4791
Szczegóły |
Tytuł |
4791 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4791 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4791 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4791 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JANUSZ CYRAN
artilekt
1. Korze�
Droga opada�a teraz stromo, kamienista, nier�wna, pokryta kurzem. Strumie� obok
szemra� oboj�tnie i przegl�da� si� kawa�kami b��kitu w bezchmurnym niebie.
Zapowiada� si� kolejny upalny dzie�.
Tondering spogl�da� przez lornetk�. Artilekt le�a� w dole, bez ruchu, jakie�
dwie�cie metr�w przed nimi, przywarty do dna drogi. Ogromny, czarny korze�
wspinaj�cy si� mozolnie w g�r�, s�katy, rozwidlaj�cy si� ro�linnie na boki
drobniejszymi odnogami jak czarna skostnia�a ple��.
- I co? - zapyta� zasapany Stoks.
- Chyba troch� zn�w ur�s�. I polaz� w g�r�.
Stoks zakl�� i splun��.
Tondering odwr�ci� si� i popatrzy� na Sekkelunda, Ponzo i McComba. Z oplecionymi
siatk� he�mami i twarzami zas�oni�tymi p�prze�roczystymi ekranami
autonomicznych celownik�w wygl�dali niezgrabnie i bezradnie, a ich lekka bro�
nie zmienia�a tego wra�enia.
- Sekkelund, McComb, Ponzo - b�dziecie nas os�ania�. P�jdziemy ze Stoksem
dwadzie�cia metr�w przed wami, a� do ostatniej linii czujnik�w. Sprawdzamy, a
potem nogi za pas.
Schowa� lornetk� do plecaka. Wzi�� g��boki oddech i zacz�� schodzi� w d�.
My�la� o reszcie plutonu. Siedzieli z ty�u przy trzech miotaczach i tylko
czekali, a� korze� si� ruszy. A jak si� ruszy, szybko, tak jak to on potrafi, to
nie b�d� czeka�, tylko uruchomi� miotacze i zamieni� w popi� wszystko, co przed
nimi.
I dlatego tak si� poci�.
Bia�e �ciany w�wozu razi�y wzrok. �ciemni� ekran. Czerwony punkt celowniczy
ko�ysa� si� w takt krok�w, a �aroodporny materia� munduru chrz�ci� cichutko.
Zmusza� si�, �eby nie sprawdza� co chwila, czy tamci trzej id� jeszcze za nimi.
Stoks te� si� poci�, ciemne plamy potu pojawi�y si� pod jego pachami.
Byli blisko pierwszej linii czujnik�w. Zatrzyma� si�. Dzieli�o go od artilektu
pi�� linii czujnik�w, u�o�onych dziesi�� metr�w jedna od drugiej.
Korze� zmieni� barw�. By� miejscami popielatoszary, b�yszcz�cy. W ostrym �wietle
porannego s�o�ca wydawa�o si�, �e jego powierzchnia lekko dr�y. A mo�e nie by�o
to wcale z�udzenie?
Nogi Tonderinga r�wnie� lekko dr�a�y.
Podszed� do pierwszej linii czujnik�w. Wyci�gn�� szybko z kieszeni na udzie
kr�tki walcowaty rdze� w kolorze czerwonym, ukl�k� na jedno kolano i wsun�� go w
gniazdo czujnika, p�askiego, jaskrawo��tego kr��ka. Rozleg� si� niski,
modulowany d�wi�k. Pierwsza linia sprawdzona. Artilekt nie przej�� jej. Wsta� i
spojrza� kr�tko najpierw na Stoksa, a potem na pozosta�� tr�jk�. Stoks oddycha�
szybko, astmatycznie, zza �ciemnionego ekranu celownika widzia� jego
przestraszone oczy. Sekkelund, McComb i Ponzo trzymali si� te dwadzie�cia metr�w
z ty�u. Rozumia� ich. Czu� w swoim gardle ich strach. By� jednym z nich.
Odwracaj�c si� w stron� korzenia artilektu zn�w poczu� obco�� i wstr�t.
- Dobra, Stoks, t� lini� mamy. Dalej.
Dziesi�� metr�w i nast�pna linia czujnik�w. Pochyli� si�, sprawdzi�. Buczenie.
Dwa. Szed� teraz troch� wolniej i ostro�niej. Buczenie. Trzy.
Dwa razy sprawdza� czujniki przej�te przez artilekt. Piekielna, wywo�uj�ca
dreszcze muzyka. Podni�s� si�. Wyci�gni�ty kraniec korzenia znajdowa� si� jakie�
pi�tna�cie metr�w od ostatniej linii czujnik�w. Sprawdzi� czwart� lini�, wsta� i
zrobi� dwa kroki w prz�d. Zamar�. Czarnosiny, sp�kany j�zor zmieni� si�. By�
teraz pokryty siatk� rdzawych �y�, grubych, napi�tych. Co� si� pod nimi
porusza�o. Ustawi� punkt celowniczy tu� nad mrowi�c� si� powierzchni�. Punkt
powoli spe�zn�� w d� i zatrzyma� si� na �rodku najdalej wysuni�tej kraw�dzi
korzenia.
- Rusza si� - szepn�� bardzo cicho, jakby si� ba�, �e Stoks go us�yszy. Ale
Stoks nie musia� s�ysze�, �eby wiedzie�, co si� dzieje.
Podszed� wolno do ostatniej linii czujnik�w i sprawdzi� je. Uspokajaj�ce
buczenie.
- Rusza si�! - wrzasn�� Stoks. Krzycza� dziwnie cichutko, z zaci�ni�tym strachem
gard�em.
Korze� wybrzuszy� si� i wyp�czkowa� preform� kraba, kszta�tem jak gdyby
wydobytym z umys�u niezr�wnowa�onego, cho� genialnego, grafika, kt�ry marzy o
do�cigni�ciu istoty kraba bez troski o szczeg�y i wyrazisto�� rysunku.
Krab kroczy� bokiem, rosn�� ci�gle, przystawa�, jakby zamy�la� si� nad w�asnym
wizerunkiem, to czarny, to czerwony, potem pulsuj�cy nakrapian� szaro zieleni�.
Zbli�y� si� o dwa metry, coraz wolniej, a jego powierzchnia mrowi�a si�, tak
jakby porowata tkanka parowa�a swoimi parametalicznymi kom�rkami.
Stoks dysza� ci�ko.
- Nie strzelaj - powiedzia� cicho Tondering.
Krab zrobi� si� jaskrawopurpurowy, zamacha� spazmatycznie szczypcami, potem
podrepta� szybko w ty� i p�k� rozsypuj�c si� w miriady drobin, kt�re
rozpaczliwie pod��a�y ku korzeniowi i stykaj�c si� z nim znika�y. Po kilku
sekundach po preformie nie by�o �ladu. Tondering kiwn�� r�k� na Stoksa nie
odrywaj�c wzroku od korzenia. Stoks cofn�� si� b�yskawicznie za czwart� lini�
czujnik�w i zawo�a� cicho. Tondering zerkn�� w jego stron�. McComb, Ponto i
Sekkelund te� wycofywali si� omiataj�c przedpole lufami swoich karabink�w. Tak
wymieniali si�, Stoks bieg�, Tondering sta� i obserwowa� korze�, potem Stoks
wo�a� go, a on bieg�.
Oddalali si�, jak tylko najszybciej mogli. Wkr�tce byli przy reszcie swoich
ludzi przycupni�tych za tykami miotaczy. Tondering podni�s� ekran celownika i
otar� pot z czo�a.
- Widzia�e�?
- Jasne, panie poruczniku - Stoks �api�c ha�a�liwie powietrze wyszczerza�
szczerbat� g�b�. - Niewiele brakowa�o.
- Nie wiem. Nigdy si� tego nie wie. Gdyby chcia�, dawno by nas wydusi�.
Tondering zostawi� drug� i trzeci� dru�yn� przy miotaczach i wr�ci� z reszt� do
obozu kompanii. Wzd�u� drogi zatarasowanej czterema wozami bojowymi piechoty z
wyrzutniami ustawione by�y namioty. Apatyczni �o�nierze siedzieli przy
namiotach, �uli resztki jedzenia, czy�cili bro�; niekt�rzy spali na trawie.
- Niech pan idzie ze mn� do namiotu, poruczniku - rozkaza� major Risch.
Wylaz� w�a�nie z gazika, kt�rym nadjecha� w tumanie kurzu od strony doliny. Mia�
zaczerwienione jak kr�lik oczy, cierpia� od tygodnia na bezsenno��. Tondering
usiad� na niskim aluminiowym sto�ku, Risch na swoim ��ku. �wiat�o przenika�o
przez materia� namiotu i zabarwia�o twarz majora ponur� zgni�� zieleni�.
- Wracam ze sztabu batalionu - oznajmi� �ci�gaj�c z westchnieniem buty. Worki
pod jego oczami sprawi�y, �e Tondering poczu� co� w rodzaju wsp�czucia.
- Dostali�my rozkaz, by wyj�� na zewn�trz, dotrze� do wioski Snemi i
przeprowadzi� tam rekonesans. Trzeba zobaczy�, co si� tam dzieje. S�ucha mnie
pan? Powinien pan. To pan tam p�jdzie. We�mie pan ze sob� jedn� dru�yn� ze
swojego plutonu. Wyruszycie jutro rano. Przejdziecie przez g�ry, dotrzecie do
Snemi, rozejrzycie si� i jazda z powrotem.
Risch patrzy� oboj�tnie. Zamkn�� na d�u�sz� chwil� oczy, jakby szuka� snu, kt�ry
go opu�ci�. O czym m�g� my�le�? Mo�e chcia�, by odm�wi� wykonania rozkazu?
- Tak jest, panie majorze. Jaka jest sytuacja tam, w dolinie?
Major wzruszy� ramionami.
- Czterdzie�ci tysi�cy uchod�c�w. Nied�ugo zacznie brakowa� �ywno�ci.
Oczujnikowali�my grzbiety wok� doliny, nic na razie g�r� nie pe�znie. Tylko tu,
wzd�u� drogi. Ale powoli. Ciekawe, dlaczego to trwa tak d�ugo? Jak pan my�li?
- Mo�e bawi si� z nami? Teraz ju� wie, �e jeste�my zdani na jego �ask�. Wygra� i
nie musi si� spieszy�.
- Domy�la si� pan, dlaczego zosta� pan wybrany do tej misji?
- To nieistotne. Nie s�dz�, by by�o w tym co� dziwnego.
- W�a�nie. W tym nie ma niczego dziwnego. Wielu uwa�a, �e pan o czym� wie. �e
cieszy si� pan szczeg�lnymi wzgl�dami...
- Artilektu?! - Tondering parskn�� sarkastycznym �miechem.
- Tak. �e mo�e pan z nim nawi�za� kontakt. Porozumie� si�.
- Bzdura. To by�o inaczej, zreszt� pan wie jak. Ka�dy mo�e nawi�za� kontakt z
artilektem, nie zauwa�y� pan tego?
Risch bardzo posiwia� w ostatnich dniach. Wida� by�o, �e ironia w g�osie
Tonderinga wyprowadza go z r�wnowagi.
- Wcale nie nale�� do tych, kt�rzy widz� w panu kandydata na jakiego�
namaszczonego pos�a�ca. W tej sytuacji mo�emy sobie pozwoli� na szczero��.
My�l�, �e jest to uczciwsze. Nie lubi� pana. Co� si� tam z panem sta�o, i nawet
boj� si� my�le� co. Mo�e rzeczywi�cie ma pan wi�ksze szanse powrotu z tego
rekonesansu ni� ktokolwiek inny, ale ja wola�bym, �eby pan nie wr�ci�.
Major wygl�da� na straszliwie zm�czonego. Podni�s� si� ci�ko i stan�� przy
wyj�ciu.
- Sk�d pan wie, �e on ju� wygra� - powiedzia� oficjalnym tonem, odwr�cony teraz
do Tonderinga plecami. - Przecie� w�a�ciwie nic nie wiemy. Nie mamy ��czno�ci.
Nie mo�emy u�ywa� fal elektromagnetycznych, bo to pobudza artilekt. Jeste�my tu
odci�ci od �wiata. By� mo�e gdzie indziej sytuacja wygl�da zupe�nie inaczej. Po
prostu musimy pr�bowa� przetrwa�.
- Tak jest, panie majorze. To samo m�wi� swoim ludziom.
- Tak ju� lepiej. Nie mamy lepszej strategii. Musimy pr�bowa�.
Tondering odmeldowa� si�, wyszed� z namiotu i zmru�y� oczy. Kogo zabra� ze sob�
jutro? My�la� o ogromnej przestrzeni na zewn�trz doliny. O ciemnych pn�czach
artilektu, kt�re oplata�y �wiat �miertelnym u�ciskiem.
Dopiero wieczorem powiedzia� Zamenicnikowi, Carrowi, van Dijkowi i Aanonsenowi,
�e id� z nim rano do Snemi. Van Dijk ukry� twarz w d�oniach i zacz�� p�aka�.
Tondering poczu� niesmak i za�enowanie. Wyszed� bez s�owa z jego namiotu.
By� pi�kny wiecz�r. Zrobi�o si� tak cicho. Odetchn�� szeroko cudownym �wie�ym
g�rskim powietrzem. Naprawd� by� w tej chwili szcz�liwy.
2. Obsesje i niespokojne sny
Szuka� Sekkelunda po ca�ym budynku, ale nie znalaz� go nigdzie. Zdyszany, zlany
potem i zaniepokojony, wybieg� przed dom.
- Gdzie jest Sekkelund, do cholery?!
Ponzo wychodzi� w�a�nie z basenu ociekaj�c wod�, opalony, z g�sto ow�osionym
torsem, sklejonymi czarnymi w�osami i ruchliwymi oczyma. U�miechn�� si� do
Tonderinga.
- Dlaczego pan si� denerwuje, poruczniku? Przecie� chyba nie m�g� znikn��, no
nie?
Rzeczywi�cie, nie m�g� st�d znikn��.
Ponzo wzruszy� ramionami i usiad� na plastykowej �awce w cieniu drzewa.
Tondering nie zna� tego gatunku; wielkie sk�rzaste li�cie tworzy�y g�sty
parasol, pie� drzewa wygl�da� jak poskr�cany z brunatnych �y�. M�g�by przysi�c,
�e wczoraj jeszcze go tu nie by�o.
- Pan si� nim za bardzo przejmuje, naprawd�. Ch�opak da sobie rad�. Powiem
wi�cej, on sobie lepiej radzi ni� my obaj. Na przyk�ad wczoraj, ogl�dali�my
telewizj� i nadawali tam okropne bzdury, kompletnie zboczone, cholernie si� tym
przej��em, no, ca�kiem by�em roztrz�siony, a Sekkelund powiada: wciskaj� nam
czysty kit, naprawd�, mo�esz na to gwizda�, liczy si� tylko to, co nas otacza,
co mo�emy z�apa� do r�ki. Tylko to ma znaczenie... Realista, ch�odny realista,
nie uwa�a pan?
Ponzo m�wi� to z naciskiem i energi�. Niekt�rzy tacy s�, wszystko jest na
zewn�trz, niby odkryte, prze�roczyste, widoczne, kipi�ce nieustannym ruchem.
Nak�adaj� niewidzialn� mask� z ruchu i otwarto�ci.
- P�jd� jeszcze raz sprawdzi�, czy nie wr�ci� do siebie.
Sekkelund zajmowa� dwa pokoje na parterze. Tondering zatrzyma� si� na ko�cu
korytarza przed masywnymi drzwiami z kamer� i identyfikatorem. Nacisn�� kilka
razy guzik gongu. Po chwili ciszy identyfikator zawarcza� g�osem Sekkelunda.
- Kto tam?
- To ja, Tondering.
Sekkelund zawaha� si�.
- Prosz� si� podda� identyfikacji.
Przy�o�y� d�o� do identyfikatora i po chwili us�ysza� szcz�k zamka. Drzwi
otworzy�y si�, Tondering zrobi� krok w prz�d i stan�� jak wryty.
Przed nim by�a kabina wielko�ci windy ze l�ni�cymi chromem �cianami.
- Sekkelund, co to jest, do diab�a?!
- Niech pan wejdzie. Musz� przeprowadzi� testy.
Sekkelund mia� oboj�tny, ch�odny g�os. Powietrze w kabinie mia�o kwa�ny zapach
metalu. Drzwi zasun�y si�, u sufitu zapali�a si� matowa lampa.
- To rutynowe testy - powiedzia� Sekkelund. - Przepraszam za wszelkie
niedogodno�ci, ale przecie� musimy zachowa� ostro�no��, prawda?
- Ostro�no��?
- Oczywi�cie. Nie rozumie pan tego, poruczniku? Przeprowadzimy teraz badanie
krwi. To potrwa tylko chwil�. Prosz� przy�o�y� palec wskazuj�cy lewej r�ki do
bia�ej plamy na wysoko�ci pana g�owy.
Dostrzeg� t� plam�. Przy�o�y� palec i poczu� lekkie uk�ucie.
- Obawiasz si� czego�, Sekkelund?
- A pan si� nie obawia? To dziwne... Ale, jak widz�, pierwszy test przebiega
pomy�lnie.
Tondering ogl�da� ze zdziwieniem sw�j pok�uty palec. Otworzy�y si� kolejne
drzwi.
- Prosz� przej�� do nast�pnego pomieszczenia.
Z niech�ci� wszed� do identycznej stalowej klatki.
- Pos�uchaj, Sekkelund, po prostu chcia�em z tob� porozmawia�. Powinni�my
spenetrowa� to miejsce, rozumiesz? Rozejrze� si�, zorientowa� si� w sytuacji.
- Prosz� si� rozebra� i w�o�y� wszystkie swoje rzeczy do szafki - g�o�nik
zacharcza� nieprzyjemnie. Czy naprawd� rozmawia� z Sekkelundem? Po lewej
otworzy�a si� niedu�a szafka z chromowanymi �ciankami.
- Nie wyg�upiaj si�, Sekkelund. Chyba nie m�wisz powa�nie?!
- Ja poczekam, poruczniku. Mam du�o czasu.
Tondering poczu� si� nieswojo.
- Naprawd� chcesz mnie tu trzyma�, dop�ki si� nie rozbior�?
- Oczywi�cie.
- Ale po co mam to zrobi�?
- To u�atwi identyfikacj�.
- Do diab�a, o co ci chodzi?!
- Musz� sprawdzi� pana to�samo��, to przecie� jasne.
Porucznik westchn��, rozebra� si� i wrzuci� ubranie do szafki.
Nast�pna klatka. Ze �ciany naprzeciw wystawa� gumowy j�zyk, �liski, l�ni�cy,
ohydnie r�owy.
- Prosz� wzi�� pr�bnik do ust i zacisn�� na nim z�by.
- Chyba zwariowa�e�!
- Dlaczego? Chc� po prostu sprawdzi� odciski pana z�b�w i zanalizowa� sk�ad
�liny. To b�dzie dodatkowe potwierdzenie identyczno�ci.
- Przecie� nie masz wzorca odcisk�w moich z�b�w!
- Mam. Pami�ta pan? Wtedy, kiedy w parku znale�li�my ten krzew, na kt�rym ros�y
owoce podobne do gruszek?
Pami�ta�. Nie odczuwali tu �adnego g�odu ani pragnienia. Tylko pewnego rodzaju
niepok�j i dyskomfort granicz�cy chwilami z szale�stwem. I w�a�nie co� takiego
przytrafi�o mu si� w ogrodzie. Zrywa� fa�szywe fioletowe gruszki, potwornie
twarde i kwa�ne, gryz� je z trudem wielkimi kawa�kami i po�yka� �apczywie, a
potem zwymiotowa�. I dzi�ki temu Sekkelund m�g� mie� odciski jego z�b�w. I
pr�bki �liny.
Przetar� twarz d�o�mi. Poczu� znu�enie. Sekkelund traktowa� go jak mysz w
labiryncie, przed kt�r� otwiera� i zamyka� kolejne drzwiczki. M�g� go nie
wypu�ci�, gdyby mu si� tak spodoba�o.
- Prosz�, niech pan to zrobi. Niech pan to zrobi dla mnie - w g�osie Sekkelunda
zabrzmia� l�k.
Nagi, �mieszny i zm�czony, wzi�� w usta �liski pr�bnik i ugryz� go. Pr�bnik
najpierw by� mi�kki jak plastelina, ale kiedy zatopi� w nim z�by zacz��
twardnie� na kamie�. Mia� smak fa�szywych gruszek i Tondering ma�o co zn�w si�
nie zrzyga�.
- Teraz jeszcze badanie moczu.
W nast�pnej klatce by�a p�eczka ze szklan� prob�wk�. I pomy�le�, �e przyszed�
do sukinsyna, bo niepokoi� si� o niego. C�, jak wida� by� to niepok�j zasadny.
Kolejna klatka z szafk�, w niej odzie� Tonderinga. Ju� ubrany, czeka� dalszych
kilka minut, wyczerpany zaduchem i zgnieciony atakiem klaustrofobii, wreszcie
ostatnie drzwi otworzy�y si� i by� w drugim pokoju Sekkelunda. Pok�j nie mia�
okien, a w�a�ciwie mia� bardzo wiele fa�szywych ma�ych okienek, kt�re zas�ania�y
ca�� d�u�sz� �cian�. By�y to kolorowe monitory. Na ich ekranach widzia� siebie w
r�nych fazach testu, zamkni�tego w klatce, nagiego lub ubranego, sikaj�cego do
prob�wki, zagryzaj�cego r�owy j�zyk, wykrzywiaj�cego twarz w obrzydzeniu i
bezsilnej z�o�ci; niekt�re z ekran�w wy�wietla�y rz�dy cyfr i wykresy. Sekkelund
wpatrywa� si� w monitory ignoruj�c jego obecno��.
- I co? Co ci wysz�o, palancie? - zapyta� zrezygnowanym g�osem porucznik.
Sekkelund wsta� nagle i �cisn�� mocno jego d�o�. Patrzy� Tonderingowi g��boko w
oczy.
- W porz�dku. Przepraszam pana najmocniej. Nie ufam ju� nikomu.
- Co ci� napad�o?
Sekkelund usiad� z powrotem w fotelu.
- Kilka dni temu przyszed� tu Ponzo. Wygl�da� nieswojo. M�wi� od rzeczy, o
�cigaj�cych go drapie�nych ptakach. Musz� si� ukrywa� przed nim, m�wi�... Nie,
inaczej, m�wi� o sobie w liczbie mnogiej. Musimy si� przed nimi ukrywa�, one nas
zjadaj� i rozpuszczaj� w swoich �o��dkach, wielkie, czarne ptaki z twardymi
dziobami. Traci� w�tek, ledwie zwraca� na mnie uwag�. Potem rozpad� si� na setki
ma�ych szarych zwierz�tek z sier�ci� jak szorstka we�na.
W oczach Sekkelunda zamigota� paniczny strach. Zacz�� pociera� d�o�mi oparcie
fotela.
- Zwierz�tka mia�y ostre z�by i porusza�y si� bardzo szybko. Rzuci�y si� na mnie
i zacz�y mnie rozszarpywa�. S�ysza�em ich przera�liwy pisk. Ci�gle go s�ysz�,
ka�dej nocy. Traci�em �wiadomo��, kiedy ton pisku podni�s� si�. Wok�
zakot�owa�o si� od trzepotu ptasich skrzyde�. S�ysza�em je, ale nie widzia�em,
poniewa� wtedy nie mia�em ju� oczu.
Sekkelund zas�oni� twarz r�koma. Wygl�da� tak bezradnie. Potem spojrza� t�po.
Zamkn�� si� zn�w w sobie.
- Po prostu chc� wiedzie�, z kim albo z czym mam do czynienia. To zupe�nie
oczywiste.
- Chc�, �eby� wyszed� st�d i poszed� ze mn� spenetrowa� okolic�. Musimy si�
rozejrze�. Przecie� chcieli�my to zrobi�, Sekkelund, a ty teraz kryjesz si� w
swojej norze. Ponzo te� si� zmieni�. Nie poznaj� was. Musisz ze mn� i��. Kiedy
oddalamy si� od siebie, to mam wra�enie, �e... �e zaczynam si� rozrzedza�. �e za
chwil� strac� �wiadomo��. Do diab�a, nie wiem, na czym to polega, ale tak
w�a�nie jest. Jakby�my byli popieprzon� kolektywn� �wiadomo�ci� i nie mogli bez
siebie istnie�.
- Niczego takiego nie odczuwam - stwierdzi� ch�odno Sekkelund spogl�daj�c na
niego nieufnie.
- Bo w przeciwie�stwie do mnie nigdy st�d nie pr�bowa�e� si� oddali�. Ty i Ponzo
tkwili�cie tu ca�y czas.
Sekkelund odwr�ci� si� do swoich ekran�w. Oddycha� teraz nienaturalnie szybko.
- Czuj� si� tu w miar� bezpiecznie... Cho� musz� zwi�kszy� liczb� test�w. Albo
mo�e spr�buj� zmieni� siebie. Je�li mi si� uda, to b�dzie znaczy�o, �e wszystko
jest w porz�dku, bo mog� sam siebie kontrolowa�!
- Nie p�jdziesz ze mn�, Sekkelund?
Czo�o Sekkelunda pokry�y drobne kropelki potu.
- Nie mog�. Mam wiele pracy. Przepraszam.
Stalowe klatki nie wype�nia�y ju� pierwszego pokoju. Ponza nie by�o przy
basenie. Tonderingowi wyda�o si�, �e s�yszy w ogrodzie dziewcz�cy �miech.
Poszed� na ty�y budynku, do szopy. By� tam ten dziwny przedmiot. ��ty rower z
jego dzieci�cych sn�w, taki, jakiego nigdy nie mia�. Sk�d si� tu wzi��? Zapewne
z tego samego miejsca, z kt�rego pochodzi�y stalowe klatki Sekkelunda.
Nie mia� wyboru, bo innego pojazdu tu nie by�o. Wsiad� na rower i ruszy� �cie�k�
na p�noc, najpierw przez landrynkowe, pachn�ce pola, potem przez ciemny las,
wype�niony kwadrofonicznym �piewem ptak�w, stukaniem niewidzialnego dzi�cio�a,
paranoicznym kukaniem kuku�ki. Las by� mieszany, buki, brzozy, �wierki, sosny i
d�by tworzy�y zmienn�, prze�wietlon� s�o�cem, a�urow� fraktaln� geometri�.
Chwilami �cie�ka ton�a w piasku, wtedy szed� pieszo grz�zn�c po kostki, potem
zacz�a schodzi� ku wielkiemu jezioru, kt�re, wygl�daj�c zza koron drzew,
stapia�o si� z niebem tworz�c z nim niemal jednolit� bladoniebiesk� tafl�.
Pojecha� wzd�u� jeziora, a� pokaza�y si� pierwsze nieprawdziwe domy, budynek
szko�y, plastykowa przydro�na kapliczka; drzewa tu by�y r�wnie� jak sztuczne,
ich kora i li�cie by�y zbyt czyste, bez �ladu kurzu. Upa� zrobi� si� jeszcze
wi�kszy, znad drogi podnosi�y si� kr�gi rozgrzanego powietrza, �wierszcze gra�y
coraz zawzi�ciej, jak oszala�e. Dojecha� do centrum miasteczka, min��
restauracj�, skr�ci� ku pa�acowi, a potem pojecha� dalej na p�noc, drog� wzd�u�
skraju parku a� do brzegu wielkiego lasu. Przecina�a go asfaltowa droga,
rozgrzana jak powierzchnia pieca, a� cuchn�ca i lepka. Las po obu stronach drogi
by� wysuszony jak pieprz, przy najdrobniejszym drgnieniu powietrza po��k�e
li�cie lecia�y z drzew i wdychaj�c ten og�uszaj�cy skwar zacz�� si� ba�, �e las
wok� niego zacznie si� pali�.
Jecha� bardzo d�ugo. Skwar zd��y� zel�e�. Las zrobi� si� m�odszy. Zn�w zobaczy�
domy, najpierw dwa, zupe�nie zniszczone, z wybitymi szybami w oknach, z
omsza�ymi, dziurawymi dachami. Nast�pne wygl�da�y lepiej. Przy stawie z
kwitn�cymi liliami wodnymi by�o kilka bardzo dobrze zachowanych dom�w, poczta i
przed sklepem ma�y parking z zielon� budk� telefoniczn�. Dalej, na wzg�rku, sta�
drewniany ko�ci�ek.
Tu dociera� zwykle bez wi�kszych k�opot�w. Obj�� wszystko spojrzeniem tak
dok�adnym, jak tylko potrafi�. Wszystko wydawa�o si� by� na swoim miejscu.
Jednak wiedzia�, �e nigdy nie mo�na by� do ko�ca pewnym. Musia�by do wszystkiego
podej�� z bliska, przyjrze� si�, pow�cha�, dotkn��, nawet skaleczy� si� o ostr�
kraw�d� ka�dego przedmiotu i tak utrwali� to, co widzia�. A i tak skutki takiej
inspekcji by�yby tylko chwilowe. Musia� opu�ci� to miejsce, cho�by dlatego, �e
tyle innych czeka�o w jego pami�ci na to, by go zrani�, skaleczy� i w ten spos�b
odnowi� si�. Jak du�y obszar mo�na by�o utrzymywa� przy istnieniu i na jak
d�ugo? Sto kilometr�w kwadratowych? Dziesi��? Mo�e tylko powierzchni� w�asnego
pokoju, tak jak pr�bowa� to robi� Sekkelund. My�la� ze znu�eniem, a chwilami z
t�sknot� albo niejasnym niepokojem o wszystkich tych dziwnych miejscach, do
kt�rych nie zdo�a� dotrze� i dotkn�� swoim umys�em.
Niewa�ne. Musia� udowadnia� sobie, niezale�nie od wszystkiego, �e �wiat wci��
istnieje.
Przypomina� sobie zn�w o �nie Edyty. Opowiada�a mu o nim, kiedy czu�a si�
zagro�ona. W owym �nie Edyta wpada�a do wielkiej kadzi wype�nionej krwi� i
zaczyna�a si� w niej topi�. Krew zalewa�a jej oczy, dostawa�a si� do nosa i
gard�a, tak �e nie mog�a ju� krzycze� o pomoc. Tondering wyobra�a� sobie wtedy,
�e stoi przy kraw�dzi kadzi sparali�owany strachem i milcza�.
Poczu� niepok�j. Wszed� do budki telefonicznej i po prostu podni�s� s�uchawk�.
- S�ucham?
Us�ysza� od razu jej uprzejmy g�os. Tak jakby przez ca�y ten czas cierpliwie
siedzia�a przy telefonie i czeka�a, a� do niej zadzwoni. Prze�kn�� �lin�.
- To ja, Tor.
- Naprawd�? Bardzo si� ciesz�! Sk�d dzwonisz?
Zawsze zadawa�a to samo niezno�nie niezr�czne pytanie.
- Nie znasz tych okolic.
- Intrygujesz mnie.
- Naprawd�, nic ciekawego. Lepiej powiedz, jak si� czujesz? Jeste� zdrowa?
- Dlaczego my�lisz, �e mog�abym by� chora? Czy tak �le wygl�da�am, kiedy mnie
ostatnio widzia�e�?
- Nie. Po prostu pytam. Martwi� si� o ciebie, kiedy d�ugo nie rozmawiamy. Tylko
dlatego o to pytam.
- Czuj� si� dobrze. Teraz, kiedy zadzwoni�e�, znacznie lepiej...
Ani troch� jej nie wierzy�.
Upa� w �rodku zielonej blaszanej budki by� przera�liwy. Pot la� si� z niego
strumieniami.
- Wyprowadzasz psy na spacer?
- Oczywi�cie. Zawsze rano i wieczorem wyprowadzam moje obydwa psy na spacer. I
czuj� si� dobrze, i jestem zdrowa. Cieszysz si�? Jeste� zadowolony?
By� umiarkowanie zadowolony wzi�wszy pod uwag�, �e sprawia�a wra�enie, jakby
wszystko, co si� zdarzy�o ostatnio, w og�le do niej nie dotar�o.
K�tem oka dostrzeg�, �e przy stawie co� si� rusza. Odwr�ci� si�. Po ��ce
chodzi�y majestatycznie dwa bociany. Pot �cieka� mu po czole, s�ona kropla
sp�yn�a do prawego oka, kt�re zacz�o go niezno�nie piec. Przetar� czo�o
r�kawem koszuli.
- Musz� ju� ko�czy�. Zreszt� chyba dzwoni� na tw�j koszt.
- No wiesz! - obrazi�a si�. - Chyba �artujesz.
- Przepraszam, naprawd� musz� ko�czy�. Trzymaj si�.
Od�o�y� s�uchawk� i poszed� wolno w stron� bocian�w. St�pa�y na sztywnych nogach
nie zwracaj�c na niego uwagi i d�gaj�c co chwila w traw� dziobami. Dotkn��
jednego z nich - poczu� pod opuszkami palc�w rozgrzane pi�ra i tward�
powierzchni� tworzywa poni�ej. Bocian, wytr�cony z r�wnowagi, roz�o�y�
chybotliwie skrzyd�a usi�uj�c j� odzyska�. Tondering uderzy� z rozmachem i szyja
bociana z�ama�a si� z pustym trzaskiem. Bocian szed� dalej kiwaj�c zwisaj�c�
g�ow�. Drugi przystan�� i patrzy� na Tonderinga niepewnie b�yszcz�cymi oczyma.
Droga wspina�a si� dalej na wzg�rek, potem zamienia�a si� w �cie�k� przecinaj�c�
ciemny las. �cie�ka wznosi�a si� lekko, jecha� z wysi�kiem, las przeszed� w
�wierkowy m�odnik. Z prawej �cie�ka ��czy�a si� z drog� wysypan� �wirem biegn�c�
wzd�u� torowiska z zardzewia�ymi szynami, nad kt�rym dr�a�o rozpalone powietrze.
Droga w�r�d m�odego lasu ci�gn�a si� a� po horyzont, ku p�nocy. Zobaczy� w
oddali pierwsz� drewnian� wie�� obserwacyjn�. Pojecha� skrajem drogi, tam nie
by�o �wiru. Czu� coraz wi�kszy niepok�j. Kiedy przystawa� na chwil�, z l�kiem
ws�uchiwa� si� w swoje roztrz�sione cia�o. Wspi�� si� na pierwsz� wie�� po
drabinie z okr�g�ymi szczeblami trzymaj�c si� kurczowo trzeszcz�cej por�czy. Na
g�rze wia� suchy, gor�cy wiatr. Usiad� na �awce i poczeka�, a� jego bij�ce
nier�wno serce uspokoi si�. Dziesi�� kilometr�w dalej na p�noc od linii
kolejowej odchodzi�a le�na droga ku wschodowi. Tydzie� temu pojecha� ni�. Po
trzydziestu kilometrach dotar� do brzegu morskiego z ruinami miasta i
opustosza�� baz� wojskow�. B��dz�c w labiryncie pustych podziemnych korytarzy
znalaz� si� nagle w ciasnym wn�trzu sterowni maszyny pogr��onej pod wod�.
Us�ysza� cichy �wist zamykaj�cych si� za nim grodzi, zapali�y si� �wiat�a
elektryczne, a na ekranie ciek�okrystalicznego monitora w przodzie sterowni
pojawi�o si� pytanie o has�o. Umieszczony nieco wy�ej wi�kszy ekran pokazywa�
piaszczyste dno w snopie �wiat�a reflektora maszyny. Przez dwie godziny pr�bowa�
wprowadzi� has�o. Potem straci� na chwil� przytomno��. Kiedy j� odzyska�,
poszed� do ty�u sterowni, a grodzie po prostu otworzy�y si� i wyszed� na
powierzchni�.
Wiedzia�, �e dzisiaj nie dotrze a� tak daleko. Na g�rze, na wierzcho�ku wie�y,
wiatr wy� coraz w�cieklej. Nagle usta�. Spomi�dzy desek stropu - wie�a by�a
zadaszona - spu�ci�y si� na nitkach cienkiej paj�czyny trzy paj�czki i zacz�y
wirowa� wok� siebie kr�c�c nitkami tak misternie, �e splot�y si� tworz�c
grubsz� ni�. Paj�czki w wirowym ruchu zbli�y�y si� do siebie, potem zderzy�y,
zadrga�y i stopi�y w jedn� szamocz�c� si� szarobrunatn� kulk�, z kt�rej
wykszta�ci� si� paj�k wi�kszy od tych trzech, o identycznym kszta�cie. Nast�pne
sze�� paj�czk�w wysnu�o si� spomi�dzy poczernia�ych desek, w grupach po trzy, i
zwar�y si� w wirowym ta�cu. Trzy wi�ksze, powsta�e tak paj�ki, zacz�y ko�ysa�
swoimi paj�czynami, splot�y je i zwar�y po�eraj�c si� wzajemnie. Ten
podziewi�tny paj�k by� ju� ca�kiem du�y i t�usty; patrzy� na niego najwyra�niej
swoimi guzikowatymi oczkami.
Poczu� dreszcz obrzydzenia i zbieg� w d� po drabinie. Ziemia pod jego stopami
ko�ysa�a si� lekko. Wracaj�c zatrzyma� si� przy budce telefonicznej. Dwa bociany
przy stawie sta�y obok siebie. Ten z nieuszkodzon� szyj� klekota� dziobem,
podchodzi� do drugiego i usi�owa� podnie�� jego g�ow�, kt�ra za ka�dym razem
opada�a bezsilnie trzepocz�cym ruchem ku ziemi. Kiedy wr�ci� do domu, by� tak
zm�czony, �e zwali� si� od razu na ��ko i natychmiast zasn��. Pocz�tkowo mia�
ci�gle przed oczyma obrazy, kt�re zobaczy� w czasie drogi. Le�ne �cie�ki,
rozpalone powietrze, wiruj�ce paj�ki i bociany, wszystko wymieszane, popl�tane,
on r�wnie� w to wpleciony, jakby nie m�g� oddzieli� siebie od tych m�cz�cych,
gor�cych obraz�w albo jakby udzielaj�c im w�asnej realno�ci pozbywa� si� jej
cz�ciowo.
Potem wszystko to uci�o si�.
Przed nim wznosi�o si� skalne rumowisko, a przynajmniej tak mu si� w pierwszej
chwili wydawa�o. Kiedy przyjrza� si� dok�adniej, dostrzeg�, �e wielkie
prostok�tne bloki wystaj�ce z brudno��tych, szarych, br�zowych i
zgni�ozielonych po�aci gruntu pokrytego lekko fosforyzuj�cym kurzem wygl�daj�
raczej jak wielkie skrzynie. Tak, z pewno�ci� by�y to skrzynie. W�r�d nich
dostrzega� teraz, w brzasku budz�cego si� dnia albo w �unie odleg�ego po�aru,
co� niby ludzkie szcz�tki, kawa�ki zeschni�tych, zapad�ych grzbiet�w przysypane
miodowym py�em; dalej, wy�ej niekt�re ze skrzy� by�y ustawione pionowo i
ods�ania�y siedz�ce lub stoj�ce w nich, oparte plecami o dna skrzy�, postaci.
Mia�y zniekszta�cone, zasuszone, szarobrunatne twarze, czasem zwisa�y g�owami w
d� przyczepione nogami lub d�o�mi do g�rnej cz�ci wn�k, jak niezr�czne
nietoperze, czasem wygl�da�y jak siedz�ce w ogrodowych wyg�dkach z odwalonymi
drzwiami truch�a.
My�la� sennie i mgli�cie, bez zwi�zku z tym, co teraz dostrzega�, o
Sekkelundzie i szarych ma�ych zwierz�tkach o ostrych z�bach. System, w kt�rym
si� znale�li, najwyra�niej nie d��y� do natychmiastowego unicestwienia ich.
Skoro tak, to zwierz�tka musia�y by� paso�ytniczymi strukturami zagnie�d�onymi w
systemie nie panuj�cym ca�kowicie nad ca�o�ci� swojej przestrzeni
konfiguracyjnej. Zapewne inaczej by� nie mog�o. Pocz�wszy od okre�lonego stopnia
komplikacji �aden system nie m�g� przecie� sprawowa� doskona�ej kontroli nad
samym sob�. Na szcz�cie dla Sekkelunda system zdo�a� zmobilizowa� na czas
�rodki likwiduj�ce to lokalne zwyrodnia�e zaburzenie. Je�li Sekkelund m�wi�
prawd� - a wygl�da�o na to, �e tak jest - to poniek�d rozumia� jego zachowanie.
Wyobrazi� sobie siebie, jak czeka samotnie w pokoju wype�nionym mrugaj�cymi
monitorami na atak oszala�ych ma�ych gryzoni. Nie poczu� si� lepiej.
Rumowisko przechodzi�o po prawej w �agodnie podnosz�c� si� g�r�, im wy�ej, tym
g�ciej zas�an� skrzyniami. Dalej, po lewej, wznosi�o si� drugie zbocze r�wnie�
usiane skrzyniami, a� ku odleg�ym wysoko�ciom roz�wietlonym bladomiodowym,
przechodz�cym w bure zielenie blaskiem. Oba zbocza spotyka�y si� w prze��czy,
pustej, przes�oni�tej cz�ciowo z miejsca, w kt�rym sta�, wypuk�o�ci� prawego
zbocza.
Mia� na sobie kombinezon przeciwchemiczny i mask� gazow�. Wska�nik �wieci�
ciemnozielono - filtry nie by�y aktywne. Spojrza� na map�, z�o�y� j� i schowa�
do pod�u�nej kieszeni na r�kawie, a potem ruszy� powoli w g�r� ci�ko
oddychaj�c. Stara� si� nie tr�ca� butami szcz�tk�w, ale czasami zawadza� o nie
niezgrabnym butem i mia�d�y� je z suchym trzaskiem, podnosz�c ob�oczki
�wiec�cego py�u. Blask za prze��cz� powoli ogromnia�. By�a przed nim daleka
droga.
Obudzi� go przera�aj�cy kobiecy wrzask. Dochodzi� z pokoj�w Ponzo.
3. Preformy
Zeszli z g�r p�nym popo�udniem. Za sp�ywaj�cymi monotonnie trawiastymi ��kami
wida� by�o niskie zielone pag�ry. U st�p tych pag�r�w ci�gn�a si� asfaltowa
droga, kt�ra ku zachodowi prowadzi�a do Snemi. Szarobura ple�� korzenia
artilektu przekracza�a w wielu miejscach drog� i wspina�a si� ku ��kom. Poszli
na zach�d poln� �cie�k� r�wnolegle do drogi. Aanonsen doszlusowa� do Tonderinga
i szed� obok.
- Co my tam w�a�ciwie mo�emy zobaczy�, panie poruczniku?
Aanonsen by� wysoki i chudy, wyci�ga� swoje d�ugie nogi dziwnie, jak paj�k, i
coraz to potyka� si� o kamienie.
- Nie wiem.
- Czy tam mog� by� jeszcze jacy� ludzie?
- My�l�, �e nie. �adnych normalnych ludzi.
- Ja w�a�ciwie niewiele widzia�em, to wszystko dzia�o si� tak szybko... Ci�gle
przewozili nas z miejsca na miejsce. Nawet nie widzia�em ataku artilektu. Tylko
w telewizji.
Tondering splun��.
- Pomy�le�, �e ju� nie ma telewizji. Co� si� jednak zmieni�o na lepsze. I co?
Boisz si�?
- Jasne.
- To dobrze. Ja te� si� boj�, chocia� dok�adnie nie wiem, czego.
- Ale pan to ju� wiele razy widzia�, prawda?
- Tak. I niczego si� nie nauczy�em.
Aanonsen duma� gapi�c si� przed siebie.
- Nie wiadomo, czy artilekt zabija ludzi, co?
- Nie powinien. Tak mu to podobno wprogramowano. Na sztywno. Kilka przykaza�.
Nie zabijaj. Nie przybieraj kszta�tu cz�owieka. I jak na razie nigdy nie
widzia�em preformy o ludzkich kszta�tach.
Tonderingowi zachcia�o si� strasznie pi�.
- No to czego my si� w�a�ciwie boimy?
- No w�a�nie, Aanonsen. Czego si� boimy, skoro artilekt podbi� �wiat, obchodz�c
nasze przykazania?
Carr wrzasn�� na ca�e gard�o.
- Tam, tam! Patrzcie, tam jest kobieta!
Ma �wietny wzrok, sukinsyn. Tondering wyci�gn�� lornetk�.
W stron� drogi sz�a kobieta. Ci�gn�a za sob� ma�e dziecko, ch�opczyka.
Ch�opczyk opiera� si� i szarpa�. Od korzenia artilektu dzieli�o ich ju� najwy�ej
sto metr�w.
- Hej! - Tondering wrzasn�� na ca�e gard�o. - Hej, co ty robisz! Zatrzymaj si�!
Kobieta odwr�ci�a si�, popatrzy�a na nich, a potem z jeszcze wi�ksz� energi�
szarpn�a dziecko w stron� ciemnej plamy.
Czerwony punkt na ekranie celownika Tonderinga ta�czy� przez sekund�, po czym
przylepi� si� do g�owy kobiety. Carr, van Dijk, Aanonsen i Zamenicnik patrzyli
na niego z przera�eniem.
Kobieta upad�a, ale nie wypu�ci�a r�ki dziecka. Wsta�a szybko i pobieg�a dalej w
stron� plamy, kt�ra zacz�a ja�nie� i pulsowa� purpurowymi kr�gami. Szarpa�a
dzieckiem tak mocno, �e odrywa�a je co chwila od ziemi. Czerwony punkt na
ekranie celownika bezlito�nie pod��a� �ladem jej g�owy. Lewa r�ka Tonderinga,
kt�r� podtrzymywa� karabinek, zesztywnia�a. Od plamy korzenia oderwa� si� bia�y
ob�ok. Preforma zbli�y�a si� do kobiety ewoluuj�c b�yskawicznie. Przybra�a
kszta�t skrzydlatego bia�ego konia. Przez chwil� by�a naprawd� pi�kna, ale kiedy
okr��ywszy kobiet� zatrzyma�a si�, nagle straci�a wyrazisto�� i bryzn�a
fontann� bia�ej lepkiej cieczy pokrywaj�c ca�kowicie kobiet� i ch�opca. Stali
przez kilkana�cie sekund jak ma�e figurki oblepione cukrow� wat� i poruszali si�
niemrawo, po czym zachwiali si� jednocze�nie, jak jeden zespolony organizm, i
upadli. Korze�, drgaj�cy i mrowi�cy si� nierozpoznawalnymi preformami, kt�re
wy�ania�y si� z niego i zaraz znika�y, wysun�� ku nim ciemnofioletowy j�zyk i
poch�on�� bez �ladu.
Van Dijk za�ka� nerwowo.
- S�ysza�em, jak niekt�rzy m�wi�, �e artilekt robi to dla naszego dobra. A inni
zn�w m�wi�, �e jest Chrystusem - powiedzia� p� godziny potem Aanonsen.
- I co z tego? - Tondering wzruszy� ramionami.
- Mo�e ta kobieta te� w to wierzy�a? Chcia�a si� od tego wszystkiego uwolni�?
- Nie uwolni�a si�. Teraz sta�a si� po prostu cz�ci� artilektu - Tondering
zatrzyma� si�.
- Jest ju� p�no. Do Snemi dojdziemy jutro. Tutaj b�dziemy nocowa�.
Wyci�gn�li z plecak�w �ywno��. Carr ugotowa� na maszynce herbat�. Zamenicnik
rozstawi� wok� czujniki.
- Najpierw na warcie stoi van Dijk, potem Carr, potem Aanonsen i na ko�cu
Zamenicnik. �pimy sze�� godzin, rano ruszamy do Snemi.
Rozci�gn�li maty i wpakowali si� do �piwor�w.
Przed za�ni�ciem ci�gle widzia� swoje nogi w bojowych butach st�paj�ce po
kamieniach stromej �cie�ki, o�lepiaj�cy �nieg na prze��czy. A potem Amfipolis
obl�one przez artilekt. B�yski mikroeksplozji nuklearnych na przedmie�ciach i
�mig�owce ewakuuj�ce ich z miasta.
Szarym rankiem, kiedy spa� twardo jak kamie�, obudzi� go Zamenicnik szarpi�c za
rami�. Zjedli szybko �niadanie, potem ruszyli ��kami w stron� Snemi. Widzieli je
przez chwil� z daleka, zanim zas�oni� je las. Dwukrotnie od strony doliny
rozleg� si� huk eksplozji. Przystan�li nas�uchuj�c.
- Granatniki - powiedzia� Carr. - Co to mo�e by�? Od dawna ich nie s�ysza�em.
Poszli dalej. Po trzech godzinach marszu wyszli z lasu. P� kilometra od nich
sta� pierwszy dom. Tondering wyci�gn�� lornetk� i odchyli� ku g�rze ekran.
Korze� artilektu wpe�zn�� drog� pomi�dzy zabudowania, wysuwaj�c ku nim swoje
odga��zienia. Te bli�ej drogi by�y czarne jak smo�a i b�yszcza�y w s�o�cu, te
oddalaj�ce si� od drogi cienkie, im dalej, tym cie�sze i ja�niejsze,
przechodz�ce w blad� ���.
- Widzicie ten pierwszy dom? - Tondering m�wi� �ciszonym g�osem, jakby artilekt
m�g� ich us�ysze�. - Obejrzymy sobie, co jest w �rodku.
Na czole Aanonsena usiad�a wielka mucha, ale chyba nawet jej nie zauwa�y�.
- Musimy tam i��? - powiedzia� zmienionym g�osem Zamenicnik.
Tondering schowa� lornetk�, wytar� chusteczk� pot z czo�a i opu�ci� ekran
celownika. Wyszed� z lasu nie ogl�daj�c si� za siebie. Po chwili us�ysza� ich
kroki. Patrzy� w stron� Snemi. Po drugiej stronie szosy niekt�re z budynk�w
pokryte by�y porowatymi czapami brunatnej nanotkanki i wygl�da�y �miesznie, jak
dziwaczne domki-grzyby.
Kiedy by� pi��dziesi�t metr�w od pierwszego domu, odwr�ci� si� do ch�opc�w i
zatrzyma� ich gestem d�oni. Ukl�kli i przybrali pozycj� strzeleck� numer dwa. Na
pociemnia�ych ekranach ich celownik�w widzia� ta�cz�ce czerwone punkciki.
Podszed� wolno do szerokiej na p� metra w��knistej jasno��tej wi�zki. Ci�gn�a
si� od drogi a� do domu i wpe�za�a do niego przez otwarte wej�ciowe drzwi.
Trawnik przed domem zd��y� wybuja� wysoko. Ju� dawno nikt go nie strzyg�.
Przycupn�� przy wi�zce i wyci�gn�� z kieszeni na udzie n�. Ci�� szybko,
nerwowo, a elastyczne w��kna p�ka�y z cichym sykiem, zwija�y si� od miejsca
ci�cia w obu kierunkach i nik�y. Jeden sycz�cy koniec wi�zki zaw�drowa� a� do
wn�trza domu, po czym rozleg�a si� tam cicha eksplozja, drugi zwija� si� w
przeciwnym kierunku i zatrzyma� po dwudziestu metrach wystawaj�c nad
pomarszczon�, kipi�c� bia�aw� pian� powierzchni�.
Kiwn�� na ch�opc�w. Wstali i ruszyli niepewnie w jego kierunku.
- Carr i van Dijk, wchodzicie za mn�. Zamenicnik i Aanonsen, pilnujecie domu od
zewn�trz - powiedzia� wy��czaj�c automatyczny celownik. W �rodku domu by� i tak
na nic.
Pobieg� w stron� otwartych drzwi nie daj�c strachowi czasu. S�ysza� za sob�
szybkie oddechy Carra i van Dijka. Min�� szybko sie� z wisz�cymi na �cianach
starymi po��k�ymi fotografiami rodzinnymi oprawionymi w czarne plastykowe
ramki. Przeszed� pust� jadalni� z nieuprz�tni�tym sto�em i kuchni� z brudnymi
naczyniami w zlewie. Zatrzyma� si� w du�ym pokoju z telewizorem w k�cie, dywanem
i le��cym na nim cz�owiekiem. Le�a� na wznak. Wok� porozrzucane by�y szcz�tki
ubrania. Pod ko�uchem zielonego mchu prawie nie by� widoczny. P� metra od
le��cego z lekko podniesionej pod�ogi wydobywa�a si� prze�roczysta elastyczna
rura. Rozsadzi�a ceramiczne p�ytki rozsiewaj�c na boki ich drobne od�amki.
Bieg�a w stron� cia�a, zieleniej�c, rozszerza�a si� i przechodzi�a w ten zielony
mech.
- Van Dijk, sprawd� g�r�!
Van Dijk pobieg� po schodach na pi�tro.
Tondering podszed� ostro�nie do rury. Pulsowa�a delikatnie, to nieco grubiej�c,
to zn�w zw�aj�c si�. W �rodku rury porusza�y si� brunatne robaczki. Wygl�da�y
jak malutkie kijanki wywijaj�ce energicznie drobnymi ogonkami. W rurze p�yn�y
dwa oddzielne strumienie robaczk�w. Te p�yn�ce w stron� cia�a by�y
jasnoczerwone, natomiast powracaj�ce z cia�a ciemne, brunatnoczarne.
Carr zakl�� i rozwali� kolb� szyb� okna. Wyjrza� na zewn�trz.
Tondering ogl�da� z bliska cia�o m�czyzny. Jego klatka piersiowa unosi�a si� i
opada�a miarowo, jakby pogr��ony by� w g��bokim �nie. Jasnozielony mech zdawa�
si� patrzy� na Tonderinga milionem drobnych oczu, kt�re w�drowa�y za ka�dym jego
ruchem jak oczy widowni na meczu tenisowym. Drobne w�ochate kuleczki wielko�ci
mszyc po��czone g�st� paj�czynk� zielonych nitek wpija�y si� w nagie cia�o
m�czyzny zakrywaj�c je niemal ca�kowicie. Falowa�y jak trawa poruszana wiatrem
albo jak sier�� zdenerwowanego dziwacznego zwierzaka.
- Na g�rze nikogo nie ma - van Dijk podszed� i patrzy� na cia�o jak
zahipnotyzowany.
Tondering wyci�gn�� z kieszeni n� i wtedy Carr krzykn��. W drzwiach sta�a
olbrzymia kobra. Sycza�a i rozpo�ciera�a ogromny kaptur. Wpe�z�a na metr do
�rodka pokoju.
- To tylko z�udzenie - powiedzia� Tondering i wzi�� do r�ki wazon ze zwi�d�ymi
r�ami. Rzuci� nim w kobr�. Wazon przelecia� przez ni� i roztrzaska� si� o
�cian�. Wyszed� przed dom przenikaj�c przez znieruchomia�� zjaw�.
Zamenicnik i Aanonsen czekali z karabinkami skierowanymi w stron� drogi.
Zamenicnik odwr�ci� si� do niego, by� blady jak �ciana.
- Wszystko w porz�dku, poruczniku?
- Jasne. Wszystko gra. Zaraz ko�czymy - powiedzia� cicho Tondering i wr�ci� do
pokoju. Fantom kobry znikn��. Van Dijk kl�cza� przy ciele i patrzy� z
os�upieniem na milion malutkich oczu, kt�re wpatrywa�y si� w niego z r�wnie
napi�t� uwag�.
- Odsu� si� - powiedzia� i �api�c go za ko�nierz odepchn�� do ty�u. Jednym
ruchem przeci�� �y��.
By�a mi�kka jak �odyga ro�liny. Ust�pi�a �atwo i buchn�a lepk� g�stwin�
drobnych wij�cych si� robaczk�w, kt�re rozpaczliwie pod��a�y ku jej drgaj�cym
ko�com. Wiotcza�a i wysycha�a b�yskawicznie. Ko�uch zielonego mchu dr�a� przez
chwil� nerwowo, po czym p�k�, rozwar� si� i zacz�� schodzi� ca�ymi p�atami z
cia�a le��cego ods�aniaj�c cia�o pozbawione sk�ry. M�czyzna otworzy� oczy i
popatrzy� ze zdumieniem, a potem zawy� m��c�c na o�lep r�kami i nogami.
Tondering wystrzeli� trzykrotnie i m�czyzna znieruchomia�. Czu� md�y sw�d
spalonego mi�sa.
Wyszli na zewn�trz.
- Co si� sta�o?! - Zamenicnik trz�s� si� z napi�cia i szcz�ka� z�bami.
- On rozwali� cz�owieka! - krzykn�� van Dijk. - Ten bydlak z zimn� krwi�
przysma�y� go�cia, tam w �rodku!
Sta� naprzeciw Tonderinga i zaciska� w spoconych d�oniach karabinek.
- Spokojnie, van Dijk. Musia�em to przecie� zrobi�.
- Ty draniu!
- Mo�emy ju� wraca�. Albo mo�esz mnie zastrzeli�. Chcesz tego? - Tondering
opu�ci� lu�no karabinek ku ziemi trzymaj�c go za pasek. Po lewej stronie ekranu
celownika van Dijka pojawi�o si� menu. Widzia�, jak przestraja swoj� amunicj� na
maksymaln� si�� ra�enia. Tondering skamienia� zaciskaj�c palce na pasku.
- �ajdak! �cierwo!
Van Dijk odwr�ci� si� i pobieg� w stron� szosy wyasfaltowan� drog� dojazdow�.
Bieg� zgrabnie mimo trzymanego obur�cz karabinka. Tondering podci�gn�� karabinek
i pobieg� za nim z trzydzie�ci metr�w.
- St�j! St�j!
Van Dijk by� ju� blisko czarnego j�zora przewalaj�cego si� przez szos�, kiedy
j�zor cofn�� si� i skurczy�, jednocze�nie d�wigaj�c si� wzwy�. Us�yszeli g��boki
chrz�st. Nad szos� wypi�trza� si� powoli ogromny ciemny kszta�t zasysaj�c setki,
tysi�ce metr�w kwadratowych rozlanego korzenia. Kszta�t k��bi� si� chmurami
drobnych czarnych punkcik�w, a spoza tych owadzich roj�w przeb�yskiwa�y powolne
czarne i ciemnozielone wytryski, nalewaj�ce si� jedne na drugie, zawijaj�ce si�
wok� siebie, pn�ce si� coraz wy�ej. Van Dijk stan�� jak wryty, a potem zacz��
cofa� si� z wolna rakiem, jakby otrze�wia�. Tymczasem preforma ci�gle ros�a,
pot�nia�a, wystrzeliwa�a i grzybia�a g�r� nowymi subpreformami. G�owa
wie�cz�ca preform�, na wysoko�ci jakich� dziesi�ciu pi�ter, porusza�a si� lekko
na boki. Odw�ok gigantycznej modliszki opada� z senn� powolno�ci� na grunt,
podczas gdy dwie pary odn�y ugina�y si� pod potwornym ci�arem.
Tondering skrzywi� si� z obrzydzeniem i pogard�. To nie by�a najbardziej
efektywna bro�, jak� m�g� z siebie powo�a� artilekt.
Czego chcesz, o czym my�lisz, tam, tymi milionami hektar�w korzenia zbudowanego
z nanotkanki, kt�ry jest m�zgiem i budulcem, armi� i broni�, zbiornikiem energii
i czymkolwiek, co cz�owiek mo�e pomy�le�, albo czymkolwiek ty sam chcesz by�? Po
co wznios�e� t� gigantyczn� figur�? By� mo�e nie panujesz nad wszystkimi
po�aciami swego cielska, nad peryferiami swojej dziwacznej i perwersyjnej my�li.
By� mo�e ten nieprawdopodobny szkic to tylko strz�pek twojego szkaradnego snu.
Albo wybryk zwyrodnia�ej w gnu�no�ci armii.
Czymkolwiek to by�o, van Dijkowi z pewno�ci� si� nie spodoba�o.
Uni�s� wolno karabinek i Tondering zobaczy�, jak wy�wiczon� sekwencj� ruch�w
wybiera punkty uderzenia pocisk�w, a potem naciska spust. Karabinek wyplu� seri�
sze�ciu pocisk�w ci�gn�cych za sob� cienkie jasne smugi. Zetkn�wszy si� z
powierzchni� preformy pociski eksplodowa�y i wstrzykn�y w napotkan� materi�
ca�� energi�, w kt�r� zamieni� si� ich �adunek. Odw�ok modliszki rozjarzy� si�
do bia�o�ci, rozp�cznia� i przeistoczy� w roz�arzon� bani� gazu i py�u.
Olbrzymia g�owa osuwa�a si� w d� trac�c spoisto�� i staj�c si� szarym, kr�c�cym
si� w gor�cych wirach ob�okiem.
Tondering odwr�ci� si� i wrzasn�� przekrzykuj�c huk tysi�cy ton wrz�cego py�u
wymieszanego z dezintegruj�c� si� nanotkank�.
- Chodu!
Nie s�yszeli go, ale nie by�o to potrzebne. Panicznie p�dzili gonieni gor�cym
podmuchem. Odwr�ci� si� jeszcze raz w stron� van Dijka, by zobaczy�, jak podmuch
niesie miriady czarnych drobin, kt�re otaczaj� go nieprzejrzyst� chmur�. Przez
kilka sekund by� niewidoczny, potem wy�oni� si� na chwil�. Ob�oki drobin, niby
p�atki drobnej sadzy, skupia�y si� w niewielkie zg�stki, a powietrze wok� nich
raptownie przejrzy�cia�o, otwiera�o si�, jakby kupi�ce si� drobiny zasysa�y i
po�era�y otaczaj�cy je kurz i mniejsze drobiny. Owe skupiska p�atk�w zacz�y
pe�zn��, frun�� i czo�ga� si� w stron� van Dijka, jak armia r�nych wielko�ci
mr�wek, pszcz� i niesionych podmuchami wiatru nasionek dmuchawca. Van Dijk
zamacha� r�kami, jakby op�dza� si� od komar�w. Bieg� przez chwil� ku kolegom,
rzuci� karabinek na ziemi� i miota� si� jak op�tany. Zrobi� si� bia�y. Preformy
wok� niego ros�y, skupia�y si�, grubia�y, plu�y na niego �nie�nobia�ymi
k�aczkami lepkiej ple�ni. Byli ju� na skraju lasu. Van Dijk upad� i
znieruchomia�.
To by�a najskuteczniejsza taktyka. Tondering widzia� to ju� par� razy. Ale
dlaczego artilekt nie robi� tego zawsze od razu? Nie m�g� zapami�ta�? Za ka�dym
razem pr�bowa� w biegu wszystkiego od pocz�tku? Bawi� si� z nimi?
Podni�s� karabinek i wybra� �redni� si�� ra�enia. Czerwony punkt celowniczy
przyklei� si� do nieruchomego ba�wanka le��cego w�r�d krocz�cych wok�
pokracznych preform - wielkich bocian�w o zielonych dziobach, st�paj�cych
ostro�nie pelikan�w, wielkich jak ludzie zimorodk�w i powolnych, �miesznie
flegmatycznych �ab�dzi. Pocisk poci�gn�� za sob� smug� gor�cego powietrza i
zamieni� ba�wanka i obszar w promieniu dziesi�ciu metr�w w kul� plazmy.
- Czemu pan to zrobi�? - zapyta� po trzech godzinach Carr.
- Co?
- Czemu zabi� pan van Dijka?
Szli ju� w g�r�, ku prze��czy. S�o�ce powoli zachodzi�o i by�o pi�knie. W dali
s�yszeli szum wodospadu, delikatny, przesycaj�cy przestrze� dodatkowym
melancholijnym wymiarem. Taki d�wi�k mo�na us�ysze� tylko w g�rach.
- On na pewno tego chcia�. Nie mog�em go tak zostawi�. Nikogo z was tak bym nie
zostawi�. Rozumiesz?
Carr szed� przez chwil� zastanawiaj�c si� nad tym.
- A dlaczego zostawi� pan t� kobiet�?
- Nie wiem - odpar� patrz�c na pi�knie zachodz�ce s�o�ce. - To by�a kobieta.
By�a z dzieckiem. Nie wiem, Carr. Uwa�a�em, �e inaczej nie mo�na.
Carr kiwn�� g�ow�.
- Tak. Chyba rozumiem.
Tonderinga ogarn�o straszliwe znu�enie, to, kt�re odczuwa� od czasu rozstania
si� ze sk�r�. Zdawa�o mu si�, i� jego nogi s� ci�kimi niezdarnymi protezami, �e
p�uca zgniatane s� ci�nieniem atmosferycznym, a oczy zasz�y mu mg��.
Carr spostrzeg�, �e dzieje si� z nim co� z�ego.
- Czuje si� pan niedobrze?
Tondering usiad� na ziemi i dysza� ci�ko. Zamenicnik i Aanonsen szli na
przodzie. Zauwa�yli, �e Tondering z Carrem zatrzymali si� i stan�li patrz�c ku
nim, o�wietleni gigantyczn� smug� �wiat�a rzucan� przez szczerb� wysoko w murze
szczyt�w.
- To nic - powiedzia� Tondering. - To tylko brakuje mi mojej sk�ry.
4. Wy�ej, wy�ej
Tondering wyskoczy� z ��ka na r�wne nogi z wal�cym sercem, prosto z g��bokiego
snu. Jeszcze raz ten przera�liwy krzyk. Ubra� si� szybko i pobieg� korytarzem
pod drzwi Ponzo. Przez okno na ko�cu korytarza pada�o sine �wiat�o. Szarpn��
najpierw za klamk�, ale drzwi by�y zamkni�te na klucz. Uderzy� w nie kilka razy
pi�ci�.
- Ponzo!
W�a�ciwie chcia�, aby Ponzo mu nie otworzy�. Odczuwa� nieprzepart� ch��, by
odej�� z tego miejsca. Jednak wali� dalej w drzwi i krzycza�.
Ponzo mia� na sobie gruby ciemnozielony szlafrok przewi�zany paskiem. Patrzy� na
niego rozmarzonym, nieostrym wzrokiem.
By� ochlapany krwi�.
- Prosz� wej��.
Wkraczaj�c do kr�lestwa Ponzo Tondering zacz�� stawia� niepewne, chwiejne kroki,
tak jakby brodzi� w g�stym mule i musia� uwa�a�, by nie straci� r�wnowagi.
Tymczasem Ponzo porusza� si� lekko i zwinnie; usiad� za wielkim drewnianym
sto�em, na kt�rym le�a� tasak i odr�bana w �okciu r�ka. Ca�y st� zalany by�
ciemnymi ka�u�ami krwi i zanieczyszczony drobnymi strz�pami i och�apami, tak
samo jak pod�oga wok� niego.
Tondering dotar� z trudem do sto�u i nie chc�c upa�� opar� si� o jego kraw�d�.
Zaraz cofn�� z obrzydzeniem d�o� czuj�c co� �liskiego i lepkiego.
- Ponzo!
- Nie chcia�em pana tutaj wpuszcza�. To jest przecie� m�j pok�j, prawda? Ale
potem pomy�la�em, �e mo�e to by� zabawne. Musia� pan to te� zrozumie� - dano nam
ogromn� szans� uzyskania rzeczywistej wolno�ci. Ka�dy z nas, ja, pan, Sekkelund,
mo�emy stworzy� tu w�asne przytulne gniazdka. Gra� wed�ug regu�, kt�re sami
ustalimy, od pocz�tku do ko�ca. Nie wiem, dlaczego i w�a�ciwie mnie to nie
obchodzi, ale wiem, �e nareszcie mog� sprawdzi�, co tak naprawd� daje mi
przyjemno��. Prawdziw� przyjemno��. Rozumie pan?
Ponzo u�miechn�� si� ods�aniaj�c r�wne, leciutko ��te z�by. By� starannie
ogolony.
- Co... tutaj si�... sta�o? - Tondering j�ka� si�. Mia� k�opoty z wyra�nym
m�wieniem, jakby nie przespa� kilku nocy pod rz�d.
- Bardzo wiele. Ale czuj�, �e to dopiero pocz�tek. Niech pan wreszcie otworzy
oczy. Mo�emy dosta� wszystko, czego chcemy, cokolwiek nam si� zamarzy. O czym
pan marzy, poruczniku?
Patrzyli sobie przez minut� w oczy. Tondering zacz�� si� trz���, szcz�ka� z�bami
jak przy wysokiej gor�czce.
- Co ty zrobi�e�, Ponzo?
Patrzy� na umazane krwi� drzwi wielkiej lod�wki.
- Chce pan zobaczy�? - Ponzo przesta� si� u�miecha�. Podszed� do lod�wki i
po�o�y� d�o� na uchwycie. Tondering odwr�ci� si� i rozpocz�� mozoln� drog� ku
wyj�ciu. Drepta� powolutku stawiaj�c ostro�nie stopy. Z ka�dym krokiem
zbli�aj�cym go do drzwi czu� si� nieco lepiej.
- Nie chcesz jej zobaczy�? To po co tu przylaz�e�? Czego chcesz? My�lisz, �e
jeste� lepszy ode mnie?! Przyszed�e� do mnie i musisz mnie wys�ucha�!
Tondering otworzy� ju� drzwi, kiedy Ponzo uderzy� go tasakiem w ty� g�owy.
Zatoczy� si� i ukl�kn�� opieraj�c si� d�o�mi o �cian� naprzeciwko. Ponzo
podszed� do niego i uderzy� go jeszcze raz z ty�u w kark.
Wska�nik aktywno�ci filtr�w nadal pali� si� r�wn�, jasn� zieleni�. Prze��cz
podnosi�a si� i przechodzi�a w w�w�z z urwistymi �cianami. Skrzynie znik�y.
Zrobi�o si�