4726
Szczegóły |
Tytuł |
4726 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4726 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4726 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4726 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Alan Brennert
Stal
O tej porze nocy dolina by�a cicha, ostatnie gwiazdy
l�ni�y blado nad horyzontem, s�oneczny blask wspina� si� na
pobliskie wzg�rza. Ken przesta� patrze� w gwiazdy i
przedzieraj�c si� przez chaszcze ruszy� w stron� chaty.
Ciernie rani�y go w palce, ale krew oczywi�cie nie p�yn�a.
Bosymi, niepokaleczonymi stopami stan�� na ostrych
kamieniach i kawa�kach szk�a. Butelki po coli. Ken z
niesmakiem zebra� od�amki, zwin�� d�o� w pi�� i zgni�t�
szk�o na py�. R�k� wype�nion� �mierciono�nym py�em wybi� w
twardej glinie do�ek i nieszkodliwy ju�, jak mia�
nadziej�, �mie� zakopa� pod ziemi�.
Wreszcie dotar� do chaty czy raczej domku stoj�cego w
rabunkowo niszczonych lasach. �eby nie obudzi� Laney i
dzieciak�w, nie wszed� przez skrzypi�ce drzwi frontowe, ale
podskoczy� do okna na pierwszym pi�trze. Delikatnie je
otworzy�, wsun�� si� do �rodka i korytarzem potruchta� do
sypialni.
Laney w�a�nie wsta�a, odruchowo odgarn�a swoje
siwiej�ce, czarne w�osy. Stary, nerwowy nawyk. Wygl�da�a
prawie tak samo pi�knie jak wtedy, gdy Ken pierwszy raz j�
ujrza�, tyle lat temu, gdy razem pracowali w tej samej
gazecie. Kiedy wszed�, odwr�ci�a si� i u�miechn�a.
- Znowu by�e� w dolinie? - spyta�a.
Skin�� g�ow�. Jej bystre oczy zamgli�y si� smutkiem.
- Dlaczego teraz? Przez ostatnie trzydzie�ci lat nie
my�la�e� o tym. Dlaczego teraz si� przejmujesz?
Podszed� do okna, przyjrza� si� swojemu odbiciu - mocne
rysy, rozczochrane czarne w�osy, g�sto przetykane siwizn� -
na tle ja�niej�cego nieba.
- Nie wiem - powiedzia� cicho. - Nigdy nie my�la�em, �e
to wa�ne. To znaczy, za�o�y�em... to jest moje miejsce i nie
ma znaczenia, gdzie si� urodzi�em ani dlaczego jestem...
taki, jaki jestem.
- A teraz?
Odwr�ci� si� z lekkim u�miechem.
- Teraz chc� wiedzie�.
- Kryzys �redniego wieku?
- Jakiego jeszcze �wiat nie widzia� - roze�mia� si�.
Dotkn�a jego ramienia.
- Chod�my na �niadanie.
Jedli lekki posi�ek, bekon, jajka, grzanki. W tle radio
monotonnie gada�o o kryzysie na Bliskim Wschodzie. Przez
par� minut Ken siedzia� wygl�daj�c przez okno werandy,
wreszcie z u�miechem popatrzy� na Laney.
- W zaro�lach, jakie� pi��dziesi�t metr�w od domu
osiedli�y si� szopy. Musz� powiedzie� w�a�cicielowi.
Skin�a g�ow�. Przywyk�a do niemego potakiwania na jego
niespodziewane o�wiadczenia o tym, czego nie mog�a widzie�.
Szopy albo samoch�d na odleg�ej drodze, ale r�wnie dobrze
co� mog�o si� dzia� tysi�ce kilometr�w od nich. Jego wzrok
po prostu si�ga� dalej.
- Kiedy wracamy do miasta? - spyta�a.
- Pojutrze - Ken wzruszy� ramionami. - Je�li nie chcesz
wcze�niej.
- Ja? Na mi�o�c bosk�, nie. Nie mam ochoty na sk�adanie
sierpniowego numeru.
Tak naprawd� nie mia�a ochoty na sk�adanie �adnego
numeru. Praca w magazynie kobiecym dla czytelniczek, kt�rych
w og�le nie rozumia�a i ledwie wierzy�a w ich istnienie,
bardzo odbiega�a od tego, czym pragn�a si� kiedy� zajmowa�.
Dotkn�� jej r�ki, jego oczy nie patrzy�y ju� nieobecnym
wzrokiem, ale uwa�nie i przenikliwie.
- Wiem, co czujesz.
I tak by�o, do diab�a. Wiedzia�.
Z radosnym krzykiem wbieg�y dzieci. Lucy od razu rozla�a
sok grapefruitowy na d�insy, Tom �mia� si� ha�a�liwie z
niezdarno�ci siostry. Patrz�c na nie, Ken poczu� zadowolenie
z dobrze wype�nionego zadania. Lata temu �mia�by si� z
pomys�u, �e zwyczajne ojcostwo mo�e zast�pi� wszystko na
�wiecie, ale to by�o kiedy�. Od tamtej pory sprawy zmieni�y
si� na lepsze.
I dzi�ki Bogu dzieci nie odziedziczy�y jego si�y. Jego
przekle�stwa, jego chwa�y. Nie wiedzia� dok�adnie dlaczego,
genetycznie powinny otrzyma� cz�� jego nadzwyczajnych
zdolno�ci, ale nie, na szcz�cie by�y zupe�nie normalne.
I, na koniec, mog�y okaza� si� jedynym uzasadnieniem jego
istnienia.
Wr�cili do miasta dwa dni p�niej, dzieciaki do szko�y,
Laney do redakcji "Fem", Ken do swojego biurka w "Life".
Czeka� na niego stos zdj��, nawet kilka stos�w. Niewyra�ne
fotografie z walk na Bliskim Wschodzie, par� najnowszych
uj�� pokazuj�cych ostateczny rozk�ad Pokojowych Si� ONZ,
kilka efektowych zbli�e� Marsa zrobionych przez Marinera...
Przez d�ug� chwil� Ken wpatrywa� si� w zdj�cia Marsa -
dzikie tereny, martwe pasma szaro�ci pomi�dzy czarnymi
cieniami. Nie tutaj, pomy�la�. Nigdzie w tym cholernym
Uk�adzie S�onecznym. Sk�d? Jak? Dlaczego? Od�o�y� kosmiczne
fotosy i nacisn�� interkom.
- Rose, zawo�aj Jima. Chc� zrobi� makiet� materia��w
wojennych...
Po kilku godzinach Ken mia� ju� do�� wojny i cierpienia,
zostawi� wi�c Jima w biurze i wymawiaj�c si� b�lem g�owy
po�piesznie opu�ci� budynek. Bez niego pismo dzia�a�o r�wnie
dobrze, tote� schodz�c z posterunku nie mia� �adnych
wyrzut�w sumienia.
Tego popo�udnia po raz pierwszy od miesi�cy polecia�.
Rozebra� si� w alejce, podbieg� do jej wylotu i skoczy� w
powietrze. Po chwili frun�� ju�, zatoczy� �uk nad miastem,
zanim zorientowa� si�, �e nie ma dok�d lecie�. Niewa�ne.
Ostatnio rzadko kiedy miewa� jaki� okre�lony cel.
Najwa�niejsz� rzecz� by�o to, �e lecia�, muskaj�c szczyty
drapaczy chmur, �cigaj�c chmury, wysoko ponad smogiem. Z tej
wysoko�ci miasto by�o szar� tundr�, spaliny i dym zaciera�y
kontury niczym s�ynna londy�ska mg�a.
Zdegustowany, skierowa� si� na zach�d w kierunku
nie zabudowanych region�w.
(Ale poni�ej widzia� male�kie, rozmazane sylwetki kobiet
i m�czyzn pokazuj�cych go palcami, machaj�cych i
wykrzykuj�cych jego imi�. By� zadowolony, �e pami�tali go,
nawet teraz.)
Lecia� w noc, szukaj�c ciemno�ci i gwiazd. Odszuka� i
ponazywa� dla siebie gwiazdozbiory, zmru�y� oczy pr�buj�c
dojrze� planety, kt�re pojawia�y si� w polu jego widzenia.
Przy�pieszy� - niebieska smuga w ciemno�ci - dop�ki nie
zauwa�y� pod sob� oceanu, wtedy niech�tnie zawr�ci� i
skierowa� si� do domu.
Tej nocy, le��c obok niego, Laney pog�aska�a jego twarz i
delikatnie poca�owa�a usta. Przyci�gn�� j� bli�ej do siebie,
zawsze uwa�a�, aby by� delikatnym, obawiaj�c si� si�y swoich
ramion, i kochali si� wolno, i nie rozmawiali o tym.
Informacje o ataku nadesz�y w pi�tek zaraz po tym, jak
pismo posz�o do druku. �adnego ko�cowego po�piechu,
szale�czego pisania artyku��w jak za dawnych czas�w; wszyscy
doskonale wiedzieli, �e mo�e nigdy nie by� nast�pnego
numeru.
Izrael mia� taktyczn� bro� nuklearn�, ka�de dziecko mog�o
to powiedzie�. Arabowie posiadali reaktory atomowe, tak�e to
nie by�o dla nikogo niespodziank�. Dlaczego, na mi�o�� bosk�,
nikt nie spodziewa� nieuniknionego? Ken oczekiwa�
tego, nawet przewidzia� t� chwil� w swoim �yciu. Chwil�, w
kt�rej b�dzie w ko�cu musia� przeciwstawi� si� wszystkim,
nie opowiada� si� za �adn� ze stron, dzia�a� tylko w imi�
w�asnej moralno�ci.
Laney wpad�a do biura tu� przed jego wyj�ciem.
- Ken, na mi�o�� bosk� - b�aga�a go na stronie - pozw�l
im pozabija� si� nawzajem. Nie uda ci si� powstrzyma�
wszystkich.
Obliza� wargi i pog�aska� j� po twarzy.
- Pr�bowa�em przez trzydzie�ci lat. Je�li teraz si�
wycofam, ja... - przerwa�, zmuszaj�c si� do u�miechu. -
Nigdy nie potrafi�em zerwa� ze starymi przyzwyczajeniami,
Laney.
Po kilku minutach by� ju� nad Atlantykiem, wiatr szarpa�
go dziko. Istnia�y ograniczenia jego si�y i w�a�nie
uszczupla� jej zapasy. M�g� porusza� si� tylko z pewn�
maksymaln� pr�dko�ci�, pokona� okre�lony dystans, nim si�a
jego w�asnej szybko�ci nie doprowadzi go do utraty
przytomno�ci. Ale nie zwa�a� na nic i w ci�gu dw�ch godzin
by� nad Morzem �r�dziemnym.
Floty ju� si� zebra�y, ameryka�ska na po�udniu, rosyjska
na p�nocy. G�upcy, kt�rzy zapocz�tkowali to wszystko,
opatrywali teraz rany po ataku j�drowym i nie mieli czasu,
aby zaprz�ta� sobie g�ow� ko�cem �wiata; zostawili to
g��wnym si�om. Kilometry wy�ej chi�ski satelita obserwowa�
ca�y dramat z milcz�c� cierpliwo�ci�.
Ken zni�y� lot, jaskrawy b��kit morza prawie go o�lepi�.
Run�� na ameryka�ski statek flagowy, prze�amuj�c na dwoje
lufy rufowych dzia�.
Skierowali na niego karabiny maszynowe. Zasypa�a go salwa
amunicji, odrzucaj�c do ty�u, ale nie wyrz�dzaj�c �adnej
szkody. Pomy�la�, �e przynajmniej odci�gn�� ich ogie� od
innych statk�w, gdy nagle zagra�o dzia�o na sterburcie
rosyjskiego okr�tu. Cholera! Podskoczy� z rozpostartymi
r�koma i �mign�� w kierunku tamtej armaty. Eksplodowa�a,
wstrz�s wytr�ci� lataj�c� sylwetk� z r�wnowagi. Z okrzykiem
b�lu Ken wpad� do wody.
Rosyjskie statki rozpocz�y kontratak... ale ich pociski
zosta�y szybko przechwycone, kiedy mi�dzy dwiema flotami
pojawi� si� s�up wody. Gejzer zepchn�� amunicj� z kursu i
cisn�� j� do morza nie wyrz�dzaj�c nikomu szkody.
Na szczycie tr�by wodnej Ken wstrzyma� sw�j lot ku g�rze
i kaskady wody opad�y do oceanu.
Ruszy� w stron� rosyjskiego statku flagowego, uchylaj�c
si� przed ogniem artylerii i przeklinaj�c prze�ama� na p�
ich dzia�a. Wszystko to by�o zbyt m�cz�ce, potworny wysi�ek
po dwugodzinnym locie. Czu� si� wyczerpany, chcia� odpocz��.
By� mo�e powstrzymaj� si�, przerw� w ko�cu, aby raz jeszcze
przemy�le� sytuacj�.
Kiedy dwa pociski, ameryka�ski i rosyjski, r�wnocze�nie w
niego uderzy�y, wiedzia� ju�, �e nie przestan�. Ani teraz,
ani nigdy.
Spad� do morza pozwalaj�c, by przeszywaj�co zimna woda
od�wie�y�a go. Przekl�ci g�upcy. Potrzebowali go - kiedy� -
a mo�e tylko tak m�wili. Dop�ki chwyta� bandyt�w lub
naprawia� p�kni�te zapory, potrzebowali go, dop�ki lata�
ponad miastem dodaj�c im odwagi w �yciu, chcieli go lub
symbolu tego, czym by�.
Ale nie teraz. Nie teraz.
Z gwa�townym, gorzkim gniewem, Ken zanurkowa� na samo dno
morza, dotkn�� piasku w g��binie. Stan�� wstrzymuj�c oddech,
zaciskaj�c pi�ci... i nagle, czuj�c przyp�yw si� skoczy� do
g�ry, do g�ry, poprzez wod�, ponad fale, napi�cie
powierzchniowe uderzy�o w niego niczym mur, i dalej, w
niebo.
Wzni�s� si� na wysoko�� pi��dziesi�ciu metr�w ponad
obiema flotami... i run�� w d�.
Zanurkowa� w stron� rosyjskiego statku, nogami naprz�d,
krzycz�c kiedy twarda stal opiera�a si� jego ko�czynom, ale
pokona� j�, cztery, pi��, sze�� pok�ad�w, wyszed� przez dno
kad�uba, z powrotem do morza.
Ponownie wyp�yn�� i wzlecia� w powietrze, kieruj�c si� w
stron� ameryka�skiego okr�tu, powtarzaj�c swoje dzia�anie: w
d�, poprzez wn�trzno�ci statku, stalowe od�amki lata�y
wok� niego, i zn�w do wody.
Kiedy dr��cy wyskoczy� z morza, wyczerpany do cna, dwa
okr�ty szybko ton�y, a z innych jednostek spuszczano �odzie
ratunkowe. Odbieraj�c sygna�y radiowe, Ken s�ysza� pierwsze
nie�mia�e wezwania do zawieszenia broni. By� mo�e jego
interwencja powstrzyma�a walk� na czas wystarczaj�cy, aby
Waszyngton i Moskwa mog�y zrewidowa� swoje stanowiska; Ken
u�wiadomi� sobie, �e nie dba ju� o to. Przez chwil� unosi�
si� w nieruchomym powietrzu, po czym zamkn�� oczy i odlecia�
na wsch�d, do domu.
Wyl�dowa� przed �witem w dolinie, mia� nadziej�, �e nie
zauwa�ony. Jego str�j by� w strz�pach, a on sam troch�
krwawi�. Ale prze�yje. Na pewno. Wci�� silny jak zawsze,
pomy�la� gorzko. Ale oni stawali si� coraz mocniejsi.
Po�o�y� si� i ci�ko oddycha�.
Us�ysza� z ty�u szelest suchych traw i odwr�ci� si�.
Laney sta�a na polanie szczelnie owini�ta szlafrokiem.
Podbieg�a do niego i obj�li si�.
Po chwili Ken poca�owa� j� i ponownie po�o�y� si� w
mi�kkiej trawie, z zamkni�tymi oczami.
- Wiem, sk�d jestem, Laney - powiedzia� cicho, nie
ruszaj�c si�. - Teraz wiem.
Patrzy�a na niego, tak du�ego, tak tajemniczego, tak
�miertelnie obawiaj�cego si� w�asnej si�y. Przez te
wszystkie lata musia�a mie� wystarczaj�co wiele odwagi, by
starczy�o dla nich obojga, dawa�a mu do�� wiary w siebie,
aby m�g� j� dotkn��. By� cz�owiekiem, kt�ry nigdy nikogo nie
chcia� zrani�, ale zmusili go do wyrz�dzenia krzywdy, w ich
imieniu i w imi� sprawiedliwo�ci. Ca�e lata przekonywa�a go,
�e nie skrzywdzi jej, bo nie potrafi nikogo skrzywdzi�. I
nie zrobi� tego. Ani razu w ci�gu trzydziestu lat.
- Sk�d? - spyta�a mi�kko.
Otworzy� oczy i popatrzy� w niebo.
- Oni mnie stworzyli - odpar� cicho. - Potrzebowali mnie,
lub przynajmniej tak my�leli. Czas by� w�a�ciwy. By�em tam -
ponownie zamkn�� oczy.
Wzi�a go delikatnie pod rami� i postawi�a na nogi.
- Chod�. P�jdziemy do ��ka.
Popatrzy� na ni� i u�miechn�� si�.
- Gdyby nie ty... i dzieciaki... co, do diab�a, bym z tego
mia�?
- Wracajmy do ��ka.
Skin�� g�ow�. Razem przedarli si� przez g�ste zaro�la i
Laney pomy�la�a, �e nigdy nie widzia�a go r�wnie
szcz�liwego.