5075
Szczegóły |
Tytuł |
5075 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5075 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5075 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5075 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KRZYSZTOF KOCHA�SKI
Homo Internetus
Przybywaj� punktualnie, co ostatnio niecz�sto si� zdarza. A wtedy ja, czekaj�c
na nie, nie mog� pozby� si� l�ku, �e nie pojawi� si�, �e b�d� czeka� na pr�no.
Rozstanie z Dian� by�oby jak koniec �wiata. W tej kwestii, niestety, jestem
uzale�niony od mojej �ony Christine: Diana ma dopiero cztery lata i w moim
�rodowisku nie potrafi porusza� si� samodzielnie.
Nie potrafi.
Szkoda.
Mi�o by�oby zobaczy� w�asn� c�rk� nie tylko wtedy, gdy zdecyduje o tym szanowna
ma��onka.
- Cze��! - m�wi Christine.
- Tata! - Diana wyrywa r�czk� z d�oni matki i biegnie do mnie. Szybko podrywam
si� z fotela, na kt�rym siedz� tylko dlatego, �eby Christine nie pomy�la�a
sobie, �e czekaj�c na nich nie mog� sobie znale�� miejsca, i chwytam c�rk� w
ramiona. Jest cieplutka jak piec zimow� por�. I taka delikatna. Jest mi zupe�nie
oboj�tne, �e nie nosi w sobie moich gen�w, tylko z jakiego� banku, sk�d nie da
si� wykry� ich pochodzenia.
Ja nie posiadam gen�w. Nie jestem w nie wyposa�ony. Nie one przenosz� informacj�
o takich jak ja.
- Mam dla ciebie prezent - m�wi�. Dzisiaj s� urodziny Diany.
- Czekolad�? - pr�buje zgadywa�. Wbija sopel w moje serce, ale wybaczam jej to
natychmiast, zanim jeszcze czuj� jego ch��d. Wci�� zapomina, �e u mnie nie mo�e
je��.
Tego r�wnie� jeszcze nie potrafi.
- Czekolada b�dzie dla mnie - odpowiadam. - Przecie� wiesz - dodaj�, nie chc�c
dopu�ci�, aby smutek cho� na chwil� pojawi� si� na jej twarzy.
Jest pogodnym dzieckiem. Niepotrzebnie si� obawiam. - A co masz? - pyta,
zagl�daj�c mi w oczy.
- Abra Kadabra! - wo�am i z kuchni wychodzi smok. Jest dok�adnie wzrostu Diany,
ca�y zielony, od pyska a� po ogon. Troch� przypomina kilkutygodniowe psie
szczeni�, co nadaje mu sympatycznego wygl�du.
- Cze��, Kadabra! - Diana wy�lizguje si� z moich r�k. W pierwszej chwili chc�
sprostowa�, wyja�ni�, �e to tylko czarodziejskie zawo�anie, ale rezygnuj�.
Kadabra. Dobre imi� dla smoka.
Przytula go, a on posapuje z zadowolenia, rozdziawia pysk; gdzie� spomi�dzy
z�b�w snuje si� delikatny ob�oczek dymu. By� zadowolonym - to wszystko, co
potrafi. Nie umie m�wi�, bawi� si�, a tym bardziej my�le�, lecz widz� rado��
Diany i wiem, �e jej to wystarcza. Nie jest rozpieszczonym dzieckiem.
Chcia�bym podarowa� jej co� lepszego, co�, co mog�aby zabra� ze sob�, ale nie
mog� sobie na to pozwoli�. Zarabiam nie�le, wystarczaj�co, aby utrzyma� �on� i
c�rk�, ale nie a� tyle, �eby smok by� bardziej prawdziwy. To zreszt� oczywiste.
�aden pow�d do �alu.
- To lec� - m�wi Christine. - Cztery godziny.
Od miesi�ca, co tydzie�, gram na Wielkiej Loterii Internetu. Stawki s�
niewielkie, co mi tam, a zyskuj� nadziej�. Oczywi�cie zdaj� sobie spraw�, jak
z�udne to marzenie, jak bliskie zeru jest prawdopodobie�stwo wygranej, z drugiej
jednak strony - przekonuj� sam siebie - w ka�dej edycji kto� wygrywa. Gdybym
wygra�, mo�e nie musia�bym tak przejmowa� si� Christine.
- Mo�e zostaniesz - proponuj�. Cztery godziny to bardzo ma�o, zw�aszcza �e
nast�pne b�d� dopiero za trzy dni.
- Nie, nie - pada odpowied�, jakiej nale�a�o si� spodziewa�. To ju� dwa
miesi�ce, odk�d Christine przesta�a sp�dza� ze mn� ka�de popo�udnie, ka�dy wolny
od pracy dzie�. Nie m�wi� ju� o nocach.
Pami�tam, jak czasem dra�ni�y mnie grymasy Diany, jej p�acz z byle powodu. Jak
czasem da�em jej klapsa, bo nie mog�em ju� wytrzyma� dzieci�cych humor�w.
Odpoczywa�em, gdy odchodzi�a z Christine - do znajomych, do prawdziwego zoo lub
po prostu wypocz�� - tam, dok�d ja uda� si� nie mog�. Wszystko to pami�tam,
przecie� mia�o miejsce tak niedawno, a dzi� nie potrafi� poj��, jak mog�em by�
tak grubosk�rny.
- Bawcie si� dobrze. - Christine odchodzi. Uruchamia ten przekl�ty chip w
pl�taninie wszczep�w i neuron�w swojego cia�a i znika z mojego �ycia. Chwal�
Boga za to, �e prawo nie pozwala znikn�� jej na zawsze. Za r�kojmi� naszego
ma��e�stwa. Za gwarancj� kontaktu z Dian� przynajmniej dwa razy w tygodniu.
Patrz� na swoj� c�rk�, jak tarza si� po pod�odze z jaskrawozielonym, biedakiem,
na pr�no usi�uj�cym wsta� na r�wne nogi i porzucam troski. Przede mn� cztery
godziny.
- Ten wniosek rozwodowy nie ma szans - zauwa�am. Wiem, co m�wi�. Znam doskonale
swoje prawa. Ostatnio wiele czasu po�wi�ci�em na ich poznanie.
- To samo powiedzia� mi adwokat - Christine patrzy na mnie ch�odno. Przynajmniej
jest szczera.
- No wi�c... ?
- Powiedzia�, �e istniej� pewne mo�liwo�ci, je�li... je�li si� zgodzisz.
- Mam si� zgodzi� na rozw�d? Chyba �artujesz!
Oczywi�cie, doskonale wiem, �e odk�d pozna�a tamtego faceta, przesta�a ze mn�
�artowa� na jakiekolwiek tematy, �e robi tylko to, co musi, co nakazuj� jej
normy prawne i w�asne poczucie przyzwoito�ci.
- Dlaczego nie? - jej spojrzenie staje si� wyzywaj�ce. - Ludzie si� dogaduj�.
- Owszem - przyznaj�. - Ale nie w naszej sytuacji. Przede wszystkim co z Dian�?
Nie chc� jej straci�.
- Przecie� doskonale wiesz, �e dziecko w tym wieku nie jest jeszcze
przygotowane.
Wiem. Umys� Diany nie jest jeszcze ca�kiem ukszta�towany, a jej cia�o nie jest w
stanie przyj�� tych wszystkich implant�w i transplantowanych neuron�w, jakie s�
konieczne, aby sprawnie porusza� si� w moim �wiecie. Aby mog�a by� ze mn� bez
przerwy d�u�ej ni� kilka godzin. Jak Christine, gdy jeszcze tego chcia�a. Jak
wcale poka�na liczba moich klient�w, dzi�ki kt�rym zarabiam na �ycie.
- W tym w�a�nie tkwi podstawa problemu, Christine - odpowiadam. - Z utrat�
ciebie potrafi� sobie poradzi�, cho� B�g tylko wie jak bardzo to trudne. Ale
utrata Diany nie wchodzi w rachub�. W �adnym wypadku.
Jest w�ciek�a. Widz� w�ciek�o�� w jej oczach, w ka�dym ruchu, w drapie�nym
ge�cie, jakim odgarnia kosmyk w�os�w z czo�a.
- Gdyby m�j tato �y�... - zaczyna i nie ko�czy. To jej spos�b ranienia ludzi,
kt�ry pozwala zachowa� przekonanie o w�asnej warto�ci. Nic takiego przecie� nie
powiedzia�a. Nie powiedzia�a, �e jestem wymy�lony, sztuczny, �e tak naprawd�
wcale mnie nie ma. Jest kulturalna, dobrze u�o�ona, takie s�owa by�yby poni�ej
jej godno�ci. Christine nie jest osob� pozwalaj�c� sobie na nietakty, nawet gdy
jest zdenerwowana.
Ale mnie jej wypowied� przygniata tak samo, jakby pad�y te wszystkie s�owa.
S�owa, kt�rymi si� przejmuj�, cho� wiem przecie�, �e to tylko wyrazy, bana�y nie
b�d�ce w stanie odda� prawdy. A tym samym k�amliwe.
- Gdyby tw�j tato �y�, spra�by ci ty�ek, nie zwa�aj�c na twoje trzydzie�ci lat -
wypalam i widz�, jak cie� rumie�ca przewija si� przez jej nieskazitelne oblicze.
Jest doskonale pi�kn� kobiet�, o idealnej figurze i ujmuj�cych gracj� ruchach.
Nie ma takich kobiet.
Oboje o tym wiemy.
Nie wiem, jak wygl�da w rzeczywisto�ci, nigdy nie chcia�a mi tego pokaza�,
chocia� wiedzia�a, �e nie zmieni�oby to mojego do niej stosunku. Ale rozumiem
j�. Doskonale rozumiem kobiety. Chocia� - w�a�nie teraz przysz�o mi to do g�owy
- mo�e tylko tak mi si� wydaje? Gdybym rozumia� je a� tak dobrze, to mo�e
Christine wci�� by�aby ze mn�?
Jej ojciec umar� pi�� lat temu, dok�adnie dwa miesi�ce po tym, jak sprawi�
swojej umi�owanej, jedynej c�reczce, najdro�szy internetowy prezent, jaki mo�na
sobie wyobrazi�. Mnie. Stary by� idiot�. Mo�e nie powinienem m�wi� w ten spos�b
o cz�owieku, dzi�ki kt�remu, b�d� co b�d�, zaistnia�em, ale to szczera prawda.
Jak mo�na oszcz�dno�ci ca�ego �ycia utopi� w czyj� jeden kaprys; wiedzie�, �e
si� umiera i przeszasta� w taki spos�b maj�tek, nie zostawiaj�c z�amanego centa
osobie, kt�r� pono� tak kocha�?
Gdy nowotw�r, jedyna plaga od prawiek�w niezmordowanie �ami�ca ludzkie �ycie,
zwyci�y� go wreszcie, na Christine czeka�a do�� smutna wiadomo��, jak niewiele
zosta�o do odziedziczenia po kochaj�cym rodzicu. Zosta�em jej, co prawda, ja,
ale mnie nie mo�na sprzeda� czy zamieni� na co� innego. Nie jestem przecie�
niewolnikiem.
Podobno nie jestem. Podobno formalnie nie jestem nawet niczyj� w�asno�ci�. Tak
stanowi prawo. Sprawiedliwe dla wszystkich czuj�cych istot. My�l�cych i
rozr�niaj�cych dobro od z�a.
Je�li tak, to dlaczego wci�� kocham Christine? Dlaczego nie jestem w stanie tego
zmieni�? Czy nie dlatego, �e taki w�a�nie zosta�em stworzony?
Ale kocham r�wnie� Dian�. A to ju� moja w�asna mi�o��.
- Pan Decray? - zapyta�a z ostro�no�ci�, kt�r� dobrze zna�. Z kt�r� nie raz si�
spotyka� i nawet rozumia�.
Pokiwa� g�ow�. - Oczywi�cie. - Poczeka�, a� usi�dzie w fotelu, kt�ry jej wskaza�
i dopiero wtedy sam zaj�� miejsce za staromodnym biurkiem. Lustrowa� uwa�nie jej
twarz. Wcale nie uwa�a�, �e twarz mo�e wiele powiedzie� o cz�owieku, mimo to
cz�sto pr�bowa� dowiedzie� si� czego� w ten spos�b. To interesuj�ce.
Nie by�a �adna. Niekt�rym wydaje si�, �e do takich ludzi jak on przychodz� ze
zleceniami pi�kne kobiety, wampy z twarzami sfinks�w, kt�re jednak w rezultacie
do�� ch�tnie zdejmuj� majtki. Ale to nieprawda. Przynajmniej jemu nigdy si� taka
nie trafi�a.
Nie by�a te� znowu taka brzydka, mo�e raczej zaniedbana, na pewno zbyt oty�a, za
to w jej twarzy by�o co� nijakiego. Antypatycznego. Nie potrafi� powiedzie�, co
to jest; to co� emanuje z niekt�rych ludzi, sprawiaj�c, �e nie mog� znale��
przyjaci�, poszanowania, mi�o�ci.
Decray w swoim �yciu zabi� wielu ludzi, gdyby kto� kaza� mu poda� ich liczb�,
musia�by si� zastanowi�, nim udzieli�by odpowiedzi, lecz jego powierzchowno��
budzi�a zaufanie i sympati�. �ycie nie jest sprawiedliwe.
- Sk�d dowiedzia�a si� pani o mnie?
Oczywi�cie, doskonale zna� odpowied� - ten adwokat zadzwoni� do niego
niezw�ocznie, nie po raz pierwszy przecie�, �asy na swoje dziesi�� procent - ale
ludzie, kt�rzy do niego przychodz�, oczekuj� takich pyta�. Uwa�aj� za naturalne,
�e �yje w wiecznej czujno�ci, z ka�dej strony spodziewaj�c si� wpadki.
- Nie mog� powiedzie� - odpar�a.- Obieca�am dyskrecj�.
- Rozumiem.
Dostrzega� zdenerwowanie, kt�re usi�owa�a ukry� pod mask� bez u�miechu, lecz
niewiele go to obchodzi�o.
- Kto to ma by�? - zapyta�. W istocie wiedzia� ju� wszystko, nawet jak to zrobi.
Zaraz po telefonie adwokata zebra� niezb�dne informacje. Ale nie zamierza�
u�atwi� jej zadania.
- M�j m�� - wydusi�a, patrz�c gdzie� w bok.
Ciekawe, sk�d ma na to pieni�dze? Nie wygl�da�a na osob�, dla kt�rej praca
wpisana jest w codzienny rozk�ad zaj��. Czy przypadkiem nie od m�usia, kt�rego
zamierza pozby� si� w tak paskudny spos�b? Got�w by� si� za�o�y�, �e w�a�nie od
niego. Ale nie by�o z kim.
- Dobrze - odpar�.
- Prosz�? - obdarzy�a go zaskoczonym spojrzeniem.
- Powiedzia�em, �e dobrze. Zrobi� to.
Wsta�a. Nie lubi� tego. Nie lubi� rozmawia� z kim�, kto stoi przed jego biurkiem
niczym petent. Zawsze, mia� wra�enie, ten kto� robi to celowo, co� zamierza,
co�, co mo�e go zaskoczy�. Wola� jasne sytuacje, pozostaj�ce pod kontrol�.
- Prosz� siada�! - rzek�.
Usiad�a natychmiast, jak lalka reaguj�ca na manewr marionetkarza.
- Tak od razu? My�la�am, �e mo�e... b�dzie chcia� pan wiedzie�...
- Co wiedzie�?
- No... nie wiem. Na przyk�ad, jakie motywy...
- Prosz� wybaczy�, ale nie jestem spowiednikiem, nie musi mi pani nic t�umaczy�.
- Pochyli� si� nieco w jej stron�. Stara� si�, by jego g�os brzmia� uprzejmie. -
To pani prywatna sfera, a ja nie zamierzam w ni� wnika�. Wystarczy mi tylko
wiedzie�, o kogo chodzi, kiedy mam to zrobi� i czy akceptuje pani moj� cen�.
Reszt� zrobi� po swojemu. S�dz�, �e to wygodne i dla pani.
- Tak. Dzi�kuj� - odrzek�a.
- Ale nie powiedzia�am najwa�niejszego - doda�a po chwili milczenia. Znowu
uciek�a oczami w bok. - On jest po tamtej stronie.
Uni�s� w g�r� brwi, udaj�c zdziwienie.
- Pani m�� nie jest prawdziwy - powiedzia�, wolno cedz�c s�owa i patrz�c jej
prosto w oczy.
- Tak pan s�dzi? - W jej g�osie zadr�a�y nuty nadziei.
Nie. Nie s�dzi�. Ale nic go to nie obchodzi�o.
- To przecie� oczywiste - rzek�.
Poczu� niesmak, widz�c, jak napi�cie znika z jej twarzy.
- Jak pan to zrobi?
- To nie problem.
- Nie?
- �aden. Mam tam NetClona.
Wyra�nie zaniem�wi�a.
- Przecie� to nielegalne! - obie d�onie trzyma�a przy ustach.
Decray u�miechn�� si� k�cikiem ust.
Zwa�ywszy, z czym tutaj przysz�a, zachowa�a si� naprawd� zabawnie.
- To zlecenie pa�skiej �ony.
Siedzi naprzeciwko mnie, z tym dziwacznym urz�dzeniem w d�oni, wygl�daj�cym jak
pistolet, jednak wcale nie b�d�cym pistoletem, je�li wierzy� jego s�owom.
Zamykam oczy, mocno, szczelnie, ogarnia mnie ciemno�� i czekam, a� poch�onie
mnie ostatecznie, ale ona si� nie �pieszy. Decray si� nie �pieszy. Dr�� mi nogi,
przyciskam je z ca�ych si� do fotela, na kt�rym siedz�, ale to nic nie pomaga.
Boj� si� i nie potrafi� nad tym zapanowa�.
I wci�� nic si� nie dzieje; cisza, jakby czas si� zatrzyma�. Czuj�, �e brakuje
mi powietrza, oddycham gwa�townie i otwieram oczy. Decray spoczywa w swoim
fotelu i patrzy na mnie. Tylko patrzy. O czym my�li?
- Dlaczego mi pan to m�wi, panie Decray? - pytam. M�j g�os brzmi obco, nie
nale�y do mnie. - Dlaczego pan ze mn� rozmawia, zamiast od razu strzeli�, czy co
tam zamierza pan zrobi�?
- Wygumkowa� - wyja�nia, jakbym akurat o to pyta�. - Ta operacja nazywa si�
wygumkowaniem. �miesznie, co? I jak sympatycznie.
Poc� si�. To chyba ze strachu. Nagle dochodz� do idiotycznego wniosku, �e mo�e w
pewnym sensie jest to najlepsze rozwi�zanie. M�wi� mu o tym, a on �mieje si� w
g�os, jakby mia� rzeczywi�cie wymaza� b��d na rysunku, a nie moje istnienie.
- Nie zrobi� tego - m�wi i przestaje si� �mia�. Wci�� jednak trzyma w d�oni sw�j
pseudopistolet.
- Dlaczego?
Pytam dlaczego, ale akurat mniej mnie to obchodzi, najwa�niejsza jest ulga,
jak� nios� jego s�owa. B�d� �y�. Nie do wiary, �e spotyka mnie co� takiego.
Rozgl�da si� po pokoju, jakby szuka� po k�tach odpowiednich s��w.
- Jestem NetClonem - m�wi i kiwa g�ow�, spodziewaj�c si� pewnie zrozumienia, ale
ja nie bardzo wiem, o co mu chodzi.
- S�ysza�em o takich jak pan - odpowiadam. - Podobno coraz was wi�cej, chocia�
klony sieciowe s� zakazane... - Nagle odczuwam olbrzymi� ochot� m�wienia, to
chyba odreagowanie stresu; stopuje mnie ruchem d�oni.
- Nie w tym rzecz. Jestem NetClonem Decraya z prawdziwego �wiata, a to oznacza,
�e czuj� jak on, my�l� jak on i jak on dzia�am. Wszystko, co zrobi�, zrobi�
prawdopodobnie tak, jak on by to zrobi�.
Otwieram usta, aby powiedzie�, �e rozumiem, ale nie daje mi doj�� do s�owa.
Rzuca swoj� bro� na pod�og�, widz�, �e nagle jest w�ciek�y i zamieram
wystraszony, czuj�, �e serce wali mi jak m�ot. Nie nale�� do ludzi odwa�nych.
- Wiesz, co bym zrobi� - m�wi - gdybym by� na jego miejscu? Gdybym to ja by�
prawdziwym cz�owiekiem, a m�j NetClon zab�jca wykona�by ju� wszystkie swoje
pieprzone zadania? Co wtedy bym zrobi�?
Nie odpowiadam. Decray wcale tego nie oczekuje, niespodziewanie gniew znika z
jego twarzy, wygl�da jak skromny, zapracowany urz�dnik. Prostuj� si� w swoim
fotelu, a k�ciki jego ust symuluj� cie� u�miechu.
- Zlikwidowa�bym NetClona! - o�wiadcza. - Jest jedynym �ladem powi�zania ze mn�,
a mo�na go wygumkowa� zupe�nie bezpiecznie, nikt si� nie upomni, nikt o nim nie
wie, a je�li nawet, to przecie� to tylko nielegalna kopia rzeczywisto�ci, tw�r
poza prawem. Tfu!
Naprawd� pluje na pod�og� i znowu jest nienaturalnie podekscytowany, w jego
oczach widz� szale�stwo.
- Dlatego postanowi�em, �e pewnego dnia to przerw�. Zrobi� co�, co za�atwi go na
amen. - To niesamowite, jak zmienia si� jego twarz, niczym organ zdolny do
mimikry. Teraz rozja�nia j� pe�ny u�miech. - �e tak powiem: czas zmian zaczyna
si� dzisiaj. Wybra�em ciebie. Nie zginiesz.
- Bardzo si� ciesz� - odpowiadam. Brzmi to krety�sko, ale co� musz� powiedzie�,
inaczej zwariuj� z napi�cia.
- Za�atwimy Christine. To jedyne wyj�cie.
Zamieram. W jednej chwili ca�y strach wycieka ze mnie jak woda z
przedziurawionej beczki. Chce zabi� moj� Christine!
Dopiero po chwili uzmys�awiam sobie, �e przecie� Christine nie jest ju� moja.
- Ale jak? - krztusz� si�. - Ona jest... tam.
Milczy. Dopiero teraz chowa bro� do kieszeni marynarki. Zastanawiam si�, czy
nareszcie uzna�, �e nie b�dzie mu potrzebna, czy te� mo�e trzyma� j� tylko po
to, by delektowa� si� moim przera�eniem.
- Wygra�e� na Wielkiej Loterii Internetu, Decray wie, �e w ni� grasz. Dajesz nam
po�ow� wygranej za zmian� plan�w.
Nic nie rozumiem.
- Przecie� nie wygra�em na �adnej loterii...
- Zbierz ka�dy grosz, jaki masz, po�ycz, ile si� da i wp�a� na to konto - podaje
mi kartk�. - To b�dzie zaliczka.
- Jaka zaliczka?
Ignoruje moje s�owa.
- A potem jak b�dzie ju� po wszystkim, jak policyjni detektywi b�d� ci� pyta�,
czy co� wiesz, powiesz, �e owszem, �e Christine wspomina�a ci o jakim� facecie
nazwiskiem Decray.
- Mam donie�� na ciebie?
- Nie b�d� idiot�! Na niego, to przecie� oczywiste. O mnie ani s�owa.
Wstaje. - R�b, jak m�wi� - szepcze konspiracyjnie, pochylaj�c si� nade mn� tak
blisko, �e czuj� jego oddech. - Je�li chcesz ratowa� swoj� dup�.
- Wygra�. Ten sukinsyn wygra� na Loterii Internetu! - m�wi Decray. Stoi
naprzeciw drugiego m�czyzny, identycznego wzrostu i postury, m�czyzny o tej
samej twarzy. Naprzeciw Decraya.
- To pewne?
- Na sto procent. Widzia�em jego kupon.
- Nie wykona�e� zadania.
- Uzna�em, �e w tej sytuacji...
- Kaza�em ci go zabi�!
- Do cholery! Zaproponowa� po�ow� wygranej! Wiesz, jaki to szmal!?
Patrz� na siebie jak wrogowie. Nie lubi� si�. W jaki� spos�b nie lubi� samych
siebie. Mija minuta, a oni wci�� milcz�, mierz�c si� wzrokiem, jakby w ten
spos�b mo�na by�o co� wygra�. Mo�e tak.
- Wp�aci� zaliczk�, �eby� by� pewny. Mo�esz sprawdzi� na koncie.
- Znam stan konta. Wp�yn�� przelew dywidend z jakiej� sp�ki.
- To te pieni�dze.
- Ma�o.
- To zaliczka. Widzia�em kupon. Wiesz, �e gra�, sam go sprawdza�e�.
Znowu milcz�. Teraz ich twarze maj� jednakowy, nijaki wyraz. Jakby my�leli nie
tylko o tym samym, ale i to samo.
- Nie podoba mi si�, �e postawi�e� mnie w takiej sytuacji. Ale zgoda. Niech
b�dzie.
- Za�atwisz j�?
- Przecie� m�wi�. Powiesz mu jednak, �e ��dam wszystkiego. Powiedzmy: prawie
wszystkiego, mo�e sobie zostawi� drobne kieszonkowe.
- W�a�nie tak mu powiedzia�em.
- Przed chwil� m�wi�e� o po�owie wygranej.
- M�wi�em, �e tyle zaproponowa�. Nie powiedzia�em, �e przyj��em t� ofert�.
- I zgodzi� si�?
- Jasne. Przecie� kupuje swoje �ycie.
U�miechaj� si�. Mo�e i siebie nie lubi�. Ale cz�owiek �atwo zapomina, �e nie
lubi samego siebie.
- Cze��, Ed.
- Decray?
- We w�asnej osobie. S�uchaj, m�j NetClone znowu co� wykombinowa�.
- Jezu! Do �mierci b�dziesz mnie nachodzi�?
- Trafi�e� w sedno. Jak chcesz, mo�esz przywita� j� dzisiaj.
- Dobra. Jest OK. O co chodzi tym razem?
- Jemu znowu wydaje si�, �e mo�e si� mnie pozby�. Nie mo�esz z tym zrobi�
porz�dku raz na zawsze, Ed?
- Jak? Przecie� to ty. Zmie� si�, to zrobi� ci nowego NetClona.
- Bardzo �mieszne.
- Jak dla kogo. No dobra, pogrzebi� w bebechach i b�dzie jak nowy. Powiedzmy...
pojutrze. Pasuje?
- Nie. Musisz to zrobi� zaraz!
- Jezu, Decray! Oszala�e�?! Mam rzuci� wszystko...
- Tak!
- My�lisz, �e to takie proste? Musz� si� przygotowa�.
- Nic nie my�l�! S�uchaj, Ed. Siedzisz w tym g�wnie obok mnie. Jak b�d� mia�
k�opoty, ty b�dziesz mia� je r�wnie�, nie zamierzam ukrywa�, sk�d wzi��em
NetClona. Jasne?
- Chrza� si�!
- Pytam, czy to jasne!?
- Tak...
- Nie s�ysz�.
- Jasne, �e jasne!
- Wi�c zr�b to dzisiaj, Ed.
- Jezu! OK! OK!
- Dzi�ki, Ed.
- Nie ma sprawy.
- Ed?
- No?
- Naprawd� nie mo�na z nim zrobi� porz�dku? Kt�ry to ju� raz pr�buje mnie
wykiwa�?
- Czwarty. Nie mo�na, Decray. M�wi�, jak jest. Zawsze jednak mo�esz da� sobie z
nim spok�j. Spraw sobie legalnego pomagiera, sta� ci� na to.
- Nie, Ed. Pieni�dze to nie wszystko. Jak m�g�bym komu� takiemu zaufa�, skoro,
jak wida�, nie mog� zaufa� nawet samemu sobie?
Decray wy��czy� si�. Siedzia� w swoim gabinecie, za wielkim zabytkowym biurkiem.
By� w�ciek�y.
Nie powiedzia� Edowi wszystkiego. Nie powiedzia� najwa�niejszego. �e za czwartym
razem jego NetClonowi prawie si� uda�o. �e pewna czteroletnia dziewczynka
pozbawiona zosta�a mamusi, a on, Decray, tylko przypadkowi zawdzi�cza, �e ma
jeszcze szans� si� z tego wypl�ta�. Przypadkowi, kt�ry sprawi�, �e stara,
zapijaczona �winia, inspektor Jaki�Tam, kt�ry na nocnym dy�urze przej��
internetowy donos, chcia� dorobi� do pensji.
Stara, zapijaczona �winia nic nie dorobi�a, w�cha teraz trufle w pobliskim
lasku, i Decray szczerze �a�uje, �e niemo�liwe jest dostarczenie jej do
towarzystwa pewnej wirtualnej gnidy.
Gramy w Piotrusia. Gra ma t� zalet�, �e sze�cioletnie dziecko bez wi�kszego
trudu opanowuje jej zasady i mo�e wygra� z doros�ym. Dlatego j� lubi�; nie musz�
udawa� idioty. Diana �ciska karty w swoich d�oniach, staraj�c si� tak ulokowa�
t� feraln�, bym wylosowa� j� jak najszybciej. Bardzo si� emocjonuje. Zupe�nie
nie dostrzega, �e je�li graj� tylko dwie osoby, przestaje istnie� element
niewiadomej.
Kto� dzwoni do drzwi.
- Musimy przerwa� - m�wi� i wstaj� od stolika.
- Tylko na chwil� - odpowiada prosz�co Diana, wi�c kiwam g�ow� na zgod�.
Otwieram drzwi. Mam otwarte usta, zdaje si�, �e zamierza�em co� powiedzie�, ale
teraz nie ma to ju� znaczenia. Stoj� z kartami do Piotrusia w d�oni i patrz� na
przybysza. Nie jestem w stanie wykona� najmniejszego gestu.
W progu stoi Decray.
- Przepraszam za naj�cie, ale... ten dom. Wydaje mi si� jaki� znajomy... - m�wi.
Wygl�da na zmieszanego. Naprawd� tak wygl�da! Widocznie jest, po co mia�by
udawa�?
Po co Decray mia�by udawa�?
- To typowy dom - odpowiadam. Strach powoli ws�cza si� we mnie, niczym woda w
wyschni�ty kawa�ek drewna. To ten sam strach, ten sprzed dw�ch lat, gdy zgin�a
Christine. Teraz widz�, �e tak naprawd� to nigdy nie odszed�, zaczai� si� tylko
gdzie�, gdzie nie by�em w stanie go dostrzec.
Tak jak nie odszed� Decray.
- My si� nie znamy, prawda? - pyta.
- Nie znamy si� - m�wi�, buduj�c zdanie jak z elementarza: odpowied� posk�adan�
z pytania.
- Oczywi�cie - kiwa g�ow� i nagle odnosz� wra�enie, �e bardzo go to zasmuci�o. A
mo�e tylko tak mi si� wydaje, bo wiem, kim jest.
Cho� r�wnocze�nie tego nie wiem, gdy� wygl�da na to, �e teraz jest kim� innym.
Skoro mnie nie zna?
Tamten Decray, ten z prawdziwego �wiata, przekaza� mi, �e je�li b�d� milcza�,
wszystko zostanie zapomniane. Nigdy nawet nie us�ysz� jego nazwiska. Je�li b�d�
milcza�.
Przecie� milcza�em.
- Wczoraj przeje�d�a�em obok pa�skiego domu - m�wi przybysz - i nagle wyda� mi
si� dziwnie znajomy. Jakbym ju� kiedy� tu by�. Dzisiaj wr�ci�em, bo... nie daje
mi to spokoju. Taka drzazga w g�owie, nie wiem, czy mnie pan rozumie. Chcia�em
to wyja�ni�.
- Rozumiem. Deja vu.
- W�a�nie.
Nie mog� si� doczeka�, a� wreszcie sobie p�jdzie, ale on wci�� lustruje moj�
twarz.
Przypominam sobie, jak dwa lata temu pojawi� si� adwokat Christine, ten, kt�ry
pr�bowa� przeprowadzi� nasz rozw�d i powiedzia�, �e ona nie �yje. A potem
o�wiadczy�, �e doskonale wie, czyja to wina (To ty!!! - pami�tam jego
wyci�gni�ty palec, celuj�cy wprost w moj� klatk� piersiow�, w�ciek�o�� na
twarzy) i �e PAN DECRAY nie jest m�ciwy, zapomni o wszystkim, je�li i ja zapomn�
i nigdy nie wyszepcz� nawet jego nazwiska. Powiniene� by� zadowolony,
ostatecznie za�atwi�e� sobie Dian� - u�wiadomi� mi, odchodz�c.
A teraz stoj� tutaj, przed w�asnym domem, naprzeciw mnie cz�owiek o wygl�dzie
Decraya i zupe�nie nie wiem, jak si� zachowa�.
- Prosz� odej��! - krzycz�. - Bo zawo�am policj�!
I chyba tak jest dobrze, czasami i strach bywa wiarygodnym doradc�, bo Decray
b�ka co� przepraszaj�co, odwraca si� i odchodzi. Mam nadziej�, �e na zawsze.
Opieram si� o framug� drzwi i oddycham g��boko. Z roztrz�sionych palc�w wypadaj�
mi karty, zbieram je, r�wnie� t� z numerem trzynastym, z podobizn� klauna,
kt�rego twarz nieoczekiwanie przypomina Decraya. To oczywi�cie tylko gra mojej
wyobra�ni.
Potem wracam do pokoju. Diana od�o�y�a karty i bawi si� z Kadabr�, sfatygowanym
zielonym smokiem. Dawno ju� przesta�o mu dymi� z pyska, lecz mojej c�rce to nie
przeszkadza, smok wci�� jest jej ulubie�cem.
Pojutrze s� urodziny Diany. Nawet nie domy�la si�, jak� szykuj� dla niej
niespodziank�: pojutrze Kadabra b�dzie umia� gra� w Piotrusia. Od�o�y�em troch�
pieni�dzy i dokupi�em oprogramowanie, kt�re to umo�liwi, cho� nie�atwo zdoby�
si� na taki wydatek, gdy cz�owiek odk�ada ka�dy grosz na implanty Diany, kt�re
musz� by� najwy�szej jako�ci. Najwy�szej. Inaczej wszystko straci sens.
- Kto to by�, tatusiu? - pyta Diana, przerywaj�c zabaw�.
Patrz� na ni� i nareszcie odpr�am si�. Ta wizyta to czysty przypadek. �wiat
Decraya toczy si� dalej, ale mnie to nie dotyczy. Nie mnie.
- Nikt - odpowiadam. Jestem przekonany, �e mam racj�.
Wracamy do gry.
Mamy jeszcze dwie godziny, nim po Dian� przyb�dzie opiekunka i zabierze j� na
obiad.
A gdy wr�c�, poprosz� opiekunk�, by troch� zosta�a i zagramy w Piotrusia we
tr�jk�.