie by� dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez
trudu. Potem matka �a�owa�a, �e to zrobili. Mia�a g�b�
wi�cej do wykarmienia.
Kto� ci�gn�� Villona za r�kaw. Otworzy� oczy. Obok niego
sta� stary Matjasz.
- Co, ju� sko�czyli�cie? Chyba jest warta tych pi�ciu
rojali?
- Do�� �wie�a jak na kurw�. Chod� ze mn� do sieni.
- A co jest?
- Nie wiem - szepn�� Matjasz. - Lionel przyszed�. P�acze.
- Carnas - szepn�� Villon w stron� siedz�cego nie opodal
m�odego z�oczy�cy o �niadej, cyga�skiej cerze - chod� ze
mn�.
M�ody rzezimieszek b�ysn�� w u�miechu bia�ymi z�bami.
Villon by� go ca�kowicie pewien. Carnas nie cierpia� Haka.
Przy tym by� dobrze wprawiony w walce na sztylety.
Bez s��w pod��yli za ober�yst�. Matjasz wprowadzi� ich do
mrocznej sieni. Cuchn�o st�chlizn� i wilgoci�. W s�abym
blasku przes�czaj�cym si� z g��wnej izby Villon dostrzeg�
postrz�piony, skulony �achman na �awie w k�cie. Potem
us�ysza� szloch. K��b szmat poruszy� si� ukazuj�c blad�
twarz. Co� mokrego skapn�o na stare deski pod�ogi.
- Lionel? - Villon przyjrza� si� uwa�niej pokracznemu
kar�owi. - Co si� dzieje?
- Boresta zabili... - wyszlocha� kaleka.
Carnas wypu�ci� z sykiem powietrze. Villon poruszy� si�
niespokojnie.
- Co�cie robili? Ch�do�yli�cie trupy?!
- Jak co tydzie� - wyj�cza� Lionel. - Villon.
Otworzyli�my rympel. Znaczy si� trumn� po waszemu. Mieli�my
doby� twardziela... A ona... martwa, sztywna znaczy, jak nie
wybuch�a p�omieniami. I Boresta, Boresta... spali�o.
Villon obejrza� si� na Carnasa. Tamten po�o�y� d�o� na
r�koje�ciach sztylet�w.
- Borest by� dobry z�odziej - mrukn��. - Nie raz stawia�.
Nie mo�na ostawi� tak przyjaciela.
- To i nie ostawim, cholera! Lionel, co si� sta�o?
Kogo�cie dobywali? M�w�e ja�niej.
- Arystokratk�... Odwalili�my wieko, a potem... Ona
otworzy�a oczy. W nich - sapn�� i roz�o�y� bezradnie r�ce -
w nich by�y p�omienie.
- Cholera by wzi�a - powiedzia� cicho Villon. Boresta
zna� od paru lat. Nie pochwala� jego procederu, ale tamten
by� mimo wszystko dobrym kompanem. Cz�sto musia� wys�uchiwa�
jego zwierze�. Prawda, �e potem chcia�o mu si� od nich
rzyga�, lecz Borest p�aci� bez szemrania za obydwu. Wi�c
czu� jakby d�ug wdzi�czno�ci.
- Nie chce mi si� wierzy�. Umrzyki nie staj� w
p�omieniach. Mo�e trafili�cie na upiora?
- To nie m�g� by� upi�r - upiera� si� Lionel. -
Sprawdzali�my. To nie martwy. Tylko co� innego.
- Ale co? Martwa dziewka zaczyna si� pali�, ni st�d ni
zow�d?
- Villon, to nie by�y zwyk�e p�omienie. Ja nie widzia�em
ziemskiego ognia. Villon, my�l�e rozumniej. Przecie nie
zwariowa�em.
Grubawy �otr milcza�. Karze� wpatrywa� si� we� z moc�,
trudno by�o nie uwierzy� w jego s�owa.
- Wiesz co, id� si� napij - mrukn�� do Lionela. - I nie
my�l o tym.
- Ona go spali�a. Villon, porad� co�. Przecie lubisz
zagadki.
- Poszed� won!... Carnas!
- Jestem.
- Wypytaj, kto le�a� w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty
my�lisz?
- Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widzia�em.
- Tym lepiej. Id� z nim - wskaza� izb� ruchem g�owy. -
Spotkamy si� wieczorem.
- A ty?
- Ja jeszcze gdzie� zajrz�.
Carnas ulotni� si�. Villon wyszed� z sieni, pchn��
niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochyli� g�ow�
przechodz�c przez pr�g. Ogarn�� jednym spojrzeniem izb�
o�wietlon� w�t�ym �wiat�em kaganka i siedz�c� na
rozgrzebanym �o�u kobiet�. By�a jeszcze m�oda, nawet �adna.
Mia�a regularne rysy, d�ugie, jasne w�osy i wci�� niewinne
spojrzenie. Niez�a dziewka - przemkn�o mu przez g�ow�.
Naprawd� mog�a zrobi� karier� jako ulicznica.
- Zbieraj si�.
W milczeniu zakry�a nagie piersi koszul�. Villon zauwa�y�
w jej oczach �zy.
- Co jest, Margot?!
- Dlaczego - spyta�a cicho - dlaczego ty mi kaza�e�... z
Matjaszem?
- Zamknij g�b�, g�upia dziwko - mrukn�� zez�oszczony. -
Musz� wyj��. Zobaczymy si� wieczorem.
- Dok�d idziesz? Nie chc�, �eby� mnie tak zostawia�.
Villon poczu� narastaj�c� z�o��. Wszystko by�o tego
wieczora nie tak. Chwyci� dziewczyn� za jasne w�osy i
uderzy� w twarz. J�kn�a, wyrwa�a si�, przycisn�a g�ow� do
�ciany.
- Masz mnie s�ucha�, g�upia - wycedzi� przez z�by. -
A jak do wieczora nie zobacz� paru dukat�w, tak obij� ci
�liczn� twarzyczk�, �e b�dziesz straszy� staruch�w w
bramach.
- Villon - j�kn�a cicho - Villon, ja... - Chcia�a si�
zerwa� z legowiska ku niemu, ale odepchn�� j� mocno i ruszy�
do wyj�cia.
- Masz si� przespa� z Alfredem! - rzuci� przez rami�. -
Da ci za to dwa rojale.
- Villon! Villon! - krzykn�a, ale ju� jej nie s�ysza�.
Wyszed� z izby, skin�� Carnasowi, a potem ruszy� do drzwi.
Na progu za�piewa� znowu:
Gdy w �o�e wr�ci moja kurwa bez szel�ga
Z wciek�o�ci zbiera mnie szale�stwo czyste
Chwytam za kiecki, sam chwytam si� dr�ga
Wo�am, �e przechlam jej szmaty do nitki
A� ona na to - ha, �cierwo sobacze!
Krzyczy, przeklina, pod boki si� bierze
�e mi tkn�� nie da. W�wczas siniec brzydki
Na g�bie pi�ci� sumiennie jej znacz�
W burdelu, k�dy mamy zacne �o�e!
Gdy Villon wychodzi� z szynku, by� �wit. Obwieszczany
turkotem ci�kich, wy�adowanych towarami woz�w zmierzaj�cych
na targ. Rozpoczynany ha�asem otwieranych, przegni�ych
okiennic i d�bowych wr�t. Na w�skie, cuchn�ce b�otem i
�ajnem ulice Rienn wylega� obdarty, wyg�odzony, ha�a�liwy i
swarliwy t�um. Przekupnie i kupuj�cy, tragarze i robotnicy,
sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy ch�opi. Miejskie
kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, stra�nicy i
stajenni, poganiacze mu��w, drobni kupcy, �ebracy i szelmy,
z�odzieje i paserzy... Pot�ny ko�owr�t rozpoczyna� nowy,
kolejny obr�t, jak by�o od niepami�tnych lat. Po
dziesi�tkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta,
wypluwa� z siebie zniszczone, z�achmanione istnienia -
�ebrak�w, kaleki, zgrzybia�ych starc�w �yj�cych na �asce
syn�w i c�rek. Takich jak ci, kt�rzy siedzieli pod �cianami
dom�w wyci�gaj�c r�k� po wsparcie. Z�odziei i morderc�w. I
ma�e dzieci, kt�re dorasta�y i w��cza�y si� w to od nowa.
Cho� w g�rze ch�odny, jesienny wiatr p�dzi� k��by chmur,
w w�skiej ulicy pomi�dzy dwoma �cianami domostw, w przesmyku
wyznaczonym lini� stromych, opatrzonych sterczynami dach�w,
panowa�a duchota. Villon szed� szybko poprzez t�um. W
ostatniej chwili uskoczy� przed rozp�dzonym wozem i unikn��
�wiszcz�cego rzemienia, jakim zamachn�� si� wo�nica.
Nast�pi� na nog� starej j�dzy d�wigaj�cej zat�uszczony
tobo�ek, odskoczy� przed jej zakrzywionymi pazurami. Z
lubo�ci� ws�ucha� si� w potok przekle�stw dobywaj�cy si� z
ust staruchy. By� u siebie, by� w mie�cie, tchn�cym woni�
rozk�adaj�cych si� mur�w i zbutwia�ego drewna, smrodem
odchod�w i gnij�cych w nich ludzkich wrak�w. Czasami a�
podskakiwa�, ciesz�c si� ze wszystkiego. Z tego, �e �y�,
czu� i widzia� wszystko doko�a. Przygl�da� si� t�umom. Z
pozoru wydawa�oby si�, �e to miasto - toczone przez
zgnilizn� zbiorowisko dom�w z kamienia i drewna - cuchn�cy
labirynt ulic, na kt�rych kr�lowa�a zbrodnia i bezprawie,
smr�d �ciek�w i od�r nie mytych cia�, zabija�o ludzi, zanim
doczekaj� m�odzie�czego wieku. A jednak ulice ci�gle by�y
zat�oczone. Cuchn�ce, prze�arte zgnilizn� �ono Rienn rodzi�o
coraz to nowe cz�owiecze zast�py.
Weso�e to by�o miasto. Ot, kilka krok�w dalej, Villon
zobaczy� bram�, w niej za� przekupnia - du�ego, ros�ego o
czerwonej g�bie, w futrzanej czapie na g�owie. Id�cy z
przeciwka tu� pod murem, bosy, ma�o rozgarni�ty wida�
ch�opak nie dostrzeg� straganu. Pewnie by� pierwszy raz w
Rienn, bo z otwartymi ustami wpatrywa� si� w fasady
miejskich domostw. Potkn�� si�, a potem zaczepi� kolanem o
desk� przekupnia. Drewniana konstrukcja rozpad�a si�, a
g��wki kapusty i zwi�d�e brukwie posypa�y si� w b�oto. W
okamgnieniu podeptali je przechodnie. Sprzedaj�cy nawet nie
krzykn��. Bez s�owa chwyci� wyrostka za gard�o, a potem
pchn�� pod �cian�, zamachn�� si� i uderzy� pi�ci� w twarz.
Bi� d�ugo, do krwi, nie zwracaj�c uwagi na wycie i krzyki.
Villon roze�mia� si�.
- Na wie�� z hultajem! - zakrzykn�� weso�o. - Wsiok
przyjecha�, nie wie, jak si� chodzi po mie�cie!
Nieco dalej, przy jednym z zako�czonych ostro�ukowo
portal�w, w podsieniu, jazgota�y swarliwie trzy stare babiny,
zgarbione pod ci�arem trzymanych na plecach tobo��w.
- Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co
robiom. Jakie to rzeczy si� w �mieciach znajduje - m�wi�a
pierwsza, zgi�ta jak pogrzebacz.
- I jak brudzom. Wstydu nie majom - doda�a druga.
- Ta Larysa to dziwka. W zesz�ej niedzieli dw�ch gach�w
mia�a - doda�a trzecia, przyg�upia, z oczyma wielkimi jak
spodki. - I to na raz. To jak oni j� robili? Przez zadek?
- Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! - zawo�a� weso�o
Villon. - Ile �mieci ka�da ze�re, zanim p�knie?
- Co to? Kto to? - zapyta�a ostatnia, rozgl�daj�c si�
g�upawo.
- To hultaj - sykn�a jadowicie trzecia i wskaza�a
kosturem Villona. - Ty szelmo, ty z�odziejski wyrodku!
Obra�asz uczciwych ludzi.
- Ciszej, ciszej, stara ruro! - zakrzykn�� weso�o. -
Jeszcze tw�j starszy us�yszy i znowu b�dziesz liczy� �ebra
na schodach!
- To jest Villon! - warkn�a trzecia, najbardziej
przygarbiona. - Ty szelmo! Ty �obuzie! Zobaczysz, przyjd�,
jak ci� b�d� wieszali na rynku!
- To nie tak pr�dko, stara! Pr�dzej kto� ci zrobi b�karta
na �mietniku!
- To ju� szczyt! Gdzie stra�?! �eby taki szelma obra�a�
spokojnych ludzi! - wykrzykn�a w furii. Villon tylko
zarechota� i znikn�� w t�umie.
Nie min�o wiele czasu, gdy ulica sko�czy�a si� nagle, a
przed Villonem otworzy�a si� wielka przestrze� placu
zastawionego setkami brudnych kram�w i szop. Przestrze�,
ograniczona dot�d dwoma �cianami dom�w z ceg�y i kamienia,
nagle rozbieg�a si� na boki, zrobi�o si� lu�niej,
przestronniej. Ponad poszarpanymi, nadgryzionymi z�bem
czasu dachami dostrzeg� Villon strzeliste, wznosz�ce si�
stromo nad miastem g�rskie szczyty i ponure, skaliste turnie.
Rienn zbudowane by�o na samym przedg�rzu; od wschodu,
po�udnia i p�nocy otacza�y je szare, pos�pne szczyty.
Villon ch�on�� wszystko zmys�ami. Przenika� gwar
targowiska, krzyki, �miechy ladacznic, wo� b�ota zmieszanego
z gnojem i odchodami, t�ok, �cisk, przekle�stwa. Odg�osy
targowania, zwady i �oskot ko�skich kopyt. Otworzy� si� na
to, ch�on�� ca�� swoj� dusz� zwyk�y, codzienny gwar
przekl�tego miasta zgnilizny i ropiej�cych wrzod�w, miasta,
kt�re by�o niemal takie samo jak ka�de inne w ksi�stwie
Confarrearo. By� jego cz�ci�. Wiedzia� to dobrze.
Znienacka co� uderzy�o Villona w g�ow�, w�ar�o si� w jego
jestestwo, bole�nie o�lepi�o oczy. To tylko wiatr rozegna�
zas�on� chmur, a spoza szarych, ponurych ob�ok�w wyjrza�
promie� s�o�ca. Villon zakl��, nie mog�c znie�� �wiat�a.
Jego oczy przywyk�y od lat do poruszania si� w p�mroku,
wi�c szybko skoczy� w cie� najbli�szego z kram�w. Tu
odetchn�� z ulg�. Spojrza� w niebo, deszczowe chmury powoli
odchodzi�y w dal. Spoza szczelin w ich szarej pokrywie
prze�witywa�y bia�e, puszyste ob�oki, rozja�nione biel�
s�o�ca, dalekie, tajemnicze. Nie lubi� ich. C� z tego, �e
by�y pi�kne, skoro nikt nie m�g� nigdy dosi�gn�� ich stop�,
skoro nigdy nie uczyni�y nic po�ytecznego dla ludzi.
Nag�e potkni�cie o rozchybotan�, kamienn� p�yt� -
pozosta�o�� po dawnym miejskim bruku Rienn - przywr�ci�o go
rzeczywisto�ci. Znowu przemyka� mi�dzy straganami z
wtulon� w ramiona, spuszczon� g�ow�. Ukradkiem zerkn�� na
�ciany rynku, na wielkie, okaza�e kamienice. No tak.
Wszystko, co z�e na tym �wiecie, dzia�o si� z przyczyny
bogatych. Villon by� o tym absolutnie przekonany. To oni -
patrycjusze s�awetnego miasta Rienn - obdzierali do cna
n�dzarzy, wyduszali ostatni grosz z ich sakiewek, a sami
bawili si�, pili i hulali za pieni�dze n�dznik�w. Dlatego
te� Villon nie mia� wobec nich �adnych skrupu��w. Wiedzia�
dobrze, �e podcinaj�c gard�a i obcinaj�c p�kate mieszki,
odbiera� tylko to, co ich w�a�ciciele zabrali innym.
Obejrza� si� jeszcze na wielkie, okaza�e domy, a potem
skr�ci� w w�sk�, opadaj�c� w d� uliczk�.
Arfurta obudzi�o s�o�ce. ��te, jesienne, ale jeszcze
pi�kne promienie �wiat�a wlewa�y si� do pokoju przez szpar�
w �le zaci�gni�tej zas�onie. By� poranek. Pi�kny �wit po
mro�nej nocy.
Arfurt le�a� przez chwil� w po�cieli. Nie czu� si� �le,
b�l, jaki dr�czy� go po odej�ciu Nirweny, nie by� ju� tak
dotkliwy. Wszystko przemin�o, ale przecie� tak naprawd�
znaczy�o niewiele. Arfurt wsta� z �o�a. Podszed� wolno do
ostro�ukowego okna. Przez oprawione w o��w szybki widzia�
s�o�ce. Dom, w kt�rym mieszka�, zbudowano w najokazalszej
cz�ci rynku, obok sadyb bogatych patrycjuszy i
nowobogackich kupc�w. Przed Arfurtem by�a teraz wielka
przestrze� miejskiego targowiska, a na wprost okien blask
s�oneczny rozszczepia� si� na czarnych, strzelistych wie�ach
najwi�kszej katedry Rienn. Poczu� mimowolny dreszcz na
widok ostrych, strzelaj�cych w niebo iglic, pot�nych
filar�w budowli, ogromnych przyp�r i mrocznych gzyms�w
ozdobionych setkami szczerz�cych z�by w u�miechu
maszkaron�w. Wielkie, czarne blendy pod zawijasami okap�w
spogl�da�y na� niby potworne �lepia ogromnego smoka. Spu�ci�
wzrok ni�ej, na umieszczon� nad wej�ciem galeri� dwunastu
ojc�w �wiata. Tych, kt�rzy dali niegdy� ludziom woln� wol�
wyboru, m�dro�� i rozum. Co przechytrzyli przedwiecznego
Boga. Widzia� ich wynios�e, czarne pos�gi, spogl�daj�ce
jakby na k��bi�cy si� w dole ludzki t�um. On zna� ich
prawdziwe imiona... Asmodeus, Prussar, Avistel, Vobis,
Balthin, Lurey i wszyscy pozostali.
Kiedy�, kiedy� ta katedra by�a inna. Jeszcze zanim Alfred
de Vary og�osi� si� herezjarch�, zanim kr�l Francji zosta�
odparty spod miasta, zanim wybuch�a wielka wojna Francji z
Angli�, czczono tutaj imi� Boga. Katedr� Rienn przej�li
nowochrzcze�cy. Ci, kt�rzy pozostali wierni naukom Ko�cio�a,
korzystali ze �wi�tyni poza miastem. A czas przemin��, nawet
papie� przesta� upomina� si� o swoje, wida� mia� wa�niejsze
sprawy na g�owie. Zreszt� kt�ry papie� mia�by upomina� si� o
zbawienie mieszka�c�w Rienn? Ten z Awinionu czy ten z Rzymu?
A mo�e ten trzeci, wykl�ty przez obydwu? Nigdzie, dos�ownie
nigdzie nie by�o spokoju. Ca�ym �wiatem wstrz�sa�y wojny.
Anglicy wyci�li po�ow� rycerstwa francuskiego pod Agincourt,
Cesarstwo wiod�o wielkie spory wewn�trzne, Polacy wesp� z
poga�skimi Litwinami i Tatarami wygubili Zakon Krzy�acki. A
wsz�dzie panowa�a jednakowo - n�dza i g��d. Nie by�o dok�d
i��. Bazylea, Lion, Mediolan, Rienn... Wsz�dzie by�o tak
samo.
Dochodz�cy spoza drzwi ha�as sprawi�, �e odwr�ci� wzrok
od okna. Us�ysza� czyje� krzyki, biadolenie, a potem
trza�ni�cie drzwi, gdzie� na dole, chyba w sieni.
- Bruno! Bruno!
Na schodach rozleg�y si� szybkie, mocne kroki. Wezwany
lokaj wszed� do pokoju.
- Co to za awantura na dole?
- Jaki� b�kart zamarz� na naszych schodach w nocy, panie.
Jasna krew by go zala�a. Mia�a z pi�� wiosen. Teraz przysz�a
m�oda dziwka i m�wi, �e to jej dziecko. Z�ota chcia�a,
panie. No to j� wygoni�em za pr�g, panie. Przekle�stwo z t�
ho�ot�! L꿹 si� ka�dego roku na nowo! Zaraza by ich
wydusi�a.
- Bruno! - przerwa� lokajowi Arfurt. - To dziecko
naprawd� zamarz�o przed naszymi drzwiami?
- Sama j� tam zostawi�a. N�dzarki tak zawsze, panie. Do
cna by nas rozdrapa�y. Dlatego kaza�em jej i�� precz!
- Odejd�! - wyrzuci� z gniewem Arfurt. - Zostaw mnie
samego.
Gdy Bruno odszed�, Arfurt wr�ci� do okna. Spojrza� w
s�o�ce nie mru��c powiek, pozwoli�, aby z�ocisty blask
wype�ni� oczy. Potem odsun�� zasuw� i pchn�� oszklone ramy.
Wyjrza� na plac targowy, lecz w�wczas w jego oczy uderzy�
gwar ulicy, w nozdrza za� wo� zgnilizny i �ajna. Arfurt
zadygota�. Mia� do�� tego �wiata. Do�� n�dzarzy, kt�rzy
przesiadywali pod �cianami dom�w, do�� tych wszystkich
ludzi, dla kt�rych nie m�g� nic zrobi�.
Zni�y� wzrok. Dostrzeg� id�cego mi�dzy straganami
zgarbionego �aka lub pr�dzej rzezimieszka. Arfurt widzia�
ca�� jego n�dz�. Zastanowi� si�, co dla kogo� takiego, jak
�w oberwaniec znaczy� mog�o pi�kno. Zapewne kolejn� noc z
cuchn�c� dziwk� czy cudze poder�ni�te gard�o. W�tpliwo�ci co
do osoby cz�owieka w dole rozwia�y si� w chwili, gdy
obszarpaniec podni�s� g�ow�, spogl�daj�c w s�o�ce, a potem,
niby d�gni�ty no�em, skoczy� w cie�; pewnie zl�k� si�
z�ocistego, padaj�cego z g�ry blasku. Wola� ciemno��.
Arfurt zatrzasn�� okno, odcinaj�c si� od smrodu i gwaru
targowego placu. Podszed� do inkrustowanego z�otem
sekretarzyka i odsun�� g�rn� szuflad�. Si�gn�� po z�o�on�
kart� pergaminu. Wspomnienie o Nirwenie powr�ci�o znowu.
Wzi�� w r�k� sztylet pokryty arabskimi napisami. Wiedzia�,
�e czas jeszcze nie nadszed�, ale nie m�g� wytrzyma�, aby
nie pomy�le� o tym, co mia�o si� niebawem wydarzy�. Mia�
dosy� tego �wiata. Pragn�� st�d uciec, wzbi� si� w niebo i
trafi� tam, hen, w podob�oczne przestrzenie. Przez chwil�
pie�ci� ostrze w d�oniach.
- Jeszcze nie czas - wyszepta� cicho.
Cmentarz po�o�ony by� niemal na samym zboczu skalistego
wyst�pu skalnego. W blasku jesiennego s�o�ca wygl�da� na
mniejszy, bardziej przytulny. Wiatr szele�ci� �d�b�ami
usch�ych traw, podrywa� z ziemi po��k�e li�cie. Ten
cmentarz by� stary, prawie zapomniany. Kiedy� chowano tu
bogatych mieszczan i kupc�w, pozosta�y po nich tylko stare,
pop�kane tablice na rozmytych przez deszcze nagrobkach.
Teraz nekropolia s�u�y�a przede wszystkim za miejsce
spoczynku biedak�w, samob�jc�w, morderc�w i z�odziei.
Villon wyjrza� zza kamiennej p�yty, widzia� ponad dachami
dom�w poszczerbione wie�yce Wysokiego Zamku. Przes�ania�y
p� horyzontu, straszy�y czarnymi otworami ostro�ukowych
strzelnic. Zamek - os�aniaj�cy jedyn� drog� do miasta
pomi�dzy zakolami rzeki Aare - od dawna le�a� w ruinie. Jego
wymar�e, pozbawione dach�w budowle sta�y si� siedliskiem
�ebrak�w i w��cz�g�w. Bajlif Rienn rezydowa� w Zamku Niskim,
po�o�onym u st�p skalistego wyst�pu d�wigaj�cego Wysoki, za�
ksi��� Confarrearo - Henryk Czarny, mia� sw�j zamek daleko
st�d, na po�udniu. Tak... wszystko w tym mie�cie powoli
obraca�o si� w gruzy. Nie budowano ju� wielkich dom�w i
zamk�w, a miejsce kamienic z dnia na dzie� zajmowa�y
�mierdz�ce lepianki.
Szybko odnalaz� gr�b rozkopany przez Lionela i Boresta.
Nikt tu nie przyszed� od ostatniej nocy. Nikt nie zakopa�
ziej�cej w ziemi jamy, z kt�rej wydobyto trumn�. W�r�d trawy
le�a�y jeszcze oskardy rabusi�w.
Villon zajrza� do grobu. Nigdzie nie by�o trumny.
Schyli� si� ni�ej nad rozgrzeban� mogi�� i zamar�. Na piasku
le�a�o troch� nadpalonych drzazg, kilka poczernia�ych
kawa�k�w drewna. Spojrza� doko�a. Przekrzywiona tablica
nagrobna na s�siedniej mogile by�a okopcona. Po drugiej
stronie do�u dostrzeg� du�� plam� popio�u. Ostro�nie dotkn��
go d�oni� - szary proch lepi� si� do palc�w. W g�stym pyle
dostrzeg� kilka poczernia�ych kawa�k�w ko�ci, jaki�
nadtopiony guzik... A wi�c tyle pozosta�o z Boresta. Spali�
si� na popi�. Lionel nie �ga�. Szata�ska moc zmar�ej
spopieli�a tak�e trumn�.
Czu� narastaj�cy zawr�t g�owy. Opar� si� o poblisk� p�yt�
nagrobn�. O co tu chodzi�o? Trup staj�cy w p�omieniach po
otwarciu trumny? Mo�e to pu�apka? Ale kto zastawia�by tak�
pa�� w grobie dziewki pogrzebanej na zapuszczonym cmentarzu?
Mo�e wszystko jest bardziej skomplikowane, ni� przypuszcza�?
Nie wiedzia�, kim by�a zmar�a. Lionel wspomina� o
arystokratce. Szlachetnie urodzona na takim cmentarzu? I co
sta�o si� z cia�em? Czy te� zmieni�o si� w popi�? A mo�e
zmar�a by�a upiorem?
Obszed� gr�b doko�a. Nie znalaz� �lad�w st�p. Lecz nagle
w�r�d zdeptanych, uschni�tych chwast�w dostrzeg� pi�ro.
Du�e, twarde i mocne. Pora�aj�ce nieskaziteln�, czyst�
biel�. Na pewno nie nale�a�o do �adnego ze znanych
Villonowi ptak�w. Podni�s� pi�ro i patrzy� na nie
oszo�omiony. Sk�d i dlaczego si� tu wzi�o?
Wzni�s� wzrok ku s�o�cu. Spali�o nienawyk�e do �wiat�a
�renice, wbi�o si� w g��b czaszki tysi�cami k�uj�cych
promieni. Pogrozi� pi�ci� niebu, a potem skuli� si�,
nasun�� kaptur na g�ow�. Musi rozwik�a� jeszcze niejedn�
tajemnic� zwi�zan� z tym grobem. Dowiedzie� si�, co tu si�
sta�o i sk�d wzi�o si� pi�ro - klucz do podniebnych
przestrzeni. Ten ptasi znak chmur, ob�ok�w i niebieskich
otch�ani, kt�rymi tak gardzi�, bo by�y nieosi�galne dla ludzi,
doprowadza� go do sza�u.
,..lecia� ku s�o�cu. Podniebne przestrzenie, kt�re
ogl�da� kiedy� z ziemi, osza�amia�y bezmiarem. By�y ogromne,
puste, ale niesamowicie majestatyczne, pe�ne wiatru, �wiat�a
i chmur. Arfurt mkn�� ku nim. Lecia�, wyzwolony, pe�en �ycia
i rado�ci. Powierzchnia gruntu w dole wydawa�a si� szara i
smutna, spowita mg�ami, oparami, plamami br�zu. By� ch�odny,
jesienny �wit. Szron biela� na �d�b�ach traw, z drzew
opada�y ��te li�cie. Wszystko wygl�da�o na skarla�e,
zamarz�e i pokurczone.
W g�rze by�o inaczej. S�o�ce wzesz�o ponad lini�
horyzontu, �wieci�o Arfurtowi wprost w oczy. Napawa� si�
z�ocistym blaskiem, mkn��, uniesiony przez podniebne wiry,
k�pa� si� w czystym b��kicie spod chmur. Ob�oki, l�ni�ce
biel�, kt�rej nie skala�a stopa �mierdz�cego �ebraka z
Rienn, kusi�y go lodowymi blankami, wabi�y �wie�o�ci� i
nadziej� na odpoczynek. Uleg� im, zmieni� tor lotu i pomkn��
w tamt� stron� prze�cigaj�c w p�dzie wiatr. Arfurt czu�, �e
jest czysty. �e nie ma w nim nic ze z�a, kt�rego do�wiadcza�
dawno temu, �yj�c w Rienn. Wyzwoli� si� z cielesnej pow�oki,
wyzwoli� si� z ohydnego, dusz�cego zew�oku larwy, aby
pomkn�� ku podniebnym otch�aniom.
Wpad� w chmury niby we �nie. Pozwoli�, by delikatne,
wiotkie prz�dze mg�y owion�y jego cia�o, a potem odbi� si�
od nich, spocz�� na ob�oku, przekozio�kowa� w�r�d mlecznych
k��b�w. Wreszcie osiad�, poderwa� si� do lotu, aby znowu
opa�� na chmur�. By� szcz�liwy. By� wolny niczym dziecko,
jak nigdy w �yciu. Ka�d� cz�steczk� cia�a czu� swobod�,
jakby przemiana, kt�rej podlega�, zdj�a z jego ramion
przyt�aczaj�ce brzemi� wszystkich lat �ycia.
Wzbi� si� wy�ej, ponad lini� ob�ok�w, trzymaj�c w d�oniach
czyst� kul� b��kitu, dotar� do s�onecznych, spokojnych
przestrzeni ponad morzem k��biastych kumulus�w. Nie patrzy�
ju� na p�ask� i dalek� ziemi�. P�dzi� wci�� w g�r�, chc�c
dowiedzie� si�, co by�o tam, na bezkresnych przestrzeniach,
na ogromnych polach niebosk�onu. P�dzi� ku s�o�cu, napawa�
si� jego z�ocistym blaskiem. Potem poczu�, �e otwar�y si�
przed nim wrota. Wyczu� raczej, ni� zobaczy�, obecno�� kogo�
bliskiego, kto czeka� na� tutaj, w miejscu nie skalanym
��dz� ani z�o�liwo�ci�. Wyci�gn�� r�ce do tego kogo�, gdy
nagle niebosk�on zwali� mu si� na g�ow�. Wszystko rozpad�o
si� z brz�kiem na tysi�ce male�kich okruch�w nieba.
Arfurt otworzy� opuchni�te powieki. Przez wybite okno
wpada� do komnaty �wiszcz�cy, zimny podmuch. Zas�ony przy
�o�u �opota�y g�o�no. Dostrzeg� le��cy na pod�odze kamie� -
kto� wybi� szyb�, kiedy spa�. Zapewne uczyni� to jeden z
tych z�o�liwych w��cz�g�w czy �ebrak�w, kt�rzy nie mieli nic
do roboty, poza piciem, p�odzeniem podobnych sobie kreatur i
szkodzeniem drugim. Byli nieszcz�liwymi lud�mi. Arfurt
pr�bowa� im kiedy� pomaga�. Tylko �e na miejsce jednego,
kt�ry dostawa� ja�mu�n�, zjawia�o si� dziesi�ciu innych.
Wsta� i zamkn�� okiennic�. Nad pos�pnymi, ostrymi dachami
Rienn wstawa� powoli zamglony, deszczowy �wit. Arfurt usiad�
przy inkrustowanym z�otem sekretarzyku. �wieca, kt�r�
postawi� wieczorem przy papierach, jeszcze si� pali�a.
Powoli odsun�� szuflad�. Ozdobny pugina� niemal sam wsun��
mu si� w r�ce. Czas up�ywa�. Arfurt wiedzia� dobrze, �e do
nowiu by�o jeszcze tylko kilka dni. Musia� je przetrwa�. A
mo�e m�g� spr�bowa� ju� teraz?
Ostro�nie rozchyli� koszul� na piersi. Przytkn�� ostrze
do cia�a, poczu� ch��d i b�l na sercu. Chcia� nacisn��
mocniej, ale r�ka by�a �liska od potu. Nie m�g�, nie
m�g� pchn�� si� tym sztyletem. Wszystko w nim zdr�twia�o.
Do wyzwolenia by� tylko jeden krok, ale nie m�g� zdecydowa�
si�, by opu�ci� �wiat. Po prostu przeskok od �ycia do
wieczno�ci zdawa� si� tak ogromny, �e przerasta� jego si�y.
- Ty tch�rzu! - wyszepta�. - Nawet sko�czy� ze sob� nie
potrafisz!
Dom, przed kt�rym zatrzyma� si� Villon, nie nale�a� do
najbogatszych w Rienn. Zreszt�, czy do bogatego domostwa
wpuszczono by rzezimieszka, z�odzieja i szelm�? Zamiast
przed pa�acem czy wygodn�, kupieck� sadyb� znajdowa� si�
przed brudn� ruder�. By� wiecz�r - uliczka ciemna, s�abo
o�wietlona. Tylko przez szczeliny w nie domkni�tych
okiennicach przedostawa�y si� w�t�e smu�ki blasku. Brama
�mierdzia�a moczem i pomyjami. Villon wymin�� oboj�tnie
pijanego w��cz�g� trzymaj�cego si� wyst�pu �ciany. Gdy
wchodzi� po trzeszcz�cych schodach, us�ysza� piski
sp�oszonych szczur�w. Nie ba� si� ich. By�y dzie�mi
nocy jak on.
Zatrzyma� si� przed pierwszymi drzwiami na pi�trze i
zastuka�. Po chwili w mieszkaniu rozleg�y si� ciche kroki.
Potem szcz�kn�� rygiel i drzwi otwar�y si�, przepuszczaj�c na
korytarz smug� ��tego blasku. Villon u�miechn�� si� do
stoj�cej w wej�ciu staruchy.
- Czego tak si� drze i ha�asuje? - spyta�a. - Nie mo�e
ciszej?
- Podajowa nie gada. To ja, Villon.
- Aaa... Villon. To pewnie do Malvista. Wejd� i
poczekaj... Poczekaj chwil�.
Pos�usznie wszed� do ciemnej kuchni. By�o tu parno,
gor�co. Ogie� p�on�cy w murowanym palenisku przypomina�
p�omienie otch�ani, kt�ra wedle nowochrzcze�c�w czeka�a
ka�dego cz�owieka po �mierci, a gdzie wypali� si� mia� z
uczu�, kt�re ��czy�y z tym �wiatem, zanim b�ogos�awieni
ojcowie nie przyj�li go w poczet swego zgromadzenia. Wedle
ko�cio�a miejsce to zwano piek�em. Stoj�ce na p�ycie
naczynia wygl�da�y jak l�ni�ce kolumny pe�ne bia�ych,
m�tnych zawiesin i z�ocisto��tych proszk�w. Gdy Podajowa
wr�ci�a, Villon trzyma� niedu�y s�oiczek z lepk� mazi�.
Pow�cha�.
- Lepiej niech Villon tego nie bierze.
- Tak? A dlaczego?
- Bo od tego cz�onek wstydliwy odpa�� mo�e.
Villon omal nie wypu�ci� flaszki. Po�piesznie odstawi�
j� na p�k�, wytar� r�ce o kubrak.
- No, niech wchodzi.
Szybko wkroczy� do pokoju. Panowa� w nim ba�agan, jak
chyba w ka�dym gabinecie uczonego. Na sto�ach poniewiera�y
si� szklane kule, retorty, alembiki. W wielkim atanorze
p�on�� ogie�, w aludelach zawieszonych wprost nad
p�omieniami wrza�y bia�awe ciecze. Otwarte szeroko,
ostro�ukowe okno i za dnia dawa�o ma�o �wiat�a, st�d na
stole p�on�y �wiece. �wiat�o ich - chwiejne, md�e i
rozmyte - wystarczy�o jednak, aby Villon ujrza� zgarbionego
nad ksi�g� Malvisa. Mieszkaniec tego wn�trza te� wygl�da�
tak, jak powinien wygl�da� alchemik - przygarbiony, o
po��k�ej, prze�artej oparami twarzy, nerwowy i chorowity,
cho� by� r�wnolatkiem Villona.
- Kr�lestwo Diany... - mamrota�, nie zwracaj�c
uwagi na nowo przyby�ego. - Jajo p�ka ju� przy Merkurym... A
mo�e Azoth jest nie ten... Na Awistela!.
- Co, stary? Znowu zbawiasz �wiat?!
Alchemik rzuci� kr�tkie spojrzenie. Wsta�, zamkn�� gruby
tom.
- Ty, Villon? Jeszcze nie dyndasz na wiei?
- Ano, jeszcze mnie nie zdyba� Piotrek Kr�ciko�o. A ty,
co? �l�czysz nad ksi�gami. Oj, Malvis, Malvis...
Poszliby�my lepiej na dziwki. Mam teraz tak� jedn�. Albo -
wiesz co! Chod�my na wino do �lepego Hansa!
- Na wino. Nie... - Malvis zani�s� si� suchym kaszlem. -
Ja ju� nie mog� pi� wina. I mam du�o pracy.
Villon spojrza� na ok�adk� woluminu. Czerwone linie
tytu�u wi�y si� jak smoki. Grymoar summum perfectionis -
przeczyta�. Spojrza� na alchemiczne malowid�a na karcie, na
symbol ��czenia si� substancji, czyli sp�kuj�cych Dian� i
Azotha. Pokr�ci� g�ow�.
- I po co to komu?
- Czerwona Tynktura - odpar� ochryple Malvis. - Wszyscy o
niej marz�.
- Transmutuje ka�dy metal w z�oto, przed�u�a �ycie i jest
skarbnic� wszelkiej m�dro�ci... - doko�czy� Villon. - Gdyby
transmutowa�a wod� na w�dk�, to by�oby dobrze. A z�ota
najwi�cej jest w kieszeniach kupc�w. Tych tam - wskaza� w
stron� okna, za kt�rym s�ycha� by�o uliczny gwar. A mo�e
powinna transmutowa� sumienia? Mo�e sprawia�, �eby ci, co
maj� najwi�cej, dawali troch� ubogim? A mo�e pom�c nam,
aby�my wreszcie wyr�n�li wszystkich bogatych?
- Je�li wyr�niecie jednych, to wkr�tce pojawi� si�
nast�pni. I stan� si� nimi ci, kt�rzy wyr�n�li poprzednich.
- Te� racja.
Alchemik podszed� do okna. Spojrza� na ulic�. Z tej
perspektywy, z samego do�u, niby z dna wielkiej rozpadliny,
przypomina�a mroczny, ledwie o�wietlony w�w�z o g�adkich,
ceglanych �cianach podziurawionych oknami i okr�g�ymi
rozetami. Malvis zatrzyma� wzrok na obdartym t�umie
�ebrak�w i stoj�cych pod domami nierz�dnic.
- Wszystko si� wali - powiedzia�. - Stary �wiat idzie w
gruzy. Na nim zrodzi si� nowy. A ja od lat my�l�, �e
alchemia mo�e uzdrowi� ludzi. Uzdrowi� chorych. I da� im
szcz�cie, da� co� wi�cej ni� tylko ch��d, brud i rozpust�.
Da� bogactwo.
- Da� z�oto?
- Je�li z�ota b�dzie du�o, to straci ono warto��. A tym
samym przestanie by� celem �ycia wielu ludzi.
- Gadanie. Nie jestem tu dla filozofowania. Potrzebuj�
twojej pomocy. Co wiesz o upiorach?
- Upiory!? Wszyscy co� o nich wiedz�, Villon.
Nowochrzcze�cy m�wi�, �e umarli wstaj� z grob�w dlatego, �e,
jak m�wi� Alfred de Vary, B�g m�ci si� na nas za to, i� nie
zostali�my jego niewolnikami. Ksi�a z kolei s�dz�, �e to
sprawka diab�a.
- A s�ysza�e� kiedy�, �eby z grobu m�g� wsta� lataj�cy
upi�r? Co�, co wzbije si� w powietrze...
- Lataj�ce upiory? No, niby s�, te latawce. No i
czarownice lec� na miot�ach na sabat. Ale umarli? Umarli nie
lataj�. Nie mog� lata�. To ju� by�oby blu�nierstwo.
- Blu�nierstwo... Wobec kogo? Wobec Boga czy wobec
aposto��w?
- Wobec ziemskich praw... Nic nie mo�e opu�ci� ziemi.
Nic nie mo�e si� od niej oderwa�. Wszystko musi zosta�
tutaj. B�g stworzy� nas jako swoich niewolnik�w. Przyku� do
tej ziemi. A �eby przyku� w pe�ni, wys�a� do nas Chrystusa,
aby�my w niego wierzyli i czekali w pokorze. Sprawi�, �e
musimy gni� tu po wieczno��... Nigdy nie wyrosn� nam
skrzyd�a! Gdyby nie diabe�, nie byliby�my tym, kim jeste�my.
Poczekaj - uciszy� d�oni� Villona, kt�ry ju� otwiera� usta,
by wyg�osi� replik� - co� sobie przypominam... Skrzyd�a...
Wiesz, widzia�em kiedy� ksi�g�... Autora nie pami�tam...
Zwa�a si� chyba "O demonach powietrznych". Poszukaj tam.
Mo�e co� ci podpowie.
- "O demonach powietrznych"? Znaczy si�, to o sylfach?
- Nie tylko. Niewielu czyta dzisiaj ksi��ki. Zdaje si�,
�e widzia�em j� w bibliotece naszego uniwersytetu.
- Na uniwersytecie? To dobrze - Villon wygl�da� na wielce
podnieconego. Jego oczy zab�ys�y dziwnie. Zatar� r�ce i
u�miechn�� si� g�upkowato. - Wiesz, co� ci powiem. Ci�ko
jest uciec z tego �wiata. Nawet po �mierci.
- Ona si� zabi�a, Villon.
- Jak to? Sama siebie?
- Tak - Carnas splun�� obficie. - To dziwne, nie? C�rka
bajlifa Rienn wbija sobie sztylet w serce. I to na
najwy�szej wie�y w mie�cie. Na Wysokim Zamku.
- Ale dlaczego to zrobi�a? �le jej by�o na �wiecie?
- Kto to wie. Ale wiesz co, Villon... Ich by�o wi�cej...
- mamrota� Carnas. - Znaczy si� tych samob�jc�w -
odcharkn�� zgrabnie w gar��. - Paru bogatych dosta�o sza�u.
Poszli na Wysoki Zamek i tam sko�czyli ze sob�. Zaraza...
Pom�r na nich czy jak? A wszystkich pogrzebali na starym
cmentarzu. Samob�jcy zawsze tam ko�cz�, no nie?
Villon nie odpowiedzia�. Poczu� si� tak, jakby od rana
nie mia� w ustach ani kropli piwa.
Okiennice ust�pi�y z lekkim trzaskiem. Villon rozchyli�
je ostro�nie. Pchn�� framug� okna. Wydoby� sztylet, wbi� go
w szczelin� pomi�dzy okuciami, a potem podni�s� zasuwk� w
g�r�. Zawiasy skrzypn�y, gdy otworzy� okno. Szybko i cicho,
jak nietoperz, zsun�� si� na pod�og�.
Biblioteka uniwersytetu w Rienn przera�a�a go kiedy� swym
ogromem. Villona dawno wykre�lono z regestru student�w, i
w Pary�u, i w Rienn, jako notorycznego hultaja i
awanturnika, wi�c nie mia� czego szuka� w skryptorium. Aby
znale�� to, czego potrzebowa�, musia� zakrada� si� tutaj w
nocy i robi� to, co potrafi� najlepiej - kra��.
Ostro�nie ruszy� wzd�u� ogromnych rega��w uginaj�cych si�
pod ci�arem niezliczonych tom�w. Ksi�gi marnia�y tu, ��k�y
i ple�nia�y w kurzu i wilgoci, nikomu niepotrzebne,
odrzucone ze wzgard�. W ostatnich czasach niewielu
korzysta�o z biblioteki. �akowie woleli pi� i bawi� si� ni�
w pocie czo�a wertowa� zapomniane woluminy. Zreszt�
bibliotekarze nie wpuszczali nikogo do samego serca gmachu.
Lecz kiedy�, nim jeszcze wkroczy� na zdradliw� �cie�k� mordu
i bezprawia, Villonowi zdarza�o si� pomaga� rektorowi w
odszukiwaniu wytartych, zakurzonych traktat�w. Z tamtych
czas�w pami�ta� rozk�ad pomieszcze�.
W mroku orientowa� si� doskonale, z koci� zwinno�ci�
omija� ogromne rega�y, p�ki, zwalone niedbale stosy ksi�g
oraz lu�nych kart. U�miecha� si� mimowolnie, wch�aniaj�c wilgo�
i kurz. Gigantyczne, si�gaj�ce stropu p�ki
uginaj�ce si� pod przemo�nym ci�arem ju� go nie przera�a�y.
Ca�a ich m�dro�� rozsypywa�a si� przecie� w proch i py�.
Nikt nie potrzebowa� ksi�g. Villon potrafi� kiedy�
przesiadywa� nad nimi przez d�ugie godziny. Skrzywi� si�
na wspomnienie dawnych czas�w. Dziesi�ciokro� wi�cej
nauczy� si�, gdy zosta� z�odziejem.
Ale przecie� nie tego, co potrzebne by�o mu teraz.
Ostro�nie odgarn�� wilgotne paj�czyny. Dotar� chyba na
miejsce. Na p�kach wok� sta�y same czarnoksi�skie i
alchemiczne traktaty. Wiedza zgromadzona na p�kach
bibiliotecznych by�a przyt�aczaj�ca. Lecz on szuka� tylko
jednej, jedynej ma�ej ksi��ki. Klucza do tajemnicy...
Zda�o mu si�, �e us�ysza� jaki� szmer. Zamar�. Rozejrza�
si� niespokojnie. Cisza. Wydoby� wi�c z kieszeni ogarek
�wiecy i zapali�. Przeszed� wzd�u� d�ugiej p�ki z ksi�gami
odczytuj�c tytu�y. "Prawdziwy Ognisty Smok, czyli tajemnica
wielka, w ksi�gach Salomona zawarta", "O Demonach" "Magia
Czarn� zwana albo Tajemnica Tajemnic", "Grymoar Prawdziwy
przez papie�a Hadriana uczyniony", "Wielka Xi�ga Alberta
Magnusa", "O �ywio�akach". Czyta� tytu�y, jedne po drugich,
odgarniaj�c paj�czyny. Ale nie by�o nigdzie "O demonach
powietrznych". Nie widzia� tej jednej, jedynej ksi�gi.
Zdenerwowany, zrzuci� z p�ki kilka tom�w. Przewali�
nast�pne. Ani �ladu poszukiwanego dzie�a... Poirytowany z
niepewno�ci, z�erany ciekawo�ci�, wertowa� traktaty,
przerzuca� le��ce luzem pergaminy. Kilka razy s�ysza�
zduszone piski, a pod palcami przemkn�y mu ma�e, puszyste
kszta�ty. W bibliotece by�y szczury, jego sprzymierze�cy.
Miejsce poczyna�o dzia�a� Villonowi na nerwy. By�
zdezorientowany wielko�ci� biblioteki i zgromadzonego
ksi�gozbioru. Gdy wszed� na jedn� z szaf i spojrza� ponad
ogromnymi p�kami - otworzy� si� przed nim widok niby na
ogromny labirynt, niby na otch�a� zape�nion� ciasnymi
zau�kami i w�skimi przestrzeniami utworzonymi przez rega�y.
Niemal dosta� zawrotu g�owy. Zeskoczy�, dysz�c ci�ko.
Chcia� szuka� w dalszej cze�ci biblioteki, ale raptem
wstrzyma� si�. Przecie� ten traktat wcale nie musia� by�
oddzielnym woluminem. Przeciwnie - m�g� by� oprawiony razem
z innym czarnoksi�skim dzie�em!
Chciwie przerzuca� ogromne folia�y. Wr�ci� do tych, kt�re
ogl�da� na pocz�tku. Porwa� szybko p�aski, ciemny tom "O
�ywio�akach" i otworzy� strony tytu�owe. Mia�! Mia� wreszcie
to, czego potrzebowa�! Sk�rzana oprawa kry�a w sobie dwa
dzie�a. "O �ywio�akach" Raimonda Lullusa i "O demonach
powietrznych", ten drugi bez autora. Villon otworzy� ksi�g�
po�rodku na chybi� trafi�. Przerzuca� szybko karty.
Najpierw by�o o magii astralnej, potem o czarownicach, dalej
o sylfach - �ywio�akach powietrza... A potem... to mog�o by�
to. Osadzi� �wiec� w mosi�nym lichtarzu i zag��bi�
si� w lekturze. Rzecz by�a po �acinie, spisana wiele lat
temu.
,..jest bowiem wiele istot przekl�tymi zwanych, kt�re
atoli przez Boga stworzone s�, �yj� w g��binach nieba
najwi�kszych, podle S�o�ca, w chmurach i na samym niebie.
Angelisy owe z ludzi pono� bior� si�, a ka�den cz�owiek sta�
si� takowym mo�e. Anno Domini 1291, wielebny biskup Andreas
z Rawenny, b�d�c jako pustelnik w Ziemi �wi�tej, dziwny lud
barbarzy�c�w znalaz�, w kt�rym to ludzie ka�dy po �mierci
w�asn� r�k� zadanej, czartem powietrznym si� staje, a cia�o
jego spala si� w ziemi. Odt�d w niebie mieszka,
blu�nierstwo Bogu czyni�c. Poni�ej tedy podaj� i ja, nie
inaczej, jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formu��
magiczn�, jako sta� si� owym monstrum mo�na. A przestrzec
chc� wszystkich, �e jeno cz�ek szalony na umy�le spr�bowa�
mo�e tego, bowiem w maleficium owym najpierw sztylet ofiarny
wykona� trzeba, po tym za� �mier� sobie samemu zada� nale�y,
aby za� ze zmar�ych powsta� do �ycia w niebiesiech...
Zajrza� na nast�pn� stron�. Tam znajdowa�y si� ju�
rozwa�ania o locie ptak�w. Spojrza� na �rodek ksi�gi. Jedna
ze stron, w�a�nie owa strona z zakl�ciem, by�a wyrwana -
�wiadczy�y o tym strz�py pergaminu i kilka srebrnych nitek
pozosta�ych po usuni�tym arkuszu... A wi�c kto� wyj�� t�
jedn�, najwa�niejsz� stron�.
- Spodoba�a si� ksi�ga?!
Villon odwr�ci� si�. W s�abym blasku �wiecy dostrzeg�
stoj�cego na wprost bia�ow�osego starca w sp�owia�ym
kubraku, sycz�cego z w�ciek�o�ci�.
- Teraz ci� przydyba�em, z�odzieju! Przyszed�e� po t�
ksi�g�... Najpierw wyrwa�e� z niej stron�, ale to by�o za
ma�o. Wr�ci�e� po reszt�, z�odzieju. Z�odzieju! Rozszarpi�
ci� na kole na strz�py!
Villon milcza�. Zauroczony wpatrywa� si� w starego.
Tamten musia� by� bibliotekarzem albo stra�nikiem.
- Kto wyrwa� z tego dzie�a stronic�? Kto?
- Ty sam, z�odzieju!
Starzec skoczy� na�, a wtedy Villon upu�ci� ksi�g�,
rzuci� si� w ty�, unikaj�c zakrzywionych pazur�w. Staruch
wrzasn�� powt�rnie, a potem skoczy� w stron� Villona,
mierz�c d�oni� w oczy. M�ody z�odziej chwyci� mosi�ny
lichtarz z p�ki. Uderzy�! Trafi� prosto w czaszk�.
Starzec pad� - twarz� w otwart� ksi�g�. Na pergaminowe
stronice sp�yn�a krew z rozwalonej g�owy.
Villon przeskoczy� trupa. Rzuci� si� ku oknu. Szybko, nie
zwa�aj�c na nic przemkn�� obok ogromnych bibliotecznych
rega��w. Wypad� z dusznego labiryntu prosto w ch�odn�
ciemno�� nocy. Wskoczy� na parapet, uchyli� okiennic� i
chwytaj�c si� liny, szybko zsun�� si� na d�.
Wysoki Zamek by� w ruinie. Arfurt b��ka� si� po
zaro�ni�tych chwastami komnatach, pod sklepieniem, kt�re
tworzy�o wyblak�e, jesienne niebo. Potyka� si� o sterty
gruzu i wystaj�ce spod warstwy trawy resztki zbutwia�ego
drewna. Przemyka� zrujnowanymi, arkadowymi dziedzi�cami
i resztkami kru�gank�w. Ogromne, puste mury wznosi�y si�
wok�, zda si� zamykaj�c wszystkie przej�cia. M�g� tylko
wzlecie� - wypu�ci� skrzyd�a i wzbi� si� w niebosk�on.
Zostawi� za sob� skarla�� ziemi� i ludzi.
Niebawem stan�� u st�p najwy�szej z wie�. Strzela�a w
niebo - smuk�a, ale zarazem ogromna. Arfurt przekroczy�
wej�cie, stan�� na samym pocz�tku wij�cych si� spiralnie
wok� �cian schod�w. Wszystkie drewniane pod�ogi pi�ter
dawno strawi�y deszcze i wichry. Wn�trze wie�y przypomina�o
studni� bez dna lub te� luf� dzia�a wycelowanego w podniebne
przestrzenie. Gdy wspina� si� po schodach, znienacka ze