4973

Szczegóły
Tytuł 4973
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4973 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4973 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4973 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Victor Hugo N�dznicy (Prze�o�y�a Krystyna Byczewska) Cz�� pi�ta Jan Valjean Ksi�ga pierwsza Wojna w�r�d czterech �cian I Charybda przedmie�cia �w. Antoniego i Scylla przedmie�cia Temple Dwie najbardziej pami�tne barykady, kt�re badacz chor�b spo�ecznych mo�e wymieni�, nie nale�� do okresu, w kt�rym rozgrywa si� akcja tej ksi��ki. Barykady te, z kt�rych ka�da w inny spos�b by�a symbolem gro�nych wydarze�, wyros�y spod ziemi w czasie nieszcz�snego powstania w czerwcu 1848 roku, owej najwi�kszej wojny ulicznej, jak� zna historia. Niekiedy z g��bi swoich udr�k, zw�tpie�, n�dzy, gor�czki, nieszcz��, z g��bin wyziew�w, niewiedzy i ciemnoty ten wielki desperat - mot�och - protestuje nawet przeciw zasadom, przeciw wolno�ci, r�wno�ci i braterstwu, przeciw g�osowaniu powszechnemu i rz�dom wszystkich przez wszystkich, i posp�lstwo wydaje walk� ludowi. N�dzarze atakuj� prawo powszechne; ochlokracja* powstaje przeciw ludowi. Ponure to s� dni, albowiem nawet w tym szale�stwie jest zawsze szczypta prawa; w tym pojedynku jest co� z samob�jstwa; i s�owa, kt�re chc� by� obelgami: ho�ota, mot�och, ochlokracja, gawied� - stwierdzaj� niestety raczej win� tych, co rz�dz�, ni� tych, co cierpi�; raczej win� uprzywilejowanych ni� wydziedziczonych. My za� wymawiamy zawsze te s�owa z b�lem i z szacunkiem, kiedy bowiem filozof sonduje fakty, kt�rym s�owa owe odpowiadaj�, cz�sto obok nikczemno�ci znajduje prawdziw� wielko��. Ateny by�y ochlokracj�, Holandia jest dzie�em ho�oty; mot�och niejeden raz ocali� Rzym; gawied� sz�a za Chrystusem. Nie ma my�liciela, kt�ry by czasem nie wejrza� z uwag� we wspania�e wielko�ci nizin spo�ecznych. O tym mot�ochu my�la� zapewne �w. Hieronim - o wszystkich tych biedakach, w��cz�gach, n�dzarzach, z kt�rych wywodzili si� aposto�owie i m�czennicy - kiedy wypowiedzia� tajemnicze s�owa: Fex urbis, lex orbis.* Akty rozpaczy tego t�umu, kt�ry cierpi i broczy krwi�, pope�niane przeze� gwa�ty sprzeczne z zasadami stanowi�cymi o jego �yciu, jego ataki na prawo s� ludowymi zamachami stanu i musz� by� t�umione. Cz�owiek uczciwy po�wi�ca si� dla tej sprawy i z mi�o�ci do tego t�umu zwalcza go. Stawiaj�c mu czo�o, ile� jednak znajduje rzeczy na jego usprawiedliwienie! Opieraj�c mu si�, jak�� otacza go czci�! Jest to jeden z tych rzadkich moment�w, kiedy czyni�c to, co nale�y, cz�owiek czuje si� mimo wszystko niepewny, jakby co� odradza�o mu, �eby szed� dalej; nie cofa si�, gdy� tak trzeba; ale sumienie, cho� spokojne, jest przecie� smutne, a spe�nieniu obowi�zku towarzyszy bolesne �ci�ni�cie serca. Spieszmy powiedzie�, �e czerwiec 1848 roku to fakt zupe�nie odr�bny i prawie niemo�liwy do sklasyfikowania w filozofii historii. Wszystkie s�owa, kt�re wypowiedzie- li�my przed chwil�, nale�y odrzuci�, kiedy chodzi o te niezwyk�e zamieszki, w kt�rych czu�o si� �wi�ty niepok�j pracy domagaj�cej si� swoich praw. Trzeba by�o je t�umi� - tak nakazywa� obowi�zek - gdy� godzi�y w republik�. Ale - w gruncie rzeczy - czym by� czerwiec 1848? Buntem ludu przeciwko samemu sobie. Nie mo�e by� mowy o dygresji, kiedy nie traci si� z oczu g��wnego w�tku; niech nam wolno b�dzie zatem zatrzyma� przez chwil� uwag� czytelnika na owych wspomnianych przez nas dw�ch barykadach - w swoim rodzaju jedynych - tak charakterystycznych dla tego powstania. Jedna z nich tarasowa�a wej�cie na przedmie�cie �w. Antoniego; druga broni�a dost�pu do przedmie�cia Temple: ci, w czyich oczach wznios�y si� te dwa arcydzie�a wojny domowej na tle ol�niewaj�cego b��kitu czerwcowego nieba, nie zapomn� ich nigdy. Barykada �w. Antoniego by�a potworna. Wysoka na trzy pi�tra, a szeroka na siedemset st�p, zagradza�a od jednego do drugiego ko�ca szeroki wylot przedmie�cia, czyli trzy ulice; poszczerbiona, z�bata, poszarpana, postrz�piona, rozdarta olbrzymi� wyrw�, z�o�ona z wspartych o siebie stos�w, z kt�rych ka�dy by� bastionem, wysuwaj�c tam i �wdzie swoje p�wyspy, pot�nie wsparta o dwa wielkie cyple dom�w przedmie�cia, wyrasta�a z g��bi gro�nego placu, kt�ry ogl�da� dzie� 14 lipca, jak tama wzniesiona przez cyklop�w. Za t� barykad�-matk� pi�trzy�o si� w g��bi ulicy dziewi�tna�cie innych barykad. Na sam widok tej barykady czu�o si�, �e nieogarnione, �miertelne cierpienie tego przedmie�cia osi�gn�o �w ostateczny punkt, w kt�rym rozpacz chce przemieni� si� w zag�ad�. Z czego zbudowana by�a barykada? �Z trzech sze�ciopi�trowych dom�w umy�lnie zburzonych� - m�wili jedni. �Z nagromadzonego gniewu ludu� - m�wili inni. By�a, jak ka�da budowla nienawi�ci - �a�osn� kup� gruz�w. Mo�na by�o powiedzie�: �Kto to zbudowa�?� Mo�na by�o powiedzie� r�wnie�: �Kto to zburzy�?� By�a to improwizacja oburzenia. O! Macie tutaj drzwi! krat�! daszek! ram� okienn�! p�kni�t� fajerk�! wyszczerbiony rondelek! Dawajcie wszystko! Rzucajcie tu wszystko! Pchajcie, toczcie, rozkopujcie, przewracajcie, zwalajcie wszystko! Tworzy�y j� kamienie brukowe, p�yta z chodnika, belka, sztaba �elaza, �cierka, wybita szyba, dziurawe krzes�o, g��b kapusty, szmata, �achman i z�orzeczenia. By�o to i wielkie, i ma�e. Parodia otch�ani przez ba�agan. Olbrzymia bry�a obok atomu; kawa� muru i st�uczona miska; gro�ne zbratanie wszelkich szcz�tk�w. Syzyf dorzuci� tu sw�j g�az, a Hiob wyszczerbiony czerep. S�owem - straszne. Akropol n�dzarzy. Przewr�cone w�zki stercza�y ze skarpy, wielki dwuko�owy w�z le��cy w poprzek, osi� do g�ry, przecina� niby szrama t� niespokojn� fasad�; omnibus beztrosko wci�gni�ty na sam szczyt wa�u, jak gdyby architekci tej dzikiej budowli chcieli do grozy doda� �obuzeri� - wyci�ga� sw�j dyszel zapraszaj�c jakie� powietrzne rumaki. Ten gigantyczny stos, aluwialne pok�ady zamieszek, przywodzi� na my�l wyobra�enie Ossy na Pelionie* wszystkich dawnych rewolucji; rok 93 na 1789; 9 Thermidora na 10 sierpnia; 18 Brumaire'a na 21 stycznia; Vendemiaire na Prairialu, rok 1848 na 1830. Plac zas�ugiwa� na t� rol�, barykada godna by�a stan�� w miejscu, z kt�rego znik�a Bastylia. Gdyby ocean wznosi� tamy, zbudowa�by je w taki w�a�nie spos�b. Na tej bezkszta�tnej zaporze odcisn�a si� w�ciek�o�� fal. Jakich fal? - T�umu. Zdawa�o si�, �e wida� skamienia�y, st�a�y huk fal. Zdawa�o si�, �e s�ycha� brz�czenie olbrzymich, mrocznych pszcz� gwa�townego post�pu, jak gdyby barykada by�a ich ulem. By�y� to zaro�la? By�a� to orgia? By�a� to forteca? Zdawa�o si�, �e szale�stwo zbudowa�o barykad� jednym uderzeniem swych skrzyde�. Ta reduta mia�a w sobie co� z kloaki; �w chaos mia� w sobie co� olimpijskiego. W tym pe�nym rozpaczy bez�adzie wida� by�o krokwie z dachu, �ciany poddaszy razem z tapetami, ramy okienne z ca�ymi szybami wstawione w gruzy i czekaj�ce na kule armatnie, wyrwane kominki, szafy, sto�y, �awy, s�owem - rycz�cy ba�agan; a ponadto tysi�c n�dznych rupieci, wzgardzonych nawet przez �ebraka, kt�re zawieraj� w sobie i w�ciek�o��, i nico��. Rzek�by�, �e by�y to �achmany ludu, �achmany z drzewa, �elaza, ze spi�u, z kamienia, kt�re przedmie�cie �w. Antoniego jednym pot�nym zamachni�ciem wymiot�o na sw�j pr�g, buduj�c ze swej n�dzy barykad�. Kloce, podobne do pni katowskich, zerwane �a�cuchy, wsporniki, cz�ci konstrukcji ciesielskich podobne do szubienic, ko�a le��ce na p�ask i wystaj�ce ze stos�w gruzu nadawa�y tej budowli anarchii pos�pny wyraz, przywodz�c na my�l dawne tortury, kt�rymi niegdy� m�czono lud. Na barykadzie �w. Antoniego wszystko s�u�y�o za bro�; sypa�o si� stamt�d wszystko, co wojna domowa mo�e cisn�� w g�ow� spo�ecze�stwa; nie by�a to walka, lecz paroksyzm. Z karabin�w broni�cych tej reduty - a znajdowa�y si� mi�dzy nimi i gar�acze - lecia�y okruchy porcelany, kostki, guziki, a nawet ga�ki od nocnych szafek, pociski niebezpieczne, bo miedziane. T� barykad� op�ta� sza�; pod niebiosa bi� z niej niesamowity krzyk; chwilami, wyzywaj�c wojsko, pokrywa�a si� t�umem i burz�; wie�czy�a j� ci�ba rozp�omienionych g��w; wype�nia�o mrowie ludzkie, niby kolczasty grzebie� wyrasta� z niej las karabin�w, szabel, kij�w, topor�w, pik i bagnet�w; wielki czerwony sztandar �opota� na wietrze. Dobiega� z niej odg�os komendy, pie�ni bojowe, warkot b�bn�w, �kania kobiet i ponury �miech g�odomor�w. By�a olbrzymia i pulsuj�ca �yciem. Jak naelektryzowany grzbiet zwierza iskrzy�a si� b�yskami piorun�w. Duch rewolucji okrywa� chmur� szczyt sza�ca, sk�d dobywa� si� pomruk g�osu ludu podobny do g�osu Boga; przedziwny majestat p�yn�� z tego tytanicznego �mietnika. By�a to kupa �mieci i zarazem g�ra Synaj. Jak m�wili�my przed chwil�, w imi� rewolucji atakowa�a kogo? - Rewolucj�. Barykada ta, kt�r� stworzy� przypadek, nie�ad, przestrach, nieporozumienie i to, co nieznane, mia�a naprzeciw siebie izb� ustawodawcz�, suwerenno�� ludu, g�osowanie powszechne, nar�d, republik�. �Karmaniola� wyzywa�a do walki �Marsyliank�. Wyzwanie niedorzeczne, lecz bohaterskie: to stare przedmie�cie bowiem jest bohaterem. Przedmie�cie i reduta pomaga�y sobie; przedmie�cie os�ania�o si� redut�, reduta opiera�a si� o przedmie�cie. Rozleg�a barykada ci�gn�a si� jak skalisty brzeg, o kt�ry rozbija�a si� strategia genera��w zaprawionych w wojnie w Afryce. Jej pieczary, naro�le, brodawki i garby zdawa�y si� robi� grymasy i �mia� szyderczo w k��bach dymu. Tej bezkszta�tnej masy nie ima�y si� kule; pociski zapada�y si� w ni�, ton�y, grz�z�y; kartacze wybija�y w niej tylko szczerby; na c� si� zda bombardowa� chaos? I pu�ki, nawyk�e do najbardziej okrutnych obraz�w wojny, niespokojnym okiem spogl�da�y na t� redut� przypominaj�c� drapie�ne zwierz�, zje�on� jak odyniec, olbrzymi� jak g�ra. O �wier� mili stamt�d, �mia�ek, kt�ry wychyli�by g�ow� zza rogu ulicy Temple, wychodz�cej na bulwar niedaleko Wie�y Ci�nie�, za wyst�p muru utworzony przez wystaw� sklepu Dallemagne, ujrza�by w oddali, za kana�em, na ulicy biegn�cej w g�r� do Belleville, w najwy�szym punkcie owej pochy�o�ci - dziwaczny mur. Mur ten si�ga� wysoko�ci drugiego pi�tra ��cz�c domy z prawej strony z domami z lewej, jak gdyby sama ulica zagi�a swoj� najwy�sz� �cian�, aby si� nagle odgrodzi�. �ciana ta, zbudowana z kamieni brukowych, by�a prosta, poprawna, ch�odna, prostopad�a, wyr�wnana wed�ug linii, wyci�gni�ta pod sznurek, u�o�ona wed�ug pionu. Mo�e brak�o w niej cementu, ale to, podobnie jak w murach rzymskich, w niczym nie psu�o jej surowej architektury. Z jej wysoko�ci wnosi� by�o mo�na i o jej g��boko�ci. Kraw�d� g�rna by�a �ci�le r�wnoleg�a do podstawy. Na szarej powierzchni rysowa�y si� w pewnych odst�pach, podobne do czarnych nitek, ledwo widoczne strzelnice, r�wnomiernie od siebie umieszczone. Jak okiem si�gn��, ulica by�a pusta. Wszystkie okna i wszystkie drzwi zamkni�te. W g��bi, zmieniaj�c ulic� w �lepy zau�ek, wznosi�a si� owa zapora - mur nieruchomy i spokojny; nie wida� by�o na nim nikogo, nie s�ycha� nic: ani krzyku, ani szmeru, ani tchnienia. Grobowiec. O�lepiaj�ce czerwcowe s�o�ce zalewa�o t� rzecz potworn� potokami �wiat�a. By�a to barykada na przedmie�ciu Temple. Przybywaj�c w jej pobli�e, nawet najwi�kszy �mia�ek musia� na jej widok zastanowi� si� nad tym zagadkowym zjawiskiem. Wszystko tam by�o dopasowane, spojone, po��czone, g�adkie, symetryczne i ponure. Z�o�y�a si� na ni� wiedza i ciemno�ci. Czu�o si�, �e dow�dca tej barykady jest geometr� lub upiorem. Patrzano na ni� i m�wiono szeptem. Czasem jaki� �o�nierz, oficer lub przedstawiciel ludu odwa�y� si� przej�� przez opustosza�� jezdni�, w�wczas rozlega� si� cichy, ostry �wist i przechodzie� pada� martwy lub ranny, a je�li uda�o mu si� uj�� ca�o, kula grz�z�a w zamkni�tej okiennicy, w tynku kamienicy lub w jakiej� szparze w bruku. Czasem by�a to nie kula, lecz kartacz. Albowiem ludzie z barykady zrobili sobie dwie armatki z dw�ch kawa�k�w �eliwnych rur od gazu, zatkanych paku�ami i glin� do wylepiania pieca. Nie marnowano prochu, prawie ka�dy strza� by� celny. Tu i �wdzie le�a�o kilka trup�w, na bruku widnia�y ka�u�e krwi. Pami�tam bia�ego motyla, kt�ry lata� nad ulic�. Lato nie abdykuje. W pobli�u wszystkie wn�ki bram pe�ne by�y rannych. Ka�dy czu�, �e jaki� niewidoczny strzelec trzyma go na muszce swojej strzelby i �e ulica na ca�ej d�ugo�ci jest pod obstrza�em. St�oczeni za �ukiem utworzonym przez sklepiony most na kanale u wej�cia na przedmie�cie Temple �o�nierze kolumny szturmowej patrzyli z powag� i skupieniem na ow� pos�pn� redut�, na ten bezruch, na t� niewzruszono��, z kt�rej wybiega�a �mier�. Niekt�rzy czo�gali si� na brzuchu w g�r�, po pochy�o�ci mostu, uwa�aj�c, �eby ich czaka nie wystawa�y. Dzielny pu�kownik Monteynard patrzy� na t� barykad� z zachwytem nie pozbawionym l�ku: �Jak wspaniale jest zbudowana! - m�wi� do kt�rego� z przedstawicieli ludu. - Ani jeden kamie� nie wystaje! C� za misterna robota!� W tej samej chwili kula strzaska�a krzy� na jego piersi: pu�kownik pad�. �Tch�rze! - m�wiono. - Niech�e si� poka��! Niech ich zobaczymy! Nie maj� odwagi! Kryj� si�!� Barykada na przedmie�ciu Temple, broniona przez osiemdziesi�ciu ludzi, atakowana przez dziesi�� tysi�cy, trzyma�a si� trzy dni. Czwartego chwycono si� tego samego sposobu, co w Zaatcha i w Konstantynie: przebito domy, wdarto si� przez dachy i barykada zosta�a zdobyta. �aden z osiemdziesi�ciu tch�rz�w nie pomy�la� o ucieczce; wszyscy polegli, z wyj�tkiem przyw�dcy Barth�lemy'ego, o kt�rym b�dziemy m�wili za chwil�. Barykada �w. Antoniego by�a hukiem grom�w; barykada Temple - cisz�. Te dwie reduty r�ni�y si� mi�dzy sob�: jedna by�a gro�na, druga z�owieszcza. Jedna wydawa�a si� paszcz�, druga - mask�. Za�o�ywszy, �e gigantyczna i ponura insurekcja czerwcowa sk�ada�a si� z gniewu i zagadki, w pierwszej barykadzie czu�o si� smoka, za drug� - sfinksa. Te dwie twierdze zosta�y wzniesione przez dw�ch ludzi, jeden nazywa� si� Cournet, drugi Barth�lemy. Cournet zbudowa� barykad� �w. Antoniego, Barth�lemy - barykad� Temple. Ka�da z nich by�a obrazem swego tw�rcy. Cournet by� wysoki, mia� szerokie bary, czerwon� twarz, pot�n� pi��, m�ne serce, praw� dusz�, wejrzenie szczere i gro�ne. Nieustraszony, energiczny, zapalczywy, wybuchowy, najserdeczniejszy z ludzi, najgro�niejszy z przeciwnik�w. Wojna, walka, zgie�k bitwy by�y jego �ywio�em i wprawia�y go w wy�mienity humor. By� niegdy� oficerem marynarki: z jego ruch�w i g�osu zna� by�o, �e wraca z oceanu, �e przybywa z burzy. Bitwa by�a dla� dalszym ci�giem huraganu. Cournet mia� w sobie co� z Dantona (z wyj�tkiem geniuszu), podobnie jak Danton - mia� co� z Herkulesa (z wyj�tkiem bosko�ci). Barth�lemy, chudy, niepozorny, blady i milkliwy, by� swego rodzaju ulicznikiem z pi�tnem tragizmu. Spoliczkowany przez policjanta �ledzi� go, tropi� i zabi�, za co - w siedemnastym roku �ycia - zosta� skazany na ci�kie roboty. Wyszed� z nich i zbudowa� t� barykad�. P�niej - fatalnym zbiegiem okoliczno�ci - na wygnaniu w Londynie Barth�lemy zabi� Courneta. By� to tragiczny pojedynek. Po pewnym czasie, uwik�any w jak�� tajemnicz� histori�, gdzie gra�a rol� nami�tno�� - jedna z tych, dla kt�rych sprawiedliwo�� francuska znajduje okoliczno�ci �agodz�ce, a sprawiedliwo�� angielska tylko �mier� - Barth�lemy zosta� powieszony. Ponura budowla spo�eczna tak jest urz�dzona, �e wskutek n�dzy materialnej, wskutek ciemnoty moralnej �w nieszcz�nik o du�ej - a mo�e nawet wybitnej inteligencji - zacz�� od ci�kich rob�t we Francji, a sko�czy� na szubienicy w Anglii. Barth�lemy uznawa� jeden tylko sztandar: czarn� chor�giew. II Co robi� w przepa�ci, je�li nie rozmawia�? Szesna�cie lat znaczy wiele w podziemnej edukacji rewolucyjnej, tote� czerwiec 1848 m�drzejszy by� w tym wzgl�dzie od czerwca 1832. W por�wnaniu z olbrzymimi barykadami, o kt�rych wspominali�my, barykada na ulicy Konopnej by�a zaledwie zarysem, embrionem; wszak�e na owe czasy ona tak�e by�a gro�na. Pod okiem Enjolrasa - bo Mariusz nie zwraca� ju� na nic uwagi - powsta�cy wykorzystali noc. Nie tylko naprawili, ale powi�kszyli barykad�. Podwy�szyli j� o dwie stopy. �elazne sztaby, wetkni�te mi�dzy kamienie, wygl�da�y jak lance nastawione na sztorc. Poznoszono zewsz�d wszelkiego rodzaju rupiecie i barykada zewn�trz sprawia�a wra�enie jeszcze wi�kszego chaosu. Reduta zosta�a misternie obmurowana od wewn�trz, a naje�ona na zewn�trz. Naprawiono tak�e kamienne schody, po kt�rych mo�na by�o wej�� na ni� jak na mur cytadeli. Barykada zosta�a uporz�dkowana, izba na parterze wyprz�tni�ta, kuchnia zaj�ta na szpital, ranni opatrzeni, rozsypany proch pozbierany, kule odlane, naboje sfabrykowane, szarpie naskubane, porzucona bro� rozdana, wn�trze reduty wyczyszczone, �mieci uprz�tni�te, trupy wyniesione. Zabitych z�o�ono na stos w uliczce Zakr�t, kt�r� powsta�cy wci�� jeszcze trzymali w r�ku. Przez d�ugi czas bruk w tym miejscu pozosta� czerwony. W�r�d poleg�ych by�o czterech gwardzist�w gwardii narodowej z przedmie�cia. Enjolras kaza� od�o�y� na bok ich mundury. Enjolras poradzi� tak�e przespa� si� ze dwie godziny. Rada Enjolrasa by�a rozkazem. Jednak�e kilku zaledwie powsta�c�w us�ucha�o jej. Feuilly zu�y� te dwie godziny na wykucie napisu w murze naprzeciw szynku: Niech �yj� ludy! Te trzy s�owa wyryte w kamieniu gwo�dziem, widnia�y na tej �cianie jeszcze w roku 1848. Trzy mieszkanki �Koryntu� skorzysta�y z nocnej przerwy, aby znikn�� na dobre; powsta�cy odetchn�li z ulg�. Zdo�a�y znale�� schronienie w jednym z s�siednich dom�w. Wi�kszo�� rannych mog�a i chcia�a jeszcze walczy�. W kuchni, zamienionej na ambulans, na pos�aniu z materac�w i wi�zek s�omy, le�a�o pi�ciu ci�ko rannych, w�r�d nich dw�ch miejskich gwardzist�w. Opatrzono ich przed innymi. W izbie na parterze zosta� tylko pan Mabeuf pod czarnym ca�unem i Javert przywi�zany do s�upa. - Tutaj jest sala umar�ych - rzek� Enjolras. W izbie tej s�abo o�wietlonej �oj�wk�, st� z nieboszczykiem by� umieszczony w g��bi w poprzek s�upa, tak �e stoj�cy Javert i le��cy Mabeuf tworzyli co� w rodzaju wielkiego krzy�a. Dyszel omnibusu, cho� strzaskany przez kule, stercza� jeszcze w g�r� i mo�na by�o zawiesi� na nim chor�giew. Enjolras, kt�ry mia� t� cech� wodza, �e wykonywa� zawsze to, co powiedzia�, przywi�za� do tego drzewca podziurawiony kulami i skrwawiony surdut zabitego starca. Nie by�o ju� nic do jedzenia. Ani chleba, ani mi�sa. Pi��dziesi�ciu ludzi z barykady w ci�gu szesnastu godzin wyczerpa�o do cna szczup�e zapasy gospody. Dla ka�dej barykady, kt�ra si� trzyma, nadchodzi nieuchronnie moment, kiedy staje si� tratw� �Meduzy�. Trzeba by�o pogodzi� si� z g�odem. Wstawa� sparta�ski dzie� 6 czerwca, kiedy to na barykadzie Saint-Merry Jeanne otoczony przez powsta�c�w domagaj�cych si� chleba odpowiada� tym wszystkim bojownikom wo�aj�cym �Je��: �Je��? Po co? Jest trzecia. O czwartej ju� nie b�dziemy �yli!� Poniewa� nie by�o nic do jedzenia, Enjolras nie pozwoli� pi�. Zupe�nie zabroni� wina i wydzieli� porcje w�dki. W piwnicy znaleziono pi�tna�cie pe�nych butelek, szczelnie zalakowanych. Enjolras i Combeferre obejrzeli je. Combeferre wracaj�c na g�r� powiedzia�: - To stare zapasy ojca Hucheloup, kt�ry by� niegdy� kupcem korzennym. - To musi by� uczciwe winko - rzek� Bossuet. - Ca�e szcz�cie, �e Grantaire �pi. Gdyby by� na nogach, mieliby�my trudno�ci z ocaleniem tych butelek. Mimo szemrania powsta�c�w Enjolras postawi� r�wnie� weto co do tych pi�tnastu butelek i �eby nikt ich nie tkn��, kaza� ustawi� je niczym jak�� �wi�to�� pod sto�em, na kt�rym spoczywa� ojciec Mabeuf. Oko�o drugiej nad ranem powsta�cy policzyli si�. By�o ich jeszcze trzydziestu siedmiu. Wstawa� �wit. Zgaszono pochodni�, kt�r� ustawiono z powrotem w kamiennej wn�ce. Wn�trze barykady, rodzaj niewielkiego podw�rka wykrojonego z ulicy, zalega� g�sty mrok; w pos�pnej szaro�ci brzasku wygl�da�o ono jak pok�ad ton�cego okr�tu. Porusza�y si� na nim czarne sylwetki walcz�cych. Nad tym straszliwym gniazdem cienia rysowa�y si� blado pi�tra milcz�cych dom�w; w g�rze ju� biela�y kominy. Niebo mia�o urocz�, nieokre�lon� barw�, ni to bia��, ni to niebiesk�. Ptaki przelatywa�y z radosnym �wiergotem. Na dachu wysokiego, zwr�conego ku wschodowi domu w g��bi barykady k�ad� si� r�owy odblask. W okienku na trzecim pi�trze poranny wietrzyk rozwiewa� siwe w�osy zabitego m�czyzny. - Ciesz� si�, �e pochodnia ju� zgaszona - odezwa� si� Courfeyrac do Feuilly'ego. - Z�o�ci� mnie jej p�omie� chybocz�cy na wietrze. Wygl�da�o, jakby si� ba�a. �wiat�o pochodni podobne jest do m�dro�ci ludzi tch�rzliwych: kiepsko o�wieca, bo dr�y. Jutrzenka budzi i ptaki, i my�li; wszyscy zacz�li rozmawia�. Joly, widz�c kota spaceruj�cego po rynnie, filozofowa� na jego temat. - Co to jest kot? - m�wi�. - To poprawka. Pan B�g, stworzywszy mysz, powiedzia� sobie: �Oho, paln��em g�upstwo!� I stworzy� kota. Kot to korekta myszy. Mysz i kot to przejrzana i poprawiona odbitka dzie�a stworzenia. Combeferre w kole student�w i robotnik�w m�wi� o poleg�ych, o Janie Prouvaire, Bahorelu, o panu Mabeuf, nawet o Le Cabucu; m�wi� te� o surowym smutku Enjolrasa: - Harmodiusz i Arystogiton, Brutus, Kasjusz Cherea, Stephanus, Cromwell, Charlotte Corday, Sand, ka�dy z tych ludzi po zamachu prze�ywa� chwile udr�ki. Serce nasze jest tak czu�e, �ycie ludzkie jest tak� tajemnic�, �e nawet wtedy, gdy zab�jstwo jest czynem obywatelskim czy wyzwalaj�cym - je�li zab�jstwo mo�e nim by� - wyrzut sumienia z powodu podniesienia r�ki na cz�owieka �ywszy jest ni� rado�� z zas�ugi wobec ludzko�ci. W chwil� p�niej - tok gaw�dy cz�sto biegnie zygzakiem - od wierszy Jana Prouvaire Combeferre przeszed� do por�wnywania t�umaczy �Georgik�, Raux i Cournanda, Cournanda i Delille'a, wymieni� te� pewne ust�py t�umaczone przez Malfilatre'a, a szczeg�lnie ten o cudach towarzysz�cych �mierci Cezara; od Cezara rozmowa znowu wr�ci�a do Brutusa. - Cezar - m�wi� Combeferre - s�usznie zgin��. Cycero jest wzgl�dem niego surowy, i ma racj�. Surowo�� jego nie ma w sobie nic z paszkwilu. W napa�ciach Zoila na Homera, Mewiusza na Wergilego, Vis�go na Moliera, Pope'a na Szekspira czy Frerona na Woltera dzia�a odwieczne prawo zazdro�ci i nienawi�ci; geniusze przyci�gaj� zniewagi, wielcy ludzie zawsze s� mniej lub wi�cej oszczekiwani. Ale Zoil to zupe�nie co innego ni� Cycero. Cycero domaga si� sprawiedliwo�ci my�l� - podobnie jak Brutus domaga si� sprawiedliwo�ci mieczem. Co do mnie, to pot�piam t� drug� sprawiedliwo�� - miecz; ale staro�ytno�� j� uznawa�a. Cezar, pogwa�ciciel Rubikonu, kt�ry rozdawa� godno�ci, jakby pochodzi�y one od niego, a nie od ludu, kt�ry nie wstawa� podczas wej�cia senatu - post�powa� - powiada Eu- tropas - jak kr�l, niemal nawet jak tyran - regia ac poene tyrannica*. By� wielkim cz�owiekiem; tym gorzej albo tym lepiej; tym dobitniejsza p�ynie z tego nauka. Dwadzie�cia trzy rany Cezara mniej mnie wzruszaj� ni� oplwane czo�o Jezusa. Cezara zasztyletowali senatorowie; Jezusa policzkowali pacho�cy. Im wi�ksza zniewaga, tym wyra�niej wyst�puje bosko��. Bossuet, kt�ry stoj�c z karabinem w r�ku na stosie kamieni g�rowa� nad rozmawiaj�cymi, wykrzykiwa�: - O Cydathenaeum, Myrrhinusie! Probalinto! O Gracje Eantydy! Ach, kt� sprawi, �ebym m�g� deklamowa� wiersze Homera jak Grek z Laurium lub Edapteonu! III Przeja�nienia i za�mienia Enjolras poszed� na zwiady. Wyszed� przez uliczk� Zakr�t, przemykaj�c si� wzd�u� dom�w. Powsta�cy - stwierd�my to - byli pe�ni nadziei. �atwo��, z jak� odparli szturm nocny, sprawi�a, �e ju� niemal lekcewa�yli atak, kt�ry mia� nast�pi� o �wicie. Czekali na niego z u�miechem. Wierzyli w sw�j sukces, podobnie jak wierzyli w swoj� spraw�. Na pewno zreszt� otrzymaj� posi�ki. Liczyli na nie. Z ow� sk�onno�ci� do wr�enia zwyci�stwa, kt�ra stanowi wielk� si�� walcz�cego Francuza, dzielili nadchodz�cy dzie� na trzy z g�ry ustalone okresy: o sz�stej rano pu�k, kt�ry �urobili�, przejdzie na ich stron�; w po�udnie - w ca�ym Pary�u wybuchnie powstanie; o zachodzie s�o�ca - rewolucja. S�ycha� by�o dzwon z Saint-Merry; od wczorajszego dnia nie zamilk� ani na chwil�; dowodzi�o to, �e inna barykada - ta wielka, dowodzona przez Jeanne'a - trzyma si� ci�gle. Grupki powsta�c�w wymienia�y mi�dzy sob� te pe�ne nadziei wie�ci o�ywionym, gro�nym szeptem, podobnym do brz�ku rozgniewanych pszcz� w ulu. Nadszed� Enjolras. Powraca� z pos�pnej, orlej wyprawy w ciemno�ci zewn�trzne. Ze skrzy�owanymi ramionami i r�k� na ustach przys�uchiwa� si� przez chwil� tej weso�ej wrzawie. Po czym, r�owy i �wie�y we wzrastaj�cej jasno�ci poranka, rzek�: - Ca�y garnizon paryski naciera. Trzecia cz�� tego wojska oblega barykad�, na kt�rej jeste�cie. Pr�cz tego gwardia narodowa. Pozna�em czaka pi�tego pu�ku liniowego i proporczyki sz�stej legii. Za godzin� zostaniecie zaatakowani. Lud burzy� si� wczoraj, ale dzi� ju� si� nie rusza. Nie ma czego oczekiwa�, nie ma si� czego spodziewa�. Ani przedmie�cia, ani pu�ku. Jeste�cie sami. S�owa te pad�y w gwar rozm�w i podzia�a�y na powsta�c�w tak, jak na r�j pszcz� dzia�a pierwsza kropla ulewy. Wszyscy zaniem�wili. Nasta�a chwila tak niezwyk�ej ciszy, �e mo�na by�o us�ysze� przelatuj�c� �mier�. Chwila ta trwa�a kr�tko. Z najdalszej grupy jaki� g�os krzykn�� do Enjolrasa: - Niech i tak b�dzie. Wznie�my barykad� na dwadzie�cia st�p i wszyscy tu zosta�my. Obywatele! Nasze trupy niech b�d� protestem! Poka�my, �e chocia� lud porzuca republikan�w, republikanie nie porzuc� ludu! Te s�owa wyzwoli�y wsp�ln� my�l z ci�kiej chmury osobistych niepokoj�w. Przyj�to je z entuzjazmem. Nie dowiedziano si� nigdy nazwiska cz�owieka, kt�ry powiedzia� te s�owa: by� to jaki� nieznany robotnik, bezimienny, zapomniany, bohaterski przechodzie�, �w wielki anonim, zawsze obecny w prze�omowych chwilach ludzko�ci przy narodzinach nowych spo�ecze�stw, kt�ry w decyduj�cej chwili wypowiada ostateczne, rozstrzygaj�ce s�owo i znika w ciemno�ciach, on, kt�ry przez minut� w �wietle b�yskawicy reprezentuje lud i Boga. To nieub�agane postanowienie unosi�o si� chyba w powietrzu dnia 6 czerwca 1832 roku, bo o tej samej prawie godzinie na barykadzie Saint-Merry powsta�cy wznie�li okrzyk, kt�ry przeszed� do historii i zosta� wci�gni�ty do protoko��w s�dowych: �Wszystko jedno, czy nadejdzie pomoc, czy nie! Zgi�my tu do ostatniego!� Wida� z tego, �e obie barykady, cho� materialnie oddzielone, mia�y przecie� ��czno�� ze sob�. IV O pi�ciu mniej, o jednego wi�cej Kiedy cz�owiek, kt�ry zadeklarowa� protest trup�w, wypowiedzia� i uj�� w s�owa og�lny stan ducha, ze wszystkich ust doby� si� okrzyk dziwnie radosny i straszliwy, �a�obny w tre�ci, triumfalny w tonie: - Niech �yje �mier�! Zosta�my tu wszyscy. - Dlaczego wszyscy? - zapyta� Enjolras. - Wszyscy! Wszyscy! Enjolras m�wi� dalej: - Pozycja jest dobra, barykada pi�kna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Po co po�wi�ca� czterdziestu? Odpowiedzieli: - Bo �aden nie zechce st�d odej��. - Obywatele! - zawo�a� Enjolras, a w g�osie jego brzmia�a prawie nuta gniewu. - Republika nie jest do�� zasobna w ludzi, �eby nimi szafowa� bez potrzeby. Szukanie czczej s�awy to rozrzutno��. Je�li niekt�rym z was obowi�zek ka�e st�d odej��, obowi�zek ten powinien by� spe�niony jak ka�dy inny. Enjolras - uosobienie zasad - mia� nad swymi wsp�wyznawcami idea�u przemo�n� w�adz�, kt�ra wyp�ywa z absolutu. A przecie� mimo tej wszechmocy rozleg�y si� szepty. S�ysz�c szemrania, Enjolras, w�dz w ka�dym calu, tym silniej zacz�� nalega�. Rzek� wynio�le: - Ci, co si� boj�, �e zostanie nas tylko trzydziestu, niech to g�o�no powiedz�. Szemranie wzros�o. - �atwo to powiedzie�: odej��! - zauwa�y� kto� z gromady. - Barykada jest otoczona. - Nie od strony Hal - rzek� Enjolras. - Ulica Zakr�t jest wolna i przez ulic� Dominika�sk� mo�na dosta� si� na plac M�odziank�w. - I tam wpa��! - odpowiedzia� inny g�os z t�umu. - Jaki� patrol �o�nierzy albo gwardzist�w zobaczy przechodz�cego cz�owieka w bluzie i kaszkiecie. �Sk�d idziesz? Czy nie z barykady?� Obejrz� ci r�ce. Pachniesz prochem. Kulka w �eb. Enjolras bez s�owa odpowiedzi dotkn�� ramienia Combeferre'a i obaj weszli do izby. Po chwili wr�cili. Enjolras trzyma� w r�kach cztery mundury, kt�re kaza� schowa�. Combeferre ni�s� za nim lederwerki i czaka. - W tych mundurach - powiedzia� Enjolras - mo�na wmiesza� si� w szeregi i umkn��. Jest tego dla czterech. I rzuci� cztery mundury na ziemi� odart� z bruku. Nikt si� nie poruszy� w tym stoickim audytorium. Combeferre zabra� g�os. - Moi drodzy - rzek�. - Miejcie troch� lito�ci. Wiecie, o kogo tu chodzi? O kobiety. Pos�uchajcie. Czy� nie ma kobiet i dzieci? Czy� nie ma matek ko�ysz�cych niemowl�ta i otoczonych gromadk� drobiazgu? Niech ten z was, kt�ry nigdy nie widzia� piersi karmicielki, podniesie r�k�. Chcecie zgin�� - ja tak�e chc� zgin�� tutaj, ale nie chc�, �eby doko�a mnie widma kobiet �ama�y r�ce z rozpaczy. Umierajcie, zgoda, ale nie skazujcie na zgub� innych! Takie samob�jstwa jak to, kt�re si� tu dokona, s� wznios�e, ale samob�jstwo ma �ci�le ograniczony zakres i nie mo�na go rozszerza�, z chwil� bowiem kiedy dosi�ga naszych bliskich, samob�jstwo staje si� morderstwem. Pomy�lcie o drobnych jasnych g��wkach, pomy�lcie o siwych w�osach. S�uchajcie, Enjolras opowiada� mi, �e widzia� przed chwil� na rogu ulicy �ab�dziej o�wietlone okno na pi�tym pi�trze i dr��cy na szybie cie� staruszki, kt�ra musia�a sp�dzi� ca�� noc na oczekiwaniu. Mo�e to matka kt�rego� z was? Niech�e wi�c ten odejdzie, niech spieszy powiedzie� jej: �Matko, jestem!� Niech b�dzie spokojny! I bez niego zrobi si� tu, co nale�y. Kto swoj� prac� utrzymuje rodzin�, nie ma prawa po�wi�ca� �ycia. By�aby to dezercja. A ci, co maj� c�rki? Siostry? Czy pomy�leli�cie o nich? Zabijaj� was, polegli�cie, dobrze, a co b�dzie jutro? M�ode dziewcz�ta bez chleba - to straszne! M�czyzna �ebrze, kobieta sprzedaje si�. Ach, te urocze istoty, powabne i s�odkie, z kwiatami wpi�tymi we w�osy, istoty, kt�re nuc�, szczebiocz� i przepajaj� ca�y dom blaskiem swojej niewinno�ci, kt�re s� jak gdyby �yw� woni� i swoj� dziewicz� czysto�ci� dowodz� na ziemi istnienia anio��w w niebie, te Joasie, El�unie, Maniusie, pi�kne i zalotne dziewcz�ta, wasze b�ogos�awie�stwo i wasza duma - m�j Bo�e! b�d� cierpia�y g��d! C� wam wi�cej powiedzie�? Istnieje handel cia�em ludzkim i nie obronicie przed nim swoich dziewcz�t dr��cymi d�o�mi cieni. Pomy�lcie o ulicy, o chodnikach, zat�oczonych przechodniami, o sklepach, przed kt�rymi kr��� wydekoltowane, skalane kobiety. One te� by�y niegdy� czyste. Ci, kt�rzy maj� siostry, niech o nich pomy�l�. N�dza, prostytucja, policja, wi�zienie �w. �azarza, oto dok�d si� stocz� delikatne, �liczne dziewcz�ta, subtelne cuda wstydliwo�ci, wdzi�ku i urody, �wie�sze ni� bzy majowe. Ach! Wy polegli�cie, nie ma was! Dobrze! Chcieli�cie wyzwoli� lud od monarchii, rzucili�cie wasze c�rki na �up policji. Przyjaciele, zastan�wcie si�, miejcie lito��! Niewiele my�li si� zazwyczaj o kobietach, o biednych kobietach! Liczy si� na to, �e kobiety nie maj� takiego wykszta�cenia jak m�czy�ni, zabrania im si� czyta�, my�le�, zajmowa� polityk�; czy zabronicie im jutro wieczorem biec do kostnicy, �eby rozpozna� wasze zw�oki? Tak, ci, co maj� rodziny, niech b�d� rozs�dni, niech u�cisn� nam r�ce i odejd� st�d, a nas zostawi� tu samych z nasz� robot�. Wiem, �e nie�atwo odej��, trzeba na to prawdziwej odwagi, ale im wi�ksza trudno��, tym wi�ksza zas�uga. Powiadacie: �Mam strzelb� w gar�ci, stoj� na barykadzie, ano, trudno, zostaj�!� Trudno! - To si� tak m�wi. Nadejdzie jutro, wy go nie zobaczycie, przyjaciele, ale rodziny wasze je zobacz�. Ile� cierpie� je czeka! Czy wiecie, co si� dzieje z dzieckiem zdrowym, r�owym i j�drnym jak jab�uszko, kt�re gaworzy, szczebiocze i �mieje si� weso�o? Czy wiecie, co si� z nim dzieje, kiedy jest opuszczone? Widzia�em takiego malca: ledwo to od ziemi odros�o. Ojciec mu umar�. Przygarn�li go z lito�ci jacy� biedacy, kt�rzy sami nie mieli chleba. By�o to zim�. Dzieciak by� wiecznie g�odny. Nie p�aka�. Podchodzi� do pieca, na kt�rym nigdy nie by�o ognia, wyskubywa� paluszkiem grudki ��tej gliny, kt�r�, jak wiecie, rura jest zawsze oblepiona, i zjada� je. Oddech mia� chrapliwy, twarz sin�, zwiotcza�e nogi, rozd�ty brzuch. Nie odzywa� si� wcale, nie odpowiada�, kiedy kto� zwraca� si� do niego. I umar�. Przyniesiono go do szpitala Neckera, aby umar�. Tam w�a�nie go zobaczy�em. By�em wtedy na praktyce lekarskiej w tym szpitalu. A teraz, je�li mi�dzy wami s� ojcowie szcz�liwi, kiedy id� w niedziel� na spacer trzymaj�c w spracowanej, szerokiej d�oni ma�� r�czk� swojego dziecka, niech�e sobie wyobra�� swoje dziecko na miejscu tamtego malca. Pami�tam tego biednego b�ka; mam go w oczach, kiedy le�a� nagi na sekcyjnym stole, a �ebra stercza�y mu spod sk�ry, jak mogi�ki spod cmentarnej darni. W �o��dku tego dziecka znaleziono co� w rodzaju b�ota. W z�bach - popi�. Nu�e, zajrzyjmy do swego sumienia, porad�my si� swego serca. Statystyki stwierdzaj�, �e �miertelno�� w�r�d opuszczonych dzieci wynosi pi��dziesi�t pi�� procent. Powtarzam: chodzi o �ony, o matki, o dziewcz�ta, o drobne dzieci. Czy� o was m�wi�? Wiadomo, kim jeste�cie. Wiadomo, �e�cie odwa�ni, do kro�set! �e ka�dy z was z rado�ci� i dum� w duszy odda �ycie za wielk� spraw�; �e ka�dy z was czuje si� powo�any, by zgin�� z po�ytkiem i chwa��, �e ka�demu drogi jest udzia� w triumfie! Wiemy to wszyscy! Doskonale! Ale nie jeste�cie sami na �wiecie. S� inni, o kt�rych trzeba pomy�le�. Nie b�d�my samolubni! Wszyscy ponuro spu�cili g�owy. Dziwne s� sprzeczno�ci ludzkiego serca w chwilach jego najwy�szych wzlot�w. Combeferre, kt�ry tak m�wi�, sam nie by� sierot�. Pami�ta� o innych matkach, zapomnia� o swojej. Szed� na �mier�. By� �samolubny�. Mariusz, trawiony g�odem i gor�czk�, wyzbywszy si� kolejno wszystkich nadziei, wydany na �up cierpienia, tej najtragiczniejszej z katastrof, prze�ywszy zbyt wiele wzrusze� i �wiadom bliskiego ko�ca, pogr��a� si� coraz bardziej w pe�nym wizyj ot�pieniu, kt�re zawsze poprzedza chwil� fataln� i dobrowolnie przyj�t�. Fizjolog m�g�by studiowa� na nim coraz wyra�niejsze objawy gor�czkowego zatapiania si� w sobie, znanego i sklasyfikowanego przez nauk�, kt�re tym jest w stosunku do cierpienia, czym rozkosz jest w stosunku do przyjemno�ci. Rozpacz ma r�wnie� swoj� ekstaz�. W takim w�a�nie stanie znajdowa� si� Mariusz. Bra� udzia� we wszystkim, jakby stoj�c z boku; m�wili�my ju�, �e wydarzenia, kt�re si� wok� niego dzia�y, wydawa�y mu si� odleg�e: ogarnia� ca�o��, lecz nie dostrzega� szczeg��w. Jak przez ognist� zas�on� widzia� poruszaj�cych si� powsta�c�w; s�ysza� g�osy jak gdyby wydobywaj�ce si� z przepa�ci. Jednak�e ta scena go wzruszy�a. By�o w niej co�, co dosi�g�o go swoim ostrzem i zbudzi�o. Mia� ju� tylko jedno pragnienie: umrze�, i unika� wszystkiego, co by go mog�o od tej my�li oderwa�; w tym grobowym p�nie pomy�la�, �e gin�c, wolno mu przecie� kogo� ocali�. Powiedzia� wi�c g�o�no: - Enjolras i Combeferre maj� racj�; nie mo�na dopu�ci� do niepotrzebnych ofiar. Podzielam ich zdanie. Pospieszcie si�. Combeferre poda� wam powody decyduj�ce. S� mi�dzy nami tacy, kt�rzy maj� rodzin�, matki, siostry, �ony, dzieci. Ci niech wyst�pi� z szereg�w! Nikt si� nie ruszy�. - �onaci oraz �ywiciele rodzin - wyj�� z szeregu! - powt�rzy� Mariusz. Cieszy� si� tu wielkim autorytetem. Enjolras by� dow�dc� barykady, ale Mariusz by� jej wybawc�. - Rozkazuj�! - krzykn�� Enjolras. - Prosz� was o to - rzek� Mariusz. W�wczas wstrz��ni�ci s�owami Combeferre'a, zachwiani rozkazem Enjolrasa, wzruszeni pro�b� Mariusza, ci bohaterscy ludzie zacz�li si� nawzajem wydawa�. - Racja! - m�wi� jaki� m�ody ch�opak do dojrza�ego m�czyzny. - Ty jeste� ojcem rodziny. Id�! - To raczej ty - odpowiedzia� tamten. - Utrzymujesz dwie siostry. I wybuch�a niezwyk�a walka. Nikt nie chcia� da� si� wyp�dzi� z przedsionka grobu. - Spieszmy si� - rzek� Courfeyrac. - Za kwadrans b�dzie ju� za p�no. - Obywatele! - ci�gn�� Enjolras. - Mamy tu republik� i obowi�zuje nas g�osowanie powszechne. Wska�cie sami tych, kt�rzy powinni odej��. Us�uchano go. Po kilku minutach pi�ciu ludzi, jednomy�lnie wybranych, wyst�pi�o z szeregu. - Jest ich pi�ciu! - zawo�a� Mariusz. Mieli tylko cztery mundury. - Ha! c�! - odparli tamci. - Jeden z nas musi zosta�. I znowu ka�dy chcia� zosta�, przekonuj�c innych o konieczno�ci odej�cia. Wielkoduszna k��tnia wybuch�a na nowo. �Ty masz kochaj�c� �on�. - �Ty masz star� matk�. - �A ty nie masz ju� ojca ani matki, co si� stanie z twoimi trzema ma�ymi bra�mi?� - �Ty masz pi�cioro dzieci�. - �Ty powiniene� �y�, masz siedemna�cie lat, za wcze�nie ci gin��!� Na tych wielkich barykadach rewolucyjnych wyznaczy�y sobie spotkanie wszelkie bohaterstwa. Niezwyk�e by�o tu rzecz� zwyk��. Nikt w nikim nie budzi� podziwu. - Spieszcie si�! - powtarza� Courfeyrac. Kto� z szereg�w zawo�a� do Mariusza: - Niech pan wybiera, kt�ry ma zosta�. - Tak - powt�rzy�o tych pi�ciu. - Niech pan wybiera! Us�uchamy. Mariusz s�dzi�, �e jest ju� niezdolny do �adnego wzruszenia. A przecie� na my�l, �e ma wybra� na �mier� cz�owieka, poczu�, �e ca�a krew sp�ywa mu do serca. Zblad�by, gdyby m�g� jeszcze bardziej zbledn��. Podszed� ku tym pi�ciu, kt�rzy si� do niego u�miechali i wo�ali jeden przez drugiego z tym wspania�ym ogniem w oczach, co poprzez wieki historii goreje nad Termopilami: - Ja! Ja! Ja! Mariusz policzy� ich bezmy�lnie; tak, by�o ich ci�gle pi�ciu! Po czym spu�ci� wzrok na cztery mundury. W tej w�a�nie chwili spad� jak z nieba pi�ty mundur. Pi�ty cz�owiek by� ocalony. Mariusz podni�s� oczy i pozna� pana Fauchelevent. Jan Valjean wszed� na barykad�. Czy to zasi�gn�wszy informacji, czy te� instynktownie, a mo�e przypadkiem przeszed� przez uliczk� Zakr�t. Mia� na sobie mundur gwardii narodowej, dzi�ki czemu szed� bez przeszk�d. Powstaniec stoj�cy na warcie w uliczce nie wszczyna� alarmu na widok samotnego gwardzisty. Pozwoli� mu przej��, my�l�c, �e zapewne chce przysta� do powsta�c�w, a w najgorszym razie zostanie je�cem. Chwila by�a zbyt powa�na, aby wartownik m�g� zaniedba� swoje obowi�zki i zej�� ze stanowiska. Nikt nie zauwa�y� Jana Valjean wchodz�cego do reduty, wszystkie oczy utkwione by�y w pi�ciu wybranych i czterech mundurach. Ale Jan Valjean widzia� i s�ysza� wszystko, tote� zdj�� po cichu mundur i rzuci� go na stos innych. W�r�d powsta�c�w zapanowa�o nie daj�ce si� opisa� poruszenie. - Co to za cz�owiek? - zapyta� Bossuet. - To cz�owiek, kt�ry ocala innych - odpowiedzia� Combeferre. Mariusz rzek� z powag� w g�osie: - Znam go. Ta rekomendacja wystarczy�a wszystkim. Enjolras zwr�ci� si� do Jana Valjean m�wi�c: - Witaj nam, obywatelu. Po czym doda�: - Wiesz, �e czeka nas �mier�. Bez s�owa odpowiedzi Jan Valjean pom�g� w�o�y� sw�j mundur powsta�cowi, kt�rego ocali�. V Jakie horyzonty otwieraj� si� ze szczytu barykady Sytuacja og�lna w tej tragicznej godzinie i w tym opuszczonym przez lito�� miejscu znalaz�a wyraz i punkt szczytowy w g��bokiej melancholii Enjolrasa. Enjolras uosabia� pe�ni� rewolucji; mia� jednak pewne braki, o ile absolut mo�e mie� braki. Zbyt wiele wzi�� cech z Saint-Justa, a za ma�o z Anacharsisa Clootsa; jednak�e w Towarzystwie Przyjaci� Abecad�a umys� jego uleg� w pewnym stopniu magnetycznemu przyci�ganiu idei Combeferre'a; od jakiego� czasu Enjolras zacz�� powoli wychodzi� poza ciasne ramy dogmatu, pogodzi� si� z rozszerzeniem poj�cia post�pu i uzna� za form� ostatecznej i wspania�ej ewolucji przemian� wielkiej republiki francuskiej w olbrzymi� republik� ludzko�ci. W bezpo�rednim dzia�aniu by� zwolennikiem gwa�townych �rodk�w, gdy tego wymaga�a sytuacja; pod tym wzgl�dem nie zmieni� si� i pozosta� wierny owej epickiej, gro�nej szkole, kt�r� okre�la jedno s�owo: rok dziewi��dziesi�ty trzeci. Sta� na kamieniach u�o�onych w stopnie, opieraj�c si� �okciem na lufie karabinu. Rozmy�la�; chwilami dr�a�, jakby przenika� go jaki� podmuch; przez miejsca, w kt�rych jest �mier�, przebiegaj� takie prorocze tchnienia. Ze �renic jego, zapatrzonych w g��b, tryska�y jakie� t�umione ognie. Nagle podni�s� g�ow�; jasne w�osy opad�y mu do ty�u, jak u anio�a powo��cego ponur� kwadryg� gwiazd, i wygl�da�y niby lwia grzywa zje�ona groz� w p�omienn� aureol�. Enjolras zawo�a�: - Obywatele! Czy wyobra�acie sobie przysz�o��? Ulice miast sk�pane w blasku, progi dom�w umajone zieleni�, zbratane narody, ludzie sprawiedliwi, starcy b�ogos�awi�cy dzieci, przesz�o�� w zgodzie z tera�niejszo�ci�, my�liciele korzystaj�cy z pe�nej swobody, ludzie wierz�cy - z pe�nej r�wno�ci, zamiast religii - niebo, B�g jedynym kap�anem, sumienie ludzkie o�tarzem, kres wszelkich nienawi�ci, zbratanie warsztatu i szko�y, kara i nagroda sprowadzone do publicznej nagany i publicznej pochwa�y; praca dla wszystkich, dla wszystkich prawo, nad wszystkimi pok�j, koniec rozlew�w krwi, koniec wojen! Szcz�liwe matki! Ujarzmienie materii to pierwszy krok; drugi - to urzeczywistnienie idea�u. Pomy�lcie, czego ju� dokona� post�p! Niegdy� pierwotne plemiona dr�a�y z l�ku na widok hydry ziej�cej swoim tchnieniem na wody, smoka rzygaj�cego ogniem i lataj�cego gryfa - tego powietrznego potwora o skrzyd�ach or�a i szponach tygrysa; te przera�aj�ce bestie panowa�y nad cz�owiekiem. Cz�owiek zastawi� jednak swoje sid�a, �wi�te sid�a rozumu, i wreszcie schwyci� potwory. Poskromili�my hydr� i dzi� zwie si� ona statkiem parowym, poskromili�my smoka i dzi� zwie si� on parowozem; niebawem poskromimy gryfa, ju� mamy go w r�ku; nazywa si� balonem. W dzie� kiedy zostanie dokonane to prometejskie dzie�o i cz�owiek za�o�y jarzmo potr�jnej Chimerze staro�ytno�ci: hydrze, smokowi i gryfowi, stanie si� on panem wody, ognia i powietrza, a dla reszty �ywego stworzenia b�dzie tym, czym dla niego byli niegdy� dawni bogowie. Odwagi! Naprz�d! Obywatele, do czego zd��amy? Do tego, aby wiedza obj�a rz�dy, aby si�a fakt�w sta�a si� jedyn� publiczn� si��, aby prawo naturalne, zawieraj�ce w sobie sankcje i kary, dekretowa�a sama oczywisto��, aby wsta� �wit prawdy niby �wit dnia. Zd��amy do braterskiego zwi�zku lud�w: zd��amy do zr�wnania wszystkich ludzi. Koniec fikcjom, koniec paso�ytom! Rzeczywisto�� rz�dzona przez prawd� - oto cel. Cywilizacja obradowa� b�dzie na szczycie Europy, a p�niej po�rodku wszystkich kontynent�w, w wielkim parlamencie rozumu. Co� podobnego istnia�o ju� w dziejach. Amfiktionie* zbiera�y si� dwa razy do roku, raz w Delfach, stolicy bog�w, a drugi raz w Termopilach, stolicy bohater�w. Europa b�dzie mia�a swoje amfiktionie, ca�a ziemia b�dzie mia�a swoje amfiktionie. Francja nosi w swoim �onie t� wspania�� przysz�o��. Ni� brzemienny jest wiek dziewi�tnasty. Dzie�o zapocz�tkowane przez Grecj� godne jest tego, by uko�czy�a je Francja. Pos�uchaj mnie, Feuilly, dzielny robotniku, synu ludu, synu lud�w! Czcz� ciebie. Tak, ty jasno widzisz przysz�e czasy, tak, ty masz s�uszno��! Nie mia�e� ojca ani matki; za matk� uzna�e� wi�c ludzko��, za ojca - prawo. Czeka ci� tu �mier� - czyli triumf. Obywatele, cokolwiek dzi� si� stanie, przegrywaj�c czy te� odnosz�c zwyci�stwo - robimy rewolucj�. Podobnie jak po�ar zalewa swym �wiat�em ca�e miasto, rewolucja zalewa swym �wiat�em rodzaj ludzki. Jakiej rewolucji dokonamy? M�wi�em to przed chwil� - rewolucji Prawdy. Z politycznego punktu widzenia istnieje jedna tylko zasada: suwerenna w�adza cz�owieka nad samym sob�. Ta najwy�sza w�adza nad sob�, wykonywana przez siebie samego - nazywa si� Wolno�ci�. Tam gdzie ��cz� si� dwie lub wi�cej takich suwerennych jednostek, zaczyna si� pa�stwo. Ale w tym po��czeniu nie ma �adnego wyrzeczenia. Ka�da jednostka ust�puje pewn� cz�stk� swej suwerenno�ci i tak tworzy si� prawo powszechne. Cz�stka ta jest dla wszystkich jednakowa; ta jednakowo�� ust�pstwa, kt�re ka�dy robi na rzecz wszystkich, nazywa si� R�wno�ci�. Prawo powszechne to nic innego, jak wsp�lna ochrona praw ka�dej poszczeg�lnej jednostki. Ta ochrona ka�dego przez wszystkich zwie si� Braterstwem. Punkt przeci�cia zespolonych suwerenno�ci zwie si� Spo�eczno�ci�. Poniewa� przeci�cie to jest po��czeniem, przeto punkt �w jest w�z�em. St�d to, co nazywa si�: wi� spo�eczna. Niekt�rzy nazywaj� to kontraktem spo�ecznym, czyli umow� spo�eczn�, co oznacza to samo, gdy� s�owo kontrakt etymologicznie ��czy si� z poj�ciem wi�z�w. Musimy uzgodni� znaczenie s�owa: r�wno��. Je�li wolno�� jest wierzcho�kiem, r�wno�� jest podstaw�. R�wno��, obywatele, nie oznacza przyci�cia ro�linno�ci do jednego poziomu, nie oznacza spo�ecze�stwa wybuja�ych �d�be� trawy i skarla�ych d�b�w ani s�siedztwa nawzajem trzebi�cych si� zawi�ci; z obywatelskiego punktu widzenia znaczy to, �e dla wszystkich zdolno�ci te same drogi stoj� otworem; z politycznego - �e wszystkie g�osy maj� to samo znaczenie; z religijnego - �e wszystkie przekonania maj� te same prawa. R�wno�� ma sw�j organ: bezp�atne, obowi�zkowe nauczanie. Prawo do alfabetu - od tego trzeba zacz��! Obowi�zek szko�y powszechnej dla wszystkich, dost�p do szko�y �redniej dla wszystkich - oto jest prawo. Z jednakowej szko�y wychodzi jednakie spo�ecze�stwo. Tak, nauczanie! �wiat�o! �wiat�o! Ze �wiat�a wszystko bierze sw�j pocz�tek, do niego wszystko powraca. Obywatele, dziewi�tnasty wiek jest wielki, ale dwudziesty b�dzie szcz�liwy! W niczym nie b�dzie podobny do dawnych dziej�w; nie trzeba si� b�dzie l�ka� - jak dzisiaj - podboju, najazdu, uzurpacji w�adzy, zbrojnej rywalizacji narod�w, zahamowania rozwoju cywilizacji zale�nej od ma��e�stwa kr�l�w, narodzin spadkobiercy w dziedzicznych tyraniach, rozbioru kraju przez kongres ani rozpadu pa�stwa z powodu wyga�ni�cia dynastii, walk dw�ch religii �cieraj�cych si� jak dwa koz�y z cienia na mo�cie niesko�czono�ci; nie trzeba si� b�dzie l�ka� g�odu, wyzysku, prostytucji z n�dzy, ub�stwa z bezrobocia, szafotu, miecza, bitew ani �adnych innych rozboj�w przypadku w puszczy wydarze�. Mo�na by niemal powiedzie�: nie b�dzie wydarze�. Zapanuje powszechna szcz�liwo��. Rodzaj ludzki b�dzie pos�uszny swojemu prawu, podobnie jak glob ziemski pos�uszny jest swojemu; przywr�cona zostanie harmonia mi�dzy dusz� a gwiazd�. Dusza b�dzie kr��y�a wok� prawdy jak gwiazda wok� �wiat�a. Przyjaciele, godzina, w kt�rej do was przemawiam, jest ponura; ale taka jest straszliwa cena przysz�o�ci. Rewolucja to haracz. Ach, ludzko�� b�dzie wyzwolona, pocieszona, d�wigni�ta wzwy�! Takie zapewnienie sk�adamy jej z tej oto barykady. Sk�d ma si� wznie�� g�os mi�o�ci, je�li nie z wy�yn po�wi�cenia? O bracia, tutaj ��cz� si� ci, kt�rzy my�l�, i ci, kt�rzy cierpi�; ta barykada nie jest zbudowana ani z kamieni, ani z beczek, ani z �elastwa; zbudowana jest z dw�ch stos�w - ze stosu idei i ze stosu cierpienia. N�dza spotyka si� tu z idea�em. Dzie� obejmuje u�ciskiem noc i m�wi: �Umr� wraz z tob�, a ty odrodzisz si� wraz ze mn��. Z u�cisku wszystkich niedoli wytryska wiara. Cierpienia przynosz� tu swoj� agoni�, idee - swoj� nie�miertelno��. Ta agonia zespolona z t� nie�miertelno�ci� z�o�y si� na nasz� �mier�. Bracia, kto tu umiera, umiera w promiennym blasku przysz�o�ci; zst�pujemy do grobu rozja�nionego jutrzenk�. Enjolras przerwa� raczej, ni� sko�czy� przemawia�; porusza� w milczeniu wargami, jak gdyby m�wi� jeszcze sam do siebie; i powsta�cy wyt�aj�c uwag�, aby nie straci� tych s��w, wpatrywali si� w niego. Nie by�o oklask�w, ale szepty rozlega�y si� d�ugo. S�owo to wiew; pulsowanie umys��w przypomina dr�enie li�ci. VI Mariusz nieprzytomny, Javert lakoniczny Powiedzmy, co si� dzia�o w my�lach Mariusza. Przypomnijmy stan jego duszy. M�wili�my przed chwil�, �e wszystko wydawa�o mu si� ju� tylko majakiem. Umys� mia� zm�cony. Wielkie mroczne skrzyd�a, kt�re rozpo�cieraj� si� nad konaj�cymi, rzuca�y sw�j cie� na Mariusza. Czu�, �e ju� wszed� do grobu, mia� wra�enie, �e stoi po tamtej stronie muru, i na twarze �yj�cych patrzy� oczyma umar�ego. W jaki spos�b dosta� si� tu pan Fauchelevent? Dlaczego przyszed�? Co zamierza� tu robi�? Mariusz nie zadawa� sobie tych pyta�. Rozpacz nasza ma zreszt� t� w�a�ciwo��, �e ogarniamy ni� wszystko doko�a; wydawa�o mu si� wi�c logiczne, �e wszyscy szukaj� �mierci. Tylko serce �ciska�o mu si� na my�l o Kozecie. Zreszt� pan Fauchelevent nie odezwa� si� do niego s�owem, nie spojrza� na niego i nawet zdawa� si� nie s�ysze� jego g�osu, kiedy Mariusz powiedzia�: �Znam go�. To zachowanie pana Fauchelevent sprawi�o ulg� Mariuszowi i gdyby mo�na by�o u�y� takiego s�owa dla okre�lenia takich wra�e�, powiedzieliby�my, �e mu si� podoba�o. Czu� zawsze, �e w �aden spos�b nie potrafi�by przem�wi� do tego tajemniczego cz�owieka, kt�ry wydawa� mu si� zarazem i podejrzany, i imponuj�cy. Ponadto nie widzia� go ju� od bardzo dawna, co naturom tak nie�mia�ym i zamkni�tym w sobie jak Mariusz jeszcze bardziej uniemo�liwia rozmow�. Pi�ciu wybranych opu�ci�o barykad� przez uliczk� Zakr�t; byli �udz�c