Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
TYTU� Android
AUTOR: Henry Kuttner
OPRACOWAL :
[email protected]
Bradley wpatrywa� si� jak urzeczony w g�ow� dyrektora.
�o��dek usi�owa� podpe�zn�� mu do gard�a. Zakr�ci�o mu
si� nagle w g�owie. Wiedzia�, �e zaraz si� zdradzi, a to by�oby
absolutnie fatalne w skutkach.
Si�gn�� do kieszeni, wyci�gn�� z niej paczk� papieros�w,
a z ni� kilka drobnych monet, kt�re niby przypadkiem upu�ci� na
piankowy dywan.
Ojej zafrasowa� si� i przykucn�� szybko, �eby pozbiera�
pieni�dze. Opuszczenie g�owy to podstawowa zasada pierwszej
pomocy w nag�ych wypadkach szoku lub omdlenia
i Bradley w�a�nie j� stosowa�. Zamroczenie zaczyna�o ust�powa�
i powraca�o kr��enie. Wiedzia�, �e za chwil� b�dzie musia� wsta�
i spojrze� na dyrektora, a by� zdecydowany zapanowa� do tego
czasu nad swymi odczuciami. Ale w jaki,
u diab�a, spos�b g�owa dyrektora wr�ci�a na swoje miejsce po
tym, co si� wydarzy�o ostatniej nocy?
I wtedy wr�ci�a mu zdolno�� logicznego rozumowania.
Przypomnia� sobie, �e niemo�liwo�ci� by�o, aby dyrektor
rozpozna� go zesz�ej nocy pod fa�szyw� twarz� z gumoplastyku,
kt�r� w�o�y� specjalnie na t� okazj�. Z drugiej strony, po
wydarzeniach ostatniej nocy dyrektor New Product,
Inc, powinien by� by� niezdolny do �ycia ani oddychania,
nie m�wi�c ju� o korzystaniu ze swych centr�w pami�ci.
Bradley zostawi� tu��w tego cz�owieka w jednym k�cie pokoju, a
g�ow� w drugim.
Cz�owieka?
Ogromnym zrywem woli zapanowa� nad sob�. Podni�s�
ostatni� monet� i wsta� zarumieniony. Przepraszam wyb�ka�.
Przyszed�em do pana nie w charakterze rogu
obfito�ci, tylko z raportem w spraW e prac nad mutacj �
indukowan�. Jego zafascynowany wzrok przesun�� si� na
szyj� dyrektora i szybko umkn�� w bok. Stoj�cy ko�nierz
skrywa� ewentualne... ewentualne �lady. Wszelkie �lady, jakie
mog� aby pozostawi� ostra j ak brzytwa stal przecinaj �ca cia�o
i ko��...
Czy istnia� jaki� szczeg�lny pow�d noszenia tego stercz�cego
ko�nierza? Bradley nie mia� pewno�ci. Jesie� 2060
roku przynios�a powa�ne zmiany w m�skiej modzie w por�wnaniu z
niewygodnymi stylami ubierania si� obowi�zuj �cymi j eszcze kilka
lat wcze�niej i noszona przez dyrektora rozszerzaj�ca si� ku
do�owi p�pelerynka ze z�oconym szamerunkiem i ciasno dopasowanym
ko�nierzem wcale nie nale�a�a do stroj�w ekstrawaganckich.
Bradley sam mia� tak�. Bo�e, pomy�la� sparali�owany panik�, czy
tych... tych
stwor�w nie mo�na nawet zabi�?
Dyrektor Arthur Court popatrzy� z �agodnym u�miechem
na swojego zast�pc� do spraw organizacji. Kac? spyt��. Niech
pan idzie na na�wietlanie. Ambulatorium jest wniebowzi�te,
ilekro� ma sposobno�� do wykorzystania swojej aparatury. Wydaje
mi si�, �e nasz personel jest za zdrowy jak na ich gust.
On m�wi� !
Szalona my�l zawirowa�a pod czaszk� Bradleya: sobowt�r? Czy za
biurkiem naprawd� siedzia� Court? Ale natychmiast zda� sobie
spraw�, �e to nie mo�e by� wyja�nieniem. To by� Court, ten sam
Arthur Court, kt�rego Bradley zabi� kilka godzin temu. Je�li
mo�na to m�wi� o zabijaniu, skoro praktycznie rzecz bior�c Court
nie by� istot� �yw�... przynajmniej nie w tym sensie, co ludzie.
Wysi�kiem woli zawr�ci� sw�j umys� znad granicy bezpiecze�stwa
i przyj�� poz� operatywnego zast�pcy dyrektora
firmy do spraw organizacyjnych. Z kacem nie ma �art�w
powiedzia�. Mam tu naj�wie�sze dane...
Co z tym wsp�czynnikiem zmienno�ci. Z tego co
wiem, pojawi�o si� co�, co utrudnia obliczenia.
To prawda przyzna� Bradley. Ale chodzi tu
o zmienn� teoretycz�. W praktyce nie ma ona najmniejszego
znaczenia, bo nie prowadzimy eksperyment�w z wywo�ywaniem mutacji
u ludzi. Wska�nik sterylizacji w przypadku muszek owocowych
czy... czy truskawek nie odbiega w istotny spos�b od normy.
Ale u ludzi odbiega, co? Court przebieg� szybko
wzrokiem dokumenty dostarczone mu przez Bradleya.
Mhmmm. Mogliby�my p�j�� tym tropem, ale to sporo
by kosztowa�o i nie przynios�o �adnych bezpo�rednich rezultat�w
nadaj�cych si� do wykorzystania w praktyce. Decyzj� pozostawiam
panu.
Ale potrafimy przewidywa� z zadowalaj�c� dok�adno�ci� reakcje
u organizm�w nie b�d�cych ludzkimi?
Bradley skin�� g�ow�. Z dwuprocentowym wsp�czynnikiem b��du.
Wystarcza, by w drodze mutacji uzyskiwa�
ziemniaki d�ugie na sze�� metr�w i smakuj�ce jak rostbef, bez
ryzyka, �e zamiast tego wyjd� nam dziesi�ciomilimetrowe i o smaku
cyjanku.
Czy krzywa wariancji podnosi si� w przypadku zwierz�t?
Nie. To dotyczy tylko ludzi. Potrafimy wyhodowa� kurczaki
sk�adaj�ce si� z samego bia�ego mi�sa i maj�ce kszta�t sze�cianu,
co u�atwia krojenie. I naprawd� potrafiliby�my mutowa� r�wnie�
ludzi, gdyby nie by�o to prawnie zabronione... ale, jak ju�
powiedzia�em, wchodzi tu w gr� pewien czynnik niepewno�ci. Zbyt
wielu ludzi, zamiast wyda� zmutowane potomstwo, ulega w wyniku
tego procesu sterylizacji.
Hmmm mrukn�� Court i zaduma� si�. No dobrze, dajmy wi�c sobie
spok�j z lud�mi. Nie widz� w tym
�adnej korzy�ci. Poniecha� tego kierunku bada�. Skupi� si� na
pozosta�ych. Jasne?
Jasne przytakn�� skwapliwie Bradley. Spodziewa�
si�, �e b�dzie musia� dok�adniej zreferowa� ten punkt
sprawozdania, chocia�, po wypadkach ostatniej nocy, nie przed
Courtem. Zda� sobie teraz spraw�, �e wci�� trzyma w palcach nie
zapalonego papierosa. Wsun�� go w usta, podszed� do bocznych
drzwi i otworzy� je. Odwr�ci� si� w progu.
To wszystko?
Obserwowa� obracaj�c� si� szyj� Courta, zdj�ty szalon�
obaw�, �e mo�e z niej odpa�� g�owa. Ale nie odpad�a.
Tak, to na razie wszystko powiedzia� uprzejmie
Court.
Bradley wyszed�, staraj�c si� wyrzuci� z pami�ci obraz
cienkiej czerwonej linii okalaj�cej gard�o Dyrektora, kt�r�
zobaczy� przed chwil�, kiedy tamten odwr�ci� g�ow�.
A zatem tych stwor�w nie mo�na zg�adzi� poprzez �ci�cie.
Ale mo�na j e zniszczy�. Mo�na j e rozpu�ci� w kwasie, rozbi�
m�otem, rozmontowa� na cz�ci pierwsze, spali�...
Ca�y k�opot w tym, �e nie wymy�lono jeszcze niezawodnego sposobu
ich rozpoznawania. Pewn� wskaz�wk� by�a
krzywa sterylizacji po niezbyt silnym napromieniowaniu, ale
uciekaj �c si� do tej metody mo�na te� by�o, cho� niekoniecznie
przy tak s�abych dawkach promieni gamma, wysterylizowa�
prawdziwego cz�owieka. A i bez tego cz�� ludzi by�a ju�
bezp�odna.
Bradley dysponowa� tylko og�ln� metod� selekcji. Potem
ju�, aby rozpoznawa� te potwory, musia� zdawa� si� na
psychologi�. Wiedzia�, �e mo�na je zwykle znale�� w�r�d wysoko
postawionych i wp�ywowych osobisto�ci, cho� niekoniecznie
zajmuj�cych eksponowane stanowiska. Na przyk�ad
taki Arthur Court, kt�ry jako dyrektor New Products,
Inc. wywieral ogromny wp�yw na kultur� bo cywilizacja
kszta�towana jest przez wk�adane jej w r�ce narz�dzia techniczne.
Bradley wzdrygn�� si�.
Zesz�ej nocy obci�� Arthurowi Courtowi g�ow�.
Arthur Court by� androidem.
No i co ty na to? zapyta� Bradley sam siebie, znalaz�szy si�
na korytarzu, za drzwiami gabinetu Courta. Spojrza� z czym� w
rodzaju akademickiego zaintereasowania na
w�asn� r�k�, kt�ra dr�a�a tak, a� furkota�y trzymane w niej
papiery. Co on m�g� na to poradzi�? On czy j akikolwiek
inny cz�owiek?
Nie mo�na by�o z nimi walczy� jak r�wny z r�wnym.
Odznaczali si� prawdopodobnie wsp�czynnikiem inteligencji daleko
wy�szym od I.Q. ludzko�ci. Na polu czystego intelektu Bradley nie
mia�by z nimi �adnych szans. Superkomputery potrafi�y rozwi�zywa�
zawi�e problemy, z kt�rymi nie poradzi�by sobie �aden ograniczony
umys� ludzki. Ostatniej nocy Bradley za�o�y� zniekszta�caj�c�
rysy twarzy gumow�
mask� ale je�li zimny, metaliczny m�zg Courta postawi�
sobie za zadanie rozwi�zanie zagadki j ego to�samo�ci, to czy
Court nie dojdzie wcze�niej czy p�niej do w�a�ciwej odpowiedzi?
A mo�e ju� j� znalaz�?
Bradley st�umi� w sobie paniczny impuls pchaj�cy go do
ucieczki. Za drzwiami, kt�rych dotyka� jeszcze �okciem, panowa�a
taka martwa cisza. Z tego co wiedzia�, dysponowali wzrokiem,
kt�ry potrafi� prze�lizgn�� si� pomi�dzy wiruj�cymi atomami drzwi
i zobaczy� tutaj Bradleya, tak jakby
sta� za szk�em przejrze� go na wylot i zajrze� do zwoj�w jego
m�zgu, a tam odczyta� przybieraj�ce dopiero kszta�t
my�li.
To tylko androidy przypomnia� sobie z wielk� stanowczo�ci�,
odwracaj �c si� od drzwi i zmuszaj �c nogi do podj�cia marszu
korytarzem. Gdyby by�y takie pot�ne,
nie by�oby mnie tu teraz.
Mimo to zastanawia� si� z gor�czkowym po�piechem, co
te� wydarzy�o si� ostatniej nocy po j ego wyj �ciu z mieszkania
Courta. Stara� si� nie my�le� o tym, jak wygl�da� Court le��cy
bez ruchu obok masywnej stalowej maczety zbroczonej tymi plamami,
kt�re wygl�da�y na zakrzep�� krew, a nie byly ludzk� krwi�.
Sam si� naprawi� po wyj�ciu Bradleya? W�a�nie s�owa
"naprawi�" nale�a�o tu u�y� nie wyleczy�. Leczy� mo�na
tylko ludzi. Prawdopodobnie zale�a�o to od tego, gdzie usytuowany
by� m�zg androida. Wcale nie powiedziane, �e
znajdowa� si� w g�owie. G�owa jest miejscem zbyt podatnym na
wszelkiego rodzaju zagro�enia, by umieszcza� w niej tak wa�ny
zesp�. Pod tyloma wzgl�dami mo�na ulepszy�
budow� cz�owieka. Mo�e androidy to zrobi�y. Mo�e m�zg
Courta ukryty by� bezpiecznie gdzie� w tajemniczych zakamarkach
jego syntetyczriego cia�a i jegoch�odne, cykaj�ce my�li przez
ca�y czas kontynuowa�y sw�j zimny jak stal tok, kiedy Bradley
sta� tam w szoku niedowierzania, zapatrzony w cia�o swoj ej . .
. swoj ej ofiary?
Kto tu by� ofiar�, a kto zwyci�zc�!
Po skr�ceniu o g�ow� usta�y w robocie wszystkie procesy
funkcjonalne. Bradley upewni� si� co do tego. Nie oddycha�, serce
mu nie bi�o. Ale by� mo�e metaliczny m�zg cyka� cicho gdzie� w
�rodku na sw�j ch�odny spos�b. Tak
ch�odny, pomy�la� irracjonalnie Bradley, �e ca�e syntetyczne
ciep�o syntetycznej krwi nie mog�o go podgrza� cho�by
o u�amek stopnia w kierunku temperatury cia�a ludzkiego.
Albo po wyj�ciu Bradleya tu��w Courta wsta� i przyspawa� sobie
z powrotem g�ow�, albo przyszli jacy� inni, �eby usun�� skutki
sabota�u. Czy�by ka�dy dzia�aj�cy robot
emitowa� co� w rodzaju sta�ej wi�zki energii, kt�rej zanik
sprowadza� w dane miej sce brygady remontowe? Je�li tak
by�o, to Bradley mia� szcz�cie, �e nie oci�ga� si� zbytnio z
opuszczeniem pokoju, w kt�rym nie zosta�o pope�nione
�adne morderstwo, chocia� g�owa Courta le�a�a tak daleko
od jego nieruchomego tu�owia...
Istnieje oczywi�cie mo�liwo��, �e dozna�em pomieszania
zmys��w, pomy�la� ironicznie Bradley. Na pewno b�dzie
mia� trudno�ci z przekonaniem kogokolwiek, �e tak nie jest. A
b�dzie musia� kogo� o tym przekona�. Nie m�g� ju� dalej dzia�a�
w pojedynk�. Posun�� si� ju� za daleko, �eby zatrzymywa�
zgromadzon� wiedz� dla siebie. Zdradzi� si� przeprowadzaj�c t�
ogniow� pr�b�, obcinaj�c androidowi g�ow�. Wcze�niej czy p�niej
dojd� to�samo�ci cz�owieka skrywaj�cego twarz pod gumow� mask�.
Zanim to si� stanie,
b�dzie musia� przekaza� dalej informacje, w kt�rych by�
posiadaniu.
I tu podejmowa� drugie straszliwe ryzyko. Androidy, pojmawszy go,
nie oka�� mu cienia lito�ci. Ale czego mo�e
oczekiwa� po ludzko�ci, kiedy opowie t� fantastyczn� histori�?
Sko�cz� w pokoju bez klamek, pomy�la�, a one b�d�
si� dalej mno�y�, a�...
A� co? A� zdob�d� przewag� liczebn� nad lud�mi i przejm� w�adz�?
Mo�e ju� to zrobi�y. Mo�e po pope�nieniu tego
nieskutecznego morderstwa pu�ci�y go wolno, bo by� jedynym
cz�owiekiem, jaki pozosta� jeszcze w ca�ym cywilizowanym
�wiecie... Mo�e w rzeczywisto�ci by� zupe�nie nieszkodliwy.
Mo�e...
Oj , przymknij si� skarci� z rozdra�niemiem siebie
samego.
A wi�c przynajmniej nie podejrzewa pan, �e i ja jestem...
androidem? spyta� surowo doktor Wallinger. By�
troch� zdenerwowany, bo mija�o w�a�nie dziesi�� minut, jak
siedzia� pod nieruchom� luf� pistoletu skierowan� w jego
brzuch. Sytuacj a, w kt�rej j aka� taj emnicza posta� w gumowej
masce na twarzy i szamerowanej z�otem pelerynce rozszerzaj�cej
si� kloszowato i skrywaj�cej wi�ksz� cz�� cia�a w�a�ciciela
siedzia�a tutaj, w jego bibliotece, zmuszaj�c go do wys�uchiwania
roje� wariata, nale�a�a z pewno�ci� do
absurdalnych.
Pan ma dzieci powiedzia� Bradley g�osem nieco
zduszonym przez mask�. Dlatego w�a�nie postawi�em na
pana.
S�uchaj pan powiedzia� powa�nie Wallinger jestem fizykiem
atomowym. Przypuszczam, �e wi�kszej pomocy m�g�by panu udzieli�
psycholog, nie...
Chcia� pan powiedzie� psychiatra?
Wcale nie. Oczywi�cie, �e nie. Ale...
Ale i tak bierze mnie pan za wariata. W porz�dku. By�em na to
przygotowany. Przypuszczam, �e gdyby nie to, nie zaufa�bym panu
tak dalece.. To normalna reakcja. Ale...
niech ci� szlag, cz�owieku, zastan�w si�! Sp�jrz na to powa�nie.
Czy� nie mo�na sobie wyobrazi�, �e mog�oby doj��
do czego� takiego?
Wallinger, zerkn�wszy ukradkiem na rewolwer, z��czy�
czubki palc�w i zacisn�� usta. Hmmm, to prawdobodobne... Tak,
w�a�ciwie to nie ma �adnego wyra�nego progu.
Chocia� dawka 1/100 rentgena dziennie uwa�ana jest za bezpieczn�,
o ile oboje z rodzic�w �ie s� poddawani bombardowaniu
cz�steczkami gamma. Uwzgl�dni� pan normalny czas
regeneracji? Widzi pan, nawet w warunkach bombardowania zmutowane
geny wykazuj� mniejsz� tendencj� do podzia�u i s� stopniowo
wypierane przez geny normalne.
To dla mnie nic nowego powiedzia� Bradley sil�c
si� na spok�j . Mnie chodzi o to, �e promieniowanie gamma, kt�re
wywo�a�oby mutacj� u ludzi, nie ma �adnego
wp�ywu na roboty, bo s� bezp�odne. P� biedy, gdyby bezp�odne
by�y tylko andriody, ale promieniowanie gamma sterylizuje r�wnie�
i ludzi. Pan ma dzieci. Pan jest normalny. Ale...
Zaraz, zaraz przerwa� mu Wallinger. Czy nie
mog� istnie� androidydzieci? Skoro potrafi� wytwarza� doros�ych,
to nie mogliby r�wnie� montowa� syntetycznych
dzieci?
Nie. Przemy�la�em to bardzo dok�adnie. Dzieci za
szybko rosn�. Musieliby przekonstruowywa� ca�e dzieckoandroida
co jakie� dwa tygodnie, zmienia� wszystkie jego wymiary
wewn�trzne i zewn�trzne, wszystko w nim przerabi�. Uwa�am, �e
wymaga�oby to zbyt du�o czasu i wk�adu
pracy. Je�li moje wyliczenia s� prawid�owe; nie mog� sobie
jeszcze na to pozwoli�. Za ma�o ich jeszcze. A p�niej, kiedy ju�
podo�aj� temu zadaniu, nie b�dzie to konieczne. Rozumie pan?
Kiedy wreszcie zdo�aj� ju� podj�� ten wysi�ek, nie b�dzie ju�
takiej potrzeby. I tak b�d� w wi�kszo�ci. Nie b�d� musia�y nas
zwodzi�. One...
Bradley urwa�. G�os wymyka� mu si� spod kontroli. Musi
bezwzgl�dnie zachowywa� w tej sprawie spok�j i opanowanie.
Mo�na na to spojrze� pod jeszcze innym k�tem zacz�� znowu. Nie
wydaje mi si�, �eby dzieckuandroidowi uda�o si� oszuka� inne
dzieci. Te prawdziwe. One zbyt
bezpo�rednio postrzegaj� otoczenie. M�zg androida nastrojony jest
na syntetyczne my�lenie kategoriami doros�ego cz�owieka. Odwali�y
tu kawa� dobrej roboty, ale i tak, znaj�c prawd�, mo�na je
przy�apa� na psychologicznych
potkni�ciach w adaptacji. Po pierwsze, nie s� ekshibicjonistami.
Nigdy nie usi�uj� rozpycha� si� �okciami albo wywy�sza� ponad
innych. Bo i po co? S� perfekcyjnie funkcjonuj�cymi i wydajnymi
maszynami. Nie musz� szuka� kompensacji. S� zbyt dobrze
wyregulowane, by by�y naprawd�
ludzkie.
To dlaczego nie mog� ich nastawi� na mentalno��
dziecka?
Z tego samego powodu, dla kt�rego nie potrafi� stworzy�
fizycznie rosn�cego dziecka. Umys� dziecka za bardzo r�ni si�
od umys�u doros�ego i za szybko si� zmienia. Rozwija si�. A
zreszt�, po co mia�yby to robi�? Nie musz�. Do tej pory udawa�o
im si� nas oszukiwa�, a nawet je�li jeden cz�owiek zna prawd�,
to co mo�e w tej sprawie uczyni�? Nie wys�uchacie mnie. Nie...
Przecie� s�ucham zaoponowa� �agodnie Wallinger. Wysz�a z tego
nawet interesuj�ca opowie��. Ciekaw jestem, sk�d zaczerpn�� pan
pomys�.
Bradley ledwie si� powstrzyma�, �eby nie powiedzie�: Zajmowa�em
si� tym zawodowo. Mia�em okazj� skorelowa�
mn�stwo materia��w i wszystko wskazywa�o na istnienie
niewiadomego czynnika. Ale nie powiedzia� tego. Wola�
zachowa� anonimowo��, dop�ki nie b�dzie mia� pewno�ci,
co do swego bezpiecze�stwa w momencie dekonspiracji.
Taka wskaz�wka mog�aby zbyt szybko naprowadzi� na jego
trop.
Ja... ja to wywnioskowa�em powiedzia�. Mam
przyj aci� pracuj �cych w rozmaitych instytucj ach, kt�rzy wci��
napomykali o ma�ych nieprawid�owo�ciach, jakie zauwa�yli.
Zainteresowa�em si� tym. Wszystko zaczyna�o si�
zgadza�. Zdarza�y si� wypadki, w kt�rych pacjenci powinni byli
umrze�, czasami nawet umierali, a potem wracali do �ycia. Tak,
zawsze tuszowali to formu�k� o zastrzykach z adrenaliny i tak
dalej, ale zbyt cz�sto to si� zdarza�o. I niezmiennie dotyczy�o
ludzi na wp�ywowych stanowiskach. Nie
wiem, j ak to w praktyce przeprowadzaj � by� mo�e prawdziwa
osoba umiera, a j ej miej sce zaj muj e android sobowt�r.
Dysponuj� si�ami �ywotnymi w�a�ciwymi maszynie,
ale i maszyny maj� swe ograniczenia. Skaleczy� takiego
i krwawi, ale...
Bradley urwa� oceniaj�c czujnym spojrzeniem wra�enie,
jakie jego s�owa wywieraj� na Wallingerze.
No dobrze zdecydowa� si� nagle. Powiem panu,
co si� naprawd� sta�o. Prosz� postara� si� s�ucha� bez
uprzedze�, je�li pan potrafi. Zacz�o to si� przed sze�cioma
miesi�cami. Byli�my sami w... laboratorium z jednym z moich przyj
aci� . Tym przyj acielem by� dyrektor Arthur Court. Wtedy
w�a�nie Bradley zobaczy� na w�asne oczy pierwszy dow�d. Potr�ci�
retort�, kt�ra st�uk�a si� i przeci�a mu do ko�ci nadgarstek.
Nie wiedzia�, �e to zauwa�y�em. A zreszt�, chocia� wszystko
widzia�em, przez d�ugi czas pr�bowa�em wyperswadowa� samemu sobie
wiar� w to, czego by�em
�wiadkiem. Na powierzchni jego nadgarstka znajdowa�a si�
warstwa cia�a i ono krwawi�o. Ale pod spodem by�y przewody i
metal. M�wi� panu, ja je widzia�em! To nie by�a proteza r�ki, to
by�a prawdziwa r�ka. W sk�ad protezy nie wchodzi�oby cia�o i
krew.
Jak si� zachowa�?
Zupe�nie si� zdradzi�. Schowa� r�k� do kieszeni i pod
jakim� pretekstem wymkn�� si� z sali. Nie chcia�, �ebym si�
zorientowa�, co si� sta�o, bo wtedy trzeba by by�o wezwa�
lekarza, a przypuszczam, �e �aden z i c h ludzi nie by� wtedy
osi�galny. Nie m�g� dopu�ci� do tego, by cz�owiek wykonywa� przy
jego ranie cho�by ruchy, jakich wymaga banda�owanie. Och, maj�
wiele s�abych punkt�w. Ale teraz nadszed� czas, by uderzy�,
dop�ki jeszcze nie zniwelowali tych swoich s�abo�ci. Teraz...
Bradley znowu urwa�, narzucaj�c kontrol� swemu g�osowi.
Co pan zatem proponuje? spyta� Wallinger uprzejmym g�osem. Nie
mo�na by�o odgadn��, czy Bradleyowi
uda�o si� przekona� tego cz�owieka, a nawet czy przynajmniej s�
jakie� tego pocz�tki.
Nie wiem. Ramiona Bradleya opad�y pod kloszow�
pelerynk�. To dlatego zwracam si� do pana. My�la�em...
no dobrze, niech pan pos�ucha. Istnieje pewna mo�liwo��.
Potrzebuj� niezawodnego sposobu lokalizowania ich. Podej�cie
psychologiczne zdaje do pewnego punktu egzamin, ale
jest zbyt powolne. Musz� zna� tyle fakt�w z �ycia obiektu i jego
nawyk�w. Je�li do tego trzeba bardzo dok�adnie okre�li� czynnik
logiki i wydolno�ci mechanicznej , niezb�dna j est podw�jna
kontrola. Ale...
Ale wystarczy tu si� oprze� o sam czynnik wydolno�ci
mechanicznej podpowiedzia� niespodziewanie Wallinger. Wzi�� pan
to pod uwag�? Czynnik ten m�g�by... Urwa�
i u�miechn�� si� z pewnym zak�opotaniem. Niech pan
m�wi dalej powiedzia�.
Twarz Bradleya sfa�dowa�a si� pod gumow� mask� w szerokim,
tryumfalnym u�miechu. Pierwsze lody ruszy�y. Uda�o mu si�
zaprezentowa� fizykowi hipotetyczny problem, kt�ry wykrzesa�
iskr� chwilowego zainteresowania. Obracali si� nadal w kr�lestwie
teorii, ale Wallinger zareagowa�. Samo to by�o ju� sukcesem.
Podj�� z rosn�cym entuzjazmem:
I o to w�a�nie chodzi. Maszyna musi by� zasilana.
Musi gdzie� istnie� jakie� �r�d�o energii. Mo�e nosz� je
w sobie, a mo�e odbieraj� energi� emitowan� przez jakie�
zdalne �r�d�o zasilania. Ale chyba mo�na je wykry�. Co�
w rodzaju rejestratora tyratronowego ukrytego w ucz�szczanych
przez nie miejscach albo licznik Geigera, albo...
S�dzi pan, �e mo�na ich wykrywa� na podstawie promieniowania
jonizuj�cego?
Och, sam nie wiem, co ja s�dz�. �r�d�em zasilania dla
tych stwor�w mo�e by�, na przyk�ad, synteza j�drowa. Mo�e nim by�
cokolwiek. Dlatego w�a�nie potrzebna mi pomoc
kogo� takiego, jak pan. Kogo�, kto by�by w stanie wysuwa�
hipotezy bardziej zbli�one do rzeczywisto�ci od moich.
Wallinger ogl�da� w skupieniu czubki swoich palc�w. Widzi pan,
ja bym si� tego nie podj�� powiedzia�. O ile nie dysponowa�bym
o wiele wi�kszym zasobem informacji ni� to, co us�ysza�em od
pana. Prosi� mnie pan o wys�uchanie go bez uprzedze�. Teraz niech
pan pos�ucha mnie. Gdyby�my zamienili si� miejscami, to czy nie
za��da�by pan bardziej przekonywaj�cego dowodu ni� zapewnienia
jakiego� nieznajomego? Opracowanie teoretycznego urz�dzenia
do wykrywania tych pa�skich teoretycznych android�w wymaga�oby
mn�stwa czasu i do�wiadcze�, zw�aszcza �e pan
nie potrafi jeszcze nawet w przybli�eniu okre�li� zasady ich
funkcjonowania. Czy zastanawia� si� pan nad podej�ciem do tego
od bardziej praktycznej strony na przyk�ad nad zastosowaniem
promieni rentgenowskich? Organizm ludzi to
strasznie skomplikowana konstrukcja. W�tpi�, czy da�oby
si� j� perfekcyjnie skopiowa�.
Bradley wzruszy� ramionami pod kloszow� peleryn�. Promienie
rentegowskie wykazuj� tylko miejsca jasne i ciemne. Te... te
stwory maj� wn�trze tak zbudowane, �e na
kliszy rentgenowskiej wychodz� normalnie. Jedynym sposobem
upewnienia si� by�oby zastosowanie chirurgii a jak
to zrobi�? One nigdy nie choruj �. Gdyby pan widzia� to co ja...
Urwa�. Nie m�g� powiedzie�: Gdyby odci�� pan g�ow�
Arthurowi Courtowi i wiedzia� to co ja o przewodach i
plastykowych rurkach, o kr�gos�upie, kt�ry nie jest z ko�ci...
Ale gdyby przyzna�, jak daleko si� posun��, aby zdoby� ten
niezbity dow�d, w odczuciu Wallingera zabrzmia�oby to jako dow�d
jego ob��kania.
S� zbudowane cz�ciowo z krwi i cia�a, a cz�ciowo
z element�w mechanicznych powiedzia� ostro�nie. By�
mo�e te elementy mechaniczne s� niezb�dne do podtrzymywania
normalnego funkcjonowania �ywych tkanek. Ale nigdy si� o tym nie
przekonamy nie stosuj�c si�y. Wszystkie s� osobami doros�ymi na
wysokich stanowiskach. Trzeba by
by�o uzyska� ich zgod� na operacj�, a one jej, naturalnie, w
�adnym przypadku nie wyra��. Chyba �e... Urwa�. Pomys�, kt�ry
przemkn�� mu przez my�l, zamaza� na chwil�
twarz Wallingera. A mo�e to mimo wszystko by� spos�b.
Mo�e. . .
Niech mnie pan pos�ucha Wallinger m�wi� bez zniecierpliwienia
nie odrywaj�c oczu od rewolweru. Potrafi� my�le� logicznie.
Przedstawi� mi pan tutaj interesuj�c� koncepcj�, ale nie jest pan
jeszcze w stanie niczego dowie��. Dlaczego nie wr�ci pan do
swoich zaj ��, j akiekolwiek one s�, i nie zbierze wi�cej danych?
I kiedy pan...
Boj� si� wraca� powiedzia� cienkim g�osem Bradley.
Pukanie do zamkni�tych drzwi nie pozwoli�o Wallingerowi
odpowiedzie�. Zanim zd��y� si� odwr�ci�, drzwi uchyli�y si�
leciutko i przez szpar� wskoczy� do pokoju na wp� wyro�ni�ty
kot, a tu� za nim ma�a dziewczynka i o wiele od
niej mniejszy ch�opczyk. Kot przemkn�� galopkiem po dywanie na
sztywnych �apach i z wysoko uniesionym ogonem,
co w kocim poj�ciu wyra�a dobry humor. Dziewczynka zatrzyma�a si�
na widok Bradleya, ale ch�opczyk by� zbyt zaaferowany zabaw� ze
zwierzakiem, �eby cokolwiek zauwa�y�.
Dzieci, wraca� mi na g�r�! Ale ju�! powiedzia�
Wallinger g�osem nie brzmi�cym wcale jak jego w�asny.
Twarz mu nagle poszarza�a. Nawet nie spojrza� na Bradleya.
Kot przewr�ci� si� ci�ko na grzbiet i bij �c ogonem o pod�og�
boksowa� �apami op�dzaj�c si� od ch�opca, ale nie wysuwaj�c
pazurk�w. Cisz�, jaka nagle zaleg�a w pokoju,
przerwa�o jego niewprawne, jakie� nienaturalne mruczenie. Jerry
powiedzia� Wallinger zabierz kotka i wracajcie na g�r�.
S�yszysz, co do ciebie m�wi�? Sue, wiesz
przecie�, �e nie wolno wam wchodzi� do mojego gabinetu
bez pukania. Id�cie na g�r�.
Pukali�my powiedzia�a dziewczynka nie spuszczaj�c
wzroku z Bradleya, kt�ry ukry� rewolwer w fa�dach pelerynki.
Usi�owa� przeanalizowa� my�l, kt�ra mu za�wita�a, kiedy tylko
ujrza� dzieci. By�o to co�, co m�g� wykorzysta�, ale rozwini�cie
tego pomys�u zajmie troch� czasu.
Wstaj�c dostrzeg�, �e Wallinger wzdryga si� nerwowo.
Ten cz�owiek siedzia� jak na szpilkach. Bradley zrozumia� nagle
dlaczego.
Dziewczynka obserwowa�a nieznajomego okr�g�ymi, pe�nymi
zainteresowania oczyma. Ch�opiec i kot zauwa�yli go
jednocze�nie i zawstydzili si� obaj. Kot pozbiera� si� na cztery
�apy i przygotowa� do sprzedania drogo swego �ycia, a ch�opiec
rozejrza� si� za czym�, za czym mo�na by si� by�o schowa�.
Dziewczynka wykazywa�a jednak nieomylne oznaki ch�ci popisywania
si�. Bradley ocenia� j� na jakie� siedem lat. Przesun�� wzrokiem
po twarzach rodziny Wallingera
i u�miechn�� si�.
Nic si� nie sta�o powiedzia�. Nie b�d� panu d�u�ej zabiera�
czasu, doktorze. Skontaktuj� si� z panem.
Bardzo prosz� powiedzia� Wallinger troch� za serdecznie.
Zainteresowany by� teraz tylko jak najszybszym
uwolnieniem dzieci od niebezpiecznego towarzystwa swego
go�cia. Odprowadzi� Bradleya na korytarz wpychaj�c nast�puj�ce
mu na pi�ty dzieci z powrotem do gabinetu i zamykaj �c drzwi.
Ja... zacz�� si� troch� j�ka�.
Niewa�ne powiedzia� Bradley. Za kogo pan
mnie bierze? Mi�e dzieciaki.
Wallinger westchn��. Gdzie mog� si� z panem spotka�?
Nie mo�e pan. Sam przynios� panu dow�d tego,
o czym panu opowiedzia�em. Te stwory s� pod sk�rami na
wp� maszynami i znajd� jaki� spos�b, aby pana o tym przekona�.
Przypuszczam, �e zaraz po moim wyj�ciu zatelefonuje pan na
policj�. Nic na to nie poradz�.
Nie, nie, oczywi�cie �e tego nie zrobi� ze�ga� uspokajaj�co
Wallinger.
W porz�dku. Ale jeszcze jedno. Powiedzia�em, �e
boj� si� wraca�. To prawda. Pope�ni�em... no, pewne czyny, kt�re
mog� mnie zdradzi�. Musia�em to zrobi�, �eby nabra� pewno�ci...
Teraz na dwoje babka wr�y�a, czy to oni, czy ja znajdziemy
pierwsi dow�d. Doktorze Wallinger, zamierzam spisa� nazwiska i
fakty zwi�zane z t� spraw� rzeczy, kt�rych nie �miem panu teraz
powiedzie�. Je�li otrzyma pan te informacje, b�dzie pan wiedzia�,
�e androidy znalaz�y
sw�j dow�d pierwsze. I to, samo w sobie, powinno stanowi� d 1 a
p a n a dow�d, �e to wszystko prawda. Je�li do tego dojdzie, mnie
ju� nie b�dzie. Wtedy wszystko b�dzie zale�a�o od pana.
Prosz� si� o to nie martwi� uspokoi� go Wallinger. Jestem
pewien...
Dobrze ju�, dobrze nie da� mu sko�czy� Bradley.
Poczekamy, zobaczymy. Do widzenia, doktorze. Odezw�
si� do pana.
Id�c ju� ulic� obejrza� si� przez rami� na dom. Nikt z niego nie
wyszed�. Skr�ci� za r�g, wszed� do samoobs�ugowego sklepu i
przepchn�� si� przez zat�oczone przej�cia mi�dzy p�kami do budki
telefonicznej usytuowanej obok okna wystawowego. Widzia� przez
szyb� odleg�y naro�nik domu
Wallingera i okno biblioteki, w kt�rej sta�o jego biurko. Przy
biurku siedzia� pomniejszony odleg�o�ci� cz�owiek i telefonowa�
gestykuluj�c z o�ywieniem.
Bradley westchn��. Wallinger nie zna� przynajmniej jego
twarzy ani nazwiska. M�g� jedynie powt�rzy� policji zas�yszan�
opowie��, zbyt zwariowan�, by ktokolwiek w ni�
uwierzy�. Bradley b�dzie musia� znowu kroczy� �cie�k� nad
przepa�ci�, balansuj�c niczym linoskoczek. Obie strony by�y
przeciwko niemu.
Odetchn�� g��boko, rozprostowa� ramiona i skierowa�
swe kroki z powrotem do biura, w kt�rym b�dzie go oczekiwa�
Arthur Court.
Przy biurku Courta sta�o ich dw�ch. Widzia� tylko ich plecy.
Bradley zatrzyma� si� niezdecydowanie przy drzwiach.
Co� by�o nie tak. Ostrzega� go instynkt atmosfera tego
pokoju, postawa tych dw�ch przed nim, co� nieuchwytnego,
co wci�� zdawa�o si� alarmowa� krzykiem jego nerwy wystarczaj�co
napi�te, by odebra� to ostrze�enie.
Z tych dw�ch przed biurkiem jeden nie by� cz�owiekiem.
Drugi znany by� pod nazwiskiem Johnson i te� m�g� nie by�
cz�owiekiem. Trudno by�o powiedzie�.
Dopiero przy drugiej pr�bie uda�o si� Bradleyowi wydoby� normalny
g�os z zasch�ego nagle gard�a.
Pan mnie wzywa�?
Court odwr�ci� si� z u�miechem. Wysoki ko�nierz skrywa� lini�,
wzd�u� kt�rej zespawane zosta�y z powrotem
g�owa z tu�owiem. Jego u�miech by� idealnie normalny,
ale gdy szcz�ka androida poruszy�a si� i napi�y si� jej
ludzkie mi�nie, Bradleyowi wyda�o si� naraz, �e s�yszy
cichutkie, bezg�o�ne tykanie niesko�czenie drobnych trybik�w.
Prosz� spojrze�, Bradley powiedzia� Court. Widzia� pan to ju�
kiedy�.
Bradley spojrza�. Krew odp�yn�a mu na chwil� z g�owy
i pok�j poszarza� pod wp�ywem raptownego zamroczenia.
Ale tym razem nie wa�y� si� niczego upu�ci� ani nawet zagra� na
zw�ok�, dop�ki nie dojdzie z powrotem do siebie.
Obaj go obserwowali. Dokona� straszliwego wysi�ku i odepchn��
szaro��, opanowa� dr�enie g�osu, uspokoi� dygocz�ce d�onie.
Czy co widzia�em? spyta� idealnie normalnym g�osem. Ale dobrze
wiedzia�, o co im chodzi�o.
Court podni�s� w g�r� ostr� jak brzytwa maczet�, kt�ra przed
czterdziestu o�miu godzinami odr�ba�a mu g�ow�
od szyi. To by�a bez w�tpienia ta sama bro�, kt�r� Bradley kupi�
dwa dni temu w sklepiku ze starzyzn� i u�y� przeciwko
dyrektorowi. Pozna� j� po rze�bionej r�koje�ci, po
szczerbie na klindze, gdzie w naostrzon� stalow� kraw�d�
wgryz� si� jaki� nieludzko wytrzyma�y metal z szyi Arthura
Courta. Bradley widzia� j� ostatnio, jak le�a�a obok bezg�owego
tu�owia androida, czerwona od fa�szywej, androidzkiej krwi.
Widzia� pan to ju�? ponowi� pytanie Court.
No... nie s�dz� us�ysza� Bradley swoj� odpowied�
wypowiadan� tonem zawieraj�cym akurat tyle co trzeba �adunku
bezosobowego zainteresowania. W ka�dym razie
nie pami�tam. A co?
Popatrzyli na niego znacz�co. I to jedno spojrzenie, identyczne
w na obu twarzach, da�o mu nagle pewno��, �e �aden z nich nie
jest cz�owiekiem. W tym spojrzeniu by�o co� specyficznego. Po
chwili u�wiadomi� sobie, �e by�o to takie
samo spojrzenie, jakie widzia� w �lepiach kotka Wallingera
jakie� odleg�e, dzikie, spekulatywne, nie wrogie, ale czujne.
Jeden gatunek patrz�cy na inny gatunek, oceniaj�cy potencjalne
zagro�enie. Kotek widzia� go pod zupe�nie innym k�tem, patrz�c
z do�u, w ostrej perspektywie i prawdopodobnie nie w kolorach,
ale w odcieniach szaro�ci. Nadzwyczajna wyda�a mu si� nagle my�l,
jak obco mo�e wygl�da� dla ma�ego, dzikiego, czujnego stworzenia.
Gdyby m�g� zobaczy� siebie takiego, jakim ono go widzia�o, m�g�by
wcale siebie nie rozpozna� w tej budz�cej niepok�j postaci. I
dotar�o do niego teraz, �e dla android�w musi wygl�da�
r�wnie dziwnie i obco. W jakich barwach wykraczaj�cych
poza widmo go widzia�y? I jak�e delikatn�, podatn� na uszkodzenia
konstrukcj� z cia�a i ko�ci musia� si� wydawa� tym stworem ze
stali i tworzyw sztucznych.
Kazali mu d�ugo czeka�, zanim kt�ry� odezwa� si� lub poruszy�.
Potem ten zimnosoczewkowy wzrok spe�z� z jego
twarzy. Ruchy obu android�w by�y tak zsynchronizowane,
jakby sz�y w jednym zaprz�gu. To b��d, pomy�la� Bradley nie
powinni dopuszcza� do tego, �ebym zda� sobie
spraw�, jak mechanicznie reaguj �. I druga my�l, nast�puj�ca tu�
za pierwsz�, ostrzeg�a go, �e by� mo�e ju� im nie zale�y. Wiedz�,
co wie. Nie maj� ju� nic do ukrycia...
Court odwr�ci� si� ostentacyjnie i zapisa� co� w biurowym
notatniku.
W porz�dku, Bradley, dzi�ki. Och... chwileczk�.
Niech pan b�dzie w swoim gabinecie za p� godziny, dobrze? Chc�
jeszcze z panem porozmawia�.
Bradley skin�� g�ow�. Wola� si� nie odzywa�, nie b�d�c
pewnym, jak zabrzmi jego g�os. Wype�ni�o go nagle g��bokie,
gorzkie upokorzenie, �e musi wype�nia� polecenia
tego... tej maszyny.
To zaprzeczenie wszystkiego, co normalne, skoro cz�owiek zwraca
si� per "pan" do przedmiotu skleconego z trybik�w i drut�w.
Spu�ci� wzrok na swe d�onie, kt�re le�a�y przed nim splecione
kurczowo na blacie biurka. Up�yn�o dziesi�� minut. B�dzie musia�
zacz�� dzia�a�, zanim up�ynie nast�pnych dwadzi�cia. Wiedzieli.
Nie przypadkowo wezwali go, �eby zobaczy� wyszczerbione stalowe
ostrze. Nie potrafi� sobie wyobrazi�, jak wpadli na jego trop,
ale ich zimne, wydajne
m�zgi rozpracowywa�y logiczne teorie, jakich si� nawet nie
domy�la�. Najwyra�niej przechytrzyli go bez trudu. Pomimo
wszystkich �rodk�w ostro�no�ci, jakie podj��, pieczo�owitego
zacierania wszelkich �lad�w, kt�re mog�y doprowadzi�
do wykrycia jego to�samo�ci, wiedzieli. A je�li nawet nie
wiedzieli, to zachowywali si� zbyt podejrzanie, by to lekcewa�y�.
Za pi��, naj dalej za dziesi�� minut b�dzie si� musia� na co�
zdecydowa�. B�dzie musia� przej�� do dzia�ania.
Nie potrafi�. Jego my�li przepe�nia�a gorycz przedwczesnej
kl�ski. Jak m�g� z nimi walczy�, skoro nawet jego w�asny rodzaj
zbywa� go jako ob��kanego? W�tpliwe, wmawia�
sobie, czy ca�a ludzka rasa, nawet u�wiadamiaj�c sobie w tej
chwili niebezpiecze�stwo i powstaj�c do dzia�ania, potrafi�aby
ich teraz pokona�. Jak daleko s� ju� zaawansowani
w przygotowaniach? Ilu ich jest? Zbyt wielu, by poradzi� im jeden
cz�owiek.
Pomy�la� o ca�ej d�ugiej historii rasy cz�owieczej rozwijaj�cej
si� z mozo�em przez niezliczone tysi�clecia nie spisywanych
dziej�w, przez pi�� tysi�cy lat powolnego wzrostu wiedzy i
dojrza�o�ci a� do tej godziny. Do z�o�enia tego bezcennego
dziedzictwa w �elazne androidzkie r�ce przyobleczone syntetycznym
cia�em. Co zrobi� z tym darem? Dlaczego przejmuj� t� kultur�,
kt�rej stworzenie zaj�o rodzajowi ludzkiemu tyle pe�nego
wyrzecze� czasu? Czy b�dzie cokolwiek dla nich znaczy�a, czy mo�e
odrzuc� dorobek wszystkich tych tysi�cleci i zbuduj� w�asn�
bezduszn� cywilizacj� na fundamentach ignoruj�cych wszystkie
stracone wieki panowania cz�owieka?
Jak to si� zacz�o? Zada� sobie pytanie. Dlaczego? Dlaczego? I
z ludzkiej logiki, kt�r� pos�ugiwa� si� jego m�zg, zrodzi� si�
przeb�ysk odpowiedzi. Rasa ludzka by�a zgubiona ju� wtedy, kiedy
pierwszy cz�owiek zmontowa� pierwszego
udanego androida.
Bo udany android oznacza� androida nieodr�nialnego od
cz�owieka, androida potrafi�cego tworzy� innych na swe
podobie�stwo, androida zdolnego do niezale�nego poruszania
si� i rozumowania. A jaki cel zago�ci� w m�zgu tego pierwszego
z ich metalowego rodzaju? Czy jego ludzki stworzyciel zaszczepi�
tam j aki� rozkaz, kt�ry doprowadzi� za j ego wiedz� lub bez
niej do tego, co nast�pi�o. Czy by� to rozkaz, kt�ry android
m�g� wykona� tylko poprzez tworzenie
swoich kopii a� do zainfekowania ca�ej rasy ludzkiej robocimi
kom�rkami android�w?
To bylo ca�kiem mo�liwe. By� mo�e oryginalny tw�rca jeszcze �yje,
mo�e ju� umar� ze staro�ci, w wypadku, lub
zamordowany r�kami w�asnych frankensteinowskich twor�w. I by�
mo�e paradoksalnie, rasa android�w prze wci��
naprz�d wzd�u� rozprzestrzeniaj�cych si� coraz szerzej fal
wznieconych tym pierwszym rozkazem, d���c ku niesko�czono�ci, ku
ostatniemu miejscu po przecinku, ku jakiemu� hipotetycznemu
celowi, kt�rego nie pozna nigdy �aden cz�owiek... Wyko�cz� mnie,
pomy�la� niemal beznami�tnie Bradley.
Je�li jeszcze mnie nie podejrzewaj�, to wkr�tce zaczn�. I nie
mog� zrobi� nic, �eby temu zapobiec. Wallinger mi nie wierzy.
Nikt nie daje mi wiary. A androidy b�d� pod��aly
moim tropem, dop�ki mnie nie dopadn�, cho�bym uciek� na
koniec �wiata. A gdy ju� mnie wyko�cz�, zabior� si�
prawdopodobnie do takiego udoskonalenia swojego kamufla�u,
�e nawet ja, wiedz�c to, co wiem, nie bylbym w stanie go
zdemaskowa�. One to porafi�. Potrafi� przeanalizowa� ka�dy punkt,
kt�ry wzbudzi� moje podejrzenia, i zatka� ka�d� luk� ludzkim
zachowaniem. S� maszynami. To cz�� ich
problemu. Mog� go rozpracowa�, je�li postawi� przed sob�
takie zadanie. Mo�e ju� si� nim zajmuj�. Tymczasem wyko�cz� mnie,
mo�e...
Waln�� z ca�ej si�y obiema pi�ciami w biurko. Nie! powiedzia�
sobie zawzi�cie i wsta�.
Pozosta�o jeszcze pi�tna�cie minut.
Zabrz�cza� telefon stoj�cy na biurku Arthura Courta.
Android po�o�y� na aparacie metaliczn� d�o� i maszyna
przem�wi�a do maszyny. Ze s�uchawki rozleg� si� cichy i wyra�ny
glos Bradleya.
Halo. M�wi Bradley. Czy bardzo pan zaj�ty? Wysz�o
w�a�nie co� bardzo dziwnego i pomy�lalem sobie, �e pan powinien
si� pierwszy o tym dowiedzie�. Ja... nie bardzo
wiem, co robi�.
A co si� stalo? O czym pan m�wi?
Wolalbym nie przez telefon.
Gdzie pan jest?
Po drugiej stronie ulicy. Zna pan bar "Zielone
Drzwi"?
Zdaje si�, �e kaza�em panu czeka� w gabinecie, Bradley.
Kiedy us�yszy pan, co mam panu do zakomunikowania... Bradley
zamilk� na chwil�, �eby prze�kn�� ogarniaj�c� go zimn� w�ciek�o��
na arogancj� w g�osie tej maszyny ... zrozumie pan. Przyjdzie
pan?
Prosz� si� stamt�d nie rusza�. B�d� za pi�� minut.
Bradley siedzia� za kierownic� swego samochodu wyczuwaj�c
s�abiutkie dygotanie silnika pracuj�cego na ja�owym biegu. Utkwi�
oczy w drzwiach biurowca po drugiej stronie ulicy. Czeka�
zaciskaj�c palce na plastykowej kierownicy, a miarowe t�tno
samochodu wydawa�o mu si� echem gwa�townego �omotu w klatce
piersiowej .
Przez obrotowe drzwi wyszedl Arthur Court. Spojrza�
w g�r�, potem w d� ulicy. Skr�ci� w lewo i ruszy� szybko,
wyd�u�onym krokiem wzd�u� budynku, w kierunku w�skiej,
bocznej uliczki, przy kt�rej znajdowa� si� bar Zielone
Drzwi. Bradley czeka� �ledz�c Courta, obserwuj�c ruch
uliczny, wypatruj�c stosownego momentu.
Wszystko uk�ada�o si� z cudown� precyzj�. W bocznej
uliczce znajdowa�o si� tylko troje przechodni�w i wszyscy
oddalali si� w g��b niej. Wzd�u� w�skich chodnik�w parkowa�y
wielkie ci�ar�wki przes�aniaj�c ca�y widok, chyba �e kto�
patrzy� dok�adnie na wprost. Wygl�da�o to tak, jakby Arthur Court
przemykal przez szereg oddzielnych pokoik�w mi�dzy ci�ar�wkami
a w ostatnim takim pokoiku mia� spotkanie z Bradleyem, o kt�rym
jeszcze nie wiedzia� . . .
W�z, pomrukuj�c jak tygrys pod dlo�mi Bradleya, wtacza� si� z
wolna w cich� uliczk�, w kt�r� przed chwil� skr�ci� Court. Trzeba
to przeprowadzi� z wyczuciem, powtarza� sobie w napi�ciu Bradley.
Nie za mocno, nie za s�abo. Nie
wcze�niej, ni� Court znajdzie si� na rogu, sk�d nie b�dzie ju�
dla niego ucieczki, gdzie nie pomo�e mu nawet b�yskawiczny
refleks, impulsy steruj�ce z szybko�ci� elektron�w ruchami cia�a
b�d�cego dos�ownie konstrukcj� ze stalowego drutu i spr�yn. Nie
wcze�niej, ni� znajdzie si� w pu�apce bez wyj�cia.
Samoch�d jakby przysiad� na zadzie i jak wystrzelony
z procy wyrwa� do przodu. S�ysz�c ryk silnika burz�cego
spok�j uliczny, Court odwr�ci� si� gwa�townie. W tej chwili
zaskoczenia, kiedy jego zimnosoczewkowe oczy napotka�y
wzrok Bradleya, twarz mia� jak maszyna. Bradley sta� si�
integraln� cz�ci� samochodu, tych dwoje stopi�o si� w jedno i
w�z przeistoczy� si� w bro� pos�uszn� jego r�kom, tak jak
pos�usznym by�o stalowe ostrze, kt�re odr�ba�o g�ow�
Courta od szyi. Ale tym razem nie b�dzie �adnego b��du.
Przygarbiony za kierownic�, naprowadzaj �c samoch�d na
cel niczym rewolwer, mia� ju� Courta mi�dzy jednym b�otnikim, a
drugim, z nakr�tk� wlewu ch�odnicy wymierzon� dok�adnie w jego
brzuch, ze �lep� �cian� ci�ar�wki za plecami. Cz�owiek i
stworzona przez cz�owieka maszyna stanowili wsp�lnie
niszczycielsk� bro�, kt�ra wpad�a z ca�ym impetem na inn� maszyn�
stworzon� przez cz�owieka przygniataj�c j� do �ciany ze stali...
Bradley widzia�, jak twarz Courta ga�nie za nakr�tk�
ch�odnicy. Widzia�, jak mechaniczne cia�o osuwa si� wolno i
niknie mu z oczu. Odczeka� chwil�, got�w naprze� jeszcze
samochodem, je�li trzeba b�dzie...
Wszystko w porz�dku powiedzia� Bradley uspokajaj�co. Court
poruszy� si� na siedzeniu obok i co� wybe�kota�. Nie, wszystko
w porz�dku, Court. Uspok�j si�. Mia�e� ma�y wypadek, ale nie
obawiaj si�, nie wioz� ci� do lekarza...
Nie... wymamrota� Court niemal wyra�nie. Bradley
westchn�� i zjecha� do kraw�nika. Mia� nadziej�, �e nie b�dzie
zmuszony robi� zastrzyku, ale na wszelki wypadek
strzykawk� mia� przygotowan�.
Dzia�a� oczywi�cie po omacku. Nie m�g� by� pewien, czy
mechanizmy androida zareaguj� na narkotyk przeznaczony
do wprowadzania w ludzki krwioobieg. Ale istnia�y szanse, �e
zareaguj�, przynajmniej czasowo. Android by� tworzony
z my�l� o jak najwierniejszym podobie�stwie do cz�owieka. Jego
odruchy wzorowane by�y na ludzkich. Skaleczony,
krwawi�. Odci�� mu g�ow� i zamiera� oddech, ustawa�o kr��enie.
A wi�c dobrze, poda� mu narkotyk i na jaki� czas za�nie...
Court zasn��.
Tylko stw�r wykonany z metalu powleczonego cia�em potrafi�by tak
ku�tyka� na podobie�stwo marszu, na wp� niesiony, na wp�
�wiadomy, z pot�n� dawk� �rodka uspokaj�cego w syntetycznych
�y�ach. Bradley wprowadzi� go po
schodkach do domu Wallingera. Tym razem nie mia� na
twarzy maski. Stawia� wszystko na jedn� kart�. Je�li dozna teraz
pora�ki, dalsze ukrywanie to�samo�ci i tak nie b�dzie mia�o
sensu.
Drzwi otworzy�a ma�a dziewczynka.
Tatu� jest u s�siad�w oznajmi�a zerkaj�c ciekawie
i bez obawy na zamroczonego, s�aniaj�cego si� na nogach
Courta. Za chwil� wr�ci. Mo�ne panowie wejd�? Wystosowa�a to
zaproszenie z ca�� powag� os�bki �wie�o wprowadzonej w arkana
towarzyskich konwenans�w, ale wida�
by�o, �e nie go�cinno��, ale ciekawo�� podyktowa�a jej te s�owa.
Wida� te� by�o, �e jest tak nie obyta z niebezpiecze�stwem, i�
sytuacja ta nie wzbudza w niej najmniejszych
obaw.
Bradley poprowadzi� swoje brzemi� korytarzem do biblioteki. Na
sofie pod �cian� drzema� w swobodnej pozycji kotek. Bradley
opu�ci� nieprzytomnego androida na poduszki
delikatnie str�caj�c kota na pod�og�. Z�o�ono�� umys�u jest tak
wielka, �e nawet w tym dcyduj�cym momencie pomy�la�, i� w
�wiecie maszyn kot i poduszka by�yby prawdopodobnie
nierozr�nialne jedno od drugiego. Tylko cz�owiek, i to cz�owiek
dojrza�y, jest niezdolny do szorstkiego obej�cia si� z
jakimkolwiek ma�ym �yj�cym stworzeniem. Kot ziewn��, obudzi� si�
i stwierdziwszy, �e znajduje si� na pod�odze w obecno�ci dw�ch
obcych, wyrwa� jak b�yskawica w stron�
drzwi. Jego nads�uchuj�ce uszy wy�oni�y si� teraz ponownie zza
naro�nika.
Nad nimi pokaza�a si� po chwili onie�mielona, ale zaciekawiona
twarzyczka najmniejszego Wallingera. Bradley nie
bez trudno�ci przypomnia� sobie jego imi�.
Cze��, Jerry zawo�a� uk�adaj�c Courta na sofie. Ojciec ju�
wr�ci�?
Dziecko milcza�o, ale w chwil� p�niej, wystarczaj�co
kr�tk�, by odpowiedzie� na to pytanie, do pokoju wesz�a
dziewczynka. Popycha�a przed sob� zapieraj�cego si� braciszka.
Zatelefonowa�am po tat� oznajmi�a nie pytana. Zaraz tu b�dzie.
Co si� sta�o temu... panu?
Mia�... ma�y wypadek. Nic mu nie b�dzie.
Przygl�da�a si� Courtowi z nieskrywanym zaaferowaniem.
Court otrz�sa� si� powoli z otumanienia. Niespokojnie toczy�
g�ow� po poduszce be�kocz�c co� chrapliwie. Ch�opiec, dziewczynka
i kotek przygl�dali si� mu od progu, a ich pozbawione wyrazu oczy
sprawia�y niemal przera�aj�ce wra�enie. Oczywistym by�o, �e dla
�adnego z tej tr�jki wsp�czucie nic jeszcze nie znaczy�o. W
oczach wszystkich trojga malowa�a si� tylko ch�odna ciekawo��
mlodych zwierz�t.
A niby dlaczego mieliby si� identyfikowa� z androidem?
Bradley poczul, jak to pytanie wskakuje na swoje miejsce w jego
umy�le i jak o�wietla je przeb�ysk wspomnienia. Dzieci. Dzieci,
kt�re postrzegaj � zbyt wyra�nie, by rasa android�w zdo�a�a je
oszuka�. Dzieci bez perspektywy spojrzenia, a wi�c i bez
przyjmowanych z g�ry uprzedze�, kt�re czyni� doros�ych �lepymi
na t� przera�aj�c� inwazj� na �wiat ludzi. Dzieci powinny zna�
prawd�.
Sue nazywasz si� Sue, tak? Pos�uchaj . Chc�, �eby�
powiedzia�a mi co� bardzo wa�nego. Interesuje mnie... twoja
opinia. Bradley szpera� rozpaczliwie w swych wspomnieniach o
mentalno�ci siedmiolatka. Egocentryczni, roztrzepani, �asi na
nagrody, zainteresowani tylko swoimi w�asnymi zabawami, z
wyj�tkiem mo�e tych najkr�tszych wypad�w w �wiat zewn�trzny.
Gdyby tylko potrafi� schlebi� jej na tyle, by podtrzyma� jej
zainteresowanie...
Sue, to jest co�, co tylko ty mi mo�esz powiedzie�.
Chcia�bym si� przekona�, jak du�o wiesz o... o... Znowu urwa�
.
No nic, w ka�dym razie pos�uchaj. Wiesz, �e istniej�... Jak
mia� to sformulowa�? Jak mia� j� zapyta�, czy w�r�d doroslych,
kt�rych zna�a, zauwa�y�a androidy? Czy w og�le ju� jakiego�
widzia�a? Od jej odpowiedzi wiele by wtedy zale�a�o, bo je�li
znala prawd�, to musia�oby ich by� o wiele wi�cej, ni� Bradley
podejrzewa�. Gdyby wiedzia�o o nich
nawet rozpieszczane dziecko...
Sue, wiesz co� o ludziach takich jak... on? wskaza�
na majacz�cego androida. Czy wiesz, �e na �wiecie �yj�... dwa
rodzaj e ludzi? Czekaj �c na odpowied�, wstrzyma�
oddech.
W jej oczach pojawi�a si� czujno��. Nigdy nie mo�na by�
pewnym, kiedy doros�y stroi sobie z ciebie �arty, m�wi�o jej
spojrzenie.
Nie, m�wi� ca�kiem powa�nie. Nie przypuszczam... Ja
po prostu chc� si� dowiedzie�, czy ty wiesz. Nie wszystkie dzieci
dostrzegaj� r�nic� i ja...
Oj, wszystkie dzieci to wiedz�. W jej g�osie pobrzmiewa�o
lekcewa�enie.
Co wiedz�?
No o nich.
Bradley wzi�� gt�boki oddech. Wiedz� o nich wszystkie
dzieci.. .
A tw�j ojciec wie? W�asny g�os wyda� mu si� jaki�
piskliwy.
Rzuci�a mu jeszcze jedno z tych czujnych spojrze�, kt�re
bada�y, czy nie kpi sobie z niej. Najwyra�niej upewniona,
zachichota�a.
No, chyba tak. Czy nie wiedz� tego wszyscy?
Pok�j zafalowa� lekko przed oczyma Bradleya. Jest ich
tak wielu, o tylu wi�cej, ni� to sobie wyobra�a�...
Ale ten drugi rodzaj us�ysza� sw�j w�asny, niemal
b�agalny g�os. Ten drugi rodzaj ludzi! Ilu...
Z korytarza dobieg�y g�osy. Wallingera i jeszcze czyj�, niski i
silny.
Tutaj, panie oficerze m�wi� Wallinger. W�a�nie
tutaj ! Szybciej !
Ilu ich jest na �wiecie? doko�czy�a za Bradleya Sue.
I roze�mia�a si�. Uczyli�my si� o tym w szkole, ale zapomnia�am.
Ale mog� ci powiedzie�, ilu ludzi prawdziwego
rodzaju jest w tym pokoju. Jeden! Jeden!
Powiesz to swojemu ojcu? wyrzuci� z siebie Bradley
w gor�czkowym po�piechu. Powiesz mu, �e jest tutaj tylko jeden
cz�owiek prawdziwego rodzaju, kiedy wejdzie? Powiesz, Sue...
Susan, cofnij si�! W drzwiach sta� Wallinger. To
spojrzenie szarych oczu, kt�rym omiata� dzieci w poszukiwaniu
widocznych oznak wyrz�dzonej im krzywdy, postarza�o jego twarz.
Zza jego plec�w wychyla� si� umundurowany, gotowy na wszystko
m�czyzna o czerwonej twarzy, zagl�daj�c do pokoju z ponur�
czujno�ci�.
Na chwil� zaleg�a cisza.
Potem Court le��cy na sofie j�kn�� cicho i zacz�� z wysi�kiem
siada�. Wallinger przebieg� przez pok�j, �eby mu pom�c.
Co mu zrobile�? krzykn�� do Bradleya. Ty stukni�ty durniu, jak
daleko si� posun��e�?
Nic mu nie jest wyj�ka� Bradley. On jest... im
nie mo�na nic zrobi�!
Wallinger popatrzy� na niego ponad g�ow� Courta.
A wi�c tak wygl�dasz powiedzia�. Pozna�em ci�
ju� oczywi�cie, nawet bez maski, ale twarzy, naturalnie...
Powiesz nam, jak si� nazywasz?
Bradley rzuci� wyzywaj�co. James Philips Bradley . Czas
anonimowi�ci min��. Nie spodziewa� si� tu policjanta trudniej
b�dzie sk�ada� wyja�nienia w obecno�ci tego wielkiego,
sceptycznie nastawionego chlopiska ale
je�li Sue powt�rzy to, co mu przed chwil� powiedzia�a,
mo�e jednak zdo�a ich przekona�. Spytaj o nich swoj� c�rk�
powiedzia� nagl�co.
Ona wie. M�wi� ci, Wallinger, ona wie! Pami�tasz, co ci m�wi�em
o dzieciach? Powiedzia�em, �e nie maj� nawet co marzy� 0
oszukaniu dzieci. Sue m�wi, �e one wszystkie wiedz�...
Lepiej b�dzie, je�li od razu ci� uprzedz�, Bradley. Sue ma
wybuja�� fantazj�. Nie wiem, jakich bajeczek ci naopowiada�a,
ale... panie oficerze, czy nie lepiej, �eby pan... Chwileczk�!
Wszystko sz�o nie tak, jak to sobie zaplanowa�. Rzuci� na szal�
wszelkie tony perswazji, jakie
uda�o mu si� zawrze� w swoim g�osie. Obieca� pan, �e
mnie wys�ucha, Wallinger. Nie pami�ta pan, �e mi to obieca�?
Wiem, �e mia�em wtedy rewolwer, ale prosz� niech
mi pan da minut� na powiedzenie tego, co wiem. Ten cz�owiek jest
jednym z nich. Urwa�, �eby przejecha� j�zykiem po zeschni�tych
wargach. Wallinger sprawia� wra�enie g�uchego na wszelkie
argumenty... Nie jest ranny. Zapowiedzia�em panu, �e przedstawi�
dow�d, i oto on. Ten cz�owiek. Musia�em go tu sprowadzi�
uciekaj�c si� do jedynego mo�liwego sposobu. M�wi� panu, �e im
nie mo�na wyrz�dzi� krzywdy! Pod t� sk�r� s� tylko przewody i
metal. Mog� tego dowie��! Ja...
Urwa�, czuj�c jak r�ce policjanta opadaj� lekko na jego
ramiona i przytrzymuj� go za nie. Twarz Wallingera wyra�a�a
wsp�czucie i przestrach. To nie mia�o sensu. Nale�a�o zrobi�
jakie� naci�cie na syntetycznej sk�rze Courta, zanim tu przyszli.
Teraz, oczywi�cie, nie pozwol� mu na to. By� dla nich szale�cem,
furiatem gotowym por�n�� niewinn� ofiar�
w imi� dowiedzenia swoich roje�.
No, uspok�j si�, m�ody cz�owieku zaburcza� �agodnie policjant
za jego plecami. Zrobimy sobie ma�y spacerek po �wie�ym
powietrzu i...
Nie! Zaczekajcie! G�os Bradleya zabrzmia� dziko
nawet dla niego samego. Zd�awi� protest zbieraj�c si�y do
ostatniego, nadludzkiego wysi�ku udowodnienia tego, czego
dowiedzenia by� ju� tak bliski.
Soczewkooki Court obserwowa� go spod zmarszczonych
brwi. Gdzie� w tym zimnym, nieludzkim ciele tyka� niewzruszenie
zimny, nieludzki m�zg nawet nie rozbawiony jego pora�k�, bo sk�d
maszyna mog�a wiedzie�, jak nale�y si�
�mia�?
Maszyna i to tak blisko, tak blisko! Dzieli�o ich niespe�na dwa
metry odleg�o�ci i u�amek centymetra syntetycznej sk�ry
okrywaj�cej mechanizmy cia�a androida.
Zaczekajcie! powt�rzy� i wykr�ci� si� do Wallingera
wk�adaj�c ca�� energi�, jaka mu jeszcze pozosta�a, w przekazanie
swego prze�wiadczenia poprzez barier� uprzedzenia, kt�ra
za�lepia�a doros�ych obecnych w tym pokoju. Pos�uchaj, Wallinger!
Porozmawiasz ze swoj� dziewczynk�,
kiedy odejd�? Dasz mi chocia� t� szans� udowodnienia moich racji?
Ona wie! To wcale nie wyobra�nia! Wszystkie
dzieci wiedz�. S�dzisz, �e b�dziesz bezpieczny, kiedy Court si�
st�d wydostanie? Nie zaufaj� tobie. Nie mog�. B�d� si� obawia�i,
�e pewnej nocy mo�esz si� obudzi� i u�wiadomi�
sobie prawd�. Pomy�l o swojej c�rce, Wa�linger! Court s�ucha. On
wie, �e go rozpozna�a. Czy mo�esz ryzykowa� jej
�ycie, Wallinger? Ryzykuj swoje, je�li chcesz, ale pomy�l o Sue!
Przez twarz Wallingera przemkn�� pierwszy b�ysk niepewno�ci, jaki
uda�o si� zauwa�y� Bradleyowi. U�cisk d�oni policjanta
spoczywaj�cych na barkach Bradleya nieco zel�a�. Bradley wzruszy�
niecierpliwie ramionami. Chwilowe zw�tpienie na twarzy fizyka,
a mo�e desperackie przekonanie
w g�osie Bradleya musia�y da� co� do my�lenia funkcjonariuszowi.
Bradley wykorzysta� ten moment.
Pomy�l o Sue! ci�gn��. Court nie �mie niczego
sam przedsi�wzi��, ale nie wiesz, jak wielu jest innych. Nie
wiesz tego! Nawet si� nie domy�lasz! Mo�e tacy, jak Court, s�
wybrakowanymi egzemplarzami egzemplarzami tak
niedoskona�ymi, �e same si� zdradzaj�. Podejrzewam, �e
wyprodukowali jeszcze innych, tak zbli�onych do cz�owieka, �e
nawet nie jeste� sobie w stanie tego wyobrazi�. W�a�nie ci s�
niebezpieczni, Wallinger! Je�li jest chocia� jeden taki, b�dzie
wiedzia�, �e