4768
Szczegóły |
Tytuł |
4768 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4768 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4768 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4768 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sebastian Chosi�ski
Non omnis moriar
Sebastian Chosi�ski da� si� pozna� czytelnikom Esensji jako autor opowiada� ("Kolberg", "Jakub W�drowycz:
Pogromca pier�cienia") i wierszy ("Inferno - czwarta pie�� �a�osna"). Bez dalszej zw�oki prezentujemy wi�c kolejne
jego dzie�o.
1.
Poci�g wl�k� si� niemi�osiernie. Fakt ten pog��bia� jeszcze bardziej uczucie niezadowolenia, albowiem - pomimo
ch�odu panuj�cego na dworze - sk�ad nie by� ogrzewany. Czysto�� przedzia�u, w kt�rym si� znalaz�, te� zreszt�
pozostawia�a wiele do �yczenia.
Gdy tylko poci�g ruszy� ze stacji g��wnej, pr�bowa� zasn��. I cho� stara� si� usilnie - s�dzi�, �e nie powinno mu to
przysporzy� wi�kszych problem�w, poniewa� w ci�gu ostatnich kilku nocy sypia� nader kr�tko - okaza�o si� to
niemo�liwe w�a�nie z powodu panuj�cego zimna. Siedzia� wi�c, opatulony ko�uchem, z twarz� przyklejon� do szyby;
by widzie�, co dzieje si� na zewn�trz, musia� co rusz chucha� na ni� - zamarza�a bowiem znacznie szybciej ni� by�
sobie to w stanie wyobrazi�.
Po godzinie postanowi� si� podda�. Wyszed� na korytarz, maj�c nadziej�, �e mo�e tam b�dzie nieco cieplej.
Korytarz by� pusty.
"Czy�bym by� jedynym pasa�erem?" - zd��y� pomy�le�, nim powiew mro�nego wiatru wywia� z jego g�owy wszystkie
inne my�li.
Okaza�o si�, �e w jednym oknie szyba by�a wybita, drugie natomiast nie domyka�o si� z bli�ej nie znanych mu
powod�w. Kln�c pod nosem, wr�ci� do opuszczonego przed chwil� przedzia�u i rzuci� si� na mocno wytarte i przy
okazji wybrudzone siedzenie. Chc�c nieco rozgrza� zgrabia�e d�onie, wsun�� je mi�dzy uda. Wtedy jednak czu�, jak
marzn� mu policzki. Musia� wybiera� i uzna�, �e lepiej dla� b�dzie, je�li zachowa sprawno�� d�oni.
Gdy okno przedzia�u odda�o si� ju� ca�kowicie we w�adanie mrozu, poczu� si� ca�kowicie odci�ty od �wiata. Nie mia�
poj�cia, dok�d zmierza poci�g, cho� przecie� na stacji wykupi� bilet w konkretne miejsce.
- Kto jednak wie, dok�d nas wioz� - mrukn�� pod nosem, gapi�c si� w sufit, na kt�rym sm�tnie wisia�a pop�kana (kto
wie, mo�e z zimna) jarzeni�wka.
Widok ten oraz monotonne uderzenia k� o podk�ady spowodowa�y, �e popad� w totalne odr�twienie. Zamkn�� powieki
i by� mo�e nawet zasn��. Gdy jednak nadszed� wreszcie upragniony sen, od razu oczywi�cie musia� znale�� si� kto�,
kto go ze� wyrwa�. �w kto� okaza� si� starszym, posiwia�ym i pomarszczonym na twarzy, m�czyzn� w kolejarskim
mundurze.
- Niebezpiecznie jest zasypia� w poci�gu - powiedzia� dr��cym g�osem staruszek. - Zw�aszcza gdy si� podr�uje
samemu...
- Mam wra�enie, �e w ca�ym poci�gu nikogo nie ma. Kto wi�c mia�by mi zrobi� krzywd�? - odpowiedzia� pytaniem,
ciesz�c si�, �e wreszcie ma do kogo otworzy� usta.
- Dok�d pan jedzie? - spyta� konduktor, uznaj�c widocznie jego pytanie za retoryczne.
- Pokaza� bilet?
Starzec machn�� r�k�, co mia�o chyba oznacza� co� w rodzaju "nie trzeba" albo: "kto by si� tu bawi� w sprawdzanie
bilet�w?..."
Podr�ny wymieni� nazw� miejscowo�ci.
Konduktor cicho zagwizda�, czym najprawdopodobniej okaza� swoje zaskoczenie.
- Daleko jeszcze? - spyta� m�czyzna.
- Nie - odpar� staruszek. - Ca�kiem blisko...
- Sk�d b�d� wiedzia�, na kt�rej stacji wysi���, skoro przez szyb� nic nie wida�?
Zapad�a niezno�na cisza. Konduktor mieli� co� d�ugo najpierw w g�owie, a nast�pnie na j�zyku. Wreszcie
odpowiedzia�:
- Powiem panu - Po czym doda�: - Ka�demu m�wi�.
I, jak gdyby nigdy nic, opu�ci� przedzia�.
Po jego wyj�ciu pomieszczenie sta�o si� jeszcze bardziej nieprzyjazne i, da�by sobie za to g�ow� uci��, zrobi�o si� - o
ile w og�le by�o to mo�liwe - jeszcze zimniej.
2.
Starzec dotrzyma� s�owa. Mniej wi�cej p� godziny p�niej ponownie zawita� do przedzia�u - nios�c ze sob�
niezauwa�aln�, ale wyra�nie odczuwaln� fal� ciep�a - by poinformowa�, �e za minut� poci�g zatrzyma si� na stacji.
- Po co pan tu przyjecha�? - zapyta�, kiedy maszynista zacz�� hamowa�.
- Wspomnienia - odpar� podr�ny.
- Pan zna to miasto? - zdziwi� si� konduktor.
- Powiedzmy.
- Z peronu wejdzie pan do tunelu, a stamt�d...
- Wiem, jak trafi� do hotelu - przerwa� mu, niezbyt grzecznie.
- Je�li pan tak uwa�a... - stwierdzi�, nie kryj�c cienia urazy, starzec i us�u�nie zamilk�.
Gdy poci�g zatrzyma� si�, m�czyzna wyskoczy� na peron. Ze zdziwieniem zauwa�y�, �e by� jedynym pasa�erem,
kt�ry postanowi� tu wysi���.
Nagle poczu� si� nieswojo. Spojrza� w stron� drzwi, w kt�rych jeszcze przed chwil� majaczy�a posta� konduktora; mia�
nadziej�, �e widok siwego staruszka doda mu nieco otuchy - ale on odszed� ju�, maj�c widocznie do wype�nienia inne
obowi�zki.
Po chwili poci�g zatrz�s� si�, ruszy� z miejsca i odjecha� w dal, nikn�c w g�stniej�cej powoli mgle.
M�czyzna spojrza� na zegarek - dochodzi�a godzina pierwsza po po�udniu, a tu panowa� mrok, jakby zbli�a�a si�
siedemnasta. I na dodatek - �ywego ducha. Obieca� sobie, �e o wszystko dok�adnie wypyta kasjerk� w holu dworca, ale
kasa, o dziwo, by�a o tej porze dnia zamkni�ta. Przyklejona od wewn�trz do szyby kartka informowa�a, �e w bilety
mo�na si� zaopatrzy� bezpo�rednio u konduktor�w. Charakter pisma - wielkie kaligrafowane litery - przywodzi� na
my�l dzieci z pierwszej klasy szko�y podstawowej, kt�re dopiero ucz� si� pisa�.
Mo�e jakie� dziecko wyr�czy�o z tego obowi�zku swoj� mamusi� - pomy�la� i ra�nym, niemal �o�nierskim, krokiem
przemaszerowa� przez pusty hol. Jego kroki z�owrogo odbija�y si� echem od �cian. W pewnej chwili niemal pad� jak
d�ugi, potykaj�c si� o wyrwan� z pod�ogi i porzucon� na �ask� losu �aweczk�, kt�ra prawdopodobnie kiedy� umila�a
podr�nym czas oczekiwania w przydworcowej poczekalni.
Kiedy wyszed� na plac przed dworcem, mr�z zaatakowa� - zdawa�o si� - ze zdwojon� si��. Nie pomaga�o ju� chuchanie
na r�ce ani te� chowanie ich w g��bokich kieszeniach ko�ucha. Czu� jak kostniej�, jak krew dos�ownie zamarza mu w
�y�ach. Je�li jednak mia� nadziej�, �e przed budynkiem oczekiwa� na� b�dzie chocia� jedna taks�wka, kt�r� b�dzie
m�g� podjecha� do centrum - musia� zawie�� si� srodze.
Ze w�ciek�o�ci splun�� na ziemi�, ale jego �lina, nim dotkn�a pod�o�a, zd��y�a zamarzn��.
Przez moment ogarn�a go przemo�na ch�� powrotu.
Kupi� bilet dok�dkolwiek, byle tylko wyrwa� si� z tego miejsca! - postanowi�, robi�c krok do ty�u. Ale natychmiast te�
zda� sobie spraw� z beznadziejno�ci swego po�o�enia. Kasa by�a przecie� zamkni�ta. Na �cianach nie wisia� �aden
rozk�ad jazdy.
Kto m�g�by go poinformowa� o tym, kiedy b�dzie przeje�d�a� t�dy kolejny poci�g?
Jak d�ugo m�g�by czeka� w opuszczonym holu b�d� tunelu, modl�c si� o to, by tym razem Pan B�g nie zes�a� na� snu,
podczas kt�rego - co do tego nie mia� najmniejszych w�tpliwo�ci - jak ka�dy prawowity Indianin, odszed�by do "krainy
wiecznych �ow�w"?
Raczej mroz�w - poprawi� si� w my�li, szybko te� przerabiaj�c Indianina na Eskimosa.
Nie pozosta�o mu nic innego, jak t�uc si� na piechot� opustosza�ymi ulicami do centrum miasta.
3.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zna� to miasto.
W jego pami�ci od�ywa�y zdarzenia z przesz�o�ci. Ulice, budynki, ludzie. Wszystko by�o jednak inne. Nie potrafi�by
dok�adnie opisa� tej "inno�ci", ale doskonale zdawa� sobie spraw� z tego, �e chocia� wr�ci� po latach do tego samego
miejsca, czas wywar� ju� na nim nieodwracalne pi�tno.
Z zakamark�w pami�ci, jak spod sterty gruzu, odgrzebywa� wspomnienia. A mo�e instynktownie czu�, kiedy nale�y
skr�ci� w lewo b�d� prawo i czego spodziewa� si� za zakr�tem. Pomnik w kszta�cie piramidy z czerwon� gwiazd� na
czubie by� dok�adnie w tym miejscu, w kt�rym - tak mu si� przynajmniej wydawa�o - by� powinien. W centrum parku,
otoczony krzewami i �aweczkami, na kt�rych przesiadywa� mogli zas�u�eni emeryci.
Ale by� tylko pomnik. Krzewy kto� powyrywa�, �aweczki najprawdopodobniej zwieziono do miejskich magazyn�w
p�n� jesieni�, wychodz�c ze s�usznego za�o�enia, �e w temperaturze minus trzydziestu (a mo�e nawet wi�cej?) stopni
Celsjusza nikt, a ju� tym bardziej staruszkowie, na �aweczkach przesiadywa� nie b�dzie. I tu, cho� - jak zdo�a�
zapami�ta�, by�o to zawsze bardzo ruchliwe miejsce - nie znalaz� �ywego ducha.
Pewnie wszyscy siedz� w domach, bo cieplej - skonstatowa� i z trwo�liwym dr�eniem we wszystkich cz�onkach cia�a
przeszed� pod g�ruj�cym nad ca�� okolic� pomnikiem-grobowcem. Mr�z szczypa� niemi�osiernie w twarz, wi�c wsun��
g�ow� w ramiona, by jeszcze g��biej zatopi� si� w futrzanym ko�nierzu.
Pewnie dlatego nie spostrzeg� przechodz�cej obok dziewczyny. Mo�e nie us�ysza�by nawet jej wo�ania, gdyby nie
cofn�a si�, dogoni�a go i chwyci�a za r�kaw.
- Witek? - spyta�a z niedowierzaniem w g�osie.
Ale jego zdziwienie by�o jeszcze wi�ksze.
- Tak, to ja - odpar�, nie poznaj�c jednak, z kim ma do czynienia.
Spod we�nianej czapki spogl�da�y na niego ciemnozielone oczy i m�oda, mo�e dziewi�tnastoletnia, twarz.
- A wi�c wr�ci�e� - powiedzia�a dziewczyna, kt�rej g�os sprawia� wra�enie, jakby po wielu- wielu latach z jej serca
spad� wielotonowy g�az. - Wr�ci�e� do mnie, prawda?
- Ta-ak - zaj�kn�� si�. - Wr�ci�em! - To by�o jedyne, co m�g� powiedzie�, przy okazji nie k�ami�c.
- Zawsze powtarza�am dziewczynom, �e ty wr�cisz, za p� roku, za rok, ale wr�cisz, one nie wierzy�y, radzi�y mi,
abym zapomnia�a o tobie, znalaz�a sobie kogo� innego, tylu przecie� ch�opak�w zawsze si� ko�o mnie kr�ci�o, ale ja
wybra�am ciebie, Witek - wyrzuci�a z siebie z szybko�ci� karabinu maszynowego s�owa, kt�re od dawien dawna
musia�y dojrzewa� w jej �wiadomo�ci. - Ale im miny zrzedn�, jak si� dowiedz�, �e to jednak ja, a nie one, mia�am
racj�, zreszt�, sam zobaczysz, pewnie jeszcze dzisiaj wieczorem wszystkie si� do mnie zlec�, a ja im opowiem o tym
niecodziennym spotkaniu...
Wy��czy� si�. Nie dlatego, �e go zm�czy�a ta szczebiotliwa perora, lecz za wszelk� cen� stara� si� przypomnie� sobie,
kto przed nim stoi.
Nie by�o go tu przecie� kawa� czasu!
"Ile� ona ma lat?" - rozmy�la� intensywnie. - "Wygl�da na osiemna�cie, dziewi�tna�cie..."
Gdy opuszcza� to miasto, nie mog�a wi�c mie� wi�cej ni�...
"...cztery latka!!!" - te dwa s�owa odbija�y si� echem od jego opustosza�ej z my�li g�owy.
- Witek! - g�os dziewczyny przywo�a� go do �wiadomo�ci. - Ja ci� wci�� kocham - dopowiedzia�a szeptem.
- Kochasz mnie?! - powt�rzy� z przestrachem.
- Wiedzia�am, �e o mnie nie zapomnisz - odpar�a, podaj�c mu, jak co� niezwykle cennego, swoje zimne d�onie. -
Dziewczyny powtarza�y: Anka, ju� go nigdy nie zobaczysz, wyjecha� do du�ego miasta i tam...
Anka! Anka!!! - hucza�o mu w g�owie. - A jak�e! - odetchn�� wreszcie z ulg�. Jego pierwsza licealna mi�o��! No
w�a�nie, czy pierwsza? Tego nie by� pewien. Wiedzia� za to w stu procentach, �e na pewno nie ostatnia.
- Nic si� nie zmieni�a� - powiedzia�, zn�w przerywaj�c rw�cy potok s��w dziewczyny. Tym razem jednak przywo�a� na
twarz wcale nie wymuszony u�miech.
- A niby dlaczego mia�am si� zmieni�? - odpar�a zdziwiona.
Chwil� p�niej jednak ju� o tym zapomnia�a. I zn�w zala�a go strumieniem pyta�, spo�r�d kt�rych zapami�ta� tylko
ostatnie:
- Na jak d�ugo przyjecha�e�, zostaniesz tu ju� na zawsze?
- Nie wiem - odpowiedzia�, zgodnie z prawd�, po czym szybko, nie chc�c ponownie da� dziewczynie doj�� do s�owa,
wykrztusi�: - Musz� p�j�� do hotelu, odpocz��.
- Jeste� zm�czony - raczej stwierdzi�a, ni� zapyta�a, zatroskana. - A ja ci tu g�ow� susz� - Lekko pog�aska�a go
zgrabia�ymi d�o�mi po policzkach. - Id�! Id�! Pewnie, �e musisz odpocz��. A my... - zamar�a na moment, jakby ba�a
si� zada� to pytanie. - Zobaczymy si� wieczorem, prawda?
- Oczywi�cie, Aniu - odpar�. - Przyjd� do mnie. Ale czy b�dziesz wiedzia�a gdzie...
- Tu jest tylko jeden hotel, g�uptasie - krzykn�a dziewczyna, oddalaj�c si� szybko, jakby nagle przypomnia�a o sobie o
nie cierpi�cych zw�oki obowi�zkach.
Witek ponownie zosta� sam na opustosza�ej ulicy. W cieniu monumentalnego pomnika.
W cieniu, kt�rego by� nie powinno, bo przecie� nie �wieci�o s�o�ce.
4.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Hotel - jedyny w mie�cie, jak zapewni�a go Anka -
znajdowa� si�, je�li nie myli�a go pami��, w jednej z kamienic w bocznej uliczce dobiegaj�cej do Rynku. Jakim� mi�ym
zaskoczeniem by� fakt, i� wci�� - pomimo up�ywu pi�tnastu lat - tam si� znajdowa�.
Ze �cian kamienicy odpada� wprawdzie tynk, a firany wisz�ce w oknach sprawia�y wra�enie dawno ju� nie pranych.
Nie zwraca� jednak na to uwagi. By� tak zm�czony, �e ka�dy, najn�dzniejszy nawet przytu�ek, potraktowa�by teraz jak
apartament dla nowo�e�c�w w "Sheratonie".
Stan�� ju� na pierwszym stopniu schodk�w, gdy nagle jego uwag� przyku� czyj� ruch kilkana�cie metr�w obok niego.
Bezsprzecznie cz�owiek. Oddala� si� od niego, odwr�cony do� plecami. Nie zauwa�y� wcze�niej jego twarzy, ale mia�
�wiadomo��, �e zna tego m�czyzn�. Poznawa� go po kocich ruchach i lekko przygarbionej postawie. Po
charakterystycznej jasnej lasce z ko�ci s�oniowej, mocno dzier�onej w prawej d�oni.
Nie m�g� si� myli�.
- Panie profesorze! - zawo�a�, a gdy to nie przynios�o skutku, wrzasn��, z pewnym wyrzutem, na ca�y g�os: - Panie
profesorze!!!
M�czyzna zareagowa�, zatrzymuj�c si� w miejscu.
Witek po chwili znalaz� si� przy nim. Ostro�nie obszed� okutan� w d�ugi do kostek, typowo jesienny, a wi�c
zdecydowanie nie chroni�cy przed takimi mrozami, jakie by�y teraz, ciemny sk�rzany p�aszcz posta�. Staruszek,
przestraszony, przygl�da� mu si� z zaciekawieniem. Wida� by�o jednak, �e mimo wszystko wola�by nie nawi�zywa�
rozmowy z nieznajomym.
Tylko �e ten nieznajomy by� kiedy� jego najlepszym uczniem...
- Panie profesorze! - powt�rzy� Witek, teraz ju� znacznie ciszej. - Pan si� mnie wystraszy�?
Starzec nie odpowiedzia�. Nieobecnymi oczyma wpatrywa� si� w jaki� punkt za jego plecami. Ale tam nikogo nie by�o
- jedynie pusta, o�nie�ona ulica.
- Siedzia�em w ostatniej �awce, przy oknie, �mia�em si� za ka�dym razem, gdy opowiada� pan o przyczynach wybuchu
wojen punickich i tym heroicznym marszu Hannibala na s�oniach... - Za wszelk� cen� stara� si� otworzy� w umy�le
staruszka szufladk�, w kt�rej ten zamkn�� wspomnienia zwi�zane z jego osob�.
Starzec chyba co� sobie przypomnia�, poniewa� na jego marsowym dotychczas obliczu zago�ci� kr�tki, ale zauwa�alny,
u�miech.
- Jak si� nazywasz, ch�opcze? - zapyta�, k�ad�c sw� zimn� ko�cist� d�o� na jego ramieniu.
- Pilecki, panie profesorze, Witold Pilecki.
- Do kt�rej chodzi�e� klasy?
- Do "e", panie profesorze.
- Pami�tam ci� - wykrztusi� stary nauczyciel, ale ton, jakim to powiedzia�, nie zabrzmia� przekonywaj�co. - Ty
spotyka�e� si� z tak� m�odziutk� dziewczyn� z r�wnoleg�ej klasy... Na przerwie zawsze mo�na was by�o zobaczy�
razem...
"Wi�c jednak!" - ucieszy� si�. - "Pozna� mnie!"
Mia� teraz ochot� rzuci� si� na staruszka i wy�ciska� go jak bardzo dawno nie widzianego przyjaciela, ale w ostatniej
chwili powstrzyma� si�, wystraszony, �e niechc�cy m�g�by mu zrobi� krzywd�.
- Jak ona mia�a na imi�?
- Ania, panie profesorze!
Staruszek zamy�li� si�. U�miech znikn�� z jego twarzy, jakby to, co teraz sobie przypomnia�, sk�ania�o raczej do
smutku.
- Ania - powt�rzy� bezwiednie, jak echo. - Pi�kna dziewczyna... by�a.
- Wci�� jeszcze jest pi�kna - zaprotestowa� Witek.
Ale staruszek zdawa� si� nie s�ysze� jego s��w. Zme�� w ustach jakie� przekle�stwo, po czym spojrza� na swego
rozm�wc� nieprzyja�nie.
- Zawr�ci�e� jej w g�owie i wyjecha�e� - powiedzia�, a ka�de s�owo przychodzi�o mu z trudem, nie tylko z uwagi na
wiek, ale i coraz bardziej doskwieraj�cy cia�u mr�z.
- Chcia�em si� uczy�, panie profesorze, przecie� pan to rozumie... - wtr�ci� na usprawiedliwienie.
- Ale dziewczyna, g�upia, nie rozumia�a! - warkn��, roze�lony staruszek.
- Najpierw ona, a zaraz potem jej matka... udr�ki nie wytrzyma�a - Starzec machn�� r�k� od niechcenia, jakby odegna�
chcia� od siebie nieprzyjemne wspomnienia. - Po co� przyjecha�? Tu ju� nie ma nic. Odejd�!
A gdy Witek ci�gle sta� w miejscu jak zamurowany, pchn�� go lekko lask�.
- Przepu�� mnie!
Zszed� z chodnika na jezdni� i przez d�u�szy czas przygl�da� si� zgarbionej postaci, kt�ra bezszelestnie, niemal unosz�c
si� jak duch nad o�nie�onym i zlodowacia�ym chodnikiem, odp�ywa�a w dal.
Straci� j� z oczu, kiedy ponownie zg�stnia�a mg�a.
5.
Wn�trze hotelu wygl�da�o dok�adnie tak samo jak jego elewacja.
Je�eli mia� nadziej�, �e przynajmniej w �rodku dzia�a� b�dzie centralne ogrzewanie, szybko dane by�o mu si� jej
pozby�. Na dok�adk� nie by�o komu z�o�y� za�alenia, albowiem w recepcji nikt nie dy�urowa�.
Wszed� za kontuar. Na p�eczce pod lad� le�a� otwarty zeszyt. Spojrza� na ostatni wpis. Data dzienna si� zgadza�a: "20
stycznia, Antoni Kieres, pok�j numer dwana�cie, dwie doby".
- Nawet je�li recepcjonista si� gdzie� zawieruszy�, to nie b�d� tu sam - stwierdzi� i bez wi�kszych opor�w si�gn�� po
wisz�cy w szklanej gablotce, klucz z numerem trzyna�cie.
Wszed� na pi�tro. Wyk�adzina skrzypia�a pod ci�arem jego krok�w. Je�eli kr�ci� si� w pobli�u kto� z obs�ugi, musia�
go us�ysze�. Ale nikt nie wyszed� mu na spotkanie.
Odszuka� pok�j numer trzyna�cie i w�o�y� ju� klucz do zamka, gdy przypomnia� sobie o s�siedzie. Cofn�� si� kilka
krok�w i delikatnie zapuka� do drzwi oznaczonych numerem dwunastym. Nikt mu nie odpowiedzia�, zapuka� wi�c
jeszcze raz, energiczniej i g�o�niej. Ponownie odpowiedzia�a mu cisza. Tkni�ty niepokojem, nacisn�� klamk� - drzwi
ust�pi�y, lecz przera�liwym skrzypieniem wyrazi�y swoje niezadowolenie z wizyty nieproszonego go�cia.
Pok�j by� pusty. Na ��ku dostrzeg� jednak pewne �lady u�ywania: po�ci�gane prze�cierad�o, pognieciona poduszka.
Na nocnym stoliczku sta�a br�zowa fiolka. Co by�o w �rodku, ju� go nie interesowa�o. Wystarcza�a mu �wiadomo��, �e
mimo wszystko jest jaki� Antoni Kieres i �e najprawdopodobniej wr�ci on na noc do hotelu.
Trzynastka niczym nie r�ni�a si� od dwunastki. ��ko, stolik, dwa fotele, dwudrzwiowa szafa i zimne jak l�d...
kaloryfery.
Odruchowo przekr�ci� ga�k� w radiu stoj�cym na p�ce zawieszonej nad ��kiem, ale to nie da�o znaku �ycia. Z sufitu
sm�tnie zwisa�a go�a �ar�wka. Nie zajarzy�a si� jednak nawet, gdy w��czy� kontakt.
- Pi�knie - mrukn�� pod nosem. - Czeka mnie urocza noc.
Stan�� w oknie i zza firany obserwowa� pust� ulic�.
Z kieszeni kurtki wyci�gn�� pomi�ty skrawek papieru. Okaza�o si�, �e by� to bilet kolejowy. Rozwin�� go i g�o�no
odczyta� nazw� miejscowo�ci, jakby chcia� spyta� kogo�, czy na pewno dotar� do celu podr�y.
W � a � c i w e g o celu!
6.
Wizyta Anki, cho� zapowiedziana, zaskoczy�a go nie mniej ni� wszystkie wcze�niejsze wydarzenia. Dziewczyna mia�a
na sobie ten sam ciemnogranatowy zimowy p�aszczyk, si�gaj�cy jej do po�owy ud, w jakim spotka� j� w ci�gu dnia, i t�
sam� czapk� na g�owie.
Zasta�a go na wp� �pi�cego - ni to le��cego, ni to siedz�cego na ��ku - opartego o �cian� i przykrytego w�asnym
ko�uchem. Z zimna popad� w odr�twienie, fizyczne i psychiczne. D�ugo dochodzi� do siebie, nie mog�c rozprostowa�
przemarzni�tych do szpiku ko�ci r�k i n�g.
- Nie wstawaj - powiedzia�a Anka. - Ja wskocz� do ciebie!
Zgrabnym ruchem zzu�a kozaczki, zrzuci�a na pod�og� p�aszcz i wskoczy�a na ��ko. Witek odchyli� po�� ko�ucha i
dziewczyna zanurkowa�a w zimn� i ciemn� czelu��.
Jej cia�o nie ogrzewa�o go ani troch�. Wr�cz przeciwnie: czu� si�, jakby kto� do jego boku przy�o�y� ok�ad z lodu.
Zacz�� dr�e� na ca�ym ciele, nie mia� jednak �mia�o�ci powiedzie� dziewczynie, by si� od niego odsun�a. Anka
tymczasem szepta�a mu co� do ucha, lecz jego s�uch nie potrafi� posk�ada� jej s��w w zdania i przekaza� ich znaczenia
do m�zgu.
By�o mu coraz zimniej. Zna� dawa�o o sobie tak�e zm�czenie.
Przymkn�� powieki.
Resztk� �wiadomo�ci broni� si� przed snem, ale czu�, �e nie jest w stanie przezwyci�y� wszechogarniaj�cego go
uczucia b�ogiego rozleniwienia.
�piew syren dzia�a� na� wyj�tkowo koj�co. Ze stanu tego nie wyrwa�oby go w tej chwili ju� nic.
Nic?
Nic poza bardzo silnym �wiat�em skierowanym prosto mi�dzy oczy.
Ostatkiem si� rozwar� powieki, ale - o�lepiony - natychmiast zamkn�� je z powrotem. Wtedy poczu� silny b�l,
spowodowany uk�uciem, w ramieniu. Ockn�� si�, lecz d�ugo jeszcze nie m�g� doj�� do siebie. Wolno te� przyzwyczaja�
si� do �wiat�a.
- Nie musi si� pan spieszy� - z oddali dociera� do�, niew�tpliwie ludzki, g�os.
Ale on chcia� si� spieszy�. Podkurczy� nogi i dopiero po chwili dotar�a do� my�l, �e dziwi go fakt, i� mu si� to w og�le
uda�o. Wyprostowa� d�o�, rozprostowa� palce. W jego �y�ach na nowo zacz�a p�yn�� krew.
G o r � c a krew!
Ju� bez wi�kszych obaw otworzy� oczy. W tym momencie czeka�y go dwa zaskoczenia. Nie by� w sam! Nie sam - to
znaczy, �e poza nim i Ank� (pami�ta� doskonale, jak przysz�a), by�o tu jeszcze dw�ch obcych mu m�czyzn. Nie mniej
dziwne wyda�o mu si� jednak, �e wci�� jeszcze znajduje si� w tym samym hotelowym pokoju.
"Dlaczego nie przewie�li mnie do szpitala? Tam na pewno nadawa�bym si� du�o bardziej" - k��bi�y si� w jego g�owie
niezno�ne my�li.
Jeden z m�czyzn, w bia�ym, sterylnym kitlu, pom�g� mu si� podnie��.
Musi pan troch� pochodzi� - wyt�umaczy�.
I chocia� nogi odmawia�y pos�usze�stwa, i gi�y si� w kolanach, to mimo wszystko, zgodnie z sugesti� nieznajomego,
stara� si� stawia� kroki. Bardzo nieporadne. Jakby dopiero uczy� si� chodzi�.
Po chwili pozwolili mu si��� na fotelu, kt�ry do tej pory zajmowa� drugi z m�czyzn. Nie mia� wprawdzie na sobie
munduru, ale bi�a od niego wojskowa czy te� policyjna dystynkcja.
- Kim pan jest? - spyta� "oficer", bo tak ju� zd��y� nazwa� go w my�li.
- Nazywam si� Pilecki. Witold Pilecki - odpowiedzia�.
- Co pan tu robi? - pytania by�y zadawane nie znosz�cym sprzeciwu tonem.
- Tutaj?
- W mie�cie!
- Przyjecha�em - odpar� Witek, nie bardzo rozumiej�c, czego chce od niego nieznajomy.
- Kiedy?
- Dzisiaj! A mo�e... to ju� by�o wczoraj? - Rozejrza� si� po pokoju, ale nigdzie nie zauwa�ywszy zegara, doda�: - Nie
wiem, kt�ra jest godzina... Nie wiem, jak d�ugo spa�em.
- Jak pan trafi� do tego hotelu?
- To jedyny hotel w mie�cie - odpowiedzia� automatycznie s�owami, kt�re, nie wiedzie� dlaczego, wyj�tkowo zapad�y
mu w pami�� - prawda?
- Kiedy� tak - odpar� oficer, ale nie rozwin�� tematu.
Podszed� tylko do ��ka i zrzuci� na pod�og� le��cy na� ko�uch. Jak si� okaza�o, przykrywa� on Ank�, a mo�e raczej -
jej cia�o.
Witold chcia� si� poderwa� z fotela, ale nogi nie by�y w stanie utrzyma� go w pozycji pionowej, i opad� z powrotem na
obszyty zamszem materac.
- Co jej jest? - zapyta�.
- Nie �yje - odpar� bezceremonialnie oficer.
Ponownie poczu�, jak odp�ywa w nico��. W jednej chwili stan�y mu przed oczyma wszystkie wydarzenia minionego
dnia. Anka, stary profesor, pusty hotel i wizyta dziewczyny o zmroku, a nade wszystko - zimno.
Zimno - kt�rego ju� n i e o d c z u w a �.
Spojrza� na oficera, kt�ry �widrowa� go swym nie mniej od zimna przenikliwym wzrokiem.
- Pan my�li, �e ja-ja j� zabi�em? - wyj�ka� wreszcie.
- Z tego, co mi wiadomo, to w pewnym sensie tak.
- W pewnym sensie?! - powt�rzy� Witold.
M�czyzna przysiad� na brzegu ��ka, tu� obok bezw�adnie le��cego cia�a Anki. Poprawi� niesforne dziewcz�ce
kosmyki, opadaj�ce jej na twarz.
- To mia�o miejsce pi�tna�cie lat temu - wyja�ni�, ale jego s�owa tak naprawd� nic nie wyja�nia�y. - Tak przynajmniej
wynika z akt - doda� po chwili.
- Co si� sta�o?
- Bardzo prozaiczna historia. M�oda, nieszcz�liwie zakochana dziewczyna, porzucona przez ch�opca, kt�ry wyjecha�
do innego miasta, nie daj�c nawet znaku �ycia - oficer odpowiedzia� takim tonem, jakby streszcza� ckliw� romantyczn�
powie�� o wielkiej mi�o�ci, pisan� z my�l� o zakompleksia�ych pensjonarkach z ko�ca XIX wieku. - Otru�a si�!
To, co us�ysza�, wprawi�o Witolda w jeszcze wi�ksze os�upienie. D�ugo zbiera� my�li, nim wreszcie odwa�y� si�
zapyta�:
- Czy ja zwariowa�em?
- Wszystko by na to wskazywa�o, prawda? - Oficer niczego mu nie u�atwia�.
Witold bezwiednie przytakn�� ruchem g�owy, na co jednak nieznajomy - zawodowy �o�nierz czy te� policjant? -
zaprzeczy�.
- Pan nie zwariowa� - stwierdzi�. - Pan po prostu posiad� bardzo rzadki dar.
7.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sceneria zmieni�a si� jak za dotkni�ciem czarodziejskiej
r�d�ki. Chocia� - z punktu widzenia Witolda - by�a to raczej czarna, ani�eli bia�a, magia. W jednej chwili bowiem
powr�ci�y mrok i ciemno��.
I Anka.
Poruszy�a si� na ��ku i wyszepta�a:
- Zimno mi, Wiciu.
Poderwa� si� z fotela i si�gn�� po rzucony na pod�og� przez oficera ko�uch. Przykry� nim dr��c� z zimna dziewczyn�.
Ale i jemu zrobi�o si� ponownie bardzo zimno.
Podszed� do okna i wyjrza� na ulic�, maj�c nadziej�, �e mo�e zobaczy wychodz�cych z hotelu jego niedawnych go�ci,
oficera i towarzysz�cego mu lekarza b�d� te�, tego nie by� pewien, piel�gniarza. Nie �wieci�a jednak �adna latarnia,
wi�c cho� wysila� wzrok, nikogo nie m�g� dostrzec.
- Dlaczego nie ma pr�du? - zapyta�.
- Nie ma? - odpar�a zdziwiona Anka.
- I dlaczego jest tak zimno? - kontynuowa�.
- Przecie� mamy zim� - odpowiedzia�a i by� pewien, �e gdyby m�g� widzie� jej twarz, dostrzeg�by teraz na niej
u�miech. Identyczny, jaki przywdziewaj� matki, kt�rym dzieci zadaj� g�upie lub te� tylko ra��ce oczywisto�ci�
pytania.
- Spotka�em dzisiaj nie tylko ciebie - powiedzia� w ciemno��.
- Nie tylko mnie... - powt�rzy�a dziewczyna, jakby to mia�o dla niej jakiekolwiek znaczenie.
- Pami�tasz profesora Bruecknera?
- To ten staruszek, kt�ry uczy� historii i ani przez chwil� nie rozstawa� si� ze swoj� lask�?
- M�wi�, �e zosta�a zrobiona z ko�ci s�oniowej...
- To mia� by� jeden z tych s�oni, kt�re przyw�drowa�y z Hannibalem z Kartaginy.
- Nikt mu nie wierzy� - stwierdzi� Witold.
- Nie dziw si�. Ta laska musia�aby mie� kilka tysi�cy lat...
- A ile lat ma on? - spyta�.
- Nie pami�tam - odpar�a Anka. - Siedemdziesi�t kilka?...
- Mia� siedemdziesi�t dwa lata, kiedy jeszcze mnie uczy� - wyszepta� Witold. - Dzisiaj powinien mie� ju� prawie
dziewi��dziesi�t.
- Dziewi��dziesi�t?! Co ty m�wisz? - zaniepokoi�a si� dziewczyna.
W absolutnej ju� niemal ciemno�ci, jaka zapanowa�a w pokoju, nie widzia� nic, ale po d�wi�kach, kt�re do�
dochodzi�y, domy�li� si�, �e dziewczyna wsta�a z ��ka. Chwil� p�niej przeczesa�a palcami jego niesforne w�osy. Bi�o
od niej niewyobra�alne zimno, instynktownie wi�c zrobi� krok do ty�u i poczu� w�ynaj�cy mu si� w plecy na wysoko�ci
pasa parapet.
- Mo�e on te� ju� nie �yje? - mrukn��.
- Wiciu, masz dzisiaj wyj�tkowo pod�y nastr�j!... Zamiast si� cieszy�, �e wreszcie jeste�my razem.
- R a z e m?! - krzykn�� i z ca�ych si� odepchn�� dziewczyn� od siebie.
Anka wpad�a na fotel i, potkn�wszy si�, przewr�ci�a na pod�og�.
Nie chcia� mie� z ni� ju� nic wsp�lnego. Zamaszystym ruchem odwr�ci� si� do okna i, w �wietle ulicznej latarni,
dostrzeg� zaparkowany przed budynkiem ma�y bus. Kierowca dopali� w�a�nie papierosa i przez otwarte okno wyrzuci�
go na jezdni�.
- Nie powinien pan reagowa� tak nerwowo - stwierdzi� oficer, kt�ry ponownie znalaz� si� w pokoju.
- A pan jak by zareagowa�? - odpar�. - Skoro ona nie �yje...
- Profesor Brueckner zreszt� r�wnie�. Zmar� przed dwunastoma laty, kilka miesi�cy po przej�ciu na zas�u�on�
emerytur� - wyja�ni� nieznajomy.
Witold opar� si� o parapet. Uwa�nie obserwowa� oficera, kt�ry nagle zacz�� zachowywa� si� bardzo niepewnie.
Ostro�nie wycofa� si� do drzwi i stamt�d wodzi� wzrokiem po pokoju.
- Prosz� mi m�wi�, co si� dzieje - zwr�ci� si� do Witolda.
- A co ma si� dzia�?
- Z dziewczyn�!
Obraz pokoju mimowolnie zasnu� si� mg��. Z tej mg�y wy�oni�a si� posta� Anki. Podnios�a si� z pod�ogi i pe�nymi
strachu i niezrozumienia oczyma t�po wpatrywa�a si� w Witolda.
- Dlaczego to zrobi�e�? - spyta�a.
- Niech pan m�wi! - zza plec�w Anki dobieg� go g�os oficera. - Co si� dzieje? Co ona robi?
Witold czu�, jakby znajdowa� si� w tym samym czasie w dw�ch r�nych miejscach na raz. Tymczasem, szybko zda�
sobie z tego spraw�, najprawdopodobniej by�o dok�adnie na odwr�t: by� w tym samym miejscu w dw�ch r�nych
czasach albo te� - tak� mo�liwo�� r�wnie� zacz�� przyjmowa� do wiadomo�ci - w tym samym czasie w dw�ch r�nych
�wiatach.
Patrzy� na Ank�, a za ni� widzia� posta� oficera.
Dziewczyna dr�a�a z zimna, m�czyzna natomiast ociera� pot z czo�a. On za� nie czu� nic: ani zimna, ani gor�ca - mo�e
znajdowa� si� w strefie neutralnej, przygranicznym pasie rozdzielaj�cym dwa �wiaty. Gdzie nie czuje si� nic.
8.
Kiedy ustabilizowa� w�asne my�li, dziewczyna znik�a. W pokoju pozosta� jedynie oficer.
- Prosz� mi opowiedzie�, co si� dzia�o - zwr�ci� si� przymilnym tonem do Witolda.
- Widzia�em i pana, i j�. W tej samej chwili.
M�czyzna nie okaza� �adnego zdziwienia.
- Tego si� spodziewali�my - stwierdzi� tylko.
- Co si� ze mn� sta�o? - spyta� Witold, opadaj�c mi�kko na fotel. By� wyczerpany. Z trudem zadawa� pytania. Z jeszcze
wi�kszym trudem przychodzi�o mu jednak wys�uchiwanie odpowiedzi.
- Naukowcy - rozpocz�� oficer - dawno ju� odkryli istnienie paralelnego �wiata. �wiata duch�w, czy te�, jak pan woli,
zmar�ych. Starali�my si� kontaktowa� z nim, jak pewnie pan sam pami�ta z dzieci�stwa, w r�noraki spos�b. Jedni
wywo�ywali duchy bior�c udzia� w seansach spirytystycznych przy okr�g�ych stoliczkach, inni u�ywali w tym celu
ksi��eczek do nabo�e�stwa...
- Przecie� to bzdury - przerwa� mu Witold.
- Bzdury? - powt�rzy� oficer. - Ale wierzy pan w �ycie pozagrobowe? - bardziej stwierdzi�, ni� spyta�.
Chcia� odpowiedzie� mu r�wnie ostro, zbeszta� za gadanie g�upot, ale przecie� to, co prze�y�... potwierdza�o s�owa
nieznajomego.
Bior�c oczywi�cie pod uwag� fakt, �e mimo wszystko nie zwariowa�.
- Ten �wiat istnieje, czy to si� panu podoba, czy te� nie - kontynuowa� oficer. - A my szukamy do� wst�pu. Potrafimy
go monitorowa� za pomoc� specjalnego promieniowania. Na sw�j spos�b, "widzimy" ich, chocia� nie rozr�niamy...
Dopiero pan!
- Co - ja?
- Pan ich z o b a c z y � naprawd�! Pan m�g� z nimi rozmawia�!
W miar� snucia tej historii oficer podnieca� si� coraz bardziej. M�wi� z coraz wi�kszym entuzjazmem, chocia� to, co
opowiada�, wydawa�o si� tak nieprawdopodobne.
- Ale czemu ja? - to nurtowa�o teraz Witolda najbardziej.
- Pan znalaz�, oczywi�cie niechc�cy, m�wi�c nieco g�rnolotnie, wrota do ich �wiata - odpowiedzia� jak najbardziej
powa�nie policjant.
- W jaki spos�b?
- Postanowi� pan powr�ci� do miasta swojej m�odo�ci po... - oficer nie m�g� sobie przypomnie�, ile to lat min�o, wi�c
Witold przyszed� mu w sukurs:
- ...pi�tnastu latach.
- W�a�nie. - Potwierdzi� to jeszcze skinieniem g�owy i natychmiast podj�� przerwany w�tek: - Chcia� pan odwiedzi�
ludzi niegdy� sobie bliskich, prawda? - Teraz Witold przytakn�� bez s��w. - Pech (a mo�e szcz�cie?) chcia�, �e ci, dla
kt�rych pan wr�ci�, ju� nie �yj�. Ale o tym nie m�g� pan wiedzie�. Jak jednak mogli�my si� przekona�, nie tylko pan
chcia� ich zobaczy�, ale r�wnie� oni chcieli zobaczy� pana - Oficer na moment, dla dodania efektu, zawiesi� g�os. -
Dlatego wrota zosta�y otwarte!
Witold, wgnieciony w fotel, pr�bowa� na spokojnie posk�ada� wszystkie elementy tej niecodziennej uk�adanki.
Dopiero po d�u�szym milczeniu, kt�rego nie przerywa� tak�e policjant, zapyta�:
- Sk�d wiedzieli�cie, �e wpu�cili mnie do siebie?
- To jest zamkni�ty �wiat. Mo�na ewentualnie, czego pan jest przyk�adem, wej�� do�, nawet b�d�c �ywym, ale na
pewno nie mo�na go opu�ci�. Nasze monitory zarejestrowa�y pojawienie si� nowego "mieszka�ca". To wprawdzie
jeszcze nic nowego. Prosz� jednak wyobrazi� sobie nasze zdziwienie, kiedy w ci�gu nast�pnych kilku godzin nie
otrzymali�my �adnej informacji o zgonie. Postawili�my na nogi wszystkie s�u�by. Przeszukali�my za pomoc� radar�w
wszystkie mieszkania, meliny, ka�dy metr kwadratowy powierzchni... I co si� okaza�o?
- �e nikt nie zmar�... - doko�czy� Witold.
- A je�li nikt nie zmar�, znaczy�o to, �e po raz pierwszy od dziesi�ciu lat, od kiedy trzymamy r�k� na pulsie, musia� do�
przenikn�� kto� z zewn�trz!
- I tak dotarli�cie do mnie...
- Nie by�o to, wbrew pozorom, takie proste. Namierzyli�my pana wprawdzie, ale nadal nie wiedzieli�my, kim pan jest i
gdzie pana szuka�. Dopiero nasi archiwi�ci ustalili pana dane osobowe na podstawie danych "os�b", z kt�rymi pan si�
spotka�. Wiedz�c, �e opu�ci� pan miasto przed pi�tnastoma laty, doszli�my do wniosku, �e trafiaj�c do paralelnego
�wiata, istniej�cego w zasadzie jedynie w pa�skiej wyobra�ni, przeni�s� si� pan w czasie o te pi�tna�cie lat.
Ustalili�my, gdzie jest hotel - w tamtym czasie jedyny w mie�cie - i trafili�my za panem tutaj.
Wszystko wydawa�o si� takie logiczne. W kontek�cie tego, co prze�y�, Witold nie m�g� traktowa� wyja�nie� oficera
jako majacze� chorego psychicznie.
Jeszcze jedna rzecz nie dawa�a mu jednak spokoju.
- Je�eli jestem w tamtym �wiecie... jak to mo�liwe, �e widz� tak�e pana? - zapyta�.
- Pan jest w obu �wiatach na raz - odpar� policjant. - Cho� mo�e bli�sze prawdy by�oby okre�lenie, �e znalaz� si� pan na
ich pograniczu. Jako �ywy, ale zaakceptowany przez zmar�ych, mo�e pan si� porusza� w obu przestrzeniach. Oba
�wiaty istniej� w panu jednocze�nie, a wi�c to, w kt�rym z nich znajdzie si� pan w danej chwili, zale�y tylko i
wy��cznie od stanu pana umys�u.
- Mog� wi�c st�d odej��?...
Gdy tylko sobie to uzmys�owi�, posta� oficera rozwia�a si� we mgle. Zobaczy� za to siedz�c� na brzegu ��ka i
zap�akan� Ank�.
Pochyli� si� nad ni� i delikatnie pog�aska� j� po g�owie.
- Wybacz mi, Aniu - poprosi�.
Dziewczyna nie odpowiedzia�a. Szlocha�a tylko, a jej �zy sp�ywa�y teraz po jego d�oni, natychmiast zamieniaj�c si� w
drobniutkie sople lodu.
Zebra� z pod�ogi buty Anki i, prze�amuj�c op�r dziewczyny, pom�g� jej je za�o�y�. Potem zarzuci� na ramiona p�aszcz,
nie zapominaj�c r�wnie� si�gn�� po sw�j ko�uch.
Bez s�owa wypchn�� j� na korytarz. Zbiegli po schodach na parter i, mijaj�c pusty hol, wyszli na ulic�.
- Dok�d idziemy? - spyta�a.
- Dla ciebie to ju� nie ma �adnego znaczenia - odpar�. - Ale spr�bowa� zawsze warto - doda�.
Przyspieszy� kroku, ci�gn�c dziewczyn� za sob�.
Zdawa� sobie doskonale spraw�, �e b�d� �ledzeni przez oficer�w tajnej - inna przecie� takimi sprawami zajmowa� si�
nie mog�a - policji. Pociesza� go jednak fakt, �e nawet gdyby bardzo chcieli, nie mog� oni w �aden spos�b
interweniowa�...
Po kilkunastu minutach w�dr�wki opustosza�ymi ulicami miasta dotarli do budynku dworca.
Teraz nale�a�oby si� tylko modli� o to, by nadjecha� poci�g. Dok�dkolwiek - pomy�la�, gdy oboje znale�li si� na
pustym peronie.
- Chcesz mnie st�d zabra�? - zapyta�a Anka.
- Je�li tylko oka�e si� to mo�liwe... - odpar�, szepcz�c jej wprost do ucha, cho� nie s�dzi�, by �ywi byli w stanie ich
pods�uchiwa�.
- A je�li nie?
- Wtedy... - przerwa� na moment, bo tak naprawd� sam nie wiedzia�, co mo�e si� w�wczas wydarzy� - wszystko wr�ci
do stanu sprzed mojego pojawienia si�.
- Czyli... znowu odejdziesz?
Nie zd��y� odpowiedzie�, bo w tym samym momencie z oddali dotar� do nich odg�os nadje�d�aj�cego poci�gu.
9.
Podobnie jak wczoraj, tak�e i tym razem, z poci�gu nikt nie wysiad�.
Witold, nie zra�ony tym, ruszy� w stron� jednego z wagon�w. Ank� jakby zamurowa�o w miejscu.
- Chod�! - zawo�a�.
- Wiciu, ja nie mog�.
- Co ty opowiadasz! - krzykn��, w�ciek�y.
Chwyci� j� za r�k� i poci�gn�� za sob�.
Ale dziewczyna nie ruszy�a si� z miejsca.
- Anka! - zawy� niemal bezg�o�nie. W tym jednym s�owie zawar� tyle b�agania, �e nawet najtwardszy kamie� musia�by
p�kn�� pod naporem lito�ci.
Ale nie ona.
Sta� ju� przy wagonie, wspi�� si� na schodki i poci�gn�� za klamk� drzwi, kt�re rozwar�y si� zapraszaj�co.
Dziewczyna zrobi�a krok w jego kierunku.
Poda� jej r�k�.
I w tym momencie poci�g ruszy�. Ich palce po��czy�y si� jeszcze na kr�tk� chwil�, po up�ywie kt�rej nie czu� ju�
jednak w d�oniach nic.
- An-ka! - ca�� swoj� bezsi�� wt�oczy� w to jedno s�owo. Nie pomog�o.
Zawis� na schodach, bij�c si� jeszcze z w�asnymi my�lami: m�g� skoczy�, ryzykuj�c w najlepszym razie z�amaniem
nogi lub r�ki, w najgorszym za� �yciem. M�g� te� spokojnie wej�� do wagonu, by za czas jaki�, du�o lepiej
przygotowany, wr�ci� i podj�� kolejn� pr�b�.
Nim ostatecznie zdecydowa�, dostrzeg� stoj�cego obok, we wn�trzu wagonu, starego konduktora. W jego twarzy,
w�wczas dobrotliwej, teraz czai�o si� z�o.
- Mia�e� swoj� szans�, synu! - powiedzia� twardo, przez z�by, by po chwili kopn�� go w zmarzni�t� d�o�, kt�r� Witold
przytrzymywa� si� por�czy.
Poczu� jeszcze jak upada. Nie w �nieg, ale prosto na oblodzony beton peronu.
Epilog
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Policjant pochyli� si� nad szpitalnym ��kiem, w kt�rym,
nie zdradzaj�c �adnych oznak �ycia, le�a� nieprzytomny Witold. Stoj�cy za jego plecami, ubrany w nieskazitelnie bia�y
fartuch, ordynator chrz�kn�� znacz�co, daj�c jednoznacznie do zrozumienia, �e czas wizyty dobieg� ko�ca.
- Nie wiem, po co tak bardzo upiera si� pan przy tym, by utrzyma� go przy �yciu - stwierdzi� lekarz, kiedy obaj
m�czy�ni znale�li si� na pustym korytarzu.
Gliniarz d�ugo zastanawia� si�, co powiedzie�. Wreszcie, ponaglony nieprzejednanym spojrzeniem doktora, wyduka�:
- Jest pan a b s o l u t n i e pewien, �e on ju� n i g d y nie odzyska przytomno�ci?
- Nie jestem Bogiem, wi�c nie ja podejmuj� decyzje - odpar� zm�czonym g�osem ordynator. - Zapad� w �pi�czk�, z
kt�rej mo�e wyj�� za dwa tygodnie, za dwa lata, a mo�e dopiero... za dwa wieki. Zak�adaj�c, �e jest nie�miertelny...
Na ostatnie stwierdzenie policjant u�miechn�� si� lekko pod nosem, po czym zerkn�� jeszcze raz przez oszklone drzwi
do wn�trza sali - cia�o Witolda spoczywa�o wci�� w tym samym miejscu.
- D�ugo mo�ecie utrzymywa� go tak przy �yciu? - spyta�.
- Do ko�ca.
Oficer delikatnym ruchem g�owy uk�oni� si� na po�egnanie. Chcia� ju� odej��, ale w ostatniej chwili zatrzyma� si� i
odwr�ci�.
- Je�li przebudzi si�...
Nie doko�czy�. Lekarz wszed� mu w s�owo.
- Oczywi�cie! Zawiadomimy pana.
Przytakn�� i ruszy� pustym korytarzem do wyj�cia. Nim jednak zd��y� zacisn�� d�o� na klamce, us�ysza� za plecami
g�os lekarza.
- Czy mo�na wiedzie�, co ten cz�owiek zrobi�?
- Jest pan wierz�cy? - odpowiedzia� pytaniem oficer.
- A jakie to ma znaczenie?
- Prosz� odpowiedzie�!
- Jestem.
- Bo on... by� mo�e... - zastrzeg� si� - znalaz� drog�.
- Drog�?
- Do Boga.
"D o B o g a" - powt�rzy�, ale ju� tylko w my�li, wychodz�c na zat�oczon� ulic�.
Cisza i bezruch. Nie tak Witold wyobra�a� sobie t a m t e n � w i a t.
Nad jego g�ow� straszy� obdrapany sufit. Widzia� go, nie otwieraj�c oczu, bo teraz ju� oczy nie by�y mu potrzebne do
postrzegania.
"Nie wszystek umar�em" - przekonywa�, ale sam nie wiedzia�, kogo.
Nie mia� cia�a, mia� za to umys� - tego jednego by� pewien. Umys�, przez kt�ry co rusz kto� przechodzi�.
Czu� si� jak otwarta na o�cie� brama.