Plowman Christian - O krok za daleko
Szczegóły |
Tytuł |
Plowman Christian - O krok za daleko |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Plowman Christian - O krok za daleko PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Plowman Christian - O krok za daleko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Plowman Christian - O krok za daleko - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Książkę tę dedykuję Maxowi i Vinnie – mam nadzieję, że teraz zrozumiecie
– oraz Albie i Amelii (małym agentom!), a także DGB
Strona 4
Od autora
Wszystkie wydarzenia w tej książce są prawdziwe. Zmieniłem nazwiska i cechy
charakterystyczne większości bohaterów oraz niektóre miejsca akcji, nie opisałem
natomiast wielu metod pracy policji i starałem się nie ujawnić poufnych informacji.
Nie chcę przeładowywać tekstu nadmiarem terminologii policyjnej i akronimów,
warto jednak przybliżyć dla jasności kilka terminów, ponieważ ich znajomość jest
niezbędna.
Zaczniemy od „tajnego funkcjonariusza” (undercover officer, UC lub UCO).
Termin ten określa kogoś, kto działa pod przybranym nazwiskiem, by zebrać dowody
przeciwko przestępcom. Gdy pracowałem po cywilnemu, zwykli ludzie, podobnie jak
media, nazywali nas „tajniakami”. Tajni funkcjonariusze nie mają radia, pałek ani
legitymacji policyjnych. Podczas pracy są innymi ludźmi i nie chodzi tylko o cywilne
ubranie. Nie mają w samochodach niebieskich świateł i nie jeżdżą na sygnale.
Całkowicie zakamuflowani żyją w innym świecie, pod innymi nazwiskami
i adresami, nie żyją swoim życiem. Pełny odlot, co?
Drugim rodzajem tajnego funkcjonariusza jest specjalista od zakupów
kontrolowanych (test purchase officer, TP lub TPO). Kupuje on – lub ona – na ulicach
małe ilości narkotyków (takich jak crack, kokaina czy heroina), aby zebrać dowody
przeciwko dilerom narkotykowym. TPO może również podawać się za prostytutkę
lub udawać pijaną potencjalną ofiarę rabunku. Tego typu praca sytuuje się o stopień
niżej w hierarchii policyjnej i z pewnością jest mniej prestiżowa niż praca UCO,
którzy często lekceważą TPO i patrzą na nich z góry. Niewielu UCO pracuje
jednocześnie jako TPO, choć wielu TPO aspiruje do zostania UCO. Nie zanudziłem
jeszcze? TPO nie mają radia ani legitymacji policyjnych, fałszywych tożsamości,
wynajętych mieszkań ani samochodów zarejestrowanych pod przybranym
nazwiskiem – żadnej z mnóstwa rzeczy, które są do dyspozycji UCO. Z drugiej strony
TPO często spędza na ulicy zaledwie pół godziny i już dokonuje zakupu narkotyków,
podczas gdy niektórzy tajni funkcjonariusze żyją z fałszywą tożsamością niekiedy
całymi latami.
SO10 (Specialist Operations), SCD10 (Specialist Crime Directorate), Covert Ops,
czy jakkolwiek to nazwiemy, są uważane za elitę Met (Metropolitan Police, policja
londyńska). Jest to mały wydział, do którego zadań należą, między innymi: szkolenie
funkcjonariuszy dokonujących zakupów kontrolowanych, nadzorowanie i doradztwo
przy tajnych operacjach, rekrutacja, szkolenie i prowadzenie tajnych funkcjonariuszy
w Londynie, w całym kraju i za granicą oraz kierowanie tajemniczą, elitarną Full-
Strona 5
Time Undercover Unit (tajną jednostką pracująca w systemie ciągłym), zwaną też
jednostką infiltracyjną.
Trzon SO10 stanowi małe biuro w New Scotland Yardzie, zatrudniające kilku
detektywów sierżantów (detective sergeants, DS), którzy doradzają i nadzorują tajne
działania, dobierają funkcjonariuszy do poszczególnych zadań, a także monitorują
i oceniają ich poczynania oraz sytuację.
Szkolą oni również funkcjonariuszy dokonujących zakupów kontrolowanych
i prowadzą kursy z tego zakresu. Ostatnio zmieniły się sposoby rekrutacji, system
szkolenia i nazwy kursów, podstawowe reguły pozostały jednak takie same.
Wyświechtany dowcip mówi, że biuro SO10 jest zbyt małe, by pomieścić wybujałe
ego członków zespołu. Często są oni żenująco aroganccy i niegrzeczni dla osób
z zewnątrz (czyli niebędących tajnymi funkcjonariuszami), a także dla starszych
oficerów i doświadczonych TP. Nawet jako samodzielny tajny funkcjonariusz
z siedmioletnim doświadczeniem byłem często lekceważony i traktowany
z wyższością, zwykle przez ludzi, którzy mieli ułatwiać mi pracę. Znaczną większość
zespołu SO10 stanowią potężni biali faceci po czterdziestce, z ogolonymi głowami.
Funkcjonują w atmosferze zastraszenia i maczyzmu, w której codziennością są
niewybredne żarty, drwiny i uwagi niemające nic wspólnego z polityczną
poprawnością. Niektórzy funkcjonariusze są po prostu niegrzeczni i ten styl bycia
utrzymuje się od założenia tej tajnej jednostki. Podejmowano niezliczone próby
zmiany takiego stanu rzeczy, lecz bez powodzenia. Ludzie ci uważają się za elitę i nie
bez racji. Niektórzy z nich znajdowali się w sytuacjach, które trudno sobie nawet
wyobrazić, i wybrnęli z nich tylko dzięki zimnej krwi i przytomności umysłu.
Ulubione marki tej ekipy to Stone Island i Prada Sport z niewielkim dodatkiem
North Face, a czasem może Ralpha Laurena lub Armaniego. Na porządku dziennym
są grube bransolety i rolexy oraz przydziałowy akcent z południowo-wschodniego
Londynu; bez końca mówi się o „masakrach” (aresztach), „bębnach” (domach)
i „kapusiach” (informatorach). Czasami przypomina to parodię scen z serialu The
Sweeney. Wszyscy detektywi sierżanci z tego zespołu są doświadczonymi tajnymi
funkcjonariuszami, choć niektórzy nie pracowali od lat. Raczą się nawzajem
opowieściami o brawurowych wyczynach, zwykle próbując wykazać wyższość nad
rozmówcą.
Biuro ma do dyspozycji samochody, naturalnie tylko wysokiej klasy – range
rovery, bmw i audi. Detektywi sierżanci mają dużo swobody i potężne wpływy
w świecie operacji specjalnych. Prowadzą szkolenia na całym świecie i często latają
odrzutowcami do egzotycznych miejsc. Zawsze odnosiłem wrażenie, że każdy
przejaw niedostosowania się do zasad obowiązujących w ich środowisku, każda
oznaka słabości, spotka się z nieprzychylną reakcją. Okaż choćby odrobinę
Strona 6
wrażliwości, a możesz pożegnać się z karierą w operacjach specjalnych.
Ta książka opowiada o mojej brzemiennej w skutki wędrówce po tych
niebezpiecznych rejonach.
Strona 7
Prolog
Szedłem ulicą i rozmawiałem z Alanem, czując, że dwie dychy w mojej brudnej
dłoni robią się cieplejsze. Z każdym krokiem coraz wyraźniej docierał do mnie smród
brudu i moczu z moich zabłoconych dżinsów. Wystrzępione sznurowadła zdartych
reeboków wlokły się za mną po chodniku.
Włóczyliśmy się bez celu, tęskniąc do następnej działki. Alan powiedział, że może
będziemy musieli poczekać chwilę w mieszkaniu, do którego się wybieraliśmy.
Skrzywiłem się i zapaliłem papierosa. Alan głośno przywitał się z dziewczyną idącą
niepewnym krokiem z naprzeciwka. Wychudzona, o nieobecnym spojrzeniu oczu
z czerwonymi obwódkami, była najprawdopodobniej dziwką sprzedającą się za crack.
– Idziesz do D? – zapiszczała.
– No – odparł Alan. – Coś się szykuje?
– Za minutę, tak myślę – odparła, spluwając na chodnik. Spojrzała na mnie
i wymamrotała powitanie, przyglądając się moim długim cienkim włosom,
zmęczonym oczom, czerwonemu nosowi, owrzodzonym ustom i palcom o brudnych
paznokciach.
– Dasz szluga? – zapytała.
– Jasne – odparłem, wyciągając wymiętą paczkę bensonów.
Wyjęła jednego, przypaliła zapalniczką wyciągniętą z kieszeni krótkiej skórzanej
kurtki i po prostu odeszła bez słowa pożegnania. Szybko ruszyliśmy przed siebie.
Alan sapał, próbując złapać oddech. Nie chcieliśmy stracić tej dostawy.
– Co bierzesz, Al? – zapytałem.
– Wszystkiego po trochu.
– Ja też.
Skręciliśmy w boczną ulicę i znaleźliśmy się przed sześciopiętrowym
galeriowcem.
– Nie mów – rzuciłem. – Ostatnie piętro?
– Tak, synu – uśmiechnął się Alan.
Z niemałym wysiłkiem wspięliśmy się zimną, wilgotną i ciemną klatką schodową
na samą górę. Przeszliśmy galerią. Patrząc na nas, bez trudu można było zgadnąć, że
zdążamy do mieszkania numer 36, którego okna miały odrapane, łuszczące się ramy,
a drzwi nosiły charakterystyczne uszkodzenia po policyjnych taranach.
Strona 8
Jak zawsze w tego rodzaju sytuacjach poczułem mdłości, strach przed nieznanym,
przed tym, co czeka mnie za tymi drzwiami.
Wiedzieliśmy, że facet rządzący tym miejscem znany jest z tego, że bije po twarzy
ludzi, którzy mu się nie spodobają. Na szczęście Alan był tu już wcześniej kilka razy,
teoretycznie więc nie powinniśmy mieć problemów.
Mój towarzysz mocno zapukał. Po chwili usłyszeliśmy zgrzyt zamka. Drzwi
otworzył masywnie zbudowany czarny chłopak. Skinął tylko głową, weszliśmy do
frontowego pokoju.
Naszym oczom ukazał się, oględnie mówiąc, obraz nędzy i rozpaczy. Niewiele
osób spoza środowiska uzależnionego od ciężkich narkotyków marginesu
społecznego zrozumiałoby tę scenę. W pokoju siedziało i stało około piętnastu
ćpunów, wszyscy czekali na przybycie D z towarem.
Ostrożnie usiadłem na pustej, brudnej podłodze. Nie było żadnych mebli.
W pokoju panowały ciemności, ponieważ do okien, jak to w domach komunalnych,
przymocowana była gęsta krata, przez którą wpadało niewiele światła dziennego.
Poza nim ciemności rozświetlały tylko płomienie zapalniczek, gdy ludzie przypalali
papierosy lub fajki z crackiem.
Wszyscy rozmawialiśmy tylko o jednym – o narkotykach. Hera czy crack, brązowe
czy białe, jedno lub drugie, czy może wszystkiego po trochu? Tylko to nas
obchodziło. Snuliśmy niekończące się rozważania o jakości, cenie, paleniu,
zdobywaniu, różnicy między prochami tutejszymi a tymi z West Endu. Przez około
dwóch godzin tworzyliśmy coraz bardziej zdesperowaną bandę nieodpowiedzialnych
próżniaków, wspólnotę rozbitków życiowych.
Czarny gość przy drzwiach był bez końca dręczony pytaniami.
– Gdzie jest D?
– Długo jeszcze?
– Kiedy on tu będzie?
Jego odpowiedź brzmiała niezmiennie:
– Wkrótce.
Niektórzy, bardziej ustosunkowani, dzwonili do D z pytaniem, gdzie się podziewa,
a potem uspokajali zniecierpliwionych klientów radosnym:
– Pięć minut. Będzie tu za pięć minut.
D, jak się wydawało, był dobrym marketingowcem, rozumiejącym zasadę popytu
i sprzedaży; wiedział, że im dłużej jego klienci będą musieli czekać, tym więcej
potem kupią.
Strona 9
Mijało pięć minut, potem następne pięć. W końcu w zgromadzonym tłumku
rozszedł się szmer.
– On tu jest, on tu jest.
Już niedługo niczego nam nie będzie brakowało. Szczęście było blisko.
Usłyszeliśmy szczęk zamka, trzask otwieranych drzwi. Wszedł wysoki, przysadzisty
czarny facet, około dziewiętnastoletni, w typowym „mundurku” ulicznym, czyli
w czapce bejsbolowej New Era, dresie Nike i butach Air Force One. W grupie
zapanowała nerwowość, wszyscy wstali, zaczęły się przepychanki. Obowiązywał
jednak nieformalny system kolejkowy – pierwszeństwo mieli ci, którzy byli tu
najdłużej, a wśród nich Alan i ja. Dość szybko stanęliśmy przed D i podałem mu
przepocone banknoty dziesięciofuntowe.
– Po jednym z każdego, bracie – powiedziałem.
Wziął gotówkę i otworzył lewą dłoń, pokazując 40 malutkich pakuneczków, każdy
wielkości grochu, niektóre zawinięte w niebieski plastik, inne w przezroczysty, aby
można było odróżnić heroinę od cracku.
– Daj większe porcje, bracie – poprosiłem, gdy D wybierał po paczuszce z każdego
koloru. Uradowany włożyłem wszystko do kieszeni i czekałem, aż Alan dokończy
transakcję. Gdy tylko dostał swoje prochy, rozległo się głośne walenie w drzwi.
Pilnujący ich facet od razu wpuścił gościa, krótko obciętą kobietę o wymizerowanej,
ziemistej, spoconej twarzy – gołym okiem było widać, że jest uzależniona. Z trudem
łapiąc powietrze, ledwie przytomna wyrzuciła:
– Policja! Gliny są tutaj!
Te słowa jeszcze wisiały w powietrzu, gdy drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów.
W ułamku sekundy do środka wpadła horda glin, krzyczących i wrzeszczących.
Kazali wszystkim pokazywać ręce. W mundurach wydawali się ogromni. Niektórzy
z obecnych odmówili i zostali powaleni na podłogę. Wśród hałasu i zamieszania
wcisnąłem się do kąta z podniesionymi rękoma i nerwowo rozglądałem się dookoła,
bliski sfajdania się ze strachu. Potężny gliniarz w hełmie z osłoną na oczy
i w kominiarce złapał mnie za lewą rękę i ją wykręcił.
– Na podłogę! – ryknął i zmusił do położenia się twarzą do ziemi.
Cholera, pomyślałem. Przydusił mnie kolanami i skuł ręce na plecach. Policzek
miałem mocno przyciśnięty do brudnych desek, czułem na skórze kurz i piasek.
Walcząc o oddech, boleśnie świadomy swej bezradności próbowałem trochę się
poruszyć, ale wielki gliniarz usiadł na mnie mocniej, krzycząc:
– Przestań stawiać opór!
Zacisnął kajdanki, tak że poczułem ostry ból w rękach.
Strona 10
– Rany! Dlaczego, do cholery?! – krzyknąłem. – Alan, co oni robią?
– Spokojnie, synu, spokojnie! – odkrzyknął Alan.
– Zamknij się, do cholery! – rzucił natychmiast jeden z tych, którzy trzymali
Alana.
Wielki glina przeszukał moje kieszenie i znalazł starą nokię 3310, którą rzucił na
podłogę tak, że wypadła bateria. A potem oczywiście trafił na skarb – warte
dwadzieścia funtów paczuszki z heroiną i crackiem. Nie widziałem twarzy tego
człowieka, ale wyczuwałem jego złośliwą satysfakcję.
– Jesteś zatrzymany, stary. Posiadanie. Klasa A.
Jeszcze mocniej zacisnął kajdanki, aż skrzywiłem się z bólu, a mój policzek wbił
się głębiej w podłogę. Teraz już wszystko mnie bolało. Tego nie było w planie.
Zapowiadał się zmarnowany dzień.
Pieprzony kutas, pomyślałem. Czy on, do cholery, nie wie, że jestem jego kolegą?
Strona 11
1
Dorastanie
Miałem na sobie krótkie szare spodenki, szare skarpetki i starannie wyprasowaną
zieloną bluzę z odznakami skautowskimi. Przed wyjściem z sali parafialnej
poprawiłem sznur i chustę. Ponieważ zamierzałem wrócić do domu bocznymi
ulicami, łapczywie wepchnąłem do ust gumę do żucia, kupioną za dwie
dziesięciopensówki znalezione pod łóżkiem mamy.
Zabłądziwszy przypadkiem na High Street, zobaczyłem tabuny biegnących
policjantów; niektórzy byli w rzadko widywanych hełmach z osłonami. Zauważyłem
też spadające przed nimi race i grupę ludzi, głównie czarnych, obrzucających
gliniarzy wyzwiskami.
Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, jak to bywa z ośmiolatkami, beztrosko
pobiegłem w podskokach do domu. Przecisnąłem się przez blokadę z policyjnych
transporterów opancerzonych, ruszyłem na Broad Lane, a potem skręciłem na prawo
w West Green Road.
Gdy szedłem po niej spacerkiem, słyszałem huk i brzęk rzeczy spadających na
ziemię za moimi plecami. Świnie, pomyślałem, choć zupełnie nie wiedziałem, o co tu
chodzi. Do tej pory miałem do czynienia z policją tylko wtedy, gdy jako pięciolatek
zostałem okradziony i gdy wraz z kolegą, Michaelem, rzucałem w policjantów
kasztanami podczas marszów ruchu na rzecz rozbrojenia atomowego w śródmieściu
Londynu, bardzo częstych w owym czasie, organizowanych między innymi przez
matkę Michaela, hipiskę i lewaczkę. Uważałem, że to tylko niezła zabawa, naprawdę.
To była Tottenham. Mój dom. Zamieszki zobaczyłem później w wiadomościach
telewizyjnych. W tym okresie – a nie zawsze tak bywało w moim dzieciństwie – stać
nas było na telewizor, choć tylko czarno-biały.
Pierwszą przyczyną zamieszek była śmierć czarnoskórej kobiety, imigrantki
z Karaibów nazwiskiem Cynthia Jarrett, która zmarła na atak serca w czasie
przeprowadzanej przez policję rewizji w jej mieszkaniu w bloku komunalnym
Broadwater Farm. Sytuacja stała się naprawdę poważna, gdy następnego dnia życie
straciła druga osoba – posterunkowy Keith Blakelock, zamordowany nożami
i maczetami przez bandę około pięćdziesięciu młodych opryszków, gdy upadł,
próbując wycofać się pod naporem motłochu. Był pierwszym funkcjonariuszem
zabitym podczas rozruchów ulicznych w Brytanii od 1833 roku.
Jako dzieciak ledwie zdawałam sobie sprawę, że to wszystko dzieje się pod moim
Strona 12
nosem. Nie znałem Broadwater Farm, choć mieszkało tam kilku moich kumpli
z podstawówki. Danny i Tyrone nadal spotykali się jednak ze mną w soboty
w centrum handlowym Wood Green, by pogadać i pozachwycać się pulowerami
Gambicciego, kurtkami Pierre Cardina, dresami Sergio Tacchiniego i butami Diadory
w tamtejszych sklepach. Nie wydawali się zaniepokojeni zamieszkami, więc ja też się
nimi nie przejmowałem.
Trzy lata później szedłem tą samą West Green Road, dumny z nowego mundurka –
wyprasowanych spodni, krawata i marynarki w fioletowo-czarne paski. Dla
miejscowych chłopaków było oczywiste, że nie chodzę do szkoły w tej okolicy.
Trzech takich podeszło do mnie, a gruby prowodyr uderzył mnie w twarz.
– Pieprzony wyelegantowany piździelec – rzucił.
Wstrząśnięty bardziej spoliczkowaniem niż językiem tego typka, wyjąkałem:
– C… c… co?
– Do jakiej pedalskiej szkoły chodzisz, kurwa? – zapytał przy wtórze gwizdów
i drwin koleżków.
– Nie rozumiem – odparłem nerwowo, próbując go wyminąć.
– Pieprz się, mały pedale – splunął ze złością, po czym wepchnął mnie w żywopłot
i odbiegł ze śmiechem. Czerwony na twarzy i zalany łzami bałem się, że podarłem
marynarkę – a można było ją było kupić tylko u Harrodsa – na którą moja mama tak
ciężko pracowała.
Mama przywykła do tego, że musi ciężko pracować, by mnie i siostrze niczego nie
brakowało. Rodzice rozwiedli się, gdy miałem trzynaście lat. Tata, który został
później znanym rzeźbiarzem, zostawił nas; widziałem go od tego czasu zaledwie trzy
lub cztery razy. Mama miała szesnaście lat, gdy mnie urodziła. Początkowo
mieszkaliśmy w Lewes w hrabstwie Sussex, potem przeprowadziliśmy się do
Leicester, gdzie mój tata studiował sztukę. Dopiero gdy ukończył studia,
zamieszkaliśmy w Londynie.
W ten sposób Tottenham stała się moim miejscem do życia. Czułem się bardzo
szczęśliwy i uprzywilejowany, chodząc do jednej z najlepszych prywatnych szkół
w Londynie. Dostałem stypendium dla zdolnych uczniów. Na co dzień musiałem
jednak mierzyć się z wszelkiego rodzaju paradoksami, bo przecież moi koledzy
szkolni należeli do bogatej elity, a po lekcjach wracałem do innego, znacznie
uboższego świata. Pamiętam, że nie raz szukaliśmy między deskami podłogi i pod
kanapą monet, za które można by kupić coś na kolację.
Nawet gdy przeprowadziliśmy się do Islington (właściwie do Newington Green,
bardziej Hackney niż Islington), tego rodzaju problemy codziennie dawały o sobie
Strona 13
znać. Zapraszano mnie na przyjęcia i bar micwy do domów przyjaciół w Hadley
Wood i Chelsea, wspaniałych domów z basenami i jaccuzi; często rodzice tych
przyjaciół podwozili mnie swymi rolls-royce’ami i mercedesami. Potem wracałem do
domu, zdejmowałem buty Nike (mama rujnowała się na nie, ale dzięki temu
przynajmniej uznawano, że jestem „cool”) i snułem smętne marzenia o życiu takim,
jakie wiodą moi szkolni koledzy.
Tak upłynęły moje szkolne lata. Nie były szczególnie trudne, obyło się bez
większych zmartwień. O wiele gorsze rzeczy spotkały mnie później. A mama starała
się ze wszystkich sił dla mnie i moich dwóch sióstr. Gdy byłem starszy, dorabiałem
w soboty i niedziele. Pod koniec szkoły średniej miałem dużą grupę przyjaciół
i spędzałem mnóstwo czasu na robieniu tego, co zwykle robią młodzi ludzie –
paliłem, uprawiałem seks, zażywałem narkotyki, upijałem się, robiłem z siebie
głupka. Nic nadzwyczajnego.
Sądzę, że umiejętność dostosowania się do szkoły i dogadania się z chłopcami,
w większości pochodzącymi z bardzo zamożnych rodzin, połączona z instynktem
przetrwania, który wykształciłem na ulicach Tottenham i Newington Green (wiele
razy wracając do domu, musiałem kryć się ze strachu, że miejscowe chłopaki
zauważą mnie w moim „wyelegantowanym” mundurku) pozwoliła mi nawiązywać
naprawdę dobre kontakty z większością ludzi. Bez wątpienia dzięki temu w dorosłym
życiu okazałem się dobry w pracy. Oznaczało to jednak również, że stałem się swego
rodzaju outsiderem, nigdy nie przynależałem na dobre do żadnej grupy, z żadną się
nie utożsamiałem.
Miałem duże zdolności do języków (szczególnie łatwo przychodziła mi nauka
rosyjskiego i francuskiego), dlatego po maturze wstąpiłem na University of London
School of Slavonic and East European Studies. Doskonale się tam bawiłem.
Opuszczałem wiele zajęć i spędzałem mnóstwo czasu w barze college’u, gdzie,
zgodnie ze słowiańskim duchem, serwowano szeroki wybór wódek z krajów bloku
sowieckiego. Przyjemności związane z ciągłym odwiedzaniem tego miejsca szybko
niestety zbladły, wkrótce pojawiła się nuda, zacząłem więc tęsknić za jakąś odmianą.
W przypływie młodzieńczej porywczości rzuciłem uczelnię i wyjechałem do pracy
w Disneylandzie pod Paryżem, gdy tylko go otworzono w 1992 roku.
Zauważyłem ogłoszenie w „Standardzie” i pognałem na rozmowę kwalifikacyjną
do Bayswater, nie wiedząc, co mnie czeka. Nie miałem pojęcia, jakiego rodzaju
rozmowy się spodziewać ani o jakie zajęcie chodzi. Sądziłem, że szybko odpowiem
na kilka pytań, a po kilku tygodniach wyjmę ze skrzynki list z wiadomością.
Już około dziesięciu minut po przyjeździe rozmawiałem z komisją rekrutacyjną.
Sprawdzono mój stopień znajomości francuskiego (zaskakujące, że płynny francuski
nie był wymagany), a po kolejnych dziesięciu minutach wyszedłem z umową o pracę
Strona 14
na czas nieokreślony, z pensją 6500 franków miesięcznie; zaczynałem za pięć dni.
Praca we Francji była przyjemna, a życie beztroskie – niczym na uczelni, tylko bez
nauki. Świetnie się bawiłem. Po mniej więcej pół roku poznałem Jane. Zaczęliśmy się
spotykać i razem wróciliśmy do kraju. Imałem się rozmaitych zajęć bez perspektyw,
bez realnych szans na osiągnięcie czegoś w życiu. Nie miałem nic przeciwko pracy
w pizzerii przy Oxford Street, gdzie zarabiałem marne grosze za długie godziny
harówki i skąd wracałem do domu, śmierdząc przypaloną oliwą i potem grubego
tureckiego szefa kuchni, przenikającym każdy centymetr pomieszczenia.
Nie miałem poczucia, że się marnuję, karmiąc turystów przy Oxford Street, jestem
jednak pewny, że mama uważała inaczej. Gdy wracałem po dwunastogodzinnej
zmianie, cuchnący tłuszczem, często widziałem w jej oczach niepokój.
Od czasu do czasu nachodziła mnie myśl, że potrzebuję jakiegoś katalizatora,
czegoś, co kopnie mnie w tyłek i zmotywuje do znalezienia prawdziwej pracy. I stało
się – w 1994 roku Jane zaszła w ciążę, a ja uznałem, że pora dorosnąć, wziąć
odpowiedzialność za swoje życie i znaleźć uczciwe zajęcie. Takie, które daje widoki
na przyszłość, ale ciekawe. Obawiałem się, że nie dojrzałem jeszcze do ojcostwa.
Szczerze mówiąc, nadal tak uważam. Wciąż jeszcze nie całkiem dorosłem, zdarza mi
się stroić fochy, mam skłonność do dziecinnych zachowań, które często budzą
zdenerwowanie lub irytację. W tamtym czasie przypuszczałem, że jeśli znajdę
„dorosłą” pracę, automatycznie stanę się odpowiedzialnym, dorosłym człowiekiem.
Rodzina Jane miała silne związki z policją. Jej wuj pracował w Met, w ochronie
rodziny królewskiej. Nosił broń. To już lepiej! Tylko czy to ciekawe? Nie wiedziałem,
że w rzeczywistości jego praca była nudna, niewiele miał do czynienia z ludźmi,
a postrzelać mógł sobie raz do roku, podczas testów sprawdzających umiejętności.
Jeśli chodzi o zatrzymania, znał z doświadczenia tylko zatrzymanie akcji serca.
Zacząłem zastanawiać się nad karierą w policji i szukać informacji, głównie
w serialu stacji ITV, The Bill. Wyobrażałem sobie, że należę do policyjnej jednostki
specjalnej i ubrany w niebieski kombinezon wskakuję na maski samochodów,
wymachując bronią maszynową, po czym łapię brutalnych przestępców. Tak, to było
coś dla mnie. W dzieciństwie napatrzyłem się na seriale o gliniarzach (zwłaszcza
amerykański CHiPs), teraz nabrałem zamiłowania do broni palnej, złożyłem więc
podanie o przyjęcie do Metropolitan Police, policji londyńskiej.
Podanie rozpatrywano ponad półtora roku. W tym czasie regularnie chodziłem do
siłowni, zdeterminowany, by zdać obowiązujący wtedy test sprawnościowy,
i z zazdrością przyglądałem się mijanym gliniarzom i przejeżdżającym wozom
policyjnym. Dużo czytałem – nie istniał jeszcze luksus w postaci internetu – przede
wszystkim książki o policji (do moich ulubionych należały Talking blues Rogera
Strona 15
Graefa i Watching the Detectives Andrew Browna). Lektura tych książek nieco mnie
zaniepokoiła. Nigdy nie zetknąłem się ze środowiskiem ludzi napakowanych
testosteronem, gdzie rządzą siła i przemoc. Byłem człowiekiem łagodnego
usposobienia, spokojnym, absolwentem dobrej szkoły i denerwowała mnie sama myśl
o kontakcie z agresywnym aresztantem oraz o kawałach zwyczajowo robionych
nowicjuszom na wielu londyńskich komisariatach.
Mimo to bardzo pragnąłem zerwać z etykietką eleganckiego, układnego
inteligenta, wychowanka ekskluzywnej szkoły. Zawsze czułem się z tym niezbyt
dobrze, przede wszystkim dlatego, że wcale nie byłem elegantem z wyższych sfer.
Wolałem, choć może to trochę dziwne, by postrzegano mnie raczej jako człowieka
pracy, a przy tym musiałem utrzymać rodzinę, czekałem więc na list, w którym
podana zostanie data rozmowy kwalifikacyjnej i budzącego postrach testu
sprawnościowego.
Gdy w końcu nadszedł ten dzień, udałem się do Hendon Police College, gdzie
ogromne wrażenie zrobił na mnie widok rekrutów, wyglądających elegancko
i oficjalnie w nowych niebieskich mundurach z serży. Niektórzy z nich paradowali
dumnie po szkole, demonstrując długie akrylowe pałki i kajdanki (nowość w owym
czasie). Stanowczo pragnąłem zostać jednym z nich!
Zdałem test sprawnościowy – ledwie, ledwie. Nie do wiary, ale zdołałem zrobić
czterdzieści pompek na minutę. Z dumą donoszę, że poza tym uzyskałem jeden
z najniższych zanotowanych wyników w „teście rozciągliwości”. Nigdy nie byłem
przesadnie sprawny.
Po teście sprawnościowym wszystkich kandydatów po kolei przepytywała komisja
złożona ze starszych oficerów policji. Wydawało się, że rozmowa poszła mi jak po
maśle. Wszystkim nam polecono zostać po rozmowie, ponieważ przed końcem dnia
mieliśmy się dowiedzieć, czy nam się powiodło, czy też nie. Jako mieszkaniec
śródmieścia Londynu byłem ostatni w kolejce. Po godzinie czekania w zimnym,
cuchnącym papierosami pokoju poinformowano mnie, że zdałem i wkrótce zostanie
mi podana data rozpoczęcia szkolenia w Hendon.
Nie posiadałem się z radości. Byłem też zdenerwowany – bycie gliną wiąże się
z dużą odpowiedzialnością. Od policjanta może zależeć ludzkie życie. Oglądając
odcinki The Bill, myślałem przejęty: O mój Boże, może będę musiał ratować czyjeś
życie albo powiedzieć, co robić w razie niebezpieczeństwa. Nie uważałem, że musi
mi się to udać.
Jako świeżo upieczony tata trochę wydoroślałem. Chyba nie miałem wyboru. Było
to wyzwanie – niełatwe, ale warte trudu. Piszę tę książkę w chwili, gdy znów
zostałem ojcem, wciąż towarzyszą mi więc obawy i naturalne poczucie, że jestem
Strona 16
odpowiedzialny za małego człowieka. Jestem przekonany, że ojcostwo było nie tylko
bezpośrednią przyczyną mojego wstąpienia do policji, lecz sprawiło również, że
stałem się całkiem dobrym policjantem. Bardzo szybko nauczyłem się cierpliwości,
dyplomacji, sztuki komunikowania się i kontynuowania pracy po zaledwie krótkiej
drzemce.
Tak, rozpierała mnie radość. Mając pracę, zyskiwałem stabilizację. Tak to
wówczas postrzegałem. Z pewnością nie myślałem o karierze. Cały mój plan
ograniczał się do tego, że po dwuletnim stażu wstąpię do jednostki zbrojnego
reagowania i spełnią się moje marzenia. A może będę robił coś w wydziale
specjalnym i łapał rosyjskich szpiegów. Niewiele wiedziałem o pracy w Met.
Zakładałem, że spędzę w policji około pięciu lat. Wiedziałem, że łatwo się nudzę i że
w niedługim czasie zapragnę zmiany.
Jakże się myliłem.
Strona 17
2
Na szkoleniu
Ośrodek szkoleniowy Hendon jest miejscem bez wyrazu, zupełnie tak samo,
o ironio, jak niektóre osiedla komunalne, patrolowane przeze mnie po dyplomie.
Wysokie ponure bloki górują nad brzydkim boiskiem, niższe budynki stoją przy
drogach i ścieżkach do biegania. Mieszczą się tam między innymi siłownia, basen
oraz ośrodek szkolenia detektywów, przemianowany teraz niefortunnie na „Akademię
Zbrodni”.
Dotarłem do Hendon z niewielką ilością gotówki w kieszeni, zostawiając w domu
swą drugą połowę i małego synka. Szybko zawarłem przyjaźnie z kolegami
z rocznika i wciągnąłem się w nurt życia szkoły. Nie ujawnię szczegółów szkolenia,
ale zaskoczyło mnie to, jak dobrze się bawiliśmy. Od samego początku polubiłem
zajęcia i z przyjemnością uczestniczyłem w scenkach z „czarnymi charakterami”.
Zdziwiło mnie również, że bez trudu przyswoiłem sobie obowiązujące w policji
reguły. Zawsze uważałem się za wolnego ducha, człowieka o liberalnych poglądach,
niepodporządkowującego się łatwo władzy. W Hendon prędko zrozumiałem jednak,
że od chwili wstąpienia do policji, to ona staje się twoim światem. Wraz z innymi
rekrutami szybko w to weszliśmy. Wszyscy przyzwyczailiśmy się do
wyglansowanych butów, krótko ostrzyżonych włosów i hierarchii służbowej.
Mimo że bardzo podobało mi się szkolenie, dwadzieścia tygodni to jednak długi
czas, byłem więc zadowolony, gdy dobiegło końca i powiadomiono mnie, że
ukończyłem je pomyślnie.
Prosiłem o przydział do West End Central, sądziłem bowiem – niemądrze, jak się
okazało – że do tego rejonu należy Oxford Street, na której roi się od turystów, będę
więc mógł zrobić dobry użytek ze swej znajomości języków. Szybko odkryłem, że
West End Central nie obejmuje Oxford Street, a komisariat znajduje się przy Vine
Street, tuż przy Piccadilly, natomiast duży komisariat przy Savile Row jest właśnie
odnawiany. Londyńskie centrum zakupowe znajdowało się więc poza moim rejonem,
cieszyłem się jednak, że będę patrolował między innymi ruchliwe Coventry Street,
Piccadilly i Regent Street.
Kończąc szkolenie, nie poświęcałem zbyt wielu myśli kwestii, co w istocie
oznacza bycie funkcjonariuszem policji. Moje aspiracje nie sięgały daleko,
ograniczały się w zasadzie do spacerowania po ulicach w mundurze. Gdy przyszła
pora na prawdziwą pracę, po raz pierwszy poczułem niepokój. Zacząłem zastanawiać
Strona 18
się nad swoją sytuacją i gdy przyszło do rozważań nad związaną z tą pracą
odpowiedzialnością, ogarnęło mnie przerażenie. Czyjeś życie mogło znaleźć się
w moich rękach. Może będę zmuszony przeprowadzić resuscytację krążeniowo-
oddechową (RKO). Uczono nas tego szczegółowo na szkoleniu, ale czy podołam
temu zadaniu, gdy przyjdzie się z nim zmierzyć? Im dłużej się nad tym
zastanawiałem, tym silniejsze rosło we mnie przekonanie, że jako policjant jestem do
niczego. Opadło mnie zwątpienie w siebie. Czy kompletnie do tego się nie nadaję?
Wstąpiłem do policji, ponieważ wydawało mi się, że bezpieczeństwo to najlepsza
rzecz dla mojej rodziny, i dopiero teraz zacząłem uświadamiać sobie, w co
wdepnąłem. Czy potrafię sprowadzić bezpiecznie z dachu jakiegoś samobójcę? Czy
zdołam opanować nieprzewidywalną sytuację lub w razie potrzeby użyć siły, by
poskromić agresywnego drania? Nie miałem pojęcia, lecz bardzo się bałem.
Kiedy nadszedł pierwszy dzień pracy, uznałem, że nie ma odwrotu, choć zupełnie
nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać.
W chwili, gdy przekroczyłem próg, stało się dla mnie jasne, że komisariat przy
Vine Street to prawdziwy komisariat starego typu. Od razu trafiłem na grubych
sierżantów palących fajki, detektywów w skórzanych kurtkach ze skrętami w ustach
i wymizerowanych posterunkowych, klnących na szwankujące radia lub na zły stan
starych samochodów. To byli doświadczeni gliniarze, wielu miało za sobą ponad
dwadzieścia lat służby, a niektórzy z nich wydawali się naprawdę przerażający.
Pierwsze dziesięć tygodni służby spędziłem na ulicach, cały czas pod okiem
opiekuna. Moich kolegów i mnie łatwo rozpoznawano jako nowicjuszy (tak samo
łatwo rozpoznaje się ich dziś) po błyszczących nowych czarnych butach Hi-Tec
Magnum i nylonowych pasach taktycznych z rozmaitymi pojemnikami. Na szkoleniu
słyszeliśmy opowieści o kierowcach wozów policyjnych, mających w kantynie
własny stół. Szybko przekonałem się, że te opowieści były prawdziwe. Biada
każdemu z nas, kto usiadł przy tym stole lub choćby miał czelność odezwać się do
któregoś ze starszych funkcjonariuszy. Przełożeni zupełnie się nie przejmowali
sytuacją nowicjuszy. Wydawało się, że wręcz nie mam prawa należeć do tego świata.
Po zakończeniu okresu próbnego inspektor powinien wzywać każdego stażystę
i powiadomić go, jak została oceniona jego praca. Mój inspektor, Paul, wydawał się
na pierwszy rzut oka porządnym gościem. Zawsze widziałem go z papierosem
w ustach – w tamtych czasach wolno jeszcze było palić w komisariatach. Czapkę
nosił zsuniętą na tył głowy.
Gdy nadeszła pora zatwierdzenia mnie na stanowisku posterunkowego, wezwał
mnie do raportu. Wszedłem trochę zdenerwowany. Inspektor siedział z nogami na
biurku, w jak zwykle przekrzywionej czapce, krawat miał rozluźniony, z ust zwisał
mu nieodłączny papieros.
Strona 19
– Wszystko u ciebie w porządku, Christian? – zapytał. – Podoba ci się tu?
– Tak, wszystko w porządku, szefie.
– I dobrze. Miły chłopak. No to do roboty.
I tyle.
Szybko zorientowałem się, że Paul nigdy nie chwalił podwładnych ani nie
rozmawiał z nimi ot, tak sobie, ale gdy zasłużyło się na ochrzan, nie żałował sobie. Im
mniej do kogoś mówił, tym lepiej, bo oznaczało to, że tego kogoś lubi.
Odbyłem staż, lecz gdy zacząłem prawdziwą pracę, opadły mnie stres i obawy.
Najbardziej bałem się starć na ulicach.
Istniała jednak niewielka szansa na to, że od razu na początku wydarzy się coś
dramatycznego. Mój zespół pracował na „ranki”, „popołudnia” i „nocki”. Podczas
stażu musiałem wykonywać wszystkie te podrzędne obowiązki w rodzaju parzenia
wszystkim herbaty, robienia tostów w niedziele, odbierania głupich telefonów
o przedawkowaniach i drobnych wykroczeniach, udziału w otępiających patrolach.
Były to zajęcia rutynowe, nudne, ale pozwoliły wdrożyć się do pracy.
Czuję zażenowanie na myśl o głupotach, które robiłem przez pierwszych kilka
miesięcy, takich jak niesłuchanie poleceń wydawanych przez radio, wskutek czego
nie potrafiłem powiedzieć kierowcy, dokąd powinniśmy jechać. Może się to wydawać
mało ważne, lecz tego rodzaju drobne błędy mogą stać się przyczyną większych
problemów. Miałem szczęście, że w okresie moich wyskoków nie wydarzył się żaden
nagły przypadek.
Te kilka pierwszych tygodni pozwoliły mi również przystosować się do
zwyczajów. Było oczywiste, że zanim zostanie się zaakceptowanym, trzeba się
sprawdzić, jednak w sytuacji, gdy nie działo się nic nadzwyczajnego, trudno było
znaleźć po temu okazję. Siedząc z bardziej doświadczonymi funkcjonariuszami
w zadymionej kantynie, słuchałem opowieści o wojowniczych pijakach, bezczelnych
złodziejach sklepowych i uzbrojonych w noże włamywaczach niczym bajek ze świata
całkiem innego niż ten, o którym uczono nas w Hendon. Może było w tych
opowieściach dużo przesady, podejrzewam jednak, że pilnowanie porządku na ulicach
mocno odbiegało od tego, czego uczono nas na szkoleniu. Zdawałem sobie sprawę, że
jeśli chcę zasłużyć na szacunek kolegów, ja również będę musiał uciekać się do
jakiegoś rodzaju przemocy, być może nawet bez istotnej potrzeby.
Nie jestem wojowniczy, nie cierpię przemocy i zawsze wolałem raczej unikać
bezpośredniej konfrontacji, niż do niej dążyć. Nawet uzbrojony w długą policyjną
pałkę wpadałem w przerażenie na myśl, że zostanę zaatakowany lub będę musiał
walczyć. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy znalazłem się w sytuacji, która
Strona 20
uświadomiła mi siłę policyjnych opowieści.
Pewnej nocy byłem na służbie, gdy kolega stażysta imieniem Bob wezwał przez
radio wóz. Przyskrzynił w Soho kłótliwego pijaka. Pojechałem jako pasażer, a moje
zadanie polegało na zrobieniu wszystkiego poza prowadzeniem samochodu, włącznie
z załadowaniem aresztanta na tył furgonetki. W strugach deszczu zatrzymaliśmy się
na Rupert Street, co spowodowało, że grupka ćpunów natychmiast czmychnęła.
Zauważyłem Boba, próbującego ciągnąć brodatego jegomościa potężnej budowy,
który wykrzykiwał coś ze złością w naszą stronę. Niewiele myśląc, bez żadnych obaw
wysiadłem z wozu, złapałem pijaka za ramię, rzuciłem na ziemię, klęknąłem na nim
i założyłem mu kajdanki. Takiego właśnie postępowania z trudnymi klientami uczono
nas na szkoleniu.
Bob, eksżołnierz, był wyraźnie pod wrażeniem. Gdy później tego wieczoru
wróciłem do kantyny, dostałem brawa za bojową postawę.
– Dobra robota, synu – oznajmił jeden z bardziej doświadczonych policjantów. –
Bob mówi, że powaliłeś na ziemię jego aresztanta. Kłótliwy gnojek zasłużył sobie na
to.
– No, najwyraźniej mu się należało – dorzucił ktoś inny. – Dobrze, że tam byłeś.
Bob mówi, że pięknie go załatwiłeś.
Nie przejąłem się zbytnio całą tą sprawą, incydent ten miał jednak wpływ na moją
pozycję na komisariacie. Nagle zostałem przyjęty do zespołu, stałem się jednym ze
swoich. Nikt nie mówił już do mnie „chłopcze” i nie musiałem wykonywać
idiotycznej roboty. W ciągu następnych kilku tygodni opowieść o tym, jak
poskromiłem starego pijaka, stawała się coraz barwniejsza. Powtarzano, jak to
dopadłem go i skułem, ale przedtem wymierzyłem mu na dokładkę parę kopniaków.
Nic takiego się nie zdarzyło, ale tak właśnie opowieści obrastają w rozmaite dodatki,
a ja szybko sobie uświadomiłem, że trzymanie się prawdy nie leży w moim interesie.
To wręcz nieprawdopodobne, jak policjanci potrafią w ciągu kilku rozmów zrobić ze
zwykłego incydentu historię z gatunku fantastyki. W oczach weteranów osiągnąłem
pełnoletność i można mi było zaufać. Od tej chwili przestałem się denerwować,
a zająłem się walką z przestępcami.
Niemal z dnia na dzień z zamkniętego w sobie stażysty stałem się stanowczym
mundurowym gliną. Ku swemu zaskoczeniu, zacząłem lubić tę pracę. Przestałem
marzyć o noszeniu broni i wstąpieniu do jednostki zbrojnej, podobała mi się
natomiast codzienna praca w zespole ludzi, za których z ochotą oddałbym życie.
Wiem, że brzmi to naiwnie i idealistycznie, ale tak właśnie czułem. Kochałem swoją
pracę.
Zacząłem spędzać mnóstwo czasu, patrolując Soho. Zanim odnalazłem się