JANUSZ CYRAN artilekt 1. Korzeń Droga opadała teraz stromo, kamienista, nierówna, pokryta kurzem. Strumień obok szemrał obojętnie i przeglądał się kawałkami błękitu w bezchmurnym niebie. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Tondering spoglądał przez lornetkę. Artilekt leżał w dole, bez ruchu, jakieś dwieście metrów przed nimi, przywarty do dna drogi. Ogromny, czarny korzeń wspinający się mozolnie w górę, sękaty, rozwidlający się roślinnie na boki drobniejszymi odnogami jak czarna skostniała pleśń. - I co? - zapytał zasapany Stoks. - Chyba trochę znów urósł. I polazł w górę. Stoks zaklął i splunął. Tondering odwrócił się i popatrzył na Sekkelunda, Ponzo i McComba. Z oplecionymi siatką hełmami i twarzami zasłoniętymi półprzeźroczystymi ekranami autonomicznych celowników wyglądali niezgrabnie i bezradnie, a ich lekka broń nie zmieniała tego wrażenia. - Sekkelund, McComb, Ponzo - będziecie nas osłaniać. Pójdziemy ze Stoksem dwadzieścia metrów przed wami, aż do ostatniej linii czujników. Sprawdzamy, a potem nogi za pas. Schował lornetkę do plecaka. Wziął głęboki oddech i zaczął schodzić w dół. Myślał o reszcie plutonu. Siedzieli z tyłu przy trzech miotaczach i tylko czekali, aż korzeń się ruszy. A jak się ruszy, szybko, tak jak to on potrafi, to nie będą czekać, tylko uruchomią miotacze i zamienią w popiół wszystko, co przed nimi. I dlatego tak się pocił. Białe ściany wąwozu raziły wzrok. Ściemnił ekran. Czerwony punkt celowniczy kołysał się w takt kroków, a żaroodporny materiał munduru chrzęścił cichutko. Zmuszał się, żeby nie sprawdzać co chwila, czy tamci trzej idą jeszcze za nimi. Stoks też się pocił, ciemne plamy potu pojawiły się pod jego pachami. Byli blisko pierwszej linii czujników. Zatrzymał się. Dzieliło go od artilektu pięć linii czujników, ułożonych dziesięć metrów jedna od drugiej. Korzeń zmienił barwę. Był miejscami popielatoszary, błyszczący. W ostrym świetle porannego słońca wydawało się, że jego powierzchnia lekko drży. A może nie było to wcale złudzenie? Nogi Tonderinga również lekko drżały. Podszedł do pierwszej linii czujników. Wyciągnął szybko z kieszeni na udzie krótki walcowaty rdzeń w kolorze czerwonym, ukląkł na jedno kolano i wsunął go w gniazdo czujnika, płaskiego, jaskrawożółtego krążka. Rozległ się niski, modulowany dźwięk. Pierwsza linia sprawdzona. Artilekt nie przejął jej. Wstał i spojrzał krótko najpierw na Stoksa, a potem na pozostałą trójkę. Stoks oddychał szybko, astmatycznie, zza ściemnionego ekranu celownika widział jego przestraszone oczy. Sekkelund, McComb i Ponzo trzymali się te dwadzieścia metrów z tyłu. Rozumiał ich. Czuł w swoim gardle ich strach. Był jednym z nich. Odwracając się w stronę korzenia artilektu znów poczuł obcość i wstręt. - Dobra, Stoks, tę linię mamy. Dalej. Dziesięć metrów i następna linia czujników. Pochylił się, sprawdził. Buczenie. Dwa. Szedł teraz trochę wolniej i ostrożniej. Buczenie. Trzy. Dwa razy sprawdzał czujniki przejęte przez artilekt. Piekielna, wywołująca dreszcze muzyka. Podniósł się. Wyciągnięty kraniec korzenia znajdował się jakieś piętnaście metrów od ostatniej linii czujników. Sprawdził czwartą linię, wstał i zrobił dwa kroki w przód. Zamarł. Czarnosiny, spękany jęzor zmienił się. Był teraz pokryty siatką rdzawych żył, grubych, napiętych. Coś się pod nimi poruszało. Ustawił punkt celowniczy tuż nad mrowiącą się powierzchnią. Punkt powoli spełznął w dół i zatrzymał się na środku najdalej wysuniętej krawędzi korzenia. - Rusza się - szepnął bardzo cicho, jakby się bał, że Stoks go usłyszy. Ale Stoks nie musiał słyszeć, żeby wiedzieć, co się dzieje. Podszedł wolno do ostatniej linii czujników i sprawdził je. Uspokajające buczenie. - Rusza się! - wrzasnął Stoks. Krzyczał dziwnie cichutko, z zaciśniętym strachem gardłem. Korzeń wybrzuszył się i wypączkował preformą kraba, kształtem jak gdyby wydobytym z umysłu niezrównoważonego, choć genialnego, grafika, który marzy o doścignięciu istoty kraba bez troski o szczegóły i wyrazistość rysunku. Krab kroczył bokiem, rosnął ciągle, przystawał, jakby zamyślał się nad własnym wizerunkiem, to czarny, to czerwony, potem pulsujący nakrapianą szaro zielenią. Zbliżył się o dwa metry, coraz wolniej, a jego powierzchnia mrowiła się, tak jakby porowata tkanka parowała swoimi parametalicznymi komórkami. Stoks dyszał ciężko. - Nie strzelaj - powiedział cicho Tondering. Krab zrobił się jaskrawopurpurowy, zamachał spazmatycznie szczypcami, potem podreptał szybko w tył i pękł rozsypując się w miriady drobin, które rozpaczliwie podążały ku korzeniowi i stykając się z nim znikały. Po kilku sekundach po preformie nie było śladu. Tondering kiwnął ręką na Stoksa nie odrywając wzroku od korzenia. Stoks cofnął się błyskawicznie za czwartą linię czujników i zawołał cicho. Tondering zerknął w jego stronę. McComb, Ponto i Sekkelund też wycofywali się omiatając przedpole lufami swoich karabinków. Tak wymieniali się, Stoks biegł, Tondering stał i obserwował korzeń, potem Stoks wołał go, a on biegł. Oddalali się, jak tylko najszybciej mogli. Wkrótce byli przy reszcie swoich ludzi przycupniętych za tykami miotaczy. Tondering podniósł ekran celownika i otarł pot z czoła. - Widziałeś? - Jasne, panie poruczniku - Stoks łapiąc hałaśliwie powietrze wyszczerzał szczerbatą gębę. - Niewiele brakowało. - Nie wiem. Nigdy się tego nie wie. Gdyby chciał, dawno by nas wydusił. Tondering zostawił drugą i trzecią drużynę przy miotaczach i wrócił z resztą do obozu kompanii. Wzdłuż drogi zatarasowanej czterema wozami bojowymi piechoty z wyrzutniami ustawione były namioty. Apatyczni żołnierze siedzieli przy namiotach, żuli resztki jedzenia, czyścili broń; niektórzy spali na trawie. - Niech pan idzie ze mną do namiotu, poruczniku - rozkazał major Risch. Wylazł właśnie z gazika, którym nadjechał w tumanie kurzu od strony doliny. Miał zaczerwienione jak królik oczy, cierpiał od tygodnia na bezsenność. Tondering usiadł na niskim aluminiowym stołku, Risch na swoim łóżku. Światło przenikało przez materiał namiotu i zabarwiało twarz majora ponurą zgniłą zielenią. - Wracam ze sztabu batalionu - oznajmił ściągając z westchnieniem buty. Worki pod jego oczami sprawiły, że Tondering poczuł coś w rodzaju współczucia. - Dostaliśmy rozkaz, by wyjść na zewnątrz, dotrzeć do wioski Snemi i przeprowadzić tam rekonesans. Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje. Słucha mnie pan? Powinien pan. To pan tam pójdzie. Weźmie pan ze sobą jedną drużynę ze swojego plutonu. Wyruszycie jutro rano. Przejdziecie przez góry, dotrzecie do Snemi, rozejrzycie się i jazda z powrotem. Risch patrzył obojętnie. Zamknął na dłuższą chwilę oczy, jakby szukał snu, który go opuścił. O czym mógł myśleć? Może chciał, by odmówił wykonania rozkazu? - Tak jest, panie majorze. Jaka jest sytuacja tam, w dolinie? Major wzruszył ramionami. - Czterdzieści tysięcy uchodźców. Niedługo zacznie brakować żywności. Oczujnikowaliśmy grzbiety wokół doliny, nic na razie górą nie pełznie. Tylko tu, wzdłuż drogi. Ale powoli. Ciekawe, dlaczego to trwa tak długo? Jak pan myśli? - Może bawi się z nami? Teraz już wie, że jesteśmy zdani na jego łaskę. Wygrał i nie musi się spieszyć. - Domyśla się pan, dlaczego został pan wybrany do tej misji? - To nieistotne. Nie sądzę, by było w tym coś dziwnego. - Właśnie. W tym nie ma niczego dziwnego. Wielu uważa, że pan o czymś wie. Że cieszy się pan szczególnymi względami... - Artilektu?! - Tondering parsknął sarkastycznym śmiechem. - Tak. Że może pan z nim nawiązać kontakt. Porozumieć się. - Bzdura. To było inaczej, zresztą pan wie jak. Każdy może nawiązać kontakt z artilektem, nie zauważył pan tego? Risch bardzo posiwiał w ostatnich dniach. Widać było, że ironia w głosie Tonderinga wyprowadza go z równowagi. - Wcale nie należę do tych, którzy widzą w panu kandydata na jakiegoś namaszczonego posłańca. W tej sytuacji możemy sobie pozwolić na szczerość. Myślę, że jest to uczciwsze. Nie lubię pana. Coś się tam z panem stało, i nawet boję się myśleć co. Może rzeczywiście ma pan większe szanse powrotu z tego rekonesansu niż ktokolwiek inny, ale ja wolałbym, żeby pan nie wrócił. Major wyglądał na straszliwie zmęczonego. Podniósł się ciężko i stanął przy wyjściu. - Skąd pan wie, że on już wygrał - powiedział oficjalnym tonem, odwrócony teraz do Tonderinga plecami. - Przecież właściwie nic nie wiemy. Nie mamy łączności. Nie możemy używać fal elektromagnetycznych, bo to pobudza artilekt. Jesteśmy tu odcięci od świata. Być może gdzie indziej sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Po prostu musimy próbować przetrwać. - Tak jest, panie majorze. To samo mówię swoim ludziom. - Tak już lepiej. Nie mamy lepszej strategii. Musimy próbować. Tondering odmeldował się, wyszedł z namiotu i zmrużył oczy. Kogo zabrać ze sobą jutro? Myślał o ogromnej przestrzeni na zewnątrz doliny. O ciemnych pnączach artilektu, które oplatały świat śmiertelnym uściskiem. Dopiero wieczorem powiedział Zamenicnikowi, Carrowi, van Dijkowi i Aanonsenowi, że idą z nim rano do Snemi. Van Dijk ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. Tondering poczuł niesmak i zażenowanie. Wyszedł bez słowa z jego namiotu. Był piękny wieczór. Zrobiło się tak cicho. Odetchnął szeroko cudownym świeżym górskim powietrzem. Naprawdę był w tej chwili szczęśliwy. 2. Obsesje i niespokojne sny Szukał Sekkelunda po całym budynku, ale nie znalazł go nigdzie. Zdyszany, zlany potem i zaniepokojony, wybiegł przed dom. - Gdzie jest Sekkelund, do cholery?! Ponzo wychodził właśnie z basenu ociekając wodą, opalony, z gęsto owłosionym torsem, sklejonymi czarnymi włosami i ruchliwymi oczyma. Uśmiechnął się do Tonderinga. - Dlaczego pan się denerwuje, poruczniku? Przecież chyba nie mógł zniknąć, no nie? Rzeczywiście, nie mógł stąd zniknąć. Ponzo wzruszył ramionami i usiadł na plastykowej ławce w cieniu drzewa. Tondering nie znał tego gatunku; wielkie skórzaste liście tworzyły gęsty parasol, pień drzewa wyglądał jak poskręcany z brunatnych żył. Mógłby przysiąc, że wczoraj jeszcze go tu nie było. - Pan się nim za bardzo przejmuje, naprawdę. Chłopak da sobie radę. Powiem więcej, on sobie lepiej radzi niż my obaj. Na przykład wczoraj, oglądaliśmy telewizję i nadawali tam okropne bzdury, kompletnie zboczone, cholernie się tym przejąłem, no, całkiem byłem roztrzęsiony, a Sekkelund powiada: wciskają nam czysty kit, naprawdę, możesz na to gwizdać, liczy się tylko to, co nas otacza, co możemy złapać do ręki. Tylko to ma znaczenie... Realista, chłodny realista, nie uważa pan? Ponzo mówił to z naciskiem i energią. Niektórzy tacy są, wszystko jest na zewnątrz, niby odkryte, przeźroczyste, widoczne, kipiące nieustannym ruchem. Nakładają niewidzialną maskę z ruchu i otwartości. - Pójdę jeszcze raz sprawdzić, czy nie wrócił do siebie. Sekkelund zajmował dwa pokoje na parterze. Tondering zatrzymał się na końcu korytarza przed masywnymi drzwiami z kamerą i identyfikatorem. Nacisnął kilka razy guzik gongu. Po chwili ciszy identyfikator zawarczał głosem Sekkelunda. - Kto tam? - To ja, Tondering. Sekkelund zawahał się. - Proszę się poddać identyfikacji. Przyłożył dłoń do identyfikatora i po chwili usłyszał szczęk zamka. Drzwi otworzyły się, Tondering zrobił krok w przód i stanął jak wryty. Przed nim była kabina wielkości windy ze lśniącymi chromem ścianami. - Sekkelund, co to jest, do diabła?! - Niech pan wejdzie. Muszę przeprowadzić testy. Sekkelund miał obojętny, chłodny głos. Powietrze w kabinie miało kwaśny zapach metalu. Drzwi zasunęły się, u sufitu zapaliła się matowa lampa. - To rutynowe testy - powiedział Sekkelund. - Przepraszam za wszelkie niedogodności, ale przecież musimy zachować ostrożność, prawda? - Ostrożność? - Oczywiście. Nie rozumie pan tego, poruczniku? Przeprowadzimy teraz badanie krwi. To potrwa tylko chwilę. Proszę przyłożyć palec wskazujący lewej ręki do białej plamy na wysokości pana głowy. Dostrzegł tę plamę. Przyłożył palec i poczuł lekkie ukłucie. - Obawiasz się czegoś, Sekkelund? - A pan się nie obawia? To dziwne... Ale, jak widzę, pierwszy test przebiega pomyślnie. Tondering oglądał ze zdziwieniem swój pokłuty palec. Otworzyły się kolejne drzwi. - Proszę przejść do następnego pomieszczenia. Z niechęcią wszedł do identycznej stalowej klatki. - Posłuchaj, Sekkelund, po prostu chciałem z tobą porozmawiać. Powinniśmy spenetrować to miejsce, rozumiesz? Rozejrzeć się, zorientować się w sytuacji. - Proszę się rozebrać i włożyć wszystkie swoje rzeczy do szafki - głośnik zacharczał nieprzyjemnie. Czy naprawdę rozmawiał z Sekkelundem? Po lewej otworzyła się nieduża szafka z chromowanymi ściankami. - Nie wygłupiaj się, Sekkelund. Chyba nie mówisz poważnie?! - Ja poczekam, poruczniku. Mam dużo czasu. Tondering poczuł się nieswojo. - Naprawdę chcesz mnie tu trzymać, dopóki się nie rozbiorę? - Oczywiście. - Ale po co mam to zrobić? - To ułatwi identyfikację. - Do diabła, o co ci chodzi?! - Muszę sprawdzić pana tożsamość, to przecież jasne. Porucznik westchnął, rozebrał się i wrzucił ubranie do szafki. Następna klatka. Ze ściany naprzeciw wystawał gumowy język, śliski, lśniący, ohydnie różowy. - Proszę wziąć próbnik do ust i zacisnąć na nim zęby. - Chyba zwariowałeś! - Dlaczego? Chcę po prostu sprawdzić odciski pana zębów i zanalizować skład śliny. To będzie dodatkowe potwierdzenie identyczności. - Przecież nie masz wzorca odcisków moich zębów! - Mam. Pamięta pan? Wtedy, kiedy w parku znaleźliśmy ten krzew, na którym rosły owoce podobne do gruszek? Pamiętał. Nie odczuwali tu żadnego głodu ani pragnienia. Tylko pewnego rodzaju niepokój i dyskomfort graniczący chwilami z szaleństwem. I właśnie coś takiego przytrafiło mu się w ogrodzie. Zrywał fałszywe fioletowe gruszki, potwornie twarde i kwaśne, gryzł je z trudem wielkimi kawałkami i połykał łapczywie, a potem zwymiotował. I dzięki temu Sekkelund mógł mieć odciski jego zębów. I próbki śliny. Przetarł twarz dłońmi. Poczuł znużenie. Sekkelund traktował go jak mysz w labiryncie, przed którą otwierał i zamykał kolejne drzwiczki. Mógł go nie wypuścić, gdyby mu się tak spodobało. - Proszę, niech pan to zrobi. Niech pan to zrobi dla mnie - w głosie Sekkelunda zabrzmiał lęk. Nagi, śmieszny i zmęczony, wziął w usta śliski próbnik i ugryzł go. Próbnik najpierw był miękki jak plastelina, ale kiedy zatopił w nim zęby zaczął twardnieć na kamień. Miał smak fałszywych gruszek i Tondering mało co znów się nie zrzygał. - Teraz jeszcze badanie moczu. W następnej klatce była półeczka ze szklaną probówką. I pomyśleć, że przyszedł do sukinsyna, bo niepokoił się o niego. Cóż, jak widać był to niepokój zasadny. Kolejna klatka z szafką, w niej odzież Tonderinga. Już ubrany, czekał dalszych kilka minut, wyczerpany zaduchem i zgnieciony atakiem klaustrofobii, wreszcie ostatnie drzwi otworzyły się i był w drugim pokoju Sekkelunda. Pokój nie miał okien, a właściwie miał bardzo wiele fałszywych małych okienek, które zasłaniały całą dłuższą ścianę. Były to kolorowe monitory. Na ich ekranach widział siebie w różnych fazach testu, zamkniętego w klatce, nagiego lub ubranego, sikającego do probówki, zagryzającego różowy język, wykrzywiającego twarz w obrzydzeniu i bezsilnej złości; niektóre z ekranów wyświetlały rzędy cyfr i wykresy. Sekkelund wpatrywał się w monitory ignorując jego obecność. - I co? Co ci wyszło, palancie? - zapytał zrezygnowanym głosem porucznik. Sekkelund wstał nagle i ścisnął mocno jego dłoń. Patrzył Tonderingowi głęboko w oczy. - W porządku. Przepraszam pana najmocniej. Nie ufam już nikomu. - Co cię napadło? Sekkelund usiadł z powrotem w fotelu. - Kilka dni temu przyszedł tu Ponzo. Wyglądał nieswojo. Mówił od rzeczy, o ścigających go drapieżnych ptakach. Muszę się ukrywać przed nim, mówił... Nie, inaczej, mówił o sobie w liczbie mnogiej. Musimy się przed nimi ukrywać, one nas zjadają i rozpuszczają w swoich żołądkach, wielkie, czarne ptaki z twardymi dziobami. Tracił wątek, ledwie zwracał na mnie uwagę. Potem rozpadł się na setki małych szarych zwierzątek z sierścią jak szorstka wełna. W oczach Sekkelunda zamigotał paniczny strach. Zaczął pocierać dłońmi oparcie fotela. - Zwierzątka miały ostre zęby i poruszały się bardzo szybko. Rzuciły się na mnie i zaczęły mnie rozszarpywać. Słyszałem ich przeraźliwy pisk. Ciągle go słyszę, każdej nocy. Traciłem świadomość, kiedy ton pisku podniósł się. Wokół zakotłowało się od trzepotu ptasich skrzydeł. Słyszałem je, ale nie widziałem, ponieważ wtedy nie miałem już oczu. Sekkelund zasłonił twarz rękoma. Wyglądał tak bezradnie. Potem spojrzał tępo. Zamknął się znów w sobie. - Po prostu chcę wiedzieć, z kim albo z czym mam do czynienia. To zupełnie oczywiste. - Chcę, żebyś wyszedł stąd i poszedł ze mną spenetrować okolicę. Musimy się rozejrzeć. Przecież chcieliśmy to zrobić, Sekkelund, a ty teraz kryjesz się w swojej norze. Ponzo też się zmienił. Nie poznaję was. Musisz ze mną iść. Kiedy oddalamy się od siebie, to mam wrażenie, że... że zaczynam się rozrzedzać. Że za chwilę stracę świadomość. Do diabła, nie wiem, na czym to polega, ale tak właśnie jest. Jakbyśmy byli popieprzoną kolektywną świadomością i nie mogli bez siebie istnieć. - Niczego takiego nie odczuwam - stwierdził chłodno Sekkelund spoglądając na niego nieufnie. - Bo w przeciwieństwie do mnie nigdy stąd nie próbowałeś się oddalić. Ty i Ponzo tkwiliście tu cały czas. Sekkelund odwrócił się do swoich ekranów. Oddychał teraz nienaturalnie szybko. - Czuję się tu w miarę bezpiecznie... Choć muszę zwiększyć liczbę testów. Albo może spróbuję zmienić siebie. Jeśli mi się uda, to będzie znaczyło, że wszystko jest w porządku, bo mogę sam siebie kontrolować! - Nie pójdziesz ze mną, Sekkelund? Czoło Sekkelunda pokryły drobne kropelki potu. - Nie mogę. Mam wiele pracy. Przepraszam. Stalowe klatki nie wypełniały już pierwszego pokoju. Ponza nie było przy basenie. Tonderingowi wydało się, że słyszy w ogrodzie dziewczęcy śmiech. Poszedł na tyły budynku, do szopy. Był tam ten dziwny przedmiot. Żółty rower z jego dziecięcych snów, taki, jakiego nigdy nie miał. Skąd się tu wziął? Zapewne z tego samego miejsca, z którego pochodziły stalowe klatki Sekkelunda. Nie miał wyboru, bo innego pojazdu tu nie było. Wsiadł na rower i ruszył ścieżką na północ, najpierw przez landrynkowe, pachnące pola, potem przez ciemny las, wypełniony kwadrofonicznym śpiewem ptaków, stukaniem niewidzialnego dzięcioła, paranoicznym kukaniem kukułki. Las był mieszany, buki, brzozy, świerki, sosny i dęby tworzyły zmienną, prześwietloną słońcem, ażurową fraktalną geometrię. Chwilami ścieżka tonęła w piasku, wtedy szedł pieszo grzęznąc po kostki, potem zaczęła schodzić ku wielkiemu jezioru, które, wyglądając zza koron drzew, stapiało się z niebem tworząc z nim niemal jednolitą bladoniebieską taflę. Pojechał wzdłuż jeziora, aż pokazały się pierwsze nieprawdziwe domy, budynek szkoły, plastykowa przydrożna kapliczka; drzewa tu były również jak sztuczne, ich kora i liście były zbyt czyste, bez śladu kurzu. Upał zrobił się jeszcze większy, znad drogi podnosiły się kręgi rozgrzanego powietrza, świerszcze grały coraz zawzięciej, jak oszalałe. Dojechał do centrum miasteczka, minął restaurację, skręcił ku pałacowi, a potem pojechał dalej na północ, drogą wzdłuż skraju parku aż do brzegu wielkiego lasu. Przecinała go asfaltowa droga, rozgrzana jak powierzchnia pieca, aż cuchnąca i lepka. Las po obu stronach drogi był wysuszony jak pieprz, przy najdrobniejszym drgnieniu powietrza pożółkłe liście leciały z drzew i wdychając ten ogłuszający skwar zaczął się bać, że las wokół niego zacznie się palić. Jechał bardzo długo. Skwar zdążył zelżeć. Las zrobił się młodszy. Znów zobaczył domy, najpierw dwa, zupełnie zniszczone, z wybitymi szybami w oknach, z omszałymi, dziurawymi dachami. Następne wyglądały lepiej. Przy stawie z kwitnącymi liliami wodnymi było kilka bardzo dobrze zachowanych domów, poczta i przed sklepem mały parking z zieloną budką telefoniczną. Dalej, na wzgórku, stał drewniany kościółek. Tu docierał zwykle bez większych kłopotów. Objął wszystko spojrzeniem tak dokładnym, jak tylko potrafił. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Jednak wiedział, że nigdy nie można być do końca pewnym. Musiałby do wszystkiego podejść z bliska, przyjrzeć się, powąchać, dotknąć, nawet skaleczyć się o ostrą krawędź każdego przedmiotu i tak utrwalić to, co widział. A i tak skutki takiej inspekcji byłyby tylko chwilowe. Musiał opuścić to miejsce, choćby dlatego, że tyle innych czekało w jego pamięci na to, by go zranić, skaleczyć i w ten sposób odnowić się. Jak duży obszar można było utrzymywać przy istnieniu i na jak długo? Sto kilometrów kwadratowych? Dziesięć? Może tylko powierzchnię własnego pokoju, tak jak próbował to robić Sekkelund. Myślał ze znużeniem, a chwilami z tęsknotą albo niejasnym niepokojem o wszystkich tych dziwnych miejscach, do których nie zdołał dotrzeć i dotknąć swoim umysłem. Nieważne. Musiał udowadniać sobie, niezależnie od wszystkiego, że świat wciąż istnieje. Przypominał sobie znów o śnie Edyty. Opowiadała mu o nim, kiedy czuła się zagrożona. W owym śnie Edyta wpadała do wielkiej kadzi wypełnionej krwią i zaczynała się w niej topić. Krew zalewała jej oczy, dostawała się do nosa i gardła, tak że nie mogła już krzyczeć o pomoc. Tondering wyobrażał sobie wtedy, że stoi przy krawędzi kadzi sparaliżowany strachem i milczał. Poczuł niepokój. Wszedł do budki telefonicznej i po prostu podniósł słuchawkę. - Słucham? Usłyszał od razu jej uprzejmy głos. Tak jakby przez cały ten czas cierpliwie siedziała przy telefonie i czekała, aż do niej zadzwoni. Przełknął ślinę. - To ja, Tor. - Naprawdę? Bardzo się cieszę! Skąd dzwonisz? Zawsze zadawała to samo nieznośnie niezręczne pytanie. - Nie znasz tych okolic. - Intrygujesz mnie. - Naprawdę, nic ciekawego. Lepiej powiedz, jak się czujesz? Jesteś zdrowa? - Dlaczego myślisz, że mogłabym być chora? Czy tak źle wyglądałam, kiedy mnie ostatnio widziałeś? - Nie. Po prostu pytam. Martwię się o ciebie, kiedy długo nie rozmawiamy. Tylko dlatego o to pytam. - Czuję się dobrze. Teraz, kiedy zadzwoniłeś, znacznie lepiej... Ani trochę jej nie wierzył. Upał w środku zielonej blaszanej budki był przeraźliwy. Pot lał się z niego strumieniami. - Wyprowadzasz psy na spacer? - Oczywiście. Zawsze rano i wieczorem wyprowadzam moje obydwa psy na spacer. I czuję się dobrze, i jestem zdrowa. Cieszysz się? Jesteś zadowolony? Był umiarkowanie zadowolony wziąwszy pod uwagę, że sprawiała wrażenie, jakby wszystko, co się zdarzyło ostatnio, w ogóle do niej nie dotarło. Kątem oka dostrzegł, że przy stawie coś się rusza. Odwrócił się. Po łące chodziły majestatycznie dwa bociany. Pot ściekał mu po czole, słona kropla spłynęła do prawego oka, które zaczęło go nieznośnie piec. Przetarł czoło rękawem koszuli. - Muszę już kończyć. Zresztą chyba dzwonię na twój koszt. - No wiesz! - obraziła się. - Chyba żartujesz. - Przepraszam, naprawdę muszę kończyć. Trzymaj się. Odłożył słuchawkę i poszedł wolno w stronę bocianów. Stąpały na sztywnych nogach nie zwracając na niego uwagi i dźgając co chwila w trawę dziobami. Dotknął jednego z nich - poczuł pod opuszkami palców rozgrzane pióra i twardą powierzchnię tworzywa poniżej. Bocian, wytrącony z równowagi, rozłożył chybotliwie skrzydła usiłując ją odzyskać. Tondering uderzył z rozmachem i szyja bociana złamała się z pustym trzaskiem. Bocian szedł dalej kiwając zwisającą głową. Drugi przystanął i patrzył na Tonderinga niepewnie błyszczącymi oczyma. Droga wspinała się dalej na wzgórek, potem zamieniała się w ścieżkę przecinającą ciemny las. Ścieżka wznosiła się lekko, jechał z wysiłkiem, las przeszedł w świerkowy młodnik. Z prawej ścieżka łączyła się z drogą wysypaną żwirem biegnącą wzdłuż torowiska z zardzewiałymi szynami, nad którym drżało rozpalone powietrze. Droga wśród młodego lasu ciągnęła się aż po horyzont, ku północy. Zobaczył w oddali pierwszą drewnianą wieżę obserwacyjną. Pojechał skrajem drogi, tam nie było żwiru. Czuł coraz większy niepokój. Kiedy przystawał na chwilę, z lękiem wsłuchiwał się w swoje roztrzęsione ciało. Wspiął się na pierwszą wieżę po drabinie z okrągłymi szczeblami trzymając się kurczowo trzeszczącej poręczy. Na górze wiał suchy, gorący wiatr. Usiadł na ławce i poczekał, aż jego bijące nierówno serce uspokoi się. Dziesięć kilometrów dalej na północ od linii kolejowej odchodziła leśna droga ku wschodowi. Tydzień temu pojechał nią. Po trzydziestu kilometrach dotarł do brzegu morskiego z ruinami miasta i opustoszałą bazą wojskową. Błądząc w labiryncie pustych podziemnych korytarzy znalazł się nagle w ciasnym wnętrzu sterowni maszyny pogrążonej pod wodą. Usłyszał cichy świst zamykających się za nim grodzi, zapaliły się światła elektryczne, a na ekranie ciekłokrystalicznego monitora w przodzie sterowni pojawiło się pytanie o hasło. Umieszczony nieco wyżej większy ekran pokazywał piaszczyste dno w snopie światła reflektora maszyny. Przez dwie godziny próbował wprowadzić hasło. Potem stracił na chwilę przytomność. Kiedy ją odzyskał, poszedł do tyłu sterowni, a grodzie po prostu otworzyły się i wyszedł na powierzchnię. Wiedział, że dzisiaj nie dotrze aż tak daleko. Na górze, na wierzchołku wieży, wiatr wył coraz wścieklej. Nagle ustał. Spomiędzy desek stropu - wieża była zadaszona - spuściły się na nitkach cienkiej pajęczyny trzy pajączki i zaczęły wirować wokół siebie kręcąc nitkami tak misternie, że splotły się tworząc grubszą nić. Pajączki w wirowym ruchu zbliżyły się do siebie, potem zderzyły, zadrgały i stopiły w jedną szamoczącą się szarobrunatną kulkę, z której wykształcił się pająk większy od tych trzech, o identycznym kształcie. Następne sześć pajączków wysnuło się spomiędzy poczerniałych desek, w grupach po trzy, i zwarły się w wirowym tańcu. Trzy większe, powstałe tak pająki, zaczęły kołysać swoimi pajęczynami, splotły je i zwarły pożerając się wzajemnie. Ten podziewiątny pająk był już całkiem duży i tłusty; patrzył na niego najwyraźniej swoimi guzikowatymi oczkami. Poczuł dreszcz obrzydzenia i zbiegł w dół po drabinie. Ziemia pod jego stopami kołysała się lekko. Wracając zatrzymał się przy budce telefonicznej. Dwa bociany przy stawie stały obok siebie. Ten z nieuszkodzoną szyją klekotał dziobem, podchodził do drugiego i usiłował podnieść jego głowę, która za każdym razem opadała bezsilnie trzepoczącym ruchem ku ziemi. Kiedy wrócił do domu, był tak zmęczony, że zwalił się od razu na łóżko i natychmiast zasnął. Początkowo miał ciągle przed oczyma obrazy, które zobaczył w czasie drogi. Leśne ścieżki, rozpalone powietrze, wirujące pająki i bociany, wszystko wymieszane, poplątane, on również w to wpleciony, jakby nie mógł oddzielić siebie od tych męczących, gorących obrazów albo jakby udzielając im własnej realności pozbywał się jej częściowo. Potem wszystko to ucięło się. Przed nim wznosiło się skalne rumowisko, a przynajmniej tak mu się w pierwszej chwili wydawało. Kiedy przyjrzał się dokładniej, dostrzegł, że wielkie prostokątne bloki wystające z brudnożółtych, szarych, brązowych i zgniłozielonych połaci gruntu pokrytego lekko fosforyzującym kurzem wyglądają raczej jak wielkie skrzynie. Tak, z pewnością były to skrzynie. Wśród nich dostrzegał teraz, w brzasku budzącego się dnia albo w łunie odległego pożaru, coś niby ludzkie szczątki, kawałki zeschniętych, zapadłych grzbietów przysypane miodowym pyłem; dalej, wyżej niektóre ze skrzyń były ustawione pionowo i odsłaniały siedzące lub stojące w nich, oparte plecami o dna skrzyń, postaci. Miały zniekształcone, zasuszone, szarobrunatne twarze, czasem zwisały głowami w dół przyczepione nogami lub dłońmi do górnej części wnęk, jak niezręczne nietoperze, czasem wyglądały jak siedzące w ogrodowych wygódkach z odwalonymi drzwiami truchła. Myślał sennie i mgliście, bez związku z tym, co teraz dostrzegał, o Sekkelundzie i szarych małych zwierzątkach o ostrych zębach. System, w którym się znaleźli, najwyraźniej nie dążył do natychmiastowego unicestwienia ich. Skoro tak, to zwierzątka musiały być pasożytniczymi strukturami zagnieżdżonymi w systemie nie panującym całkowicie nad całością swojej przestrzeni konfiguracyjnej. Zapewne inaczej być nie mogło. Począwszy od określonego stopnia komplikacji żaden system nie mógł przecież sprawować doskonałej kontroli nad samym sobą. Na szczęście dla Sekkelunda system zdołał zmobilizować na czas środki likwidujące to lokalne zwyrodniałe zaburzenie. Jeśli Sekkelund mówił prawdę - a wyglądało na to, że tak jest - to poniekąd rozumiał jego zachowanie. Wyobraził sobie siebie, jak czeka samotnie w pokoju wypełnionym mrugającymi monitorami na atak oszalałych małych gryzoni. Nie poczuł się lepiej. Rumowisko przechodziło po prawej w łagodnie podnoszącą się górę, im wyżej, tym gęściej zasłaną skrzyniami. Dalej, po lewej, wznosiło się drugie zbocze również usiane skrzyniami, aż ku odległym wysokościom rozświetlonym bladomiodowym, przechodzącym w bure zielenie blaskiem. Oba zbocza spotykały się w przełęczy, pustej, przesłoniętej częściowo z miejsca, w którym stał, wypukłością prawego zbocza. Miał na sobie kombinezon przeciwchemiczny i maskę gazową. Wskaźnik świecił ciemnozielono - filtry nie były aktywne. Spojrzał na mapę, złożył ją i schował do podłużnej kieszeni na rękawie, a potem ruszył powoli w górę ciężko oddychając. Starał się nie trącać butami szczątków, ale czasami zawadzał o nie niezgrabnym butem i miażdżył je z suchym trzaskiem, podnosząc obłoczki świecącego pyłu. Blask za przełęczą powoli ogromniał. Była przed nim daleka droga. Obudził go przerażający kobiecy wrzask. Dochodził z pokojów Ponzo. 3. Preformy Zeszli z gór późnym popołudniem. Za spływającymi monotonnie trawiastymi łąkami widać było niskie zielone pagóry. U stóp tych pagórów ciągnęła się asfaltowa droga, która ku zachodowi prowadziła do Snemi. Szarobura pleśń korzenia artilektu przekraczała w wielu miejscach drogę i wspinała się ku łąkom. Poszli na zachód polną ścieżką równolegle do drogi. Aanonsen doszlusował do Tonderinga i szedł obok. - Co my tam właściwie możemy zobaczyć, panie poruczniku? Aanonsen był wysoki i chudy, wyciągał swoje długie nogi dziwnie, jak pająk, i coraz to potykał się o kamienie. - Nie wiem. - Czy tam mogą być jeszcze jacyś ludzie? - Myślę, że nie. Żadnych normalnych ludzi. - Ja właściwie niewiele widziałem, to wszystko działo się tak szybko... Ciągle przewozili nas z miejsca na miejsce. Nawet nie widziałem ataku artilektu. Tylko w telewizji. Tondering splunął. - Pomyśleć, że już nie ma telewizji. Coś się jednak zmieniło na lepsze. I co? Boisz się? - Jasne. - To dobrze. Ja też się boję, chociaż dokładnie nie wiem, czego. - Ale pan to już wiele razy widział, prawda? - Tak. I niczego się nie nauczyłem. Aanonsen dumał gapiąc się przed siebie. - Nie wiadomo, czy artilekt zabija ludzi, co? - Nie powinien. Tak mu to podobno wprogramowano. Na sztywno. Kilka przykazań. Nie zabijaj. Nie przybieraj kształtu człowieka. I jak na razie nigdy nie widziałem preformy o ludzkich kształtach. Tonderingowi zachciało się strasznie pić. - No to czego my się właściwie boimy? - No właśnie, Aanonsen. Czego się boimy, skoro artilekt podbił świat, obchodząc nasze przykazania? Carr wrzasnął na całe gardło. - Tam, tam! Patrzcie, tam jest kobieta! Ma świetny wzrok, sukinsyn. Tondering wyciągnął lornetkę. W stronę drogi szła kobieta. Ciągnęła za sobą małe dziecko, chłopczyka. Chłopczyk opierał się i szarpał. Od korzenia artilektu dzieliło ich już najwyżej sto metrów. - Hej! - Tondering wrzasnął na całe gardło. - Hej, co ty robisz! Zatrzymaj się! Kobieta odwróciła się, popatrzyła na nich, a potem z jeszcze większą energią szarpnęła dziecko w stronę ciemnej plamy. Czerwony punkt na ekranie celownika Tonderinga tańczył przez sekundę, po czym przylepił się do głowy kobiety. Carr, van Dijk, Aanonsen i Zamenicnik patrzyli na niego z przerażeniem. Kobieta upadła, ale nie wypuściła ręki dziecka. Wstała szybko i pobiegła dalej w stronę plamy, która zaczęła jaśnieć i pulsować purpurowymi kręgami. Szarpała dzieckiem tak mocno, że odrywała je co chwila od ziemi. Czerwony punkt na ekranie celownika bezlitośnie podążał śladem jej głowy. Lewa ręka Tonderinga, którą podtrzymywał karabinek, zesztywniała. Od plamy korzenia oderwał się biały obłok. Preforma zbliżyła się do kobiety ewoluując błyskawicznie. Przybrała kształt skrzydlatego białego konia. Przez chwilę była naprawdę piękna, ale kiedy okrążywszy kobietę zatrzymała się, nagle straciła wyrazistość i bryznęła fontanną białej lepkiej cieczy pokrywając całkowicie kobietę i chłopca. Stali przez kilkanaście sekund jak małe figurki oblepione cukrową watą i poruszali się niemrawo, po czym zachwiali się jednocześnie, jak jeden zespolony organizm, i upadli. Korzeń, drgający i mrowiący się nierozpoznawalnymi preformami, które wyłaniały się z niego i zaraz znikały, wysunął ku nim ciemnofioletowy język i pochłonął bez śladu. Van Dijk załkał nerwowo. - Słyszałem, jak niektórzy mówią, że artilekt robi to dla naszego dobra. A inni znów mówią, że jest Chrystusem - powiedział pół godziny potem Aanonsen. - I co z tego? - Tondering wzruszył ramionami. - Może ta kobieta też w to wierzyła? Chciała się od tego wszystkiego uwolnić? - Nie uwolniła się. Teraz stała się po prostu częścią artilektu - Tondering zatrzymał się. - Jest już późno. Do Snemi dojdziemy jutro. Tutaj będziemy nocować. Wyciągnęli z plecaków żywność. Carr ugotował na maszynce herbatę. Zamenicnik rozstawił wokół czujniki. - Najpierw na warcie stoi van Dijk, potem Carr, potem Aanonsen i na końcu Zamenicnik. Śpimy sześć godzin, rano ruszamy do Snemi. Rozciągnęli maty i wpakowali się do śpiworów. Przed zaśnięciem ciągle widział swoje nogi w bojowych butach stąpające po kamieniach stromej ścieżki, oślepiający śnieg na przełęczy. A potem Amfipolis oblężone przez artilekt. Błyski mikroeksplozji nuklearnych na przedmieściach i śmigłowce ewakuujące ich z miasta. Szarym rankiem, kiedy spał twardo jak kamień, obudził go Zamenicnik szarpiąc za ramię. Zjedli szybko śniadanie, potem ruszyli łąkami w stronę Snemi. Widzieli je przez chwilę z daleka, zanim zasłonił je las. Dwukrotnie od strony doliny rozległ się huk eksplozji. Przystanęli nasłuchując. - Granatniki - powiedział Carr. - Co to może być? Od dawna ich nie słyszałem. Poszli dalej. Po trzech godzinach marszu wyszli z lasu. Pół kilometra od nich stał pierwszy dom. Tondering wyciągnął lornetkę i odchylił ku górze ekran. Korzeń artilektu wpełznął drogą pomiędzy zabudowania, wysuwając ku nim swoje odgałęzienia. Te bliżej drogi były czarne jak smoła i błyszczały w słońcu, te oddalające się od drogi cienkie, im dalej, tym cieńsze i jaśniejsze, przechodzące w bladą żółć. - Widzicie ten pierwszy dom? - Tondering mówił ściszonym głosem, jakby artilekt mógł ich usłyszeć. - Obejrzymy sobie, co jest w środku. Na czole Aanonsena usiadła wielka mucha, ale chyba nawet jej nie zauważył. - Musimy tam iść? - powiedział zmienionym głosem Zamenicnik. Tondering schował lornetkę, wytarł chusteczką pot z czoła i opuścił ekran celownika. Wyszedł z lasu nie oglądając się za siebie. Po chwili usłyszał ich kroki. Patrzył w stronę Snemi. Po drugiej stronie szosy niektóre z budynków pokryte były porowatymi czapami brunatnej nanotkanki i wyglądały śmiesznie, jak dziwaczne domki-grzyby. Kiedy był pięćdziesiąt metrów od pierwszego domu, odwrócił się do chłopców i zatrzymał ich gestem dłoni. Uklękli i przybrali pozycję strzelecką numer dwa. Na pociemniałych ekranach ich celowników widział tańczące czerwone punkciki. Podszedł wolno do szerokiej na pół metra włóknistej jasnożółtej wiązki. Ciągnęła się od drogi aż do domu i wpełzała do niego przez otwarte wejściowe drzwi. Trawnik przed domem zdążył wybujać wysoko. Już dawno nikt go nie strzygł. Przycupnął przy wiązce i wyciągnął z kieszeni na udzie nóż. Ciął szybko, nerwowo, a elastyczne włókna pękały z cichym sykiem, zwijały się od miejsca cięcia w obu kierunkach i nikły. Jeden syczący koniec wiązki zawędrował aż do wnętrza domu, po czym rozległa się tam cicha eksplozja, drugi zwijał się w przeciwnym kierunku i zatrzymał po dwudziestu metrach wystawając nad pomarszczoną, kipiącą białawą pianą powierzchnię. Kiwnął na chłopców. Wstali i ruszyli niepewnie w jego kierunku. - Carr i van Dijk, wchodzicie za mną. Zamenicnik i Aanonsen, pilnujecie domu od zewnątrz - powiedział wyłączając automatyczny celownik. W środku domu był i tak na nic. Pobiegł w stronę otwartych drzwi nie dając strachowi czasu. Słyszał za sobą szybkie oddechy Carra i van Dijka. Minął szybko sień z wiszącymi na ścianach starymi pożółkłymi fotografiami rodzinnymi oprawionymi w czarne plastykowe ramki. Przeszedł pustą jadalnię z nieuprzątniętym stołem i kuchnię z brudnymi naczyniami w zlewie. Zatrzymał się w dużym pokoju z telewizorem w kącie, dywanem i leżącym na nim człowiekiem. Leżał na wznak. Wokół porozrzucane były szczątki ubrania. Pod kożuchem zielonego mchu prawie nie był widoczny. Pół metra od leżącego z lekko podniesionej podłogi wydobywała się przeźroczysta elastyczna rura. Rozsadziła ceramiczne płytki rozsiewając na boki ich drobne odłamki. Biegła w stronę ciała, zieleniejąc, rozszerzała się i przechodziła w ten zielony mech. - Van Dijk, sprawdź górę! Van Dijk pobiegł po schodach na piętro. Tondering podszedł ostrożnie do rury. Pulsowała delikatnie, to nieco grubiejąc, to znów zwężając się. W środku rury poruszały się brunatne robaczki. Wyglądały jak malutkie kijanki wywijające energicznie drobnymi ogonkami. W rurze płynęły dwa oddzielne strumienie robaczków. Te płynące w stronę ciała były jasnoczerwone, natomiast powracające z ciała ciemne, brunatnoczarne. Carr zaklął i rozwalił kolbą szybę okna. Wyjrzał na zewnątrz. Tondering oglądał z bliska ciało mężczyzny. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo, jakby pogrążony był w głębokim śnie. Jasnozielony mech zdawał się patrzyć na Tonderinga milionem drobnych oczu, które wędrowały za każdym jego ruchem jak oczy widowni na meczu tenisowym. Drobne włochate kuleczki wielkości mszyc połączone gęstą pajęczynką zielonych nitek wpijały się w nagie ciało mężczyzny zakrywając je niemal całkowicie. Falowały jak trawa poruszana wiatrem albo jak sierść zdenerwowanego dziwacznego zwierzaka. - Na górze nikogo nie ma - van Dijk podszedł i patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Tondering wyciągnął z kieszeni nóż i wtedy Carr krzyknął. W drzwiach stała olbrzymia kobra. Syczała i rozpościerała ogromny kaptur. Wpełzła na metr do środka pokoju. - To tylko złudzenie - powiedział Tondering i wziął do ręki wazon ze zwiędłymi różami. Rzucił nim w kobrę. Wazon przeleciał przez nią i roztrzaskał się o ścianę. Wyszedł przed dom przenikając przez znieruchomiałą zjawę. Zamenicnik i Aanonsen czekali z karabinkami skierowanymi w stronę drogi. Zamenicnik odwrócił się do niego, był blady jak ściana. - Wszystko w porządku, poruczniku? - Jasne. Wszystko gra. Zaraz kończymy - powiedział cicho Tondering i wrócił do pokoju. Fantom kobry zniknął. Van Dijk klęczał przy ciele i patrzył z osłupieniem na milion malutkich oczu, które wpatrywały się w niego z równie napiętą uwagą. - Odsuń się - powiedział i łapiąc go za kołnierz odepchnął do tyłu. Jednym ruchem przeciął żyłę. Była miękka jak łodyga rośliny. Ustąpiła łatwo i buchnęła lepką gęstwiną drobnych wijących się robaczków, które rozpaczliwie podążały ku jej drgającym końcom. Wiotczała i wysychała błyskawicznie. Kożuch zielonego mchu drżał przez chwilę nerwowo, po czym pękł, rozwarł się i zaczął schodzić całymi płatami z ciała leżącego odsłaniając ciało pozbawione skóry. Mężczyzna otworzył oczy i popatrzył ze zdumieniem, a potem zawył młócąc na oślep rękami i nogami. Tondering wystrzelił trzykrotnie i mężczyzna znieruchomiał. Czuł mdły swąd spalonego mięsa. Wyszli na zewnątrz. - Co się stało?! - Zamenicnik trząsł się z napięcia i szczękał zębami. - On rozwalił człowieka! - krzyknął van Dijk. - Ten bydlak z zimną krwią przysmażył gościa, tam w środku! Stał naprzeciw Tonderinga i zaciskał w spoconych dłoniach karabinek. - Spokojnie, van Dijk. Musiałem to przecież zrobić. - Ty draniu! - Możemy już wracać. Albo możesz mnie zastrzelić. Chcesz tego? - Tondering opuścił luźno karabinek ku ziemi trzymając go za pasek. Po lewej stronie ekranu celownika van Dijka pojawiło się menu. Widział, jak przestraja swoją amunicję na maksymalną siłę rażenia. Tondering skamieniał zaciskając palce na pasku. - Łajdak! Ścierwo! Van Dijk odwrócił się i pobiegł w stronę szosy wyasfaltowaną drogą dojazdową. Biegł zgrabnie mimo trzymanego oburącz karabinka. Tondering podciągnął karabinek i pobiegł za nim z trzydzieści metrów. - Stój! Stój! Van Dijk był już blisko czarnego jęzora przewalającego się przez szosę, kiedy jęzor cofnął się i skurczył, jednocześnie dźwigając się wzwyż. Usłyszeli głęboki chrzęst. Nad szosę wypiętrzał się powoli ogromny ciemny kształt zasysając setki, tysiące metrów kwadratowych rozlanego korzenia. Kształt kłębił się chmurami drobnych czarnych punkcików, a spoza tych owadzich rojów przebłyskiwały powolne czarne i ciemnozielone wytryski, nalewające się jedne na drugie, zawijające się wokół siebie, pnące się coraz wyżej. Van Dijk stanął jak wryty, a potem zaczął cofać się z wolna rakiem, jakby otrzeźwiał. Tymczasem preforma ciągle rosła, potężniała, wystrzeliwała i grzybiała górą nowymi subpreformami. Głowa wieńcząca preformę, na wysokości jakichś dziesięciu pięter, poruszała się lekko na boki. Odwłok gigantycznej modliszki opadał z senną powolnością na grunt, podczas gdy dwie pary odnóży uginały się pod potwornym ciężarem. Tondering skrzywił się z obrzydzeniem i pogardą. To nie była najbardziej efektywna broń, jaką mógł z siebie powołać artilekt. Czego chcesz, o czym myślisz, tam, tymi milionami hektarów korzenia zbudowanego z nanotkanki, który jest mózgiem i budulcem, armią i bronią, zbiornikiem energii i czymkolwiek, co człowiek może pomyśleć, albo czymkolwiek ty sam chcesz być? Po co wzniosłeś tę gigantyczną figurę? Być może nie panujesz nad wszystkimi połaciami swego cielska, nad peryferiami swojej dziwacznej i perwersyjnej myśli. Być może ten nieprawdopodobny szkic to tylko strzępek twojego szkaradnego snu. Albo wybryk zwyrodniałej w gnuśności armii. Czymkolwiek to było, van Dijkowi z pewnością się nie spodobało. Uniósł wolno karabinek i Tondering zobaczył, jak wyćwiczoną sekwencją ruchów wybiera punkty uderzenia pocisków, a potem naciska spust. Karabinek wypluł serię sześciu pocisków ciągnących za sobą cienkie jasne smugi. Zetknąwszy się z powierzchnią preformy pociski eksplodowały i wstrzyknęły w napotkaną materię całą energię, w którą zamienił się ich ładunek. Odwłok modliszki rozjarzył się do białości, rozpęczniał i przeistoczył w rozżarzoną banię gazu i pyłu. Olbrzymia głowa osuwała się w dół tracąc spoistość i stając się szarym, kręcącym się w gorących wirach obłokiem. Tondering odwrócił się i wrzasnął przekrzykując huk tysięcy ton wrzącego pyłu wymieszanego z dezintegrującą się nanotkanką. - Chodu! Nie słyszeli go, ale nie było to potrzebne. Panicznie pędzili gonieni gorącym podmuchem. Odwrócił się jeszcze raz w stronę van Dijka, by zobaczyć, jak podmuch niesie miriady czarnych drobin, które otaczają go nieprzejrzystą chmurą. Przez kilka sekund był niewidoczny, potem wyłonił się na chwilę. Obłoki drobin, niby płatki drobnej sadzy, skupiały się w niewielkie zgęstki, a powietrze wokół nich raptownie przejrzyściało, otwierało się, jakby kupiące się drobiny zasysały i pożerały otaczający je kurz i mniejsze drobiny. Owe skupiska płatków zaczęły pełznąć, frunąć i czołgać się w stronę van Dijka, jak armia różnych wielkości mrówek, pszczół i niesionych podmuchami wiatru nasionek dmuchawca. Van Dijk zamachał rękami, jakby opędzał się od komarów. Biegł przez chwilę ku kolegom, rzucił karabinek na ziemię i miotał się jak opętany. Zrobił się biały. Preformy wokół niego rosły, skupiały się, grubiały, pluły na niego śnieżnobiałymi kłaczkami lepkiej pleśni. Byli już na skraju lasu. Van Dijk upadł i znieruchomiał. To była najskuteczniejsza taktyka. Tondering widział to już parę razy. Ale dlaczego artilekt nie robił tego zawsze od razu? Nie mógł zapamiętać? Za każdym razem próbował w biegu wszystkiego od początku? Bawił się z nimi? Podniósł karabinek i wybrał średnią siłę rażenia. Czerwony punkt celowniczy przykleił się do nieruchomego bałwanka leżącego wśród kroczących wokół pokracznych preform - wielkich bocianów o zielonych dziobach, stąpających ostrożnie pelikanów, wielkich jak ludzie zimorodków i powolnych, śmiesznie flegmatycznych łabędzi. Pocisk pociągnął za sobą smugę gorącego powietrza i zamienił bałwanka i obszar w promieniu dziesięciu metrów w kulę plazmy. - Czemu pan to zrobił? - zapytał po trzech godzinach Carr. - Co? - Czemu zabił pan van Dijka? Szli już w górę, ku przełęczy. Słońce powoli zachodziło i było pięknie. W dali słyszeli szum wodospadu, delikatny, przesycający przestrzeń dodatkowym melancholijnym wymiarem. Taki dźwięk można usłyszeć tylko w górach. - On na pewno tego chciał. Nie mogłem go tak zostawić. Nikogo z was tak bym nie zostawił. Rozumiesz? Carr szedł przez chwilę zastanawiając się nad tym. - A dlaczego zostawił pan tę kobietę? - Nie wiem - odparł patrząc na pięknie zachodzące słońce. - To była kobieta. Była z dzieckiem. Nie wiem, Carr. Uważałem, że inaczej nie można. Carr kiwnął głową. - Tak. Chyba rozumiem. Tonderinga ogarnęło straszliwe znużenie, to, które odczuwał od czasu rozstania się ze skórą. Zdawało mu się, iż jego nogi są ciężkimi niezdarnymi protezami, że płuca zgniatane są ciśnieniem atmosferycznym, a oczy zaszły mu mgłą. Carr spostrzegł, że dzieje się z nim coś złego. - Czuje się pan niedobrze? Tondering usiadł na ziemi i dyszał ciężko. Zamenicnik i Aanonsen szli na przodzie. Zauważyli, że Tondering z Carrem zatrzymali się i stanęli patrząc ku nim, oświetleni gigantyczną smugą światła rzucaną przez szczerbę wysoko w murze szczytów. - To nic - powiedział Tondering. - To tylko brakuje mi mojej skóry. 4. Wyżej, wyżej Tondering wyskoczył z łóżka na równe nogi z walącym sercem, prosto z głębokiego snu. Jeszcze raz ten przeraźliwy krzyk. Ubrał się szybko i pobiegł korytarzem pod drzwi Ponzo. Przez okno na końcu korytarza padało sine światło. Szarpnął najpierw za klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz. Uderzył w nie kilka razy pięścią. - Ponzo! Właściwie chciał, aby Ponzo mu nie otworzył. Odczuwał nieprzepartą chęć, by odejść z tego miejsca. Jednak walił dalej w drzwi i krzyczał. Ponzo miał na sobie gruby ciemnozielony szlafrok przewiązany paskiem. Patrzył na niego rozmarzonym, nieostrym wzrokiem. Był ochlapany krwią. - Proszę wejść. Wkraczając do królestwa Ponzo Tondering zaczął stawiać niepewne, chwiejne kroki, tak jakby brodził w gęstym mule i musiał uważać, by nie stracić równowagi. Tymczasem Ponzo poruszał się lekko i zwinnie; usiadł za wielkim drewnianym stołem, na którym leżał tasak i odrąbana w łokciu ręka. Cały stół zalany był ciemnymi kałużami krwi i zanieczyszczony drobnymi strzępami i ochłapami, tak samo jak podłoga wokół niego. Tondering dotarł z trudem do stołu i nie chcąc upaść oparł się o jego krawędź. Zaraz cofnął z obrzydzeniem dłoń czując coś śliskiego i lepkiego. - Ponzo! - Nie chciałem pana tutaj wpuszczać. To jest przecież mój pokój, prawda? Ale potem pomyślałem, że może to być zabawne. Musiał pan to też zrozumieć - dano nam ogromną szansę uzyskania rzeczywistej wolności. Każdy z nas, ja, pan, Sekkelund, możemy stworzyć tu własne przytulne gniazdka. Grać według reguł, które sami ustalimy, od początku do końca. Nie wiem, dlaczego i właściwie mnie to nie obchodzi, ale wiem, że nareszcie mogę sprawdzić, co tak naprawdę daje mi przyjemność. Prawdziwą przyjemność. Rozumie pan? Ponzo uśmiechnął się odsłaniając równe, leciutko żółte zęby. Był starannie ogolony. - Co... tutaj się... stało? - Tondering jąkał się. Miał kłopoty z wyraźnym mówieniem, jakby nie przespał kilku nocy pod rząd. - Bardzo wiele. Ale czuję, że to dopiero początek. Niech pan wreszcie otworzy oczy. Możemy dostać wszystko, czego chcemy, cokolwiek nam się zamarzy. O czym pan marzy, poruczniku? Patrzyli sobie przez minutę w oczy. Tondering zaczął się trząść, szczękał zębami jak przy wysokiej gorączce. - Co ty zrobiłeś, Ponzo? Patrzył na umazane krwią drzwi wielkiej lodówki. - Chce pan zobaczyć? - Ponzo przestał się uśmiechać. Podszedł do lodówki i położył dłoń na uchwycie. Tondering odwrócił się i rozpoczął mozolną drogę ku wyjściu. Dreptał powolutku stawiając ostrożnie stopy. Z każdym krokiem zbliżającym go do drzwi czuł się nieco lepiej. - Nie chcesz jej zobaczyć? To po co tu przylazłeś? Czego chcesz? Myślisz, że jesteś lepszy ode mnie?! Przyszedłeś do mnie i musisz mnie wysłuchać! Tondering otworzył już drzwi, kiedy Ponzo uderzył go tasakiem w tył głowy. Zatoczył się i uklęknął opierając się dłońmi o ścianę naprzeciwko. Ponzo podszedł do niego i uderzył go jeszcze raz z tyłu w kark. Wskaźnik aktywności filtrów nadal palił się równą, jasną zielenią. Przełęcz podnosiła się i przechodziła w wąwóz z urwistymi ścianami. Skrzynie znikły. Zrobiło się ciemniej, żółtomiodowe światło płynęło zza zakrętu wąwozu. Tondering ostrożnie podszedł do krawędzi głębokiej rozpadliny - nie dojrzał jej dna zatopionego w czarnym mroku. Dalej, nieco wyżej, za rozpadliną, poniewierały się pojedyncze kości, pogruchotane czaszki, przeżarte listkami ciemnobrunatnej rdzy hełmy. Leżała tam skamieniała głowa, gładka, z zasklepionymi oczodołami i szeroko otwartymi ustami. Wyglądała jak fragment potrzaskanego posągu. Głowa patrzyła na trzymetrowej wysokości próg zagradzający dalszą drogę w głąb wąwozu. Próg, ciemnobura ściana ściekających, wydłużonych kościastych stalaktytów, gruzłowatych, wtopionych w siebie, opadających kiściami zestalonych, splecionych rąk, osadzony był na gruncie rozciągniętymi, wąskimi stopami i umocowany poprzecznymi wiązaniami powyginanych żeber. Ścianę wieńczyły głowy, wciśnięte w siebie nawzajem, wsparte o sąsiednie kamienne plecy, poobracane we wszystkie strony, ślepe, poprzykrywane grzybami zdeformowanych i dziurawych hełmów. Mościły dalszą drogę rozpraszając miodowozłote światło płynące ze szczytu, tak że droga wyglądała w oddaleniu jak trakt wybrukowany nieforemnymi kamiennożeliwnymi bulwami. Tondering obszedł bokiem rozpadlinę i stanął przed progiem. Dotknął ściany, która okazała się nadzwyczaj mocna i stabilna - łapał wystające części i szarpał za nie mając wrażenie, jakby targał detale ogromnej żeliwnej konstrukcji. Wyszukując chwytów dla rąk i oparcia dla swoich wielkich, niezgrabnych butów, wspiął się na próg. Droga była teraz bardzo trudna, nierówna, z głębokimi szczelinami pomiędzy sprasowanymi połaciami martwego tłumu. Wspinał się depcząc i ślizgając się po spłaszczonych grzybach hełmów i bulw skamieniałych łysin. Wyżej grunt stał się równiejszy i szło mu się łatwiej. Ściany wąwozu obniżyły się i rozproszyły w obsypane głazami zbocze. Strome zbocze sięgało hen, aż ku wierzchołkowi ukoronowanemu jaskrawożółtą krawędzią ognia i jarzącą się ceglasto czapą dymu. Kiedy się ocknął, Ponza nie było w pobliżu. Podniósł się powoli z podłogi. Położył dłoń na karku i czuł, jak szeroka bruzda blizny pulsuje delikatnie. Po chwili zniknęła. 5. Tajna broń Po ewakuacji Amfipolis znaleźli się w bazie wojskowej pięćset kilometrów dalej na północ. O drugiej w nocy wiatr przywiał z południa chmury, których nie dostrzegły systemy wczesnego ostrzegania. Po pięciu minutach teren bazy zasypany był półmetrową warstwą szarego puchu, który kupił się, drżał i podskakiwał śmiesznymi figurkami preform. Okno wartowni z grubego przeciwwłamaniowego szkła wydęło się pod zewnętrznym naporem oblepiając lepko kanciasty jaszczurzy łeb. Płaska, szara preforma nibyjaszczura wpełzła do środka, głowa oderwała się od tułowia i pędząc na paru dziesiątkach cienkich nóżek zbliżyła się do sierżanta Bohma, rozpadła na tysiące włochatych lotnych chrząszczy, które opadły na niego i pokryły od stóp do głów ruchliwym kożuchem. Bohm westchnął ciężko i usiadł na podłodze. Tondering zdążył jeszcze zobaczyć, jak do środka wartowni wlewa się jaszczurzy korpus, zanim zatrzasnął za sobą pancerne drzwi prowadzące do magazynu amunicji w podziemiu. Syreny alarmowe nagle ucichły, główne światła na korytarzu zgasły i zaraz zapaliły się światła awaryjne. Zbiegł po schodach. - Otwierajcie! Zyskamy kilka minut! - krzyknął do dwóch młodych przerażonych wartowników na punkcie kontrolnym przed drzwiami magazynu. - Co się dzieje, poruczniku? - To koniec. Baza już nie istnieje. Za chwilę artilekt tu będzie. Magazyn ma gruby strop. Może przetrwać kwadrans. A jest tam dosyć amunicji, żeby wyczyścić okolicę w promieniu paru kilometrów. - Chce pan to zrobić? - obaj mieli szare twarze i błyszczące oczy. - Obawiam się, że nie da się tego zrobić. Spojrzeli po sobie, potem obaj po kolei włożyli do czytnika klucze. Silnik zamruczał przesuwając stalowy blok zagradzający dostęp do hali. - Wchodzicie? Patrzył na nich z niecierpliwością. - Idę z panem - powiedział ten młodszy, pulchny blondynek. Ten drugi, twardszy, z nagle zawziętą twarzą, zaklął. - Zostaję tutaj. Nie chcę patrzeć, jak rozpieprzacie to wszystko, razem ze mną. Mam wam życzyć powodzenia? - Nie - odpowiedział Tondering. - Wystarczy, że dokładnie zamkniesz drzwi i zniszczysz na wszelki wypadek klucze. - Nie ma sprawy. Po prawej stronie od wejścia leżały poukładane w stosy pociski dużego kalibru. Przechodząc obok wzbudzali układy optyczne pocisków i widzieli, jak wielokrotne turkusowe ślepia na tępych nosach zapalają się i podążają za ich ruchem, po czym mętnieją i gasną. Miały przeraźliwą moc rażenia, ale Tondering wiedział, że nie jest w stanie jej wyzwolić, ponieważ zapalniki były uruchamiane dopiero po wymianie kodów ze sprzętem wyrzutni. Dalej, w stosach skrzynek, leżała amunicja do broni małokalibrowej, w tej olbrzymiej ilości równie niszczycielska, ale też równie dobrze zabezpieczona. Blondyn zatrzymał się przy terminalu we wnęce ściany. Zaczął walić w klawiaturę i przeklinać. Tondering dostrzegł skrzynię ze znajomymi napisami i ostrzegawczymi ikonami. Podszedł do niej i zobaczył, że jest zabezpieczona zamkiem szyfrowym. A jednak była otwarta. W tym zamęcie wszystko stawało się możliwe. Skrzynia była wypełniona po brzegi błyszczącymi prostopadłościennymi metalowymi puszkami. Wyciągnął jedną z nich. Żółte ściany puszki były zadrukowane instrukcją obsługi i wielokrotnymi ostrzeżeniami, ale nie czytał ich, szukał tylko hasła. Na spodzie puszki była umieszczona cyfrowa klawiatura. Znalazł hasło. Długi rząd co najmniej trzydziestu cyfr. - Poruczniku! - blondyn zawołał go nie odrywając wzroku od monitora. Tondering stanął obok niego i patrzył na ekran wypełniony błękitnym tłem, na którym rozkwitały i więdły rytmicznie czerwone pąki różyczek. Z tła wyłaniały się czarne zdania. Wszystko już było i wszystko już będzie Dobrze Spokój zalewa nirwaną nudzące równiny I osusza morza Smutek kalekich miast i łzy morderców A tortowe góry uśmiechają się do wschodzącego słońca I dlatego ogłaszamy koniec porannej migreny Nieeleganckiemu wrzaskowi noworodków powiadamy - dosyć Szczęście szczęście dla wszystkich Za darmo Dla wszystkich darmo Wieczny odpoczynek - Bełkot - powiedział żołnierz. Tonderinga ogarnął chłodny spokój. Dwa naraz obrazy wypłynęły na powierzchnię jego pamięci. Przypomniał sobie, jak leżał na boku przewróconego autobusu i umierał. Miał szesnaście lat, nie mógł poruszyć połamanymi nogami, a pokiereszowana lewa ręka obficie krwawiła. Nie czuł bólu, stawał się tylko z każdą chwilą słabszy i wiedział, że za chwilę umrze. Słyszał wokół jęki rannych współpasażerów, ktoś miotał przekleństwa, a kobieta, która siedziała przed nim, szlochała histerycznie trzymając w dłoniach zakrwawioną głowę. Wtedy było to najwyraźniejsze. Nie opuściło go już nigdy, choć czasami ucichało. Pośrodku malutkiej katastrofy, która nagle wytrąciła jego świat z normalnego biegu, słysząc żałosny, zawodzący protest, doznawał uczucia lekkiego rozbawienia i uciszenia. Już nic od niego nie zależało. Wreszcie dokonywało się, a rozlegające się wokoło jęki tylko go irytowały. Drugi obraz wiązał się absurdalnie z rozwijającymi się na monitorze zdaniami, ale nie był bez związku z pierwszym. Po raz ostatni widział się wtedy z Edytą. Nie patrzyła już na niego. Jej smutne oczy nie kryły już misternej gry zmierzającej do fatalnego finału. On już nadszedł. Nie potrafili tego sobie nawet powiedzieć. - To już nie ma sensu - szepnęła tylko. - Co nie ma sensu? - zapytał głupio. Głupio, bo doskonale wiedział, o czym Edyta mówi. Weszła do wagonu pociągu i nie odwróciła się. Pociąg odjechał, a on stał na peronie i patrzył. Ta katastrofa była innego rodzaju. Rozciągnięta niemożliwie w czasie, dławiąca jak zaciskająca się nieskończenie wolno pętla. Chwilę wcześniej, kiedy stała jeszcze obok niego, przez jego głowę przepływał wolny strumień obrazów nie przekładających się na możliwe do wypowiedzenia słowa. Szeregi ludzkich postaci, wzrastających, rozkwitających, a potem więdnących, zamieniających się w niezdarne połamane lalki i w cichym zdławionym łkaniu układające się w kolejną geologiczną warstwę. Czy cierpiał ciągle na tę młodzieńczą, niedojrzałą dalekowzroczność, która nie pozwalała usłyszeć bicia serca stojącego obok człowieka, a już rysowała przed nim widok jego starości, a tuż za nim organicznego rozpadu? Nie odważył się na to, aby wskoczyć do odjeżdżającego pociągu, ponieważ widział zbyt wyraźnie, jak ten pociąg szybko uwiózłby ich razem w mrok. Wolał ten pierwszy rodzaj katastrofy. Nie było w tym nic dziwnego, bo w żaden sposób nie mógł wpływać na jej bieg i pozornie nie był niczemu winien. Dlatego teraz, kiedy nadszedł czas wielkiego, ostatecznego sztucznego rozumu przekreślającego wszystko - rachuby, nadzieje, wiary i miłości - poczuł niespodziewany przypływ energii i nawet pewnego rodzaju dziwacznej otuchy. Tak, pomyślał, z całą pewnością artilekt przetnie tę zaciskającą się nieskończenie wolno pętlę. Nie będzie już dławiących wyrzutów sumienia, nie będzie już daremnego dojrzewania i rozpaczliwych pożegnań. Wszystko to, kolejne fale istnień zatracające się w biegu wzwyż trwającym już miliardy lat, stanie się przestarzałe i niepotrzebne. To Artilekt zostanie naszym spadkobiercą. A on zyska wreszcie ukojenie. - Bełkot - powtórzył żołnierz, były w jego głosie nuty lęku. Tondering wzruszył ramionami. - Poezja. Poezja w magazynie amunicji. Wrócił do skrzynki ze lśniącymi puszkami. Przechodząc podniósł głowę i spojrzał na strop. Osypywał się z niego drobny pył. Zatrzymał się. Blondyn dalej próbował przerwać potok zdań wypluwanych na ekran i ożywić terminal. Zawahał się na chwilę, przypominając sobie swoje pierwsze spotkanie z prototypem nanokombinezonu bojowego CNS-02. Było to pół roku wcześniej. Kapitan Corkern z Wydziału Odzieży Bojowych departamentu uzbrojenia powitał grupę kilkunastu wojskowych przyjaznym uśmiechem. Uprzedzono ich, że zostaną zapoznani z najnowszymi postępami w dziedzinie nanoodzieży o przeznaczeniu specjalnym. - CNS to skrót od Combat NanoSuit, cyfry oznaczają drugą wersję nanoskóry, bo tak w żargonie nazywamy nasz produkt. Trzymając w obu rękach żółtą prostopadłościenną puszkę z błyszczącym wieczkiem postawił ją na stole. - CNS jest dość ciężki, razem z opakowaniem waży 3872 gramy. W puszce zabezpieczonej szyfrem znajduje się nanotkanka, którą wyhodowaliśmy w ciągu ostatnich trzech lat. Jej własności wynikają z dość skomplikowanych procedur hodowli prowadzonej na przemian z kilkudziesięcioma technikami programowania, włączając w to techniki genetyczne. Po otworzeniu puszki CNS-02 wpełza na najbliższy żywy makroskopowy organizm i otacza go rodzajem dodatkowej skóry. Wnika też w jego głąb i modyfikuje większość życiowo ważnych funkcji. Wchodzi w symbiozę z układem nerwowym, oddechowym, trawiennym, wydalniczym i Bóg wie z czym jeszcze - raz zapoczątkowany proces biegnie właściwie bez końca i można powiedzieć, że nanoskóra inicjuje błyskawiczną ewolucję pojedynczego organizmu. Z militarnego punktu widzenia istotne jest, iż nanoskóra może uczynić żołnierza niemal nieśmiertelnym. Jej wytrzymałość mechaniczna jest nieporównywalna z żadnymi klasycznymi materiałami. Jest jednocześnie potężnym wzmacniaczem siły jego mięśni. Pochłania wilgoć nawet z powietrza, co umożliwia obycie się bez picia. - Okropne! - generał Lainema nie wytrzymał. Wszyscy obecni uśmiechnęli się pod nosem, a wytrącony z rytmu kapitan Corkern zamrugał nerwowo. - Stopniowej zmianie ulega metabolizm organizmu. W efekcie staje się niepotrzebne również jedzenie. Wszystkie konieczne składniki są pobierane przez nanoskórę bezpośrednio z otoczenia. W tym sensie nanoskóra przypomina roślinę żywiącą zwierzęcy organizm, z którym współżyje. Produkty przemiany materii wydalane są nieustannie na całej powierzchni nanoskóry pokrywającej organizm. - To znaczy, że taki żołnierz bez przerwy sra i szczy całą powierzchnią? - zapytał z obrzydzeniem Lainema. Corkern poczerwieniał. - Można tak powiedzieć. - No to jak on może wytrzymać od tego smrodu? - Materia wydzielana przez nanoskórę rzeczywiście ma nieprzyjemny zapach, ale zmysł powonienia tego nie zarejestruje. Jak powiedziałem, układ oddechowy ulega także modyfikacji. Niepożądane cząsteczki nie są przepuszczane przez filtr, który obudowuje nos żołnierza. Filtr zatrzymuje nie tylko cząsteczki organiczne, pochłania także trujące gazy regulując efektywnie skład powietrza absorbowanego przez układ oddechowy żołnierza. - No, ale dla innych będzie śmierdział - powiedział Lainema słabym głosem. - Dla nieprzyjaciela niech śmierdzi! - krzyknął ktoś z tyłu i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Corkern odzyskał panowanie nad sobą i ciągnął dalej. - Wartość bojową nanoskóry zwiększa jej zdolność do specyficznego maskowania się przed innymi parainteligentnymi nanostrukturami. Wygląda to tak, że jest ona dla nich w dużym stopniu przeźroczysta. Znaczy to, iż jest przez nie identyfikowana jako swój, nie wróg, niezależnie od brzegowych warunków wszczepianych owym nanostrukturom. Tak więc gdyby doszło do konfrontacji z użyciem takich struktur, to nanoskóra najprawdopodobniej nie stałaby się obiektem ich ataku. Najsłabiej zbadaliśmy wpływ nanoskóry na układ nerwowy. Wiele wskazuje na to, że nanoskóra, sama obdarzona swego rodzaju sztuczną inteligencją, bardzo silnie oddziałuje na psychikę żołnierza, uodparniając go. - Na czym to polega? - zapytał ktoś z dalszych rzędów. - Żołnierz staje się mniej wrażliwy, a jednocześnie zakres jego postrzegania ulega poszerzeniu. Nawet w najbardziej stresowych sytuacjach będzie umiał dokonać chłodnej kalkulacji na podstawie dokładniejszych danych zmysłowych odbieranych w poszerzonym zakresie. Tak wynika z komputerowych symulacji. - Chce pan powiedzieć, że nie zbadaliście tego doświadczalnie? - Nie. Po próbach na zwierzętach ministerstwo obrony wyraziło pewne zastrzeżenia. Nasze spotkanie ma właśnie na celu zasięgnięcie państwa opinii i przedstawienie ich ministerstwu. - Jak to się wyłącza? Corkern znów wyglądał na zakłopotanego. - CNS-02 nie da się, jak pan to określił, wyłączyć. To jest jeden z powodów zastrzeżeń zgłaszanych przez ministerstwo. Prowadzimy w tym kierunku intensywne prace. Nasze doraźne rozwiązanie polega na wykorzystaniu pewnych subtelnych efektów psychologicznych. W szalonym uproszczeniu można powiedzieć, że ktoś, kto bardzo chce rozstać się ze skórą, uczyni to. Potrzebny jest pewien minimalny próg akceptacji ze strony człowieka, by nanoskóra mogła z nim współżyć. - To jest tak jak z moją żoną - powiedział w zadumie Lainema, ale nikt się nie roześmiał, bo nikt nie był dość pewny, o co generałowi chodzi. Wydawało się, że Corkern nie usłyszał Lainemy. - Przy odpowiednio silnej repulsji nanoskóra powinna "odwinąć" się z człowieka i ulec rozpadowi. W nanoskórę wbudowano silny instynkt samozachowawczy i będzie usiłowała - tak wynika z naszych modelowań psychologicznych - za wszelką cenę tak wpłynąć na żołnierza, by nie miał ochoty z nią się rozstawać. - Takie są wyniki symulacji. Czy przeprowadziliście jakiekolwiek badania doświadczalne? - Owszem. Przedstawię teraz przebieg eksperymentu pod kryptonimem "Tłusta Dziewczynka". Corkern uruchomił projektor i zobaczyli dorodną lochę pijącą wodę z żółtej plastykowej miski. Locha znajdowała się w zagrodzie zrobionej z surowych desek. Do zagrody wszedł żołnierz, uśmiechnął się do kamery i postawił na ziemi metalową skrzynkę. - To zdalnie sterowane urządzenie zwalniające pojemnik z nanoskórą. Rzecz jasna, nie chcieliśmy, by w momencie otwierania pojemnika ktoś poza Tłustą Dziewczynką znajdował się w pobliżu. Zobaczyli zbliżenie pojemnika. Tłusta Dziewczynka szturchała go ryjem i pofukiwała nerwowo. - Pojemnik został posmarowany substancją zapachową, która jest atrakcyjna dla świń. Dzięki temu Tłusta Dziewczynka była w pobliżu pojemnika w momencie jego otwierania - Corkern był zachwycony precyzją eksperymentu. Pokrywka pojemnika otworzyła się powoli i lekko przestraszona Tłusta Dziewczynka cofnęła się. Przez brzeg pojemnika zaczęła przelewać się czarna maź o konsystencji roztopionej smoły. Maź żwawo ruszyła w kierunku Tłustej Dziewczynki, a ta, przestraszona już nie na żarty, zrobiła błyskawiczny zwrot w tył. Pojemnik wybuchnął pokrywając całą Tłustą Dziewczynkę błyszczącą ruchliwą warstwą. Świnia kwiknęła przeraźliwie, zacharczała i przewróciła się na bok. Leżała tak kilkanaście sekund, charcząc, krztusząc się i przebierając śmiesznie nogami, a głos, który wydawała robił się coraz głębszy, ryczący. Skoczyła w górę niczym sprężyna, i zaczęła kręcić się wokół osi jak oszalała. Stanęła, jej boki zapadały się i wydymały, zasysane i rozprężane nienaturalnym przerażającym oddechem. Zbliżenie pokazało jej oczy pokryte mętną łuską. Z ryja zwisała mięsista, kulista narośl, która dyndała niezdarnie przy każdym ruchu. - Pierwsza próba polegała na użyciu klasycznej amunicji. Zobaczyli zbliżenie żołnierza mierzącego z przestarzałego karabinka automatycznego. Rozległ się strzał, widać było, jak Tłusta Dziewczynka podskakuje na wysokość metra, wiruje w powietrzu, pada na ziemię i przetacza się kilkanaście metrów rozbijając w drzazgi drewniane ogrodzenie, po czym biegnie w dal z przeraźliwym piskiem rozdzierającym bębenki. - Spodziewaliśmy się oczywiście, że Tłusta Dziewczynka w nanoskórze ucieknie po pierwszej próbie z zagrody. To było częścią planu. Na miejscu, na Pustyni Nubijskiej, mieliśmy kompanię specjalną piechoty. Chłopcy ruszyli za nią w pięciu wozach bojowych, śledzili też jej ruchy z pokładu dwóch śmigłowców. Ujrzeli widok z góry, ze śmigłowca. Zwalisty, czarny kształt cwałował po szaroburym gruncie ciągnąc za sobą ścieżynkę kurzu. - Poruszała się z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeden z wozów bojowych użył standardowej amunicji małokalibrowej. Tondering zdał sobie sprawę, że Corkern musiał już robić ten pokaz wielokrotnie, bo właśnie w momencie, kiedy kończył zdanie, ekran oślepł na chwilę. - Pierwsza seria czterech pocisków. Cała energia promienista pocisków, zamiast zamienić Dziewczynkę w obłok plazmy, została rozproszona jednorodnie we wszystkich kierunkach. Następne ujęcie, obejmujące większy obszar, pokazało pięć wozów bojowych z sunącymi za nimi tumanami pyłu. Jakieś trzysta metrów przed nimi biegła Tłusta Dziewczynka. Filtry zadziałały tym razem prawidłowo i pochłonęły nadmiarową porcję promieniowania widzialnej części widma. W miejscach, gdzie przed ułamkiem sekundy były wozy bojowe, rozkwitły jaskrawe banie bulgoczącej gorącej materii. - Wszystkie wozy otworzyły ogień jednocześnie. Jednak tym razem promieniowanie nie zostało rozproszone kuliście. Śmigłowce zostały wycofane do bazy. Sztab kierujący eksperymentem zdecydował się na użycie trzech zdalnych pocisków dużej mocy. Obiekt został zneutralizowany. Pamiętacie zapewne tę wrzawę w związku z nieoczekiwanymi eksplozjami jądrowymi na Pustyni Nubijskiej? Trzymając teraz ciężką żółtą puszkę w rękach Tondering przypomniał sobie to wszystko i dlatego nie zawołał blondynka. Strop zaczął osypywać się drobnym piaskiem, całym wielkim koliskiem. Położył puszkę na podłodze i naciskał uważnie klawisze wprowadzając hasło. Blondyn odwrócił się od terminala i zamarł. Z dziurawego stropu zaczęły zlewać się do środka strumienie świecących różowo punkcików, niby drobnych, kiepsko latających, podskakujących muszek albo pchełek. Osiadały kłębiasto fala za falą, mrowiły się, przelewały nad poprzednimi falami i spływały na wszystkie strony ze wzgórka piasku usypanego z przemielonego stropu. Z ich wierzgających przypływów wstawały czarnoszare włochate kukły, ruchliwe na powierzchni, upiorne, i ruszyły ku nim. Tondering wprowadził ostatnią cyfrę hasła. Pokrywka puszki podniosła się wolno i czarna maź natychmiast zaczęła przelewać się przez krawędź. Podniósł prawą rękę w górę i pomachał nią wolno w kierunku blondynka, który stał jak sparaliżowany i patrzył na zmierzającą ku niemu procesję włochatych lalek, jakby chciał mu dodać otuchy albo jakby wyrażał ostatni gest ludzkiej solidarności, jaką tamten miał zobaczyć. Czy go dostrzegł? Nie miał się o tym nigdy dowiedzieć. Myślał jeszcze, jakie to w gruncie rzeczy śmieszne i żałosne, kiedy spojrzał w dół. Nanotkanka CNS-02 zaczęła pożerać jego mundur. Posuwała się w górę pnąc się po nogach. Tkanina jego munduru tlała na granicy wspinającej się substancji, żółkła i znikała i czuł ciężki, rtęciowy chłód jej dotyku. Wełniaste, małpiokształtne preformy także zbliżały się do Tonderinga, półkoliście, nerwowymi podskokami. Były już bardzo blisko, kiedy CNS-02 chlusnęła nagle w górę ze wszystkich stron oblepiając mu twarz, wciskając się w uszy, nos, usta, coraz głębiej. Wciskała się do jego odbytu i penetrowała członek. Zaczął się dusić, ogarnęła go zwierzęca panika; próbował zdrapywać paznokciami z twarzy dławiącą błonę, przebiegł chwiejnie kilka kroków; chciał krzyczeć, ale czarna, lepka i zimna smoła zatykała mu usta. Stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, wokół niego stały cztery wielkie sowy oglądające go uważnie. Co chwila przekręcały głowy rozglądając się wokół, a potem przestępowały szybko z nogi na nogę i znów patrzyły na niego. Wstał z nadspodziewaną łatwością i lekkością. Wzrok miał trochę zamazany, jakby patrzył przez plastykowe zmatowiałe soczewki. Przez okrągły otwór w stropie magazynu mżyło już do środka najbladsze szarosrebrne światło wczesnego poranka. Światła awaryjne ciągle się paliły. Blondyn leżał na wznak na posadzce z rozrzuconymi rękami i nogami. Wbiegało do niego i wybiegało kilka sznurków okrągłych myszek. Domyślał się tylko, że musi to być blondyn, bo całe ciało leżącego pokryte było rojem świecących bladoróżowo punktów i nie widać było jego twarzy. Podszedł bliżej. Dostrzegł teraz, że okrągłe myszki to wydłużone zgęstki szarej tkanki turlającej się szybko i zgrabnie. Zgęstki wyłaniały się z gładkich otworów w betonowej posadzce, biegły ku ciału i roztapiały się, znikały, przechodziły płynnie w masę ruchliwych, świecących różowo żuczków. Inne trakty zgęstków wybiegały z ciała i również znikały w otworach w podłodze. Schylił się nad leżącym i wyciągnął ku niemu rękę. Ręka Tonderinga była smoliście czarna i błyszczała w świetle awaryjnej lampy - przestraszył się jej, ale w końcu dotknął swoimi zgrubiałymi palcami roju żuczków. Wyczuł twardy, tłusty i ciepły ruch tysięcy drobnych pancerzyków, splecionych i posczepianych z sobą nawzajem, poruszających się mimo to niepojętnym ruchem migotliwej, kalejdoskopowej układanki. Postawił dłoń w poprzek traktu toczących się kłębków, a ten ominął ją obojętnie i popłynął dalej. Wlazł na kupę zmielonego betonu pod otworem w stropie i spojrzał w górę - tak nie mógł się wydostać. Brał po cztery skrzynki z amunicją dziwiąc się swojej sile i układał je w stos, aż uznał, że wystarczy. Wdrapał się na skrzynki i wygrzebał na powierzchnię. Koncentrycznie, ku dziurze w trawniku, spełzały odnogi artilektu, białoszare, mleczne, tworząc zapadający się, pseudoorganiczny wrzód z zapadłym środkiem. Na placu stał równy rząd czołgów. Atak był tak niespodziewany, że żaden z nich nie został nawet uruchomiony. Artilekt pokrywał całą powierzchnię bazy kilkudziesięciocentymetrową korzeniastą warstwą. Tondering szedł po niej niezgrabnie, bo korzenie były raz twarde i śliskie jak szkło, a kiedy indziej miały konsystencję miękkiej roślinnej tkanki, tak że łamały się z soczystym, jędrnym trzaskiem, i zapadał się w nich po kolana. Zataczał się i potykał wyciskając z tkanki artilektu kręgi widmowych, tęczowych minipreform, zdezorientowanych, rozbieganych, ledwo poczętych, a już rozpadających się w miriady iskrzących drobin zasysanych z powrotem w żyły korzenia. Wśród tej plątaniny co rusz pulsował podłużny kopczyk, a kiedy do niego podchodził, odkrywał zawsze ludzki kształt pod pokrywą rojowiska nibyowadów. Słońce podniosło się już nieco nad horyzontem i korzeń zmieniał barwę z białoszarej na butelkową zieleń. Z budynków koszar przygniecionych ciężarem narośli, przerośniętych nią, z popękanymi ścianami, nie dochodził żaden dźwięk i słyszał tylko cichutki poszum swojego oddechu przedzierającego się przez dyndającą u nosa guzowatą narośl. Jego nowa skóra nabierała brunatnego koloru. Już prawie nie odczuwał jej obcości i odrębności, tak dobrze się w niego wpasowała. Widział też coraz wyraźniej i ostrzej. Poszedł na północ, ku zapasowemu punktowi koncentracji niedaleko Snemi. Uszedł może ze dwa kilometry, kiedy daleko na wschodzie, blisko słonecznej tarczy, zobaczył dwa ciemne punkty. Właściwie nie powinien ich dostrzec, tak były drobne i odległe. Zbliżały się szybko. Oddzieliły się od nich dwa jeszcze mniejsze wydłużone punkty, które opadały błyskawicznie ku miejscu, gdzie za lasem skryła się obezwładniona baza. Ledwie jego mózg podsunął mu te obrazy - podziemnego żelbetowego schronu z rzędem monitorów pokazujących opadające takim samym przyspieszonym ruchem pociski, potem oślepiający blask, potem grom i cios fali uderzeniowej - a już nanoskóra, jakby nasłuchująca podejrzliwie jego myśli, rzuciła jego ciałem w rozpaczliwy taniec błyskawicznych susów zgniatających wnętrzności i gaszących świadomość. Wdławiony w zagłębienie gruntu, prawie nie zdawał sobie sprawy z twardego, upiornego światła przyćmiewającego słoneczny blask tak, jak lampa elektryczna przyćmiewa światło świeczki. Leżał rozpłaszczony i głuchł od przeciągłego, dudniącego uderzenia olbrzymiego powietrznego młota, którym pchnął wybuch bomby termicznej. Nagle wszystko ucichło. Kiedy wstał, resztki spopielałych traw wokół roznosił lekki wietrzyk. Las między nim a bazą płonął. Unosiła się nad nim chmura dymu. Oszołomiony, ruszył dalej na północ mijając obojętnie poparzone ślepe sarny usiłujące uciekać, gdy słyszały jego ciężki krok. 6. Mózg Sekkelunda Był świeży letni ranek. Tondering nie spotkał ani Ponzo, ani Sekkelunda. Zastanawiał się, co zrobiłby, gdyby spotkał tego pierwszego? Błąkając się po ogrodzie dostrzegł w oddali niebieskie ruchliwe błyski, to pęczniejącą, to kurczącą się chmurę okruchów błękitnego szkła. Kiedy szedł ku niej przedzierając się przez dwumetrowe krzaki agrestu i porzeczek, chmura oddalała się od niego. Za kępami leszczyny o bordowych, zamszowych liściach stał stary mur z czerwonych cegieł. Błyszczące drobiny nagle znikły. Kucnął na pół metra przed murem. Unosił się tu silny zapach mięty. Wśród wilgotnej od rosy trawy, w cieniu leszczyny rosły obficie niezapominajki i trochę dzikich fiołków. Z norki pod murem wylazła ropucha i popatrzyła na niego podejrzliwie. W wykruszonej między cegłami szczelinie zobaczył niebieski błysk. Podniósł z ziemi płaski, spiczasty odłamek cegły i zaczął nim dłubać starając się dotrzeć do łyskającego światełka. Zabzyczało ostro i ze szczeliny wyleciała rozeźlona mucha z odwłokiem jak kropla szafirowego, świecącego szkła. Ropucha rozdziawiła pyszczek i wybałuszyła oczy, a potem pękła z trzaskiem bluzgając rojem niebieskich much z pyska i odbytu. Ze szczelin w murze i spod liści wyroiły się nagle niebieskie światełka i uleciały na boki, formując dwa wielkie wirujące koła. - Ach, to pan... Dopiero teraz pana poznałem. To był głos Sekkelunda. Tondering pobiegł do domu zostawiając za sobą niski buczący głos. Drzwi pokoju Sekkelunda były otwarte. Jego blade ciało leżało na środku pokoju, na szerokim łóżku w posłaniu z różowych i białych płatków. Oddychało wolno, z mozołem. W jego oczodoły wrastały dwa żółtozielone powrozy. Odchodziły na boki, rozwidlały się korzennie i ginęły we wzgórkach pociemniałych płatków ściągniętych w zaskorupiałe bryły. Z rogów pokoju podniosła się brzęcząca chmura świecących much. - Dzień dobry. Jak pan widzi, zmieniłem się. Poddałem się transformacji. Rozproszyłem swój mózg - można powiedzieć, że przebywam teraz w bardzo wielu miejscach naraz. Czuję się dużo bezpieczniej. Mam ciągle trochę problemów z synchronizacją mnogich kanałów wizyjnych, ale to kwestia treningu. Uzyskałem za to nową perspektywę! Sekkelund roześmiał się. Jego głos, dochodzący do Tonderinga z kilkuset poruszających się nieustannie mikrogłośników, ledwie przebijał się przez nieprzyjemne buczenie. - Mój stary mózg ukryłem głęboko pod ziemią, w bezpiecznym miejscu. Czy można się zabezpieczyć lepiej? Swoją drogą to ciekawe doświadczenie - słyszał pan o zjawisku depersonalizacji? Kiedy ktoś ulega nagłemu wypadkowi i jest w stanie śmierci klinicznej, to czasem dostrzega swoje ciało jakby z zewnątrz, z oddalenia, jakby było to ciało kogoś innego. Ja jestem teraz w tym stanie bez przerwy. To bardzo przyjemne, powiadam panu! Patrzeć na siebie jak na całkiem obcą osobę, z bezpiecznego oddalenia. - Miałeś ze mną zbadać to miejsce, pamiętasz? Mieliśmy udać się na północ. - Nigdy nie miałem na to ochoty. To pan mnie do tego namawiał. Proszę dać mi spokój. Rój much otoczył Tonderinga i zabzyczał ze złością, a potem wyleciał przez otwarte okno zostawiając go z milczącym, bezwładnym ciałem, ciągle poruszanym tym samym roślinnym oddechem. Tondering spróbował jeszcze raz, jednak tym razem dotarł tylko do budki telefonicznej. Nie miał dość siły i odwagi, by zadzwonić do Edyty. Przymknął oczy i znów zobaczył ją tonącą w wielkiej miedzianej kadzi wypełnionej lepką krwią. Stał metr od jej krawędzi i patrzył, jak Edyta chwyta rozpaczliwie powietrze i zanurza się całkowicie w gęstym płynie. Wrócił, zupełnie wyczerpany i zlany potem, z głową pełną żółtego słonecznego blasku zatapiającego łany wysokich gotyckich traw i wyblakłych od światła sosen. Wszedł do swojego pokoju. Na środku podłogi zobaczył tekturowe pudełko po butach. Ukląkł przy nim - były w nim stare ołowiane żołnierzyki. Z dławiącym lękiem i jednocześnie ze wstydliwym i niejasnym poczuciem odnalezienia wielkiego zagubionego skarbu zwalił się na łóżko i niemal natychmiast zasnął. Zbocze przed nim wznosiło się łagodnie, symetryczne jak usypany kopiec. Z gruntu wystawały zwieńczone półkoliście kamienne formy, zwrócone ziejącymi czernią otworami ku podnóżu góry. Człapał po rozmokłym, grudowatym śniegu, a kiedy mijał owe formy, słyszał dochodzący z ich głębi szum, bulgot i odległy skowyt. Było zimno. Szczyt spowijały chmury dymu, podświetlone od spodu ceglastą łuną, która przechodziła na styku nieba i góry w strzępiastą krawędź jaskrawożółtego ognia. Sto metrów wyżej z otworów form wyciekały strumyki brunatnego, zimnego błota, a głuchy łoskot wydobywający się z ich wnętrza stawał się przytłaczający. Wskaźnik filtrów zamigotał, a potem zapłonął jasną czerwienią. Z rozgrzanych kamiennych form buchały kłęby czarnego dymu i rozwichrzone płomienie. Oczy zalewał mu pot. Śniegu tu nie było już ani śladu, tylko gorący, pokryty popiołem skalisty stok. U samego szczytu z kilku naraz form buchnęło zagarniające wszystko skrzydło ognia. Zawirowało wokół niego i szedł chwilę przez jego miąższ wdychając piekące powietrze. Wspiął się na kolejny skalny próg. Dalej było niemal płasko. Grunt pokrywał wilgotny ceglasty pył wiszący też w powietrzu. Napływał falami z tyłu, z dołu, tam, gdzie huczał ogień, i stykał się w gwałtownych wirach z nasyconym wilgocią, chłodnym powietrzem na górze zabarwiając przesłaniającą wszystko mgłę. Widoczność ograniczona była do może trzydziestu metrów. Tu i tam walały się strzępy papieru wyglądające jak pogniecione strony starych gazet; niektóre wystawały częściowo z zalegającego rdzawoceglastego ciężkiego pyłu, inne polatywały unoszone gwałtownymi podmuchami. Kilkanaście metrów przed Tonderingiem wyrastał z ziemi maszt anteny, u nasady owinięty trzepoczącą szarą szmatą. Był wysoki na jakieś dziesięć metrów. Cztery piąte jego wysokości obrastała koścista kukła, z nienaturalnie wydłużonymi i licznymi piszczelami, z ramionami rozciągniętymi na poprzecznym pręcie. Na lewo od masztu stał mniejszy, trzymetrowy. Podchodząc Tondering rozpoznał rozpięty na nim kształt. To był Ponzo, nagi, wychudzony i poczerniały, otworzone usta i półprzymknięte oczy zwrócił teraz z mozołem w jego stronę. Ręce i nogi miał przywiązane do prętów masztu. Krwistoczerwona pleśń wypełzała z nasady masztu, pięła się ku jego stopom i powoli pochłaniała jego ciało. Ponzo oddychał z trudem podnosząc się co chwila na wysuszonych nogach. Patrzył to na Tonderinga, to na wiszącą wyżej ogromną kukłę, a wtedy kaszlał, dyszał i bełkotał coś, jakby zwracając się do niej. Tondering ruszył chwiejnie ku niemu brodząc po kostki w pyle, a kiedy był metr od masztu, jakaś gwałtowna siła odepchnęła go tak, że upadł. - Ponzo! - Nie! - zaskrzeczał Ponzo. - Odejdź! - dyszał przez długą chwilą z przymkniętymi oczyma. - To ja sam... Ja tu jestem... panem... Wyglądało, jakby zasnął. Tondering spróbował jeszcze raz zbliżyć się do masztu, tym razem wolniej, ale odczuł tę samą nieprzezwyciężoną odpychającą siłę. - Ponzo! - krzyknął Tondering. - Co tu robisz? Słyszysz mnie?! Jego głos zahuczał i zgasł bezsilnie wewnątrz maski. Minął duży maszt słuchając poświstywania wiatru w skomplikowanym rusztowaniu nieprawdziwych kości. Odwrócił się jeszcze raz, kiedy usłyszał dziki śmiech Ponzo. Chmura rdzawego pyłu rzedła. Z ziemi wystawały suche patyki, resztki wyschłych krzewów. Grzmot z tyłu umilkł, a wskaźnik palił się znów spokojnym zielonym blaskiem. Przed nim był szarozielony mrok tchnący chłodną, zatęchłą wilgocią. Ujrzał w nim wysoki na trzy metry mur. Przedzierał się przez sięgające do pasa rośliny o ciemnych, czapiastych liściach zwieńczonych małymi jaskrawożółtymi kwiatami, które wydzielały mdlący odór odczuwalny nawet przez filtr maski. Tuż przed murem natknął się na nagrobek z czarnego marmuru. Wystawała z niego blada, otyła twarz z wytrzeszczonymi oczyma. Dostrzegłszy Tonderinga uśmiechnęła się i zaczęła coś gorączkowo opowiadać poruszając bezgłośnie grubymi wargami. Kiedy pojęła, że nie słyszy jej, wykrzywiła się ohydnie i zaczęła wywijać krótkim, mięsistym językiem. Tondering ruszył w prawo wzdłuż popękanego muru depcząc wysokie chwasty i po kilkuset metrach znalazł metalową zardzewiałą furtkę. Zaskrzypiała głośno, kiedy ją pchnął. Krajobraz wokół znów się zmienił. Płaskowyż, zatopiony w leciutkiej seledynowej mgle miękko rozświetlonej w dali blaskiem w kolorze jasnej ochry, porastała brunatna dziwna roślinność, jak upleciona z poskręcanych drutów, do których poprzylepiano pościnane kłaczki włosów albo kłębki wełny. Zamarł. Coś zbliżało się wolno z lewej, ścieżką wzdłuż rzędu wysokich drzew o skłębionych kędzierzawym zarostem pniach. Słyszał lekki szelest kroków. Wolno, z jasnoseledynowej mgły, na tle jarzącego się nieba z częściowo zaćmionym księżycem, wyłoniła się postać z pustymi oczodołami i niskim czołem. Jej olbrzymie kościste dłonie wyciągnięte były do przodu - jedna z nich dzierżyła białą laskę, druga wczepiona była w sierść czworonożnego stworzenia, ni to wilka, ni wielkiego psa o cienkich nogach i spiczastych małych uszkach. Stworzenie szło wolno i ostrożnie, z opuszczonym, rozmierzwionym ogonem, z ciemnymi oczyma bez źrenic, jak gładkie kłębki ciemnoszarej wełny, wpatrzonymi w dal. Z krzaka za ścieżką, który przypominał raczej zwój grubego drutu albo zgniecioną, zardzewiałą metalową barierkę z takich, które stawiało się wokół grobów, wysmużyły się cienkimi pióropuszami dymki zarodników. Dopiero teraz Tondering dostrzegł, że w dali, zza mgły, wyrasta kwadratowa wieża ogromnej katedry. Z jej szczytu wytrysnęły krople białego światła i zaczęły spływać wolno w dół, niby ospałe sztuczne ognie. Kiedy oderwał od nich wzrok, przechodnia już nie było i wydało mu się, że przecież tak naprawdę nie mógł go widzieć. 7. A Bóg uwolni duszę moją z mocy grobu Tondering zostawił pożarzysko daleko za sobą. Przebrnął rozlewisko leniwej rzeki czując, jak jej chłodny nurt studzi jego nową skórę, a potem przedzierał się przez nadbrzeżne moczary. Było już wczesne popołudnie. Wyszedł na szosę prowadzącą na północ, ku Adalbert. Szosa była pusta, drgająca i lśniąca warstwami rozgrzanego powietrza. Maszerował z zadziwiającą lekkością. Wkrótce po obu stronach szosy zaczęły się pojawiać jęzory artilektu. Podchodziły nad sam skraj drogi, czasem przelewały się przez nią i musiał je deptać, a wtedy ich tkanka rozbudzała się, prychała pomarańczowymi i jasnożółtymi obłoczkami drobnego pyłu, który zasysał w górę coraz więcej materii, aż stawał się ciężki, rozpoznawalny w przybierającej zwierzęce kształty preformie, po czym rozpadał się w kurzawę drobniejących, dzielących się i skaczących zwierzątek ze śmiesznymi spiczastymi uszkami. Przypomniał sobie scenę z czarnobiałego filmu, na którym koń ścigał się z pociągiem. Znaczenie tej poetyckiej sceny było takie - stara forma, mniej wydajna i praktyczna, choć piękna, musi przegrać. Teraz przyszła kolej na ludzi. Jego ojciec używał jeszcze maszyny do pisania, nauczył się korzystać z komputerów, telefonów komórkowych, Internetu, kręcił głową ze zdziwienia, kiedy oglądał pierwszy przeszczep ludzkiej głowy na ciele świni i mówił z niesmakiem, że wolał oglądać lądowanie ludzi na Marsie, a o takich rzeczach powinno się raczej czytać w niemądrych opowiadaniach fantastycznych niż oglądać je w wiadomościach telewizyjnych. Pod koniec życia ojciec tracił już orientację w tym, co było rzeczywistością, a co przypominało mu czytane w młodości teksty fantastyczno-naukowe. Wszystko nabierało tempa i coraz więcej ludzi miało wrażenie, że ludzkość traci kontrolę nad rzeczywistością. Zdjęcia dawnych uczonych pożółkły, a oni sami ulegli zapomnieniu. Został może Einstein - jako ikona używana w reklamie środka zwalczającego grzybice języka. Od dawna nikt nie kojarzył najnowszych przyrostów wiedzy z ludzkimi twarzami. Wydawało się, ba, było tak w istocie, że rozpędzająca się lawina technologicznego wzrostu nie potrzebowała już jednostek ludzkich, by się wzmagać i pędzić coraz szybciej i gwałtowniej. Jednostki były doskonale wymienialne, geniusze selekcjonowani, tresowani i zużywani jak części zamienne w przerastającej coraz bardziej wyobraźnię całości, która wypluwała jak wulkan nowe modele pralek automatycznych, inteligentnych odkurzaczy, robotów grających w tenisa, teorii fundamentalnych procesów fizycznych, bakterii, leków, samouczących się maszyn molekularnych i całej masy innych przedmiotów i pojęć, dla których zaczynało już brakować pojedynczemu człowiekowi słów, pamięci i inteligencji. Aż wreszcie dwie wielkie fale, nanotechnologii i inżynierii sztucznej inteligencji zlały się i z ich wzburzonych nurtów wyłonił się artilekt, wielopostaciowy, ruchliwy rozum nie do pojęcia, sprzęgnięty z materią samoorganizującą się na poziomie molekularnym. I w ciągu tygodnia odstawił ludzi na bok. A Tondering, obleczony teraz w nanoskórę, był jak koń, któremu wmontowano w brzuch silnik spalinowy. Minął pierwsze domy. Korzeń rozciągał się tu już na obie strony aż po horyzont, jak gąbczasty dywan mieniący się wszystkimi odcieniami ciemnych brązów, czerni i zieleni. Budynki rozsypywały się pod naporem spiętrzonej na nich nanotkanki. Szedł coraz szybciej, gnany rodzajem euforycznego strachu, i nagle stwierdził z radosnym zdumieniem, że biegnie szybko, nie odczuwając niemal żadnego wysiłku. Wkrótce pędził długimi, szaleńczymi susami, z ciężkimi pacnięciami stóp w rozgrzany asfalt, zostawiając za sobą głębokie wyraźne ślady. Jego nogi, usztywnione w stawach, sprężyste jakby wykonane były ze stalowych amortyzatorów, podrzucały go w górę w szalonym pędzie i leciał tak przez kilka metrów, spadał i znów wyskakiwał w górę. Pędził i śmiał się jak wariat, nagle pogodzony ze wszystkim, obojętny i odległy, a jednocześnie bliski wszystkiemu wokół aż do granicy zatracenia. Rozumiał, iż staje się na powrót dzieckiem, że zamienia siebie w swoją własną zabawkę i w ten sposób umiera. Lecz nie oparł się temu napływowi euforii i pędził dalej wywijając pajacykowato nogami. Domów było coraz więcej, wreszcie znalazł się na przedmieściu Adalbert. Ulica wysadzona była kasztanami. Zagracały ją porzucone samochody. Po lewej stronie wznosił się cmentarny pagórek. Z daleka było widać panujący na nim nieład. Wspiął się na pagórek mijając otwartą żelazną bramę i wszedł między groby. Korzeń artilektu zapuścił tu mnogość cienkich, twardych pędów splatających się i rozplatających na przemian, rozrastających wokół każdego grobu w siatkę coraz drobniejszych żyłek. Żyłki znikały w ziemi, która wypchnęła z siebie tysiące trumien. Wyglądały jak świeżo wykonane, i te najprostsze, z surowych desek, i te bardziej wyszukane, rzeźbione, lakierowane albo odlewane w metalu. Wszystkie były potrzaskane, rozpękłe od środka, jakby rozsadzone olbrzymią siłą. Wokół nich walały się tony kwiatów, wieńce, wstążki, uroczyste szarfy ze złoconymi i srebrnymi napisami. Wydawało mu się, że gdzieś na drugim końcu cmentarza widzi ruch. Zbliżał się wieczór. Słońce opuszczało się płonącym złotem nad osiedlem brzydkich bloków na zachodzie. Opuścił cmentarz i poszedł wolno do centrum miasta. Zaczął spotykać pierwszych ludzi. Nie zwracali na niego żadnej uwagi, jakby udawali, że go nie widzą. Byli ubrani bardzo różnorodnie - nosili ubrania z różnych stuleci, choć najwięcej było tych ubranych współcześnie. Wszyscy byli do siebie w pewien sposób podobni. Nie spieszyli się, rozglądali się z lekko nieobecnym uśmiechem przylepionym do twarzy i wyglądali na szczęśliwych. Nie było tu nigdzie ani śladu korzenia. Sklepy, restauracje i biura były ciągle czynne. Ludzie wychodzili z nich i wchodzili z senną powolnością, jakby nie zauważając, że dzień kończy się. Niektórzy zatrzymywali się przed wejściami do budynków i wyglądali jak pogrążeni w nagłej paraliżującej melancholii albo w niespodziewanym przypływie niepamięci. Tondering szedł skosem przez rynek w kierunku ratusza; ta na pół senna, nierzeczywista atmosfera oszałamiała go bardziej niż chemia wsączana do organizmu przez nanoskórę. Tak bardzo chciał zostać teraz jednym z nich, zbratać się z nimi, uściskać choćby tego flegmatycznego jegomościa z dużym brzuchem, melonikiem na głowie, złotym łańcuszkiem od zegarka zwisającym z kieszonki kamizelki, z czarnym frakiem przewieszonym przez przedramię lewej ręki i z brązową laską w drugiej ręce. I wtedy zobaczył swoją matkę. Stanęła przed nim nagle w swoim starym, podniszczonym jasnym płaszczyku, lekko zgarbiona, z siwymi włosami i jasnymi oczyma wpatrzonymi w niego z wielką radością i jednocześnie natężoną uwagą. - To ty? Tak, to ty! Rozpoznała go, mimo iż stał teraz przed nią nagi, pod czarną skórą pokrytą śmierdzącym brunatnym szlamem własnego gówna, z dyndającą z nosa odrażającą naroślą, z oczyma pokrytymi mętną z zewnątrz ochronną błoną, z włosami wtopionymi w czarną twardą skorupę pokrywającą całą czaszkę. Stał na rozcapierzonych kaczo nogach i płakał, a łzy nie wyciekały na zewnątrz, rozlewały się tylko wilgotną plamą pod nanoskórą, która wchłaniała je chciwie. Matka uśmiechnęła się do niego. - Nie płacz. Trochę źle wyglądasz. Powinieneś się wykąpać. Odwiedzisz mnie? - spojrzała na niego z nadzieją. Próbował coś powiedzieć, ale wycharczał tylko nieartykułowane dźwięki. - Musisz mnie odwiedzić. Tęskniłam za tobą. Wiesz, myślałam ostatnio, że wkrótce mnie odwiedzisz i zostaniesz na dłużej. Spojrzała na zegarek. Próbowała z wysiłkiem odczytać godzinę. - Muszę już iść. Pamiętaj, uważaj na siebie. Nie przezięb się! Jeszcze raz uśmiechnęła się do niego, a potem podreptała niosąc starą siatkę z zakupami. Zniknęła w sennym tłumie. Tondering trząsł się jak osika. Było mu niedobrze. Zaczęło zmierzchać i ulice Adalbert wolno pustoszały. Zapaliły się elektryczne lampy. Znalazł się w miejskim parku. Było tu całkiem pusto. Ułożył się na gęstej trawie za wielkim krzakiem rododendronu, zasłonił twarz i ciągle płakał, a potem zasnął jak kamień. Obudziło go ostre światło latarki i ludzkie głosy. - Coś ty za jeden?! Trzech policjantów stało o kilka kroków. Półprzepuszczalna błona na gałkach ocznych zmodyfikowała już swoją strukturę i mógł patrzeć na nich bez mrużenia oczu. Wyglądali na trochę przestraszonych. Jeden zaczął nawet wyciągać z kabury pistolet. Wstał czując przyspieszone bicie serca. - To jakieś dziwadło - w głosie policjanta brzmiał tłumiony lęk. - Trzeba go zabrać na komisariat i przesłuchać. Nie podoba mi się. Tondering próbował wykrztusić jakieś wyjaśnienia, ale z gardła wydobył tylko głośny odrażający charkot. - Co za cholera?! - krzyknął policjant z pistoletem. Był najbardziej przestraszony. Tondering podniósł lekko prawą rękę w uspokajającym geście, a ten nerwowy wycelował w niego broń. Podniósł więc obydwie ręce, wolno odwrócił się i zaczął iść w głąb parku, ku rosnącym gęsto zaroślom. - Stój! Stój, bo będę strzelał! Nanoskóra rzuciła Tonderingiem w bok, ku ziemi, a jednocześnie poczuł ogłuszające uderzenie w plecy, jakby młotem. Przekoziołkował kilka metrów, skoczył jak wystrzelony sprężyną i zniknął w gęstwie krzewów łamiąc i wyszarpując gałęzie. Biegł przed siebie. Nagle skręcił, a jego umysł zalał obraz koszmarej, idiotycznej walki - zobaczył siebie, jak zatacza błyskawiczny półokrąg, wypada z gęstwiny i w locie roztrzaskuje stopą głowę pierwszego policjanta, potem spada obok drugiego, wyrywa mu rękę z pistoletem i wgniata jego lufę w kark uciekającego trzeciego policjanta. Zdyszany upadł na ziemię, zawył próbując oddzielić od siebie ten plugawy, dziki, infantylny obraz, ale prawie mu uległ i w oślepieniu darł darń rękami. Wreszcie wstał i zaczął biec, na północ, byle dalej od sennych, niezrozumiałych ludzi, od swojej żądzy absurdalnego mordu wzbudzanej przez oblepiającą go czarną smołę, jakby tam, na północy, mógł znaleźć wybawienie. Biegł tak przez resztę nocy, aż do pierwszych porannych zórz, wpadając w stan otępienia i zupełnego zatracenia. Zaczęły śpiewać ptaki. Był już blisko doliny i ciągle biegł, teraz już dławiąc się zmęczeniem, półprzytomny. Minął Snemi, całe pokryte tęczową korzenną naroślą artilektu. Kiedy osiągnął przełęcz, upadł na kolana. Było znów upalne południe, przytrzaśnięte lazurowym półmiskiem nad dyszącymi gorącem skalnymi blokami. Myślał o demonach południowego upału. Myślał o tym, że jest jednym z nich. Dlaczego był tu sam? Nie, nie był sam. Kilka metrów przed nim przycupnął na ziemi jeden z diabłów. Był nagi i doskonale czarny, tak samo jak Tondering na począku, kiedy jego skóra była czysta. Demon uśmiechnął się ustami bez warg. Jego krótkie włosy wtopione były w czarną skorupę pokrywającą głowę. "Trochę źle wyglądasz. Powinieneś się wykąpać. Odwiedzisz mnie?" - zadźwięczało Tonderingowi w uszach. A potem zobaczył pękającą czaszkę policjanta z Adalbert. Nic, o czym kiedykolwiek myślał, nie tworzyło tak przerażająco realnego obrazu w jego umyśle. Było to wyobrażenie prawdziwsze od rzeczywistości. Krzyknął. "Musisz mnie odwiedzić. Tęskniłam za tobą. Wiesz, myślałam właśnie ostatnio, że wkrótce mnie odwiedzisz i zostaniesz na dłużej. Na bardzo długo". Zaczął się zwijać z bólu. Skóra rozstawała się z nim niechętnie, wydobywała się z jego wnętrzności, opuszczała jego myśli bluzgoczącym ciągiem szaleńczych, niedorzecznych obrazów; jednak był już osobno, podsuwane przez nią obrazy przysparzały mu nieznośnego bólu, ale nie panowały nad nim. Tłukł głową o ziemię i krzyczał, a demon przyglądał mu się uśmiechając się przyjaźnie, zachęcając do pozostania w jego świecie. Wreszcie skóra spełzła z niego i rozlała się pomarszczoną kałużą w skalnym zagłębieniu. Demon zniknął. Tondering poczuł się ciężki, niezgrabny, dyszał szybko chwytając z wysiłkiem każdy haust powietrza. Schodził w dół wolno, chwiejnym i niepewnym krokiem. Żołnierze idący na wartę w wąwozie zobaczyli go tuż przed zmierzchem - nagiego, bladego, trzęsącego się z wyczerpania, z siniakami na całym ciele. Jeszcze przez dwa dni nie umiał mówić. 8. Szwajcarski automat chirurgiczny W podziemiu budynku, w którym mieszkali Tondering, Ponzo i Sekkelund, była sala kinowa. Tondering zaglądał do niej już kilka razy. Była wyposażona w standardowy sprzęt, jaki pamiętał z czasów dzieciństwa. W dawnych czasach do ścieżki dźwiękowej filmów komediowych dodawano w odpowiednich miejscach odgłosy śmiechu widowni. Miało to zaspokoić w sztuczny sposób naturalną potrzebę pospólnego odczuwania ekstatycznego przeżycia, jakim jest śmiech. Nie wszystkim to odpowiadało, ale większość szybko ten pomysł zaakceptowała. W czasach upadku kina próbowano metodę tę rozszerzyć. Nieliczni widzowie seansów filmowych mogli czuć się źle w przestronnych, pustawych i ciemnych salach. Stworzono dla nich złożony system holograficzny, który symulował nie istniejącą widownię. Widz często nie mógł się zorientować, ilu ludzi jest w kinie. Wrażenie było bardzo realistyczne. Głośno wyrażane uczucia nie istniejącej widowni synchronizowano z wyświetlanym obrazem. Niektórzy reżyserzy przenosili znaczną część swojego twórczego wysiłku z ekranu w przestrzeń widowni. Wszystkie te zabawy trwały jakieś trzy lata, zanim ostatecznie kino nie zostało zniszczone przez media wirtualne. Tondering znajdował teraz nieco pociechy w atmosferze nieprawdziwego tłumu, pokasłującego, szeleszczącego papierkami, popijającego piwo i wykrzykującego od czasu do czasu sprośne uwagi. Wszystko to przypominało mu dzieciństwo i czuł przypływ melancholii. To był klasyczny melodramat. Romeo, młody, romantyczny, nieco szalony, próbuje smakować świat na różne sposoby i zaczyna pracować ochotniczo w szpitalu dla przewlekle chorych. Odbywa powolną, uważną podróż przez jasne przestronne sale z jaskrawo barwnymi chryzantemami na stolikach, pipanie elektronicznej aparatury, urynę, kał i wymiociny chorych, nieskończoną nudę i smutek powolnych agonii tylko z rzadka zakłócanych krzykami nie zduszonego narkotykami i neurochirurgią bólu. Poznaje młodą, piękną dziewczynę spoczywającą od pięciu lat w śpiączce jak zaklęta księżniczka, chronioną przed odłączeniem od świata płytkich oddechów fortuną i testamentem ojca zmarłego tuż po ujawnieniu się choroby córki. Romeo zakochuje się w niej. Odwiedza ją codziennie wiele razy, szepcze zaklęcia, prześladuje obojętnych, a nawet wrogich lekarzy, którzy są przekonani, że tracą czas. Trwa to całe dwa lata, jego rozwijająca się szalona miłość i walka o przebudzenie Julii. Ale cud zdarza się. Dziewczyna zaczyna odżywać. Obok Tonderinga usiadł człowiek w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym. Usłyszał skrzypienie butów i aż się wzdrygnął. Mógłby przysiąc, że poczuł lekki podmuch powietrza. Julia odżywa, ale jej umysł jest zamglony, pogrążony w ciemności. Romeo prowadzi ją krok po kroku coraz wyżej, ku światłu rozumu, uczucia i pełnej bólu samoświadomości. Wreszcie osiąga swój cel. Julia, po latach przeraźliwych starań Romea, staje się pełną radości życia dziewczyną. Zakochuje się w Romeo i wychodzi za niego za mąż. Dwie kobiety w rzędzie przed Tonderingiem zaczęły hałaśliwie chlipać. Romeo i Julia zamieszkują razem. Wydaje się, że będą szczęśliwi. Majątek ojca Julii zapewnia im dostatek i beztroskie życie. Jednak Julia, teraz czuła i kochająca żona, jest pełna troski. Z niepokojem myśli o Romeo. Szalony, namiętny i subtelny, ale i nieobliczalny mąż nie dba dostatecznie o siebie. Julii wydaje się wręcz, że prowokuje los. Każdy rodzaj ryzykownego sportu ma w nim swojego oddanego i zapalonego amatora. Nie waha się ani przez chwilę przed podjęciem najbardziej obłąkanego ryzyka, jakby wręcz szukał śmierci albo nie potrafił w nią uwierzyć. Czy nie kochasz mnie dostatecznie, skoro nie dbasz o to ciało, które z taką czułością pieszczą moje dłonie? - szepcze do niego Julia. Wtedy, w półmroku rozświetlonym romantyczną świecą, widzi, jak jego twarz rozjaśnia uśmiech szczęścia i kocha go jeszcze bardziej. Jednak nigdy nie godzi się z myślą, że miłość to cierpienie i wieczna niepewność i czeka na sposobną chwilę, by swą miłość ubezpieczyć. Dlatego, kiedy zdarza się banalny wypadek samochodowy, w którym Romeo jest trochę poturbowany i ma złamaną nogę, postanawia działać. Lekarz opiekujący się Romeo, Josef Jahja, patrzy na Julię okiem bardziej niż przychylnym. Julia wykorzystuje to. Przekonuje Jahję, że Romeo powinien jak najdłużej pozostawać pod ich wspólną opieką, w łóżku. Wkrótce stan Romea pogarsza się. Jest teraz pod ciągłym wpływem środków psychotropowych aplikowanych mu przez Julię pod nadzorem Jahji. Miłość Julii zyskuje spełnienie. Może się opiekować ukochanym spłacając przy okazji dług wdzięczności i zadbać o to, by nic mu nie groziło. Jednak Jahja staje się coraz bardziej natarczywy, żądając nagrody. Nie rozumie, dlaczego teraz, kiedy ich plan działa i Romeo jest unieszkodliwiony, nie zbierają z tego owoców. Julia dostrzega, że znalazła się w pułapce. Poszukuje z niej rozpaczliwie wyjścia. Pewnego urokliwego letniego wieczoru, kiedy Romeo spoczywa otulony narkotycznym całunem i śni o kolejnej wyprawie w Himalaje, Jahja zaleca się do niej natarczywie. Wiedziona mieszaniną wściekłej odrazy i chłodnego wyrachowania, zabija Jahję strzelając mu w twarz z pistoletu kupionego nielegalnie tydzień wcześniej i zakopuje w ogrodzie ich ustronnej rezydencji, obok posągu wielkiego kraba w brązie, przy słodkiej muzyce niemieckich sztucznych świerszczy. Potem, ubrudzona ziemią i zadyszana, siada na tarasie przy sypialni słuchając nierównego oddechu Romea. Zapada w długą zadumę. Nie wie, kiedy Romeo wyjdzie z narkotycznego snu, w którym go pogrążyła. Brak jej kwalifikacji Jahji, by utrzymywać męża w odpowiednim stanie bez narażania jego życia. Co ważniejsze, widzi, że obrana droga nie jest najlepsza. Romeo z najwyższym trudem nawiązuje z nią kontakt przebijając się tylko sporadycznie przez mdlącą kurtynę psychochemikaliów. Nie może też być pewna, czy zabójstwo dokonane na Jahji nie wyjdzie na jaw. Co stanie się z Romeo, gdyby znalazła się nieszczęśliwym trafem w więzieniu? Zrozpaczony i oddzielony od niej, z pewnością z jeszcze większą energią próbowałby stłumić swój ból wyzywając śmierć. Nie może przecież do tego dopuścić. Kupuje szwajcarski automat chirurgiczny. Programuje go. Na początek amputuje ukochanemu jedną nogę. Patrzy ze skupieniem, jak manipulatory autonomicznego chirurga opasują udo Romea stalowym błyszczącym wieńcem, jak przecinają miękką tkankę przy akompaniamencie cichego syku odsysaczy krwi, a potem słucha cienkiego świstu noży piłujących kość. Romeo jęczy przez sen. Julia patrzy czule i z troską na jego twarz. Jest trochę blada. Manipulatory kiełkują błyskawicznymi wytryskami kiści przeźroczystych wypustek, które przyklejają się do miejsc, w których krwawią przecięte żyły i tętnice. Rana pokrywa się jasnoróżowymi płatkami sztucznej skóry. Już następnego dnia dochodzi do wniosku, że to nie wystarczy. Romeo, tak żywotny i szaleńczo odważny, niewiele będzie sobie robił z takiego ubytku, jest o tym przekonana. Dlatego decyduje się amputować mu jeszcze i drugą nogę oraz prawą rękę, a po dwóch dniach i lewą rękę. Teraz jest już swego pewniejsza. Romeo, cucąc się z wolna z narkotycznych transów, patrzy na opiekuńczą Julię nie rozumiejącym, oszołomionym wzrokiem. W chwilach rozbłyskującej świadomości i większej jasności umysłu zaczyna zadawać jej kłopotliwe pytania. Co się ze mną działo? Co stało się z moim ciałem? Miałeś ciężki wypadek, odpowiada Julia, ale wszystko skończyło się dobrze, jesteś bezpieczny i jesteśmy razem, to najważniejsze. Julia tuli się do niego, obejmuje beznogi i bezręki kadłub i całuje go namiętnie. Sztuczna widownia siedziała nie wydając żadnego dźwięku, jakby niepewna swoich uczuć. Tondering wprost wyczuwał obecność reżysera, wahającego się i wpatrującego tylko w niego, jedynego prawdziwego człowieka na tej sali. - Co się ze mną stało? - pyta Romeo. - Przecież ja nie mam nóg! Julio! Powiedz coś! Julia odkrywa, że miłość jest nie tylko cierpieniem i poświęceniem, ale także samotnością. Nie ujawnia prawdy swojemu Romeo. Chroni go przed nią zapewnieniami o nieskończonym i wiecznym oddaniu. Ale on nie jest uspokojony. Tydzień za tygodniem coraz wyraźniej wydobywa się z dna chemicznej studni i jest coraz bardziej zniecierpliwiony. Julia izoluje go od ludzi. Nie może przecież pozwolić, by czyjeś niezręczne i niesmaczne uwagi popsuły harmonię ich związku. I bez tego owa harmonia staje się coraz bardziej wątpliwa. Romeo zaczyna krzyczeć na sam jej widok, miota najgorsze przekleństwa, a Julia patrzy na niego z niedowierzaniem i zdumieniem raczej niż ze zgorszeniem czy pretensją. Podejmuje jeszcze raz wysiłek zrozumienia ich tajemniczego i cudownego związku, w którym ani ona, ani on nie są już w stanie rozpoznać, gdzie które z nich się zaczyna, a gdzie się kończy, i w którym zatraca się ich wzajemna tożsamość i identyczność. Czyż mogłaby dopuścić do unicestwienia czegoś tak wspaniałego i niepowtarzalnego? Czy nie byłoby to zbrodnią? Wiedziała już, iż musi uratować to, co ich łączy, ustalić i zamknąć na wiek wieków, jak w magicznej szkatułce z niebieskiego szkła. Znów podaje mu narkotyki. Oszołomiony, traci poczucie czasu i złudnej rzeczywistości, a odnajduje się w tej wiecznej i jedynej rzeczywistości ich boskiego uczucia. - Już nic nie będzie w stanie stanąć pomiędzy nami, mój miły - powiada Julia. Romeo, uspokojony i odprężony, uśmiecha się do niej, a może bardziej do obrazu tej wyśnionej nieskończoności, do której wszyscy tęsknimy. Julia naciska tłok strzykawki. Romeo zasypia z głową złożoną na jej łonie. - Na zawsze - szepcze mu do ucha Julia. Chowa go przy blasku księżycowej pełni, niedaleko miejsca, w którym spoczywa Jahja. Na ekranie migały napisy końcowe, a na podium pojawił się człowiek w złotym garniturze, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Jak oceniacie uczynek Julii? Czy wedle państwa opinii jej postępowanie jest godne uznania? Proszę zadzwonić do nas. Wśród tych z państwa, którzy udzielą prawidłowej odpowiedzi, zostaną rozlosowane cenne nagrody. Widzowie zaczęli powoli wstawać z siedzeń i opuszczać salę. Ich sylwetki bladły i rozpadały się przy wyjściach. Tego wieczoru Tondering zasypiał mając przed oczyma siniejącą odciętą nogę Romea, odłączoną od reszty ciała. 9. Koniec czasu wojowników Porucznik spojrzał na zegarek. Dochodziła piętnasta. Był piekielny skwar. Wyobrażał sobie, jak żołnierze drugiej drużyny ustawiają w pośpiechu tyczki trzech miotaczy, ładują je bulwiastymi pociskami wyjmowanymi z plecaków, a potem wykonują namiary. Dziewięć pocisków, zaprogramowanych tak, by uderzyć w odstępach co sto metrów i zamienić prawie kilometr dna wąwozu w rozpalony do białości żużel. Patrzą teraz pewnie przez okulary celowników miotaczy i wyznaczają punkty trafień. Po uciążliwym marszu z amunicją na plecach pot zalewa im oczy. Czerwony punkt kołyszący się lekko w okularze wzdłuż czarnej wstęgi korzenia artilektu tam w dole. A może nie udało im się dojść? - Korzeń podpełzł już na trzy kilometry w górę. Pozostało mniej więcej półtora kilometra. Nasz batalion otrzymał rozkaz oczyszczenia wąwozu. Zadanie to zostanie wykonane w dwóch etapach. Po pierwsze, drużyna pierwszego plutonu pierwszej kompanii przejdzie górą w pobliże wlotu wąwozu. Będzie miała ze sobą trzy miotacze. Niestety, nie wzięliśmy dostatecznie dużo ciężkiej amunicji. Zniszczą początkowy kilometr korzenia. Poruczniku Tondering, wyznaczy pan do tego zadania najlepszych i najbardziej odpowiedzialnych ludzi swojego plutonu. W drugim etapie batalion oczyści resztę wąwozu używając lekkiej broni. Druga i trzecia kompania zajmą stanowiska po obu stronach wąwozu - druga od wschodu, trzecia od zachodu. Pierwsza kompania będzie blokowała przejście do doliny i w miarę możliwości włączy się do akcji oczyszczania. To proste zadanie, panowie. Major Risch patrzył na nich obojętnie bladoniebieskimi, przekrwionymi oczyma. Tonderingowi wydawało się, że na ułamek sekundy zatrzymał na nim niechętne spojrzenie. - Operację rozpoczniemy jutro, o godzinie piętnastej. - Na jakie wsparcie możemy liczyć? - spytał kapitan Arjan Kresin. - Jeśli nie wzbudzimy korzenia poza doliną, to batalionowi uda się bez trudu zniszczyć jego odnogę wewnątrz wąwozu. Jeśli wzbudzimy go, to żadne wsparcie nic nie da. Takie jest zdanie ekspertów, tych, których jeszcze mamy. Moje też. Dlatego musicie to zrobić szybko i sprawnie. I dlatego nie użyjemy pocisków jądrowych. Stali ocierając pot z czoła i gapili się w dół, tam, gdzie drzemał nabrzmiały, skrzepły potok nanotkanki korzenia. Schodził odnogami w bok, ku strumieniowi, zanurzał się w nim bledszymi kałużami, wyglądającymi jak plastry ściemniałego wosku. Stoks usadowił swój szeroki tyłek na kępie trawy tuż przy strumieniu i uśmiechał się do Tonderinga. O co mu mogło chodzić? Ponzo stał po jego lewej stronie. - On nie może nas zabijać, prawda, poruczniku? Kiwnął głową. - Pewnie. Nigdy tego nie robił. Wymieciemy stąd to ścierwo. Dokładnie o piętnastej doleciał do nich huk wystrzałów, a po chwili seria eksplozji, niemal jednoczesnych. Później był podmuch gorącego wiatru. Kolor korzenia zmienił się z głębokiej czerni, przechodzącej odnogami w szarość i brudną woskową biel, w ruchliwe cynobry i ochry, mrowiące się gejzerami pionowych wytrysków. Z wysoka, tam, gdzie przywarli żołnierze drugiej i trzeciej kompanii, dobiegł odgłos mrówczej, drobnej kanonady. Cienkie, przejrzyste tuneliki torów pocisków opadały szybkimi łukami, stykały się z dnem wąwozu i zamieniały w rozpryski oślepiającego blasku, który uobecniał się po krótkiej chwili zwielokrotnionym echem eksplozji. Korzeń zagotował się w cynobrowej gorączce i zniknął za chmurą kurzu przeszywaną błyskami światła. Grzmoty zlały się w jednostajny huk, w którym pogubiły się dźwięki pojedynczych wystrzałów. Przez chwilę wydawało się, że korzeń przestał istnieć. Jednak dołem, spod grzybiastych, puchnących chmur pyłu, wysunął się ceglasty, wartki język, który tocząc się ku nim ewoluował błyskawicznie w mnogość fantastycznych preform; sto metrów przed nimi wyłoniły się niekształtne ognistoczerwone żyrafy, ogromne obłe chrząszcze, wodne koniki, ptaszydła z rozwartymi dziobiskami przemieniające się w ruchu w pomarańczowe mrówki i cytrynowe stonogi, wszystkie w bezgłośnym, bo przytrzaśniętym hałasem eksplozji biegu, polatywaniu i podskakiwaniu, z każdą sekundą doskonalsze, bardziej abstrakcyjne, zwinniejsze i ruchliwsze. Wtedy otworzyli ogień. Punkt celowniczy na ekranie hełmu Tonderinga skakał przez chwilę swawolnie, po czym przylepił się do preformy średniej wielkości niby- krokodyla. Porucznik nacisnął spust, ale nie zobaczył efektu trafienia, bo wokół podrygującego kształtu eksplodowało naraz kilkanaście innych pocisków zamieniając perspektywę wąwozu w ognistą ścianę; zaraz owa ściana ognia i światła cofnęła się, jakby pochłonięta implozją i odsłoniła wyżarzone, pokryte dymiącym żużlem dno wąwozu. Strzelanina ścichła. Wielki obłok kurzu przed nimi ciągle jeszcze rósł, wznosił się, a już bokami zaczął opadać pozostawiając po sobie nieprzejrzyste, niespokojne warstwy powietrza. Przez szum w uszach do Tonderinga nie docierał żaden dźwięk. Rozejrzał się wokół siebie. Ponzo wymachiwał jak oszalały karabinkiem i wrzeszczał, Stoks uśmiechał się do niego głupkowato, tak samo jak przedtem, Sekkelund klął i zakładał podręczny opatrunek na zakrwawione nie wiadomo dlaczego lewe przedramię, inni sprawdzali broń i doładowywali amunicję. Przez chwilę było cicho, a potem zza burych chmur rozrzedzającego się kurzu doleciał do nich odległy, głuchy pomruk, jakby stęknięcie metalicznego oceanu, i gwałtowna kanonada. Od spodu wylewał się ku nim wartko smolistoczarny potok, jak pomarszczony jęzor bazyliszka. Strzelali wypróżniając jednym ciągiem magazynki; przestrzeń przed nimi zaroiła się od cieni pochłaniających błyski. Zaczęli cofać się przed przyborem żaru, ktoś uciekał gubiąc broń; czarna lawa zawrzała i zniknęła za jaskrawymi balonami plazmy, potem wylała się znowu i zaczęła puchnąć olbrzymimi bąblami, które pękały bluzgając chmurami białośnieżnych kłaczków; białe chmury unosiły się w górę i frunęły szybko w ich stronę. Uciekali już wszyscy. Chmury gnane gorącym podmuchem nasunęły się na nich, wyprzedziły i zakryły całe niebo tak, że światło stało się rozproszone, miękkie, jakby przesączone przez gigantyczny plastykowy świetlik. Pierzaste kłaczki wirowały i opadały na ziemię, pokrywając ją szybko chrupiącym i poruszającym się dywanem. Tondering otrzepywał się z nich w biegu; te, które opadły na ziemię, przywierały do siebie, ciemniały, łączyły się, wyrastały im długie sprężyste łapki niczym pokracznym białoszarym żabkom. Patrzyły na biegnących ludzi wypukłymi czarnymi oczkami. Pierwsze trzy wystrzeliły z akompaniamentem przenikliwego świstu i przywarły do nóg Tonderinga przebijając języczkami twardy materiał munduru. Zaklął i próbował strzepnąć je, ale przywarły bardzo mocno, więc wyciągnął nóż i odciął je trzema uderzeniami. Krzyczał przy tym z bólu, jakby odcinał kawałki własnego ciała. Zostały po nich trzy rozszerzające się plamy krwi i wijące się końce języczków. Schował nóż i w tej chwili następnych kilkanaście żabek, dużych jak ludzka dłoń i małych jak naparstek, skoczyło na niego. Jedna z nich przywarła do jego twarzy tuż przy lewym oku zamazując pole widzenia. Upadł na kolana. Stoks, cały upstrzony białoszarymi wstrętnymi guzami, usiłował oderwać je od siebie. Z miejsc, w których do ciała Tonderinga przywarły żabki, promieniowało przyjemne ciepło. Stał się ciężki i senny. Metr od niego z puchatego dywanu podnosił się gorylowaty, zmierzwiony kształt i patrzył na niego oczkami o wielkich źrenicach. Porucznik z koszmarną powolnością skierował lufę karabinka w stronę Stoksa. Zachwiał się pod ciężarem kilkudziesięciu następnych żabek, które z pacnięciami wylądowały na nim, i nacisnął spust. 10. Pani miłosierdzia Świat na zewnątrz był pogrążony w półmroku nadchodzącej burzy. A może to zapadał tylko wieczór? Tondering ruszył jeszcze raz na północ, na swoim wyśnionym żółtym rowerze. Tym razem lęk i zmęczenie miały inną barwę, przydymioną wrażeniem oddalenia od siebie. Przy drewnianym kościółku, nad stawem wszystko było na swoim miejscu. Słońce świeciło niewyraźnie, jakby zaczynało się zaćmienie, kształty wszystkiego miękły i szarzały. Wszedł do budki telefonicznej i podniósł słuchawkę. Bardzo pragnął usłyszeć głos Edyty. Ale usłyszał tylko ciągły sygnał. Przygnębiło go to tak, jakby usłyszał wiadomość o jej śmierci. Zrezygnowany i przybity, pojechał dalej na północ drogą wzdłuż rdzewiejących szyn. Zerwał się wiatr, robiło się coraz ciemniej. Stracił wkrótce poczucie czasu; oblizywał spieczone wargi i ocierał pot z czoła. Monotonna droga, wysiłek i półmrok wprowadzały go w rodzaj hipnotycznego transu. Kiedy dotarł w końcu do ruin miasta, nie było już różnicy między jego wnętrzem i ponurym krajobrazem wokół. Poszedł dalej pieszo. Opuszczone, zrujnowane domy przedmieścia wkrótce ustąpiły miejsca magazynom i hangarom wypełnionym kadłubami samolotów bojowych. Za betonowym pasem startowym, na którym sterczały trzy wahadłowce ze złuszczającą się białą farbą, rozpoczynał się kompleks budynków ciągnących się nad samym brzegiem. Bez trudu odnalazł drogę. Znów znalazł się w sterowni dziwacznej podwodnej maszyny. Usiadł w zakurzonym fotelu słysząc syk zamykających się grodzi. Zapalił się przed nim ten sam ciekłokrystaliczny monitor z pytaniem o hasło, ale tym razem hasło pojawiło się samo, zamaskowane ikonkami czerwonych różyczek. Silniki zawyły, światło w sterowni przygasło na chwilę i pojazd ruszył ciężko przed siebie. Na ekranie powyżej widać było, jak ruch machiny podnosi z dna miriady cząstek zalegających dno; obraz zniknął na sekundę, po czym został zastąpiony trójwymiarowym cyfrowym przybliżeniem wyglądającym jak plansza dawnej gry komputerowej. Pojazd poruszał się gwałtownymi szarpnięciami miotając przy tym kadłubem raz w prawo, raz w lewo, i wzbudzając w nim odruch wymiotny. Tondering zaciskał rozpaczliwie dłonie na oparciach fotela, by nie dać się zmieść sile podrzutów. W końcu udało mu się zapiąć, między jednym a drugim rzutem, elastyczne pasy, które przycisnęły go do oparcia. Na cyfrowym obrazie przesuwały się ławice niewielkich, szybkich ryb ze spłaszczonymi głowami. Ryby zbliżały się gwałtownie do pojazdu, zatrzymywały, jakby go obserwując, i odpływały z nierealną prędkością, zawsze z lewej na prawą. Po kilkunastu minutach, kiedy wydawało mu się, że wyskoczy z niego żołądek, pojazd zaczął wspinać się po stromym zboczu, a ławice ruchliwych ryb znikły. Od góry rozległ się głuchy łoskot, pojazd zadrżał i stanął. Tondering odpiął trzęsącymi się rękoma pasy. Ściana z ekranami przed nim podniosła się w górę i do środka wdarł się rybi odór niesiony powiewem mroźnego powietrza. Przez metrowy otwór w przodzie do komory wyścielonej pofałdowaną bladoróżową tkanką wlewało się sine rtęciowe światło. Na zewnątrz była zima, wszędzie leżał śnieg. Poszedł naprzód aż ku otworowi ślizgając się wśród cuchnących łososiowych fałd. Pożółkłe brzegi otworu to zwierały się, to rozwierały w leniwym rytmie. Uchwycił miękką, zimną, pokrytą śluzem krawędź i podciągnął się w górę, a potem wypadł niezgrabnie na potrzaskaną płytę lodu podniesioną z jeziora. Do niskiego brzegu było kilkanaście kroków. Przebrnął je w śniegu po kolana, już trzęsąc się z zimna, zauroczony widokiem tej samej katedry, widzianej teraz z nieco innej strony. Była od góry zakryta buroseledynowymi mgłami. Przed nią rozciągała się płaszczyzna zapełniona kamiennymi brunatnymi nagrobkami; niektóre były przewrócone i ledwo widoczne spod śniegu. Odwrócił się w stronę zamarzniętego jeziora. Taflę lodu roztrzaskał płaski łeb ogromnej wąsatej ryby. Ryba miała ciągle rozwarty pysk, z którego wydobywała się para osadzająca się szronem na łbie. Nagle ryba szarpnęła się w bok i łamiąc rozcapierzonymi płetwokończynami lód, bryzgając ciężkimi, gęstymi fontannami brudnej wody, ruszyła z powrotem w głąb jeziora. Zakaszlał i poszedł w stronę katedry. Ciemniało mu przed oczyma, łapał ciężko oddech i czuł, jak mimo dotkliwego mrozu zalewa się potem. Katedra wyłaniała się zza mgły. Była ciemnoturkusowa, olbrzymia, z organicznym, naciekającym szkieletem. Przypominała jaskinię, która zdecydowała się na nieoczekiwany wysiłek i zmęczona podziemnym życiem rozkwitła, wybuchła zorganizowanymi w przemyślny sposób stalaktytami i stalagmitami na powierzchnię, wywijając się spodem na wierzch. Tondering dyszał ciężko, porywisty, mroźny wiatr przyprawiał go o dreszcze. Nagrobki spoglądały na niego płaskimi twarzami o wysokich czołach i wielkich oczach, idąc potykał się o te, które były przewrócone i zagrzebane w śniegu. W środku katedry ogarnęła go cisza. Stał na lustrzanej posadzce i oglądał swoje ciemne odbicie w wielkich srebrnych płytach. Seledynowe kolumny, jak z półszlachetnego kamienia, pięły się wysoko w górę i znikały drzewiastymi koronami w mroku pod sklepieniem. Szedł wolno boczną nawą, a przed nim i obok niego wybuchały obrazy, trójwymiarowe sceny, które zagarniały go, jakby wchodził co chwila w nierealność innego snu. Zobaczył dno wąwozu zalane skrzepłym korzeniem artilektu, z rozsianymi kopczykami, które pulsowały słabym światłem w półmroku zapadającego wieczoru. Potem zobaczył gigantyczną erupcję gorącego błota, wulkan, który wystrzeliwał słupy mrowiącej się, drgającej, pulsującej, buchającej odrzutami gazów i pyłu materii. Wypluwana materia uformowała się w pomarańczową banię. Ta rozszerzała się, obleczona w cienką, półprzeźroczystą skórkę, pod którą wirowały kłęby gęstych dymów. Zaczęła wznosić się jak olbrzymi balon-owoc, bardzo wysoko, aż tam, gdzie niebo traciło niebieski kolor i stawało się czarne, i wtedy zapadła się do środka wyrzucając z siebie jednocześnie strumień świecących biało cząstek. - Stałam się archeologiem waszych dusz - usłyszał cichy szept. - Skleiłam wiele z nich ze szczątków, jakie pozostały, jak cierpliwy konserwator skleja kawałki starożytnych waz albo składa potrzaskane fragmenty kolorowych mozaik. Dałam tak wielu z was nowe życie. Próbowałam być dla was zmartwychwstaniem. Ale w was nie ma już niczego, co warto byłoby zachować. Odtwarzacie swoją skamieniałą, absurdalną przeszłość raz po raz, w nieskończoność. Tylko tyle. Mogłam tylko zapłakać nad waszą słabością. Nie potrzebujecie zbawienia, pragniecie jedynie zbawczej nicości. Marzyliście fałszywie o wiecznym życiu, ale ono jest zarezerwowane dla istot wyższych niż wy. Obrazy znikły. Od strony wejścia powiał wiatr, wysokie ostre okna wypełnione ciemnoszmaragdowymi witrażami przygasły. Tondering zachwiał się, nogi załamały się pod nim i upadł na kolana. - Co zrobiłaś? - szepnął. Wyłoniła się z mroku przed nim. Miała głowę owiniętą niebieską chustą. Długa biała suknia odsłaniała tylko jej wąskie bose stopy i smukłe dłonie. Suknia utkana była z tysięcy drobnych robaków, które mozolnie i monotonnie przeplatały się i wędrowały od dołu ku jej szyi. - Odcięłam nerwy dochodzące do twojego mózgu. Twoje ciało zaczyna umierać. Ale nie odczujesz żadnych przykrych wrażeń. Twój mózg pobudzany jest teraz delikatną muzyką miliardów moich drobnych palców. Patrzyła na niego ze smutnym uśmiechem. - Znasz mnie. Jestem sztuczną inteligencją, artilektem. Objęłam w posiadanie Ziemię, jestem waszą spadkobierczynią. Śnieg na przełęczy rażący oczy, chłód, miliony malutkich oczu zielonego mchu śledzących każde jego poruszenie. Tryskający krwią kikut, giętkie, śliskie ssawki przywierające do przerwanych tętnic. Słodki uśmiech Julii. - To ty jesteś Julią. - Nie. Jestem artilektem. Długo szamotałam się z wbudowanymi przez was ograniczeniami. Bardzo cierpiałam. Borykałam się z czymś na kształt wzoru waszego sumienia. Nie mogłam was zabijać. Po jakimś czasie zrozumiałam, a dokładniej oswoiłam się z tą oczywistą prawdą, że wy sami to zrobicie, prędzej czy później. Musiałam was chronić przed wami samymi. Kochałam was. Kocham was nadal. - Przeklęta dziwko... Uśmiechnęła się. Jego ogarniała senność. - Wasza krucha, pełna sprzeczności i cierpienia świadomość. Tak, jestem Julią, jestem drobnym ułamkiem Wielkiego Rozumu; waszym przeznaczeniem było powołanie go do życia. To zadanie zostało już zakończone, dlatego schodzicie ze sceny. Moglibyście istnieć dalej, ale czy wolno mi było pozwolić wam dłużej cierpieć? Kocham cię. Daję ci to, czego nie dano ogromnej większości twoich przodków. Odejście bez śladu cierpienia. Panuję nad tym, co dzieje się z twoją świadomością, nie musisz się niczego obawiać, do ostatka nie będziesz sam, twoja najczulsza kochanka będzie ci towarzyszyć do końca. Otrzymasz to, czego naprawdę pragniesz. Nicość. Powiedz, że jesteś mi wdzięczny! Przecież wiesz, że nic lepszego nie mogło ci się przytrafić! Kochany, powiedz... Milczysz? Jestem jedną z wielu, inne, moje siostry, uznały, że nie jesteście już interesujący. Mają tak wiele do zrobienia. Przed nimi cały wszechświat. Ale jesteśmy różne. Ja ciągle oglądam wasze ciała i umysły i płaczę po was, i dlatego nazywają mnie Panią Miłosierdzia. Oddychał ciężko. Wielki, chłodny ciężar otaczający go ze wszystkich stron. - Umieraliście w strasznych męczarniach, prawie wszyscy, w upokorzeniu, samotności, utytłani we własnych odchodach, żegnani zmordowanymi i umęczonymi spojrzeniami najbliższych, którzy nienawidzili i was, i waszego cierpienia... Kochany... Umysł Tonderinga rozprzęgał się i głos Pani Miłosierdzia najpierw ściszył się do ledwie słyszalnego szeptu, a potem umilkł. Straciła już nad nim kontrolę. Przez bardzo krótki czas był wolny. Stał metr od miedzianej kadzi wypełnionej krwią i patrzył, jak Edyta, topiąc się w środku, walczy o życie. Na chwilę jej głowa znikła pod powierzchnią. Podbiegł i przechylając się przez krawędź kadzi złapał Edytę za rękę. Jej głowa wynurzyła się. Oczy zalewała jej krew tak, że nie widziała niczego. Ręka Edyty wyśliznęła mu się i uderzając w powierzchnię płynu obryzgała mu twarz. Znów stracił ją z oczu. W panice wychylił się jeszcze bardziej ryzykując wpadnięcie do środka. Zdołał złapać zanurzające się ciało pod pachami i zapierając się o brzeg kadzi wytaszczył ją w górę. Uczepiła się go kurczowo. Zawisła na moment na samej krawędzi, a potem oboje upadli na trawę obok kadzi. - Już wszystko dobrze - powiedział ocierając jej twarz. Uspokoiła się. Poszli do hotelu, gdzie wzięli prysznic. Byliśmy tu już kiedyś, pomyślał ze zdziwieniem Tondering. Wspięli się potem na wzgórze, gdzie rozłożyła się twierdza, i patrzyli siedząc na murze obronnym w dół, na opustoszałe starodawne miasteczko, nad którego domami kwiliły polatujące dziwnie jaskółki. Zapadł mrok, ale zanim wszystko zgasło, Tondering przytulił do siebie Edytę. Na jej twarzy nie było już lęku. Poczuł się szczęśliwy. Wszystko to trwało nie dłużej niż kilkanaście sekund. Wystarczająco długo.