4787
Szczegóły |
Tytuł |
4787 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4787 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4787 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4787 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Richard Cowper
Nic wa�nego
Tam, gdzie stratosfera przechodzi w mezosfer� i p�dz�ce w
kierunku Ziemi cz�steczki rozb�yskuj� niczym �wi�toja�skie
robaczki, by zaraz potem przesta� istnie�, olbrzymi statek
obr�ci� si� majestatycznie nad przesuwaj�c� si� pod nim
planet�. Statek by� cz�ciowo sztuczn� konstrukcj�, a
cz�ciowo �ywym organizmem; gdyby przypomina� cokolwiek
znanego cz�owiekowi, mo�na by go opisa� jako niezwykle
delikatn� rozgwiazd�, tyle tylko, �e zbudowan� z dmuchanego
szk�a, z�ota i srebrnej nici, i p�ywaj�c� przy wt�rze
wiecznego milczenia najg��bszych otch�ani kosmosu w
niewyobra�alnie zimnych, sk�panych w blasku gwiazd wodach.
Statek mia� swoje imi�, chocia� trudno by by�o
przet�umaczy� je na kt�rykolwiek z ziemskich j�zyk�w, jako
�e stanowi�o ono poj�cie b�d�ce po��czeniem koncepcji
poszukiwania, w�dr�wki i oczekiwania. Najbli�szym
odpowiednikiem m�g�by chyba by� "Poszukiwacz Boga". Statek
mia� r�wnie� sw�j numer - 2723. Pochodzi� z systemu
planetarnego niewielkiej gwiazdy le��cej w odleg�ym ramieniu
naszej galaktyki, zbyt ma�ej, by dostrzeg�o j� nieuzbrojone
oko nawet najzdolniejszego babilo�skiego astronoma. Odkrycie
teleskopu optycznego mia�o nast�pi� dopiero w wiele, wiele
stuleci p�niej, w odleg�ej, niewyobra�alnej jeszcze dla
nikogo przysz�o�ci.
Tajemniczy go�� przygotowywa� si� do opuszczenia Uk�adu
S�onecznego. Kapsu�y l�downik�w, za�adowane skarbami
zebranymi na tajemniczych kontynentach i w mrocznych
otch�aniach ocean�w, odrywa�y si� od powierzchni Ziemi i
p�dzi�y niczym srebrne ba�ki przez atmosfer� na spotkanie z
macierzystym statkiem. Kiedy ten zako�czy� przedostatnie
okr��enie globu, z trzydziestu niewielkich pojazd�w, jakie
opu�ci� na powierzchni� naszej planety, mia� ju� na
pok�adzie dwadzie�cia dziewi��, b�yszcz�cych teraz wzd�u�
jego rozczapierzonych ko�czyn niczym krople rosy na niciach
paj�czyny.
Za�ogi kapsu� wymieniaj�c pozdrowienia wchodzi�y kolejno
do Wielkiej Sali Zebra�. Dla zwyk�ego oka, niezdolnego
dostrzec ich podw�jne serca i cztery struny g�osowe,
zgromadzone tam istoty mog�y wygl�da� jak nie r�ni�cy si�
niczym mi�dzy sob� ludzie. Dla nich samych jednak, a tak�e
dla oczu reaguj�cych na znacznie szerszy zakres
promieniowania elektromagnetycznego ni� ten, na jaki
wyczulona jest ludzka siatk�wka, r�nice by�y r�wnie
oczywiste i �atwo dostrzegalne, jak w�wczas, gdy w jednym
pomieszczeniu zbierze si� osiemdziesi�ciu siedmiu
przedstawicieli gatunku homo sapiens. Z jednym
zastrze�eniem: �adna z nich nie posiada�a cho�by jednej,
widocznej cechy, na podstawie kt�rej mo�na by okre�li� jej
p�e�.
Kiedy zameldowa�a si� dwudziesta dziewi�ta za�oga,
po�rodku Sali pojawi�a si� holograficzna projekcja postaci
Dow�dcy Ekspedycji. Na jego lewym przedramieniu widnia�y
dwie cienkie, z�ote opaski. Uni�s� praw� d�o� i szmer rozm�w
momentalnie ucich�.
- Wykonali�cie dobrze swoje zadanie i zas�u�yli�cie na
odpoczynek - oznajmi� w j�zyku, kt�ry dla ludzkiego ucha
zabrzmia�by bardziej jak muzyka ni� jak mowa. - Usytuowanie
tej planety jest niezwykle obiecuj�ce. Mentor Mikalis
upowa�ni� mnie, bym przekaza� wam wszystkim wyrazy
wdzi�czno�ci i uznania.
Przerwa� na chwil�, by podj�� nieco innym tonem:
- Jak wszyscy doskonale wiecie, naszym celem jest obecnie
jak najszybszy powr�t do domu przez dziury przestrzenne,
kt�rych uk�ad pozostanie jeszcze dla nas bardzo korzystny
przez okres dok�adnie dw�ch obrot�w tej planety. Mieli�my
zamiar wyruszy� w drog� natychmiast, jak tylko wszyscy
znajdziecie si� bezpiecznie na pok�adzie. Niestety, podczas
dwudziestego trzeciego obrotu uleg�a zerwaniu ��czno�� z
pojazdem Melchiora. Od tamtej chwili uda�o nam si� ustali�,
�e ani Melchiorowi, ani jego towarzyszom nic si� nie sta�o i
�e obecnie s� w drodze do znajduj�cego si� na terenie ich
dzia�ania punktu awaryjnego. W trakcie nast�pnego okr��enia
Iphis Braktor zabierze ich stamt�d pod os�on� nocy. Je�eli z
jakich� powod�w nie stawi� si� w um�wionym miejscu, b�dziemy
zmuszeni wyruszy� w drog� powrotn� bez nich, bowiem nie
mo�emy pozwoli� sobie na dalsz� zw�ok�. Nie s�dzimy
jednak, �eby mia�a zaj�� taka ewentualno��. B�dziemy was
informowa� o rozwoju sytuacji. Dzi�kuj� wam jeszcze raz za
wzorow� realizacj� zada� naszej ekspedycji, kt�rej
rezultaty, jestem o tym przekonany, oka�� si� niezwykle
wa�ne. �ycz� wam dobrego wypoczynku. - Ponownie uni�s� d�o�,
odwr�ci� si� i znikn��.
Pod wiecz�r drugiego dnia podr�y wiatr zmieni� kierunek na
p�nocno-wschodni, spadaj�c w d� ku skalistej dolinie z
pokrytych �niegiem g�rskich szczyt�w, kt�re oddziela�y
trzech w�drowc�w od odleg�ego morza. Nie min�a godzina, a
wszystkie chmury zosta�y odegnane w g��b l�du. Na po�o�one
na po�udniu wzg�rza pad�y �agodne promienie r�owego
�wiat�a, �agodz�c ich ostre zarysy plamami delikatnego,
fioletowego cienia. Wysoko w g�rze przelecia� klucz
krzykliwych g�si, kieruj�c si� w stron� le��cych daleko na
po�udniu s�onych bagien.
Obcy jechali jeden za drugim w�sk� �cie�k�, wij�c� si�
wzd�u� szemrz�cego strumyka. Zd��yli ju� przyzwyczai� si� do
pozornie niezgrabnego, chwiejnego kroku ich wierzchowc�w i
pozwalali im samodzielnie wybiera� drog� w kamienistym
terenie.
Po pewnym czasie dotarli do miejsca, w kt�rym woda
spada�a ze skalnej p�ki do p�ytkiego basenu; rosn�ce doko�a
jego brzeg�w cierniste krzewy dawa�y nieco os�ony przed
ostrymi uk�szeniami wiatru. Prowadz�cy ma�� kawalkad�
�ci�gn�� wodze wierzchowca, a nast�pnie pochyli� si� do
przodu, poklepa� go po d�ugiej, wygi�tej �ukowato szyi i
szepn�� mu co� do ucha. Wielb��d pos�usznie opad� na
guz�owate, pot�ne kolana, pozwalaj�c je�d�cowi zej�� na
ziemi�. Dwaj pozostali w�drowcy post�pili w ten sam spos�b.
Oswobodzone z brzemienia zwierz�ta poderwa�y si� na nogi i
po�pieszy�y nad brzeg, gdzie schyli�y g�owy i zacz�y g�o�no
pi�.
Zachodnia cz�� nieba przybra�a nagle g��boki,
karmazynowy odcie�, poci�ty s�onecznie z�otymi pasami, kt�re
�ciemnia�y najpierw do jasnego br�zu, a potem do rdzawej
czerwieni. Jeden z m�czyzn rozwi�za� sk�rzan� sakw� i
wydoby� z niej gar�� suszonych fig, kt�rymi podzieli� si� ze
swoimi towarzyszami. Stali przez jaki� czas w milczeniu,
obserwuj�c zach�d s�o�ca i �uj�c s�odkie, ziarniste owoce.
- Czy to daleko st�d? - odezwa� si� po raz pierwszy od
wielu godzin Caspar, ten sam, kt�ry otworzy� sakw� z figami.
Zagadni�ty spojrza� na g�ry, kt�re w�a�nie opu�cili, po
czym zawin�� r�kaw obszernej, we�nianej szaty i spojrza� na
tarcz� instrumentu, kt�ry mia� przypasany do przegubu d�oni.
- Nie dalej ni� cztery stercje - powiedzia�. - Mo�liwe,
�e nawet trzy i p�.
- Powiedzieli, kogo po nas przysy�a?
- Iphisa Braktora. On r�wnie� zna miejscowy j�zyk.
- Iphis? - mrukn�� oblizuj�c palce Caspar. - Nie musz� ci
chyba m�wi�, �e jeszcze nigdy nie cieszy�em si� bardziej z
perspektywy spotkania z kimkolwiek.
- Ja te� - odezwa� si� Bal Hazar. - Wyobra�cie sobie, �e
musieliby�my zosta� tutaj do ko�ca �ycia.
- S�dz�c po tym, co widzieli�my w innych miejscach,
mogli�my trafi� znacznie gorzej - zauwa�y� Melchior. - Ta
planeta ma wiele do zaofiarowania. Jest bardzo pi�kna.
Wyczuwam tutaj obecno�� Zurvana.
Jego dwaj towarzysze spojrzeli na niego z mieszanin�
szacunku, oddania i lekkiego rozbawienia. Ten, kt�ry nazywa�
si� Bal Hazar, zapyta�:
- Czy m�g�by� nam powiedzie�, Mel, gdzie n i e
wyczuwa�e� jego obecno�ci?
Melchior u�miechn�� si�.
- Mimo wszystko to prawda. Zaprzeczy� temu r�wna�oby si�
zaprzeczy� istnieniu samego Zurvana. Wyczuwam tutaj g��boki
spok�j, identyczny ze spokojem panuj�cym w centrum
nyffia�skiego vortexu tu� przed zmian� kierunku przep�ywu.
Mentor Mikalis z ca�� pewno�ci� r�wnie� musia� to odczu�.
- Bez w�tpienia w�a�nie to spowodowa�o nag�e otwarcie si�
ziemi i poch�oni�cie naszego l�downika - zauwa�y� Caspar i
si�gn�� po nast�pn� fig�.
Na wschodnim horyzoncie g�ry skry�y si� za zas�on�
fioletowych cieni. Nad nimi pojawi�a si� samotna gwiazda i
rozpocz�a niedostrzegaln� w�dr�wk� ku zenitowi. Trzej
m�czy�ni przygl�dali si� jej w milczeniu, a� wreszcie
Melchior powiedzia�:
- A jednak cztery stercje. Pora rusza� w drog�.
Gdy dotarli do ko�ca doliny, na niebie pojawi� si� ksi�yc w
pe�ni. Jego blade �wiat�o posrebrzy�o ostre, czarne
wierzcho�ki targanych wiatrem cyprys�w i rozrzuci�o
niewyra�ne cienie w faluj�cej po obu stronach szlaku trawie.
Gdzie� spomi�dzy znajduj�cych si� na po�udniu wzg�rz wiatr
przyni�s� melancholijny lament dzikiego psa; po chwili
do��czy� do niego drugi. Caspar zadr�a�, zsun�� bardziej na
czo�o kaptur we�nianej szaty i pogoni� swego wielb��da, by
ten zr�wna� si� z wierzchowcem Melchiora.
- Kt�r�dy teraz?
Melchior wskaza� na p�nocny zach�d, po czym skr�ci�
nieco w bok, kieruj�c si� ku wierzcho�kowi niewielkiego
wzg�rza. Gdy si� tam znalaz�, ponownie sprawdzi� wskazania
instrumentu przytroczonego do przegubu d�oni.
- To tam - powiedzia� po chwili. - Ten pag�rek po drugiej
stronie wioski. Z ca�� pewno�ci� zd��ymy.
Wielb��dy ruszy�y w d� wzg�rza, w stron� szarej,
zakurzonej wst��ki drogi i zgrupowanych przy niej domostw o
�cianach pobielonych wapnem. Uprz�� dzwoni�a melodyjnie w
mro�nym powietrzu. Wiatr, kt�ry teraz d�� im w plecy, ni�s�
naprz�d ich zapach. Wkr�tce poczu� go jaki� pies i zacz��
w�ciekle ujada�.
Wszystkie domy by�y ju� pozamykane na noc; drewniane
okiennice odgradza�y zaciszne wn�trza od szalej�cego na
zewn�trz wiatru. Gdzieniegdzie przez w�sk� szpar� wycieka�
strumie� ��tego �wiat�a. Z budynku stoj�cego na samym ko�cu
osady dochodzi� gwar g�os�w �piewaj�cych pijack� piosenk�.
Kiedy przeje�d�ali obok chaty, z g��bokiego cienia
wyszed� na drog� jaki� m�czyzna. Przyjrza� si� Melchiorowi,
po czym podbieg� pr�dko, si�gn�� w g�r� i chwyci� mocno fa�d�
jego we�nianej szaty. Melchior zatrzyma� wielb��da i z
lekkim zdziwieniem spojrza� na m�czyzn�.
- Ty jeste� lekarzem? Pos�a�em po lekarza przed trzema
godzinami.
- O co chodzi? - zainteresowa� si� Caspar. - Co on m�wi?
- Pyta, czy jestem lekarzem - wyja�ni� Melchior, a
zwracaj�c si� do nieznajomego zapyta�: - Co ci dolega?
- Nic, panie. Chodzi o moj� �on�.
- Jest chora?
- Rodzi. Potrzebuje pomocy.
Melchior przyjrza� si� podniesionej w g�r�, okolonej
brod� twarzy; w bladym �wietle ksi�yca wida� by�o doskonale
maluj�c� si� na niej udr�k� i determinacj�. Zaraz potem
przeni�s� wzrok na rozgwie�d�one niebo. Wielki statek by�
teraz doskonale widoczny - mieni�cy si� brylant wisz�cy na
Kole Zurvana. Zawaha� si�, ale w tym samym momencie poczu�,
jak wielb��d opada na kolana.
- Chod�cie - zwr�ci� si� do swoich towarzyszy. - Zurvan
chce tego. We�cie ze sob� wszystko, co macie. Mamy do��
czasu.
- Oszala�e�, Mel? Przecie� wiesz, �e Iphis nie b�dzie
czeka�!
- Zaczeka - odpar� spokojnie Melchior. - Chod�cie.
Zsiedli z wierzchowc�w i ruszyli za m�czyzn� przez
o�wietlone blaskiem ksi�yca podw�rze, a nast�pnie przez
zwie�czone �ukiem wej�cie do d�ugiej, niskiej szopy. W jej
odleg�ym ko�cu migota� s�aby p�omie� oliwnej lampki. W
oddzielonych od siebie kamiennymi przepierzeniami boksach
d�ugorogie byd�o dostojnie prze�uwa�o pokarm.
Pod drewnianym ��obem na stogu siana le�a�a dziewczyna. W
poblad�ej, posrebrzonej potem twarzy jej ciemne oczy
wydawa�y si� jeszcze wi�ksze ni� by�y w istocie. Mi�dzy
udami, po��czone z ni� jeszcze p�powin�, le�a�o dziecko,
kt�re przed chwil� urodzi�a.
Melchior wyszepta� kr�tk� modlitw� do Zurvana, podszed�
do niej i podni�s� z ziemi ma�e, nieruchome cia�ko.
Przycisn�wszy usta do ust dziecka wyssa� z nich zg�stnia�y
�luz i wyplu� na klepisko, po czym nabra� powietrza i
wdmucha� je w p�uca nowo narodzonego. Poczu�, jak pod jego
palcami ma�e, delikatne niczym u ptaka �ebra wzbieraj�
pierwszym oddechem. Odsun�wszy twarz nacisn�� ostro�nie
male�k� klatk� piersiow�; w szopie rozleg�o si� ciche,
obra�one na ca�y �wiat kwilenie. Spojrza� ze zdziwieniem na
ma��, pomarszczon� twarz i odwr�ci� si� do swoich
towarzyszy.
- Co mam teraz robi�?
- Przetnij p�powin� - doradzi� mu Bal Hazar.
- Czym?
- Z�bami. Widzia�em, �e tak w�a�nie post�puj� ci ludzie.
- Wi�c ty to zr�b.
- �amiemy prawo, Melchior. Czy przyjmujesz na siebie
odpowiedzialno��?
- A czy ju� tego nie uczyni�em? Zr�b to.
Bal Hazar ukl�k� na suchym, s�odko pachn�cym sianie,
uni�s� du ust p�powin� i przegryz� j�.
- Balsam. Ty go masz, Caspar.
Caspar wydoby� z sakwy du��, bia�� tub�, odkr�ci� j� i
wr�czy� Bal Hazarowi, kt�ry posmarowa� pachn�c� ma�ci�
najpierw obydwa ko�ce p�powiny, a nast�pnie ca�e cia�o
protestuj�cego g�o�no niemowl�cia.
Kobieta j�kn�a s�abo i wyci�gn�a r�ce do swego
p�acz�cego dziecka. Melchior zawin�� je w r�bek jej szaty i
dopiero wtedy odda� matce. Przytuli�a je do piersi, a ono
przywar�o do niej ustami i od razu umilk�o.
Wn�trze szopy zala�o na u�amek sekundy przypominaj�ce
letni� b�yskawic� jaskrawe, bia�e �wiat�o.
- To Iphis! - zawo�a� Caspar.
- Id� i powiedz mu, �eby poczeka� - powiedzia� Melchior.
- Niebawem tam b�dziemy.
Caspar wybieg� po�piesznie na pust�, smagan� podmuchami
wiatru drog�. Nad g�ruj�cym nad wiosk� wzniesieniem wisia�a
kapsu�a ratunkowa przypominaj�ca wielk�, srebrn� pi�k�.
Wdrapa� si� na grzbiet najbli�szego wielb��da i zmusi�
oci�a�e zwierz� do faluj�cego galopu.
Melchior tymczasem przygl�da� si� matce i dziecku
zastanawiaj�c si�, czy uczyni� dobrze, czy �le. �wiadoma
ingerencja w przebieg najmniej nawet istotnych wydarze� na
obcej planecie stanowi�a wykroczenie przeciwko powszechnemu
prawu. On jednak zrobi� to, co zrobi� i teraz nie m�g� ju�
nic na to poradzi�. Wzi�� z r�k Bal Hazara tub� z ma�ci�,
zakr�ci� j� i wr�czy� ojcu dziecka.
- We� to - powiedzia�. - To wyleczy twoj� �on�.
- Ile jestem ci winien, panie?
- Nie jeste� mi nic winien. To dar.
Zdj�� z palca w�ski pier�cie� z metalu przypominaj�cego
nieco z�oto, po czym rozci�gn�� go w d�oniach na tyle, �eby
zmie�ci�a si� we� n�ka dziecka. Na drobnym cia�ku pier�cie�
przypomina� bransoletk� z anielskiego w�osa.
- Ty� przynale�ny Zurvanowi - wyszepta�.
M�czyzna ukl�k�, schyli� g�ow� i uca�owa� skraj szaty
uzdrowiciela. Melchior nachyli� si� niezgrabnie, poklepa� go
uspokajaj�co po ramieniu, po czym odwr�ci� si� i skin�� na
Bal Hazara.
- Id�my ju� - powiedzia�.
Pozostawili wielb��dy u st�p wzg�rza, reszt� wspinaczki
odbywaj�c na piechot�. W po�owie drogi spotkali trzech
m�czyzn p�dz�cych co si� w nogach do le��cej w dole wioski.
Jeden z nich wykrzykn�� co�, ale dwa serca Melchiora bi�y
zbyt g�o�no, by m�g� cokolwiek zrozumie�. Kiedy w pi�� minut
p�niej dotarli do szczytu wzg�rza, zastali tam oczekuj�cych
ich niecierpliwie Iphisa Braktora i Caspara. Bez zw�oki
weszli na pok�ad kapsu�y i wystartowali.
Spogl�daj�c w d�, na malej�ce szybko wzg�rza Judei
zd��yli jeszcze zauwa�y� stado przera�onych owiec, p�dz�cych
na z�amanie karku do Betlejem.
- Ci pasterze b�d� opowiada� bardzo dziwne rzeczy -
skrzywi� si� Iphis Braktor. - Co zatrzyma�o ci� tak d�ugo?
- Nic wa�nego - odpowiedzia� Melchior.
Prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik