395
Szczegóły |
Tytuł |
395 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
395 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 395 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
395 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz Bogucki
Turniej, czyli Nie ma to jak magia
1
Wsrod nocnej ciszy slychac bylo coraz wyrazniej mlaskanie nekromancerow, co
oznaczalo, ze cmentarz jest juz blisko. Wracajac do miasta, zawsze probowalem
odroznic odglosy, ktore wydaja glodne nekromancery, od odglosow, ktore wydaja
nekrofile, ale zwykle stan zwlok nie pozwalal na tak subtelna analize. Dzis
wieczorem pochowano zboja Madeya, scietego za zgwalcenie dziewicy przeznaczonej
dla smoka, i z tym swiezym trupem wiazalem pewne nadzieje; niestety, nie dane mi
bylo dokonczyc obserwacji. Jakies wynedzniale wampirzyska urzadzily sobie tani
nocleg, nietoperzym sposobem wiszac na galeziach, a ja zbudzilem je niechcacy i
nie obylo sie bez standardowych zaklec obronnych. Poza tymi incydentami droga
przez lasek przebiegla spokojnie. Przebywszy mostek nad Pawka, rzeczka o dosc
zagadkowej konsystencji, stanalem naprzeciw bramy w murze okalajacym miasto.
Straznik spal, schlany jak zwykle.
-Otworzyc wrota!-huknalem.
Nie pomoglo.
-Otworzyc, bo je rozwale, a potem wezme sie do ciebie, jakem Abrakadabror!
-Iss dodiabla...
Musial byc nowicjuszem. Wszyscy wartownicy wiedzieli, ze ja albo moi uczniowie
wychodzimy w nocy zbierac ziola, i nikt z nich jeszcze nie odwazyl sie nie
wpuscic nas z powrotem do grodu.
-Obudz sie, szczurze!!!-potroilem moc glosu.
-Siiichourwa... wieszsoto roschas? Brame... otffierasie... schoroswit...
Tego bylo juz za wiele. Rzucilem zaklecie wydluzajace szyje oraz prawa reke i
unioslem glowe nad murem. Przy okazji poprawilem denerwujacy mnie od dluzszego
czasu blad ortograficzny w graffiti "Krasnoludy to huje".
Przecisnalem sie przez blanki i chwycilem pijaczyne za fraki.
-A wiesz, co to Nicowanie?! Czar, ktory wywraca na druga strone! Wolisz przez
gebe czy przez dupe?
Tak gwaltownego otrzezwienia nie widzialem juz od dawna. Nie ma to jak magia.
Karczma "U hobbita, czyli tu i ze zwrotem" nie cieszyla sie dobra slawa-tak jak
wszystkie karczmy w miescie. Nic dziwnego, miasto malo dbalo o reputacje, gdyz
te zapewnial mu Turniej, ale o tym pozniej.
Wizytowka gospody byla nie podtrzymywana siekiera, cudownym sposobem wiszaca pod
zadymionym stropem. Przychodzilem tu co pewien czas pod pretekstem odnawiania
zaklecia wiazacego topor, choc bylem swiecie przekonany, ze to niepotrzebne.
Co innego Bulbulbo, wlasciciel knajpy.
-Aaa... poklon waszej czarodziejskosci!-Nie wiem, jakim sposobem dostrzegl mnie,
gdy wszedlem w tlum i dym.
Byl to hobbit, siedzacy okrakiem na przyglupim goblinie, sluzacym mu masa i
dodatkowa para rak, z tego powodu zwany rowniez Sitting Bulbulbo. Stary numer z
symbioza-maly spryciarz & duzy kretyn.
Master-blaster..
Podszedlem do gospodarza..
-Macie towar, mistrzu?-wyszeptal..
Kiwnalem glowa. Obaj wyszlismy z glownej izby do kuchni. Rozpakowalem worek z
ziolami. Bulbulbo zaczerpnal garsc lisci, fachowo roztarl na dloni i dal do
powachania goblinowi..
-Ychy, raycownyca, pryma sort-zawyrokowal zwierz..
Bulbulbo usmiechnal sie i podal mi reke..
-Wielkie dzieki, potezny Abrakadabrorze. Ufam, ze starczy na miesiac. Wielkie
dzieki, wasza czarodziejskosc....
-Piecset!-ucialem..
-Alez oczywiscie, wasza czarodziejskosc!-Bulbulbo podszedl do kasy i odwrocil
sie, zaslaniajac skarbczyk masywnym cielskiem goblina..
-Ach, wasza czarodziejskosc, przepraszam za pamiec, jak zwykle zapraszam na....
-Na to co zwykle; tam gdzie zwykle-dokonczylem.
-Alez oczywiscie, miejsce czeka!-zapewnil hobbit i zaplaciwszy za rajcownice,
zapraszajacym gestem wskazal drzwi prowadzace z kuchni do sali goscinnej. I znow
uderzyla mnie zwarta sciana oparow gorzalczano-tytoniowych.
-Damokles!-warknalem.
Mialem racje. Siekiera po zwolnieniu czaru wisiala dalej pod zadymionym sufitem.
Tymczasem Bulbulbo, opedzajac sie od niedopitych i zniecierpliwionych gosci,
dotarl do zarezerwowanego dla mnie stolika.
Chrapal na nim jakis brukolak.
-Ej, ty-grube lapy goblina potrzasnely spiacym-splyw!
Rozbudzony brukolak obnazyl kly i ryknal poteznie. Goblin nie pozostal mu
dluzny, wbrew protestom Bulbulba, ktory usilowal nie dopuscic do konfrontacji
tego rodzaju stworzen we wlasnym lokalu.
-Ja to zalatwie-mruknalem i splotlem rece w Znak paradoksalnie zwany Serdecznym,
gdyz polegal na umiejetnym zacisnieciu wszystkich palcow z wyjatkiem
serdecznego, ktory sterczal ku gorze.
Po brukolaku nie zostal slad. Nie ma to jak magia.
-Dzis dwa razy to, co zwykle-zwrocilem sie do oglupialego Bulbulba.
-Alez oczywiscie, wasza czarodziejskosc!-ocknal sie i wytarlszy pot z czola
swojego goblina, zaczal sie przedzierac przez zatloczone stoliki do kuchni.
Rozsiadlem sie wygodnie i powiodlem wzrokiem po izbie. Wszystkie lawy procz
mojej byly zapelnione klientami. Najblizej mnie siedzialo szesciu milczacych
krasnoludow, ktorych metne i rozbiegane oczy jeszcze raz przekonaly mnie o
rosnacej popularnosci rajcownicy. Siodmy krasnolud lezal nieprzytomny pod
stolem. Dalej siedziska zajmowali zolnierze Gwardii Miejskiej, a za nimi
kotlowala sie wprost roznokolorowa grupa wloczegow, poszukiwaczy przygod, graczy
AD&D i handlarzy czasopism science fiction.
Wokol zolnierzy i przyjezdnych nieustannie uwijali sie pomocnicy Bulbulba-
-kuchcik i obrzydliwie grube dziewczynisko, na ktorej wszak tusze nie zwracano
uwagi w mysl zasady: "Nie ma brzydkich kobiet, tylko czasem wina brak". A o to,
zeby wina nie brakowalo, troszczyla sie wlasnie owa niewiasta.
Ja rowniez nie moglem narzekac, Bulbulbo natychmiast przyniosl mi podwojna
porcje mojej ulubionej "Krwawej Marychy" w kielichu wykutym z chalcedonu.
Pociagnalem wiec lyk, przymknalem powieki i dokonawszy kontroli wewnetrznej,
stwierdzilem z luboscia, ze napoj zawiera to, co zawierac powinien.
Nagle zorientowalem sie, ze cos jest nie tak. Zrobilo sie cicho, jak makiem
zasial, az slychac bylo szmer osuwajacego sie pod stol drugiego krasnoluda.
Otworzylem oczy i przebijajac wzrokiem polprzezroczysta atmosfere, dojrzalem
powod powszechnego milczenia.
W drzwiach stanela dziewczyna-po pierwsze przecudowna, po drugie nader skapo
ubrana, po trzecie sama. Wiekszosci biesiadnikow opadly z zachwytu i zdumienia
szczeki. "U hobbita, czyli tu i ze zwrotem" nie bylo odpowiednim miejscem dla
samotnych dziewczat. Lecz ja dostrzeglem nad jej przesliczna polelfia glowka
niewidoczne dla innych lekkie falowanie ochronnej powloki amuletu standardowego,
ukrytego znacznie ponizej szyi. Jasne. Tylko adeptka szkoly czarownic mogla
powazyc sie na takie odwiedziny. Cichutkim zakleciem przestroilem wzrok
neutralizujac okrycia wierzchnie i moim oczom ukazaly sie widoki, zdolne
zmiekczyc najwiekszych twardzieli-i utwardzic niejedna miekkosc.
Nie ma to jak magia.
-Znajdzie sie tu jakies miejsce dla mnie?-spytala, niczym nie speszona, mloda
czarownica.
Rzecz nieslychana-w nabitej do granic mozliwosci gospodzie w mgnieniu oka
pojawily sie wolne kawalki law przy prawie wszystkich stolach. Tylko krasnoludy
nie rozsunely sie, choc juz trzeci szykowal sie do snu.
-Prosiem, wdziecznie prosiem!
-Do nas pojdz, nie pozalujesz!
-A kuku! Tutaj!
Mnozyly sie zaprosiny, pelne najrozmaitszych gestow i spojrzen. Dziewczyna po
chwili wahania przysiadla sie do zamiejscowych, ku srogiemu zawodowi
gwardzistow.
Na sali znowu zrobilo sie gwarno, pociagnalem nastepny lyk "krwawej Marychy",
kolejny krasnolud zwalil sie pod stol. Urodziwa wiedzma chciala przywolazc
gospodarza, lecz siedzacy naprzeciw niej rybalci przescigali sie w
uprzejmosciach, wrzeszczac na hobbita.
-Co podac?-wykrztusil zabiegany Bulbulbo.
-Cos do jedzenia-powiedziala czarownica.
-Mamy bigos i flaki.
-No juz, ruszaj sie, dwojniaku-pogonili opiekunczy rybalci.
-Jak ci na imie, slicznotko?-spytal czlowiek zajmujacy taboret obok.
-Zwa mnie Albumina-odpowiedziala kaszlac.-Co za duchota!-zachnela sie i nim
zdazylem zaprotestowac, rzucila po cichu standardowy czar kosmetyczny,
oczyszczajacy powietrze w najblizszym otoczeniu.
Zaklecie zostalo sklecone nie najlepiej, ale wystarczajaco, aby zadymienie
zredukowalo sie do polowy. Pozbawiona oparcia siekiera runela prosto na glowe
jednego z gwardzistow.
Cala gospoda ryknela smiechem. Szczesciem w ostatniej chwili telekinetycznie
odchylilem ostrze i zolnierz dostal plazem, ale natychmiast kilku jego
towarzyszy powstalo z miejsc.
-Do smiechu komu?!-spytali groznie.
-Bo co?-padla odpowiedz.
-Spokoj!-pisnal przerazony Bulbulbo, niosac miske z flakami, a goblin przejechal
zlowieszczym wzrokiem po krewkich wojownikach.
Albumina odebrala posilek, wziela w jedna reke lyzke, a druga prasnela odwaznie
poczynajaca sobie dlon siedzacego przy niej mezczyzny.
-Myslisz, ze ci wszystko wolno?!
-Mow mi Snake-odparl spokojnie jegomosc.-Zostajesz na dluzej?
-Nic ci do tego!-fuknela wiedzma, ale po zjedzeniu pare kesow dodala z nutka
dumy w glosie:-Przyjechalam na Turniej.
-To nie widowisko dla kobiet-usmiechnal sie Snake.
-Ja nie bede patrzec-odparla.-Bede walczyc!
Mezczyzna rozesmial sie.
-A to dopiero! Slyszeliscie? Ona chce sie bic w Turnieju!
-Myslicie, ze nie potrafie?-wydusila Albumina, patrzac na rozrechotane twarze
wspolbiesiadnikow.
2
Wyskoczyla zza stolu efektownym saltem, krzyczac "Usss karrrrate kingbrusli
kozanostra wendetta karrrrrambaa!", i wyladowala z widmowym mieczem w rekach.
Sztuczka wyszla niezle, badz co badz ucza jej juz na pierwszym roku, ale reakcje
wywolala rozne. Kompani od stolu zaczeli bic brawo. Co innego gwardzisci.
-To wiedzma!
-Tfu! Na psa urok!
Snake powstal demonstracyjnie.
-Owszem, czarownica. Nie podoba sie cos?
-Nie podoba!-Jeden z zolnierzy zerwal sie zadziornie, ale drugi powstrzymal go.
-Daj spokoj, on ma wiedzminski znak.
I znowu do rozroby nie doszlo. Wszystko potoczylo sie po staremu. Piaty
krasnolud osunal sie pod lawe, oblapiajaca sie za mna parka takze osunela sie
pod lawe, ale z innego powodu, reszta pila, a tlusta kelnerka, na lawie,
pocieszala soba rozezlonych gwardzistow.
Zmeczony ciaglym nasluchem rejonu wokol Albuminy, zwolnilem czar Amplifonii,
oproznilem swoj kielich i zadowolilem sie obserwacja wizualna interesujacego
mnie obiektu.
Nie dzialo sie nic ciekawego, wytrwaly wiedzmin raz po raz usilowal dobrac sie
do czarownicy, niestety bez skutku. Wreszcie Albumina nie wytrzymala i wstala,
nie dokonczywszy strawy.
-Ide stad!-zapowiedziala.
Snake wstal rowniez i wzial ja pod reke.
-Idziemy wiec. Chyba nie chcesz wloczyc sie noca po miescie?
Zamowilem tutaj wygodny pokoik.-Wskazal na schody prowadzace do komnat
noclegowych.
-Nigdzie z toba nie pojde, bezczelny drabie. Pusc mnie!
-Jak to nie?-zdziwil sie wiedzmin, po czym zlapal ja na rece.-Wlasnie ze
idziemy!
-Ostrzegalam cie. Ghahathahtaettehahthgh!!!-zawolala.
Skrzywilem sie zdegustowany. Uzywala Matrycy Zaklec I Stopnia Fantasy, gdzie nie
licza sie slowa, ale obwiednia fonetyczna, a w szczegolnosci liczba spolglosek
tylnojezykowych (g,k,h). Wiedzmin oczywiscie pozostal nietkniety.
-Mow do mnie jeszcze-poweselal.
-Arrtahagahtghterhntgtghhh!-wycharczala.
-Albo lepiej nic nie mow, zachowaj sily na pozniej.
Przerazona Albumina, widzac bezskutecznosc swoich zapewne najmocniejszych zaklec
obronnych, poczela po kobiecemu wierzgac i gryzc, lecz wiedzmin niewzruszony juz
wchodzil na schodki.
Wiekszosc zolnierzy zerwala sie i chwycila za bron, gotowa czynic rzecz w swym
zawodzie niespotykana-bronic cnoty.
-Hanba! Madeyowi glowe scieli, a ten przybleda bedzie bezkarnie sobie poczynal?!
Powstrzymalem ich jednym ruchem reki. Przynajmniej dla mnie czuli nalezyty
respekt.
-Stawiam trzy do jednego, ze ona wyjdzie calo-rzeklem.
Szosty krasnolud byl bliski zwalenia sie na podloge, ale jeszcze zdazyl wyjsc
sie wyrzygac, dokladnie pod szyldem z nazwa gospody-w miejscu, gdzie bylo
napisane:"ze zwrotem"; Snake tymczasem zniknal na gorze wraz z wrzeszczaca i
miotajaca iskry czarownica.
Wierzylem, ze w obliczu realnego niebezpieczenstwa przypomna sie jej wbijane
przez lata do glowy podstawy prawdziwej Magii Slowa, chociazby zasady zaklec
II-matrycowych, spisane przez walkowanych w szkole Ursule LeGumine i Howarda the
Ducka.
Trzasnely drzwi pokoju na pieterku.
-Piec do jednego, ze ja napocznie-odezwal sie nagle, zawsze przytomny, jesli
chodzi o pieniadze, Bulbulbo.
Sala ozywila sie i przemienila na chwile w gielde.
-Dziesiec do jednego, ze tylko ja wymaca!
-Pietnascie do jednego, ze wiecej!
I tak dalej. Po pewnym czasie zaniepokoilem sie na serio, lecz moje obawy szybko
zostaly rozwiane.
Czesciowo rozebrany wiedzmin sturlal sie schodkami na sam dol, a na gorze przy
poreczy stanela troche poturbowana Albumina z-jak to sie mowi-falujaca piersia i
rozwianym wlosem.
Wygladala slicznie, ze az mnie zatkalo.
-Ha!-W jej glosie znac bylo moc prawdziwej Magii Slowa.
Podniosla ramiona i zakrzyknela dzwiecznie:
-A niechze cie pokreci, fiucie! Ostatni krasnolud osunal sie pod lawe, mimo
nieludzkiego wrzasku wiedzmina.
Nie ma to jak magia.
3
Nikt naprawde nie wie, jakie byly poczatki Turnieju i dlaczego w ogole powstal.
Istnieje wiele roznych hipotez, ale najczesciej podaje sie te, ktorej i ja
jestem zwolennikiem. Otoz zlozylo sie na to szereg czynnikow geopolitoklimato-
socjoekonomokulturowych. Innymi slowy-miejsce, gdzie wyroslo pozniej nasze
miasto, wrecz prosilo sie, zeby dac tutaj komus w morde. Dookola rozposcieraly
sie puszcze i mokradla, przez ktore wiodly dwie waskie drogi, krzyzujace sie
akurat tutaj, przy rzeczce Pawce. To naturalne miejsce postoju karawan
kupieckich, a co za tym idzie-watah zbojeckich, niewatpliwie sprzyjalo wymianie
towarow oraz ciezkich argumentow. Ponadto obecnosc smoka w poblizu kusila
roznego rodzaju smialkow i harcownikow do zgubnych, acz widowiskowych wypraw. Z
biegiem czasu powstala tu osada handlowa o wdziecznej nazwie Blubo. W koncu ktos
wpadl na pomysl, aby nie dosc, ze uporac sie z problemem rozbojniczych
porachunkow, to jeszcze na tym zarobic. Teren najczestszych bojek ogrodzono,
napredce ulozono krotki regulamin i odtad wszyscy chcacy sobie nawzajem rozbijac
lby mogli to zrobic legalnie, po uzgodnieniu terminu z wladzami.
Po paru latach osada przemienila sie w miasto, a prowizoryczny ring-w pokazna
arene. W Turnieju mogli brac czynny udzial juz tylko prawdziwi sportowcy. Blubo
stalo sie slawne; zewszad corocznie zjezdzaly tlumy zagorzalych kibicow, aby
ujrzec zmagania najznamienitszych wojownikow, przybylych z roznych stron swiata.
Wplywy z Turnieju czesto przekraczaly przychod z pozostalych zrodel utrzymania
miasta.
Wladca Blubo, ksiaze (Duke) Ellington, syn Yueha Vickersa Wellingtona, mianowal
mnie przed trzema laty Arbitralnym Sedzia Turnieju. Od tego czasu wprowadzilem
kilka malych poprawek w regulaminie, lecz w sumie niewiele sie on rozni od
pierwowzoru.
Spotkania odbywaja sie systemem pucharowym. Zasady proste: wylacznie plec meska,
jeden na jednego, bron konwencjonalna, magia do Matrycy Zaklec II Stopnia
Fantasy. Nagroda Glowna bylo dotychczas pol zamku i ksiazeca corka, lecz zgodnie
z moimi sugestiami poczyniono pewne zmiany: zwyciezca, owszem, dowiaduje sie, ze
dostaje pol zamku i ksiezniczke-ale na jedna noc. Doszedlem do wniosku, ze
triumfator, wyczerpany ponad wszelka miare i szczesliwy z tego, ze zyje, nie
bedzie sie mscil ani dochodzil praw. Zobaczywszy krolewne, nawet jej nie tknie,
a oplacalnej grabiezy zamku przez jedna noc nie zdazy zorganizowac. Zreszta, po
pobycie poprzednikow nie bedzie czego lupic. Oszczednosci ogromne, a przeciez
wystarczajacym laurem powinna byc waga zwyciestwa w Turnieju!
Trzeci, na ktorym sedziuje, a w ogolnej rachubie Dwudziesty Piaty Turniej
Blubocki trwal juz od ponad tygodnia. Cale miasto nim zylo, goscince, karczmy i
burdele pracowaly na najwyzszych obrotach, przyjmujac mase gosci, a Ksiaze
(Duke) Ellington wraz z Rada Miejska zacieral rece widzac, ile dukatow splywa do
skarbca.
Jako Sedzia Glowny, bylem obowiazany uczestniczyc we wszystkich pojedynkach od
cwiercfinalu wzwyz; poprzednie z powodzeniem prowadzili moi zastepcy i
podwladni. Dwa lata temu, tuz po nominacji, wzialem sobie za punkt honoru
obejrzec jak najwiecej walk; ludzka (i nie tylko ludzka) pomyslowosc w zakresie
wzajemnego zarzynania sie nie zna granic, totez uznalem to za wielce interesuja-
ce. Jednak tego roku mialem inne sprawy na glowie, tak ze darowalem sobie
wstepne sparringi.
Pogoda byla wspaniala. Jednolita pokrywa chmur nie pozwalala goracym promieniom
slonca dotknac ziemi, wial leciutki, orzezwiajacy wietrzyk, a na deszcz sie nie
zanosilo. Od rana w strone sceny plynela prawdziwa rzeka ludzi, chcacych
obejrzec pierwszy polfinalowy pojedynek. Moja lektyka z trudem przeciskala sie
przez tlumy zadnych wrazen kibicow. Pomyslalem, ze na najblizszym posiedzeniu
Rady Miejskiej trzeba bedzie postawic wniosek o rozszerzenie ulic i wydzielenie
pasow dla pieszych i pojazdow zaprzegowych (ciekawe, do ktorych zaliczono by
moja lektyke). Wreszcie wychylilem sie przez okienko i krzyknalem na tragarzy,
aby sie zatrzymali, a potem rzucilem czar Awiacji na cala kabine i unioslem sie
w powietrze. Dyplomu Mlodszego Arcymaga nie dostalem przeciez dla pieknych oczu.
Wyladowalem kolo zaplecza Centralnego Amfiteatru i klasnalem w rece. Moi
uczniowie-Hokus i Pokus-zjawili sie bezzwlocznie.
-Jestesmy, Mistrzu!-wyspiewali.
-Bardzo dobrze-odpowiedzialem i wyszedlem z lektyki.-Ile nam jeszcze czasu
zostalo?
-Dwie chwile i trzy czwarte momentu, wedle tutejszej klepsydry.-Hokus zmarszczyl
brwi.
-Robisz postepy.-Usmiechnalem sie i odwrocilem glowe do Pokusa.
-Pokusie, czy masz to, o co cie prosilem?
-Jasne, Mistrzu!-potwierdzil skwapliwie i wyjal z tulei rulon pergaminu.-Prosze,
oto lista.
Rozwinalem zwoj i zaczalem pobieznie przegladac spis, o wiele obfitszy, niz
przypuszczalem. Byl to wykaz wlascicieli kramow i zajazdow, ktorzy odmawiali
przyjecia i rozprowadzania rajcownicy oraz jej przetworow.
-"Pod Debowa Tarcza"...cala siec...no prosze..."Excalibur"...tego mam na oku juz
od dawna...To znam...To tez.."Jabba the Hutt"? A to swinia, nie wiedzialem...
"Smocza Jama"...no tak..."McDonald"? Gdzie to jest?
-Na rogu Ratuszowej i Thorgalla, tuz przy placu Roke. Podaja tam jakies
obrzydliwe ciasta z miesem i salatkami, a do tego wywar z orzechow, ktory sie
strasznie pieni-odparl Pokus.
-Zbadamy to, ale nie teraz-odrzeklem, zwijajac rulon.
-Mistrzu, jeden z kramarzy wymienionych w indeksie ma stoisko przy wejsciu na
arene. Sam widzialem. Mozna by...nauczyc moresu-zaproponowal Hokus.
-Mowisz, ze przy wejsciu...Ile jeszcze nam pozostalo?
-Dwie chwile i pol momentu.
-Pokusie, skocz i dowiedz sie, jak sie sprawy maja-wskazalem na kasy biletowe-
-a ty, Hokusie, idz do tego...-spojrzalem na liste-"Srajmariliona" i uzyj
zaklecia Propozycji Nie Do Odrzucenia.
Odprowadzilem wzrokiem moich beniaminkow i pograzylem sie w lenistwie. Niestety
nie uplynela minuta, czyli cwiartka momentu, gdy poczulem, ze ktos usiluje
skontaktowac sie ze mna mentalnie.
"Wzywam Abrakadabrora, tu Czarymary, odbior."
Z Czarymarym znalismy sie prawie od dziecka. Byl Mlodszym Arcymagiem, tak jak
ja, i obecnie zajmowal sie organizacyjno-techniczna strona Turnieju.
"Tu Abrakadabror, ciesze sie, ze cie mysle, odbior."
"Ja tez sie ciesze. Mam mala prosbe. Slyszalem, ze wala okropne tlumy, a ja
porobilem zabezpieczenia troche na lapu-capu. Czy moglbys obejrzec wszystkie
barierki i ploty i wzmocnic zaklecia, gdzie potrzeba, odbior?"
"Nie ma sprawy, zrobi sie, odbior."
"Stokrotne dzieki, pomysl mnie, jak bedziesz czegos potrzebowal, odbior."
"Dziekuje, wylaczam sie, bez odbioru."
-Teraz mow-polecilem Pokusowi, ktory zjawil sie tymczasem.
-Mistrzu-zasapal-wejsciowki stoja po dychu, u konikow po trzydziesci, jak ktos
chce pod zyleta, to piecdziesiat!
-No, no-cmoknalem i naraz zmienilem sie w belfra: -O czym powinnismy pamietac,
neutralizujac albo modyfikujac czyjs czar?-wycelowalem palec w Pokusa.
-Eee..nismy pamietac-dukal przestraszony Pokus-ze...ze zaklecia pierwszego i
drugiego stopnia najlepiej zanihilowac kontrzakleciem rownowartosciowym. Przy
zakleciach wyzszego rzedu metoda ta nie daje wynikow, gdyz a-energia astralna
potrzebna do zniesienia czaru przewyzsza energie wlozona i ta zaleznosc wzrasta
wykladniczo wraz z poziomem zaklecia, be-konstrukcja zaklec powyzej matrycy
trzeciego stopnia uwzglednia mozliwosc odwolania czy tez transfomacji
przewidzianym haslem...
-Nie, nie o to chodzi-przerwalem jego trajkotanie.
Pokus zbaranial.
-Bardziej ogolnie-podpowiedzialem.
-�e..w ogole odwracanie i przerabianie cudzych zaklec jest niewskazane i moze
naruszyc...no...tego...rownowage...
-Co ty chrzanisz?
-Mam!-wybuchnal.-�e nie ma to jak magia!
-Nareszcie!-Rozchmurzylem sie, ale zaraz przybralem jeszcze srozsza mine.-Znowu
podsluchiwales mentalnie! Wiesz zatem, o co prosil mnie Czarymary. Jazda na plac
i do roboty!
Nie ma to jak miec uczniow.
4
"...Przychodzi baba do znachora i uchem strzyze. Znachor pyta:'Co pani jest?' A
ona:'Strzyga!' Odbior."
"Dobre, ale slyszalem. A to: Przychodzi mag do znachora z rumplem w dupie. 'Co
pan jest?' 'Magister!' Odbior."
"Nie rozumiem. Co to jest rumpel, odbior?"
"Niewazne. Posluchaj tego: Przychodzi naszprycowany rajcownica Abrakadabror do
znachora..."
Mentalne podsluchiwanie na odleglosc to swinstwo, ale tym razem moje pupilki
przeholowaly. Poslalem im po porzadnym klapsie psionicznym i nadalem: "Stulic
mozgi, czarokleci! Hokusie, wcisnales rajcownice 'Srajmarilionowi', jak kazalem,
odbior?"
"Tak, Mistrzu, odbior."
"Uslysze jeszcze jeden kawal i rzuce na was czar walaszy. Bedziecie przez
tydzien miec cienkie glosiki, nie wspominajac o reszcie. Bez odbioru."
Odprawilem krasnoluda, ktory szwendal sie miedzy rzedami, sprzedajac popcorn, i
spojrzalem na loze honorowa, gdzie wlasnie sadowila sie rodzina ksiazeca i rajcy
miejscy.
-Zoom!-mruknalem.
To proste zaklecie pozwolilo mi na wnikliwa obserwacje milosciwie nam
panujacych. Szczegolna uwage zwrocilem na ksiezniczke Hermenegilde, ktorej
brzydota stawala sie powoli natchnieniem dla czarow potworogennych. Chodzily
plotki, ze jest jedyna dziewica w miescie i niektorzy uwazali, ze to ja nalezy
dac smokowi Saturnowi na pozarcie. Byla to, oczywiscie, przesada, zreszta nie
dopuscilbym nigdy do takiego znecania sie nad biednym stworzeniem (naturalnie
mam na mysli smoka). Doszedlem jednak do wniosku, ze trzeba zaaplikowac Hermene-
gildzie jakis czar, bo moze wybuchnac skandal. W koncu stanowila ona jedna z
glownych nagrod Turnieju.
Tymczasem przygotowania do pierwszego spotkania puli polfinalowej dobiegaly
konca. Plac walki opuscila juz orkiestra, techniczni krzatali sie dokonujac
ostatnich poprawek wyrysowanych linii. Powstali tez naglasniacze. Byl to jeden z
doskonalych wynalazkow Czarymary'ego-ponad piecdziesieciu chlopaczkow o
wzmocnionych czarem zdolnosciach telepatycznych jednoczesnie wykrzykiwalo do tub
tekst nadawany im mentalnie przez komentatora.
-Wasze Wysokoscie, Panowie Rajcy, Czcigodni Goscie!-zagrzmialo pol setki glosow.
-Uplywa dzisiaj siedemnasty dzien Dwudziestego Piatego Turnieju Blubockiego!
Przed nami pierwszy pojedynek polfinalowy, w ktorym wystapi rozstawiony z
numerem czwartym Onan z Mizerii!!! Zwany rowniez Condonem Barbarossa lub
Szwarccharrak- terrem z racji swego gwaltownego usposobienia i iscie
barbarzynskiej fantazji! Brawa dla Onana!!!
-O-nan-onan-ba-onanbarba-rossa!!!-skandowala widownia.
-Jako przeciwnik wystapi z numerem jedenastym wspanialy...Rumbo Bossanoga!!!
Przydomek swoj zawdziecza pogardzie dla wszelkich zbroi i wyrafinowanych broni!
Brawa dla Rumbo!!!
-Oleeeoleoleoleeee!!! Rumbo nie daj sie!!!-spiewali kibice Bossanogi.
Obaj zapasnicy wyszli na arene, okryci srebrnymi championowskimi plaszczami z
reklama napoju "Czar Blubo", notabene najbardziej nafaszerowanego rajcownica.
Komentator, otoczony podwojnym pierscieniem Gwardii Miejskiej i czarow
ochronnych, zblizyl sie do zawodnikow.
-Uwaga, apeluje o cisze! Zgodnie z regulaminem wzywa sie obu wojownikow do
wymiany rytualnych pozdrowien!
Onan nabral powietrza w wielkie pluca i przemowil:
-Fuck you!
-Fuck you!-odpowiedzial gromko Rumbo.
W ten sposob spelniono ostatnie formalnosci. Komentator predko wycofal sie z
areny, gdzie pozostali juz tylko zawodnicy.
O walce, ktora stoczyli, pieknie pisal pozniej kronikarz:"[...] obaj synowie
Aresa i Marsa, dzielnie pochew trescia wladajac, na sie nastapili snadnie [...]
a na kwieciste pozdrowienie w obcej mowie czesto sie zdobywali [...] a starli
sie na trzy zdrowaski i pol ojczenasz, poty posoka gruntu nie osikawszy, radosci
gawiedzi nie uczynili [...] a potencyi oreznej sie pozbawiwszy, zwarli sie
bezostrzni w klab sczepionych ze soba czlonkow mocarze i jako te amazonki z
Lesbijej, gdy sie w uscisku zdybia, tak i oni objeli sie bezczelnie, jeno
zelazny byl ci to uscisk [...] a oblapiali sie wielce nieprzystojnie i niepoli-
tycznie [...] a przeimaginawywali sie i na ziemie obalali a walili po lbach, aze
lomotniecia gluche a puste po wszech stronach sie rozlegaly, jakobys w beczke
prozna uderzal [...] a sil widno wiecej nie majac, czarow sie imali [...]". To
nie byly zadne czary. Po prostu Onan wyjal zza pasa to, co tak dumnie sugerowalo
jego moc w zgola odmiennych zapasach, a co okazalo sie rewolwerem magnum 44. W
nastepnej chwili Rumbo juz trzymal kalasznikowa. Wcale sie na tym nie
skonczylo-widzialem bowiem chyba najkrocej trwajacy wyscig zbrojen, i po minucie
obaj przeciwnicy pruli do siebie z takich rur, ze strach bylo patrzec. "Wzywam
Abrakadabrora, tu Czarymary, odbior."
"Tu Abrakadabror, odbior."
"Co robic, na ciemna strone mocy?! Zaraz rozwala caly stadion, odbior!"
"Usunac, poki czas, odbior."
"Usunac? I co dalej, odbior?"
"Ja sie tym zajme, nie panikuj. Lepiej dobrze sie skoncentrujmy. Czar
Teleportacji to nie byle co, odbior."
"Rozumiem, teleportujemy ich, bez odbioru."
Zaklecie teleportujace niemal cala zawartosc areny (bo pojawily sie juz czolgi i
helikoptery) zajelo troche czasu nawet nam, Mlodszym Arcymagom, na szczescie tuz
przed startem dwoch rakiet balistycznych rozleglo sie gluche mlasniecie- -i
jedyna pozostaloscia po walczacych byly leje w ziemi.
Publicznosc zamarla na chwile, po czym dala wyraz absolutnej dezaprobacie,
gwizdzac, wyjac i tupiac.
"Masz, i co teraz, odbior?"-myslnal Czarymary.
"Przygotuj jakies wystepy albo co, trzeba uporzadkowac plac. Ja nadam komunikat.
Przemysl mnie do komentatora, odbior."
"Jestes na linii, bez odbioru."
-Uwaga, uwaga, komunikat arbitralny arbitra! W zwiazku z naruszeniem regulaminu
Turnieju poprzez uzycie broni niekonwencjonalnych i stworzenie bezposredniego
zagrozenie zycia widzow zawodnicy numer cztery i jedenascie, to jest: Onan z
Mizerii i Rumbo Bossanoga, zostali zdyskwalifikowani i odteleportowani za
miasto!
Na ring spadl deszcz kamieni i butelek. Przemyslalem sie do Czarymary'ego.
"Czarymary, trzeba ich udobruchac. Co moge im obiecac, odbior?"
"Wszystko. W najgorszym razie koszty i tak obciaza budzet miasta, odbior."
"Twoje slowa, bez odbioru."
-Uwaga, uwaga!!! Z powodu zaistnialej sytuacji nastepny pojedynek bedzie, uwaga,
Finalem Dwudziestego Piatego Turnieju Blubockiego!!! Wszyscy tutaj zebrani,
macie okazje juz dzisiaj zobaczyc to wspaniale widowisko!!! Tym, ktorzy wykupili
bilety na spodziewany jutrzejszy final, zostana zwrocone pieniadze, a jutro
odbedzie sie festyn polaczony z trzydziestoprocentowa obnizka cen napojow
ponadtrzydziestoprocentowych!!! Czar Blubo-to jest to!!!
"Abrakadabror, nie ekscytuj sie. Wchodze na linie, odbior."
"Wchodz, wylaczam sie, baz odbioru."
-A teraz-ten sam zwielokrotniony glos wzmacnial mysli Czarymary'ego-umilmy sobie
chwile niecierpliwego oczekiwania podziwiajac wspaniala jak zwykle mlodziez
Blubo!!!
Na arene wbieglo mrowie uroczych girls, machajacych kolorowymi kulkami z futra.
Byly to ukochane przez wszystkich kroliczki blubockie, baraszkujace w takt
muzyki Modern Tolkien.
"Tu Abrakadabror, tu Abrakadabror, wzywam Pokusa, odbior."
"...trwaj chwilo jestes piekna wiecej dalej glebiej..."
"Pokus, obmysl sie, odbior."
"...to konwulsyjne trzepotanie czerwieni to krew z moich zrenic czerni bolu
smiejesz sie wykrzywiona maska medytujacego Buddy czy mozesz zaslone
malachitowych zewrzen ach gdybys byla stawonogiem zaklne cie w wiecznosc
zrodlacej sie rozkoszy miedzygwiezdnych prerii o zgaslych slonc Aquilonii spije
nektar ze storczyka twoich warg czy to jest egzystencjonalna nieistnosc bytu
hold me I wanna feel your body Jezu oszaleje..."
Pozalowalem, ze jednak nie spelnilem swojej niedawnej grozby i nie pozbawilem
moich milusinskich meskosci choc na pare dni.
A na arenie, obramowanej przez okrag wdziecznie podrygujacych kroliczkow, Balet
Blubocki tanczyl fragmenty "Jeziora Rusalczego"-szczegolnie emocjonujaca scene
porannej toalety rusalek, grana nad wyraz realistycznie.
Postanowilem zdrzemnac sie troche-sklecilem odpowiednie zaklecie i przymknalem
oczy.
Czar zadzialal prawidlowo i obudzilem sie dokladnie w tym momencie, kiedy
komentator zapowiadal wejscie finalistow.
-Z numerem osiemdziesiatym trzecim... Rabin Redhood!!! Wojujacy mag,
zadziwiajacy przebiegloscia i sprytem!!! Brawa dla Redhooda!!!
-Precz z zydokomuna!-zakrzyknal ktos.
-Czerwone kaptury do babci!
-Brawo!
-Jego przeciwnikiem-ciagnal zapowiadajacy-bedzie rozstawiony z numerem trzy-
dziestym... Cyberpunk!!! Wojenna istota z odleglej krainy Digitalii!!! Brawa dla
Cyberpunka!!!
Mizerne oklaski i dosadne okrzyki potwierdzaly powszechna niechec do obu zawod-
nikow. Jezeli o mnie chodzi, to widok maga, kolegi po fachu, z czerwonym
kapturem na glowie, oddajacego sie plugawej potyczce z jakims kompletnie
zdziczalym IBM-em PC wywolywal szczery niesmak. Nie tak wyobrazalem sobie Final
Dwudziestego Piatego Turnieju Blubockiego.
-Zawodnicy proszeni sa o wymiane rytualnych pozdrowien!
Po niejakim namysle Redhood huknal:
-Blaszaku! Niech twoj noz peknie i prysnie!
Cyberpunk odpowiedzial natychmiast z szybkoscia szescdziesieciu czterech kilo-
bajtow na sekunde. Nie zdazylen nawet przygotowac zaklecia, aby zrozumiec, ale
musiala to byc chyba niezla wiacha.
Przeciwnicy staneli naprzeciw siebie, przybierajac tak dziwne pozy, iz zacieka-
wiona publika zamilkla, i bylo slychac chlodnice szybkoobrotowego dysku twardego
w korpusie Cyberpunka.
Redhood wykreslil Znak Lewej Reki Ciemnosci, kladac prawa reke z zacisnieta
piescia na zgieciu lewej. Cyberpunk ani drgnal, lypiac badawczo skanerem. Rabin
wzmocnil Znak, nakreslajac samymi dlonmi dwa Znaki Figi, a potem zmienil konfi-
guracje rak, sczepiajac je w Znak Kraty. Cyberpunk w odpowiedzi popukal sie
mysza w monitor, wzbudzajac tym wesolosc widowni, i momentalnie wystrzelil serie
trzyipolcalowych dyskietek. Rabin uchylil sie w pore, ale jeden z pociskow
wyoral mu spora bruzde w kapturze. Teatr odetchnal glosno.
Nie bylem pewien, czy takie miotanie dyskami, chocby elastycznymi, nie stanowi
wykroczenia przeciw regulaminowi, lecz przerwanie tej walki byloby szalenstwem.
Wolalem jednak przekonac sie, czy Cyberpunk nie ma w zanadrzu czegos gorszego.
Sporzadzilem zaklecie Turbo Debuggera i przyjrzalem sie software'owi Cyberpunka.
BEGIN (of main program Attack)
UNTIL przeciwnik := dead DO
BEGIN
W morde;
Kopa w jaja;
IF ja := faul THEN Wycofanie sie na z gory upatrzone pozycje;
END; (of until)
END. (of main program Attack)
Nie bylo w tym nic podejrzanego. W zasadzie pojedynek wygladal zupelnie
niegroznie. Redhood, owszem, rzucal czarami na lewo i prawo, pojawial sie i
znikal, zwielokrotnial, ale co innego nabierac wymachujacych mieczami osilkow,
podatnych na tania magie, a co innego probowac tej sztuki z absolutnie materia-
listycznie zapatrujacym sie urzadzeniem. Cyberpunk nie dawal sie zaskakiwac i
tylko od czasu do czasu wyswietlal na ekranie prowokujaco sprosne obrazki, ku
uciesze gawiedzi. Czesto tez przechodzil do ofensywy, prujac rozgrzana do
czerwonosci dwudziestopiecioiglowa glowica drukarki i klapiac manipulatorami.
Znajac oprogramowanie Cyberpunka zauwazylem, ze procedura "Kopa w jaja" nie byla
jeszcze ani razu wykonana. Zastanowiwszy sie nad tym faktem, doszedlem do
wniosku, ze moga istniec ku temu trzy powody: uszkodzenie lub przeklamanie
systemu wewnetrznego, pokonanie przeciwnika, brak stosownych narzadow u
przeciwnika. Aktywnosc Cyberpunka na polu walki przeczyla pierwszemu zalozeniu,
bezsensownosc drugiego byla oczywista (na razie), pozostawala mozliwosc trzecia.
Rzucilem czar Poprzezwidzenia, a potem Zooma-i przyjrzalem sie dokladnie
Rabinowi.
-Albumina!!
Tak, to byla ona, ta sam ambitna czarownica z gospody Bulbulba. Dzieki czarom o
jakosci odwrotnie proporcjonalnej do urody doszla az do finalu! Nie ma to jak
magia. Nawet kiepska magia. Ale to zmienilo calkowicie postac rzeczy.
"Tu Abrakadabror, wzywam Czarymary'ego, odbior."
"Tu Czarymary, myslaj, odbior."
"Rabin Redhood numer osiemdziesiat trzy to przebrana kobieta. Co robic, odbior?"
"To ty jestes arbitrem, odbior."
"Wiec zdyskwalifikowac, odbior?"
"Powtarzam, ty jestes arbitrem. Moge ci tylko powiedziec, ze czern jest bardzo
rozdrazniona. Madey byl ich faworytem, a zostal sciety przed Turniejem, walke
Onana z Rumbo przerwales. Jesli to powtorzysz, wybuchna rozruchy w miescie,
odbior."
"Dobra, poki co wiemy o tym tylko my dwaj, no i ona. Postarajmy sie wiec, aby
tak zostalo. Bez odbioru."
�adnie podsumowywalem kariere Arbitralnego Sedziego Turnieju! Oznaczalo to, ze w
obu wypadkach-jezeli Rabin wygra i jezeli przegra-trzeba bedzie strzec tajem-
nicy. Jezeli przegra...-jeszcze raz spojrzalem uzbrojonym w czary okiem na
czarownice, mocujaca sie wlasnie z mieczem wessanym przez stacje dyskow
Cyberpunka-nie, przegrac nie moze.
Skupilem sie i zaczalem przygotowywac zaklecia na wypadek, gdyby Albumina
popadla w tarapaty, ale w glebi duszy zywilem nadzieje, iz sobie poradzi. Ciagle
mialem w pamieci scene z "U hobbita, czyli tu i ze zwrotem".
Cos rozswietlilo sie i gruchnelo znienacka. Przestraszony rozejrzalem sie po
scenie i po widowni, ale okazalo sie, ze zrodlo eksplozji lezalo daleko za
miastem, gdzie klebiace sie dymy formowaly gigantyczny grzyb. To zapewne
odteleportowani Onan i Rumbo doszli do kresu zmagan.
Natomiast na arenie nic nie zapowiadalo rychlego zakonczenia spotkania i dopiero
po dobrej godzinie Cyberpunkowi udalo sie zrecznie podstawic stojak, przewrocic
Rabina/Albumine i przygniesc go/ja do ziemi.
W jednej chwili sprezylem sie, majac na koncu jezyka pare zaklec wzmacniajacych.
Lecz z Cyberpunkiem zaczelo sie dziac cos dziwnego-zupelnie zanikla jego
agresywnosc, zwiotczal caly, ekran zaszedl mu mgla, a interface'y powoli
rozchylily sie. No coz, majac takie cialo pod soba, nie wytrzymal.
Wysunal INPUT jack i dlugo szukal pod zbroja przeciwnika tego, co niechybnie
uznal za gniazdko OUTPUT. Kazdy na jego miejscu postapilby tak samo. Tkniety
zawodowym przeczuciem, ucieklem sie powtornie do pomocy Turbo Debuggera.
Unknown HIV virus detected
Program infected
Bad command or file name
Dave, don't do it!
FATAL DOS ERROR C: Hello, my name is HAL 9000, dr Chandra has teached me a song
"Daisy, Daisy, tell me you loveeeoooouuuuu"
Insert system disc then press any key
Nie mialem watpliwosci-Cyberpunk dogorywal. Albumina okazala sie nosicielka
AIDS. Pozbawiony ukladu odpornosciowego system Cyberpunka zostal zaatakowany
przez dotychczas nieszkodliwe wirusy komputerowe, ktorych sie byl wczesniej
nabawil. Smutny to koniec dla wojownika. Ale ja juz nie zastanawialem sie, czy
bron bakteriologiczno-informatyczna uznac za dopuszczalna, czy nie. Albumina -to
znaczy Rabin Redhood-zostala zwyciezca Dwudziestego Piatego Turnieju
Blubockiego. Z podniesiona reka wykonala obowiazkowa runde wokol placu boju przy
akompaniamencie fanfar i zachwytow komentatora niknacych w przerazliwym wrzasku
calego amfiteatru.
Nie ma to jak magia.
5
W tej wlasnie chwili Pokus pocil sie na przyjeciu wydanym przez ksiecia (Duke)
Ellingtona, przebrany za triumfatora Dwudziestego Piatego Turnieju Blubockiego,
i znosil lubiezne spojrzenia ksiezniczki Hermenegildy. Czekala go jeszcze upojna
noc, ale zaopatrzylem go w solidne amulety i czary ochronne, bo w gruncie rzeczy
zal mi bylo chlopaka. Hokus z kolei ganial gdzies po gospodach i powtarzal swoj
numer ze "Srajmariliona". A ja? Mnie rowniez czekala upojna noc.
-Chyba nie siegna az tutaj?-spytala trwozliwie Albumina, wygladajac przez okno
mojej wiezy na uliczne zamieszki zwolennikow Onana i Rumbo.
I to mowila mistrzyni Turnieju!
-Domowe czary ochronne. Zdaje sie drugi semestr. Nie chodzilo sie na wyklady...
-Och, Kadabrus... -podeszla i wziela mnie pod brode-nie rob z siebie profesora.
Przeciez nie jestes starym, zgrzybialym nauczycielem magii, prawda, misiaczku?
Nie wygladasz na takiego...
Pewnie, ze nie wygladam, od czego sa czary. Gdyby ta podfruwajka wiedziala, ile
mam lat!
-Jestes czarujaca-mruknalem i delikatnie objalem ja.-Czy wszystkie czarownice sa
takie czarujace?
Albumina z wdziekiem wyswobodzila sie z mojego chwytu.
-Napijemy sie czegos?-spytala i rozejrzala sie po mojej izbie, pustej jak glowa
Onana.
Pstryknalem palcami i na srodku pokoju pojawil sie okragly stolik, przykryty
bialym obrusem.
-Teraz kolej na ciebie-powiedzialem.
Wyczarowanie dwoch malo wystrzalowych pucharkow zajelo jej pare minut.
Westchnalem. W szkolach czarownic mozna wyroznic dwie grupy uczennic-sa te,
ktore zdaja egzaminy za pomoca wlasnej glowy, i te, ktore zdaja je za pomoca
wszystkich pozostalych czesci ciala. Bylem przekonany, ze Albumina nalezy do tej
drugiej grupy, ciekawilo mnie jednak, czy dostawala same piatki.
-Co lubisz najbardziej?-zagadnalem.
-Jagodziniec Bolsa.
Na stoliku w mig wyrosla butelka pelna bordowego plynu.
-A teraz patrz-rzeklem i jeszcze raz pstryknalem palcami.
Trunek zapienil sie i korek wylecial z hukiem.
-Oj!-podskoczyla Albumina.
Zasialem sie i podszedlem, aby juz wlasnorecznie rozlac wino do naczyn.
-Zdrowie Mistrzyni Turnieju!-wznioslem toast.
-Zdrowie Arbitralnego Sedziego Turnieju!-zrewanzowala sie.
Wypilismy do dna.
-Wiesz, Kadabrus... -odezwala sie po oproznieniu pucharu-u ciebie mi jakos
inaczej smakuje... nie mowie, ze gorzej, wprost przeciwnie... -Zastanowila sie
przez chwile, a potem sama nalala sobie druga kolejke.
Nie musialem zbyt dlugo czekac, aby zobaczyc, jak jej twarz nabiera rumiencow, a
oczy roziskrzaja sie. Nie ma to jak rajcownica.
-Kadabrus... -zagruchala.
-No?
-A wyczaruj mi jeszcze cos...
-A co?
-A cos... zeby nam bylo miekko... -szepnela i rzucila sie na mnie.
Nie spodziewalem sie, ze tak predko przejdzie do rzeczy. Pobilem chyba rekord w
szybkosci rzucania zaklecia, dzieki czemu nie wyladowalismy na posadzce, tylko
na puszystym poslaniu.
-Bo ja jestem taka... taka kocica... mrauuuu... -wymruczala i ugryzla mnie w
ucho.
Wszystko wskazywalo na to, ze przesadzilem z rajcownica.
-Dalej, tygrysie... -sapala.
Rozpoczalem od przywrocenia naleznej mi z racji wieku i urzedu pozycji.
Nastepnie, pomny losu Cyberpunka, zaczalem ukladac zaklecie przeciw AIDS.
-Ach, czaruj mnie, moj czarnoksiezniku... -jeczala.
-Do tego czarow nie potrzeba-zapewnilem.
-Mistrzu,aaa... a gdzie twoja czarnoksieska laska?
-Znajdz sama.
Jej dlonie wziely sie do gwaltownych poszukiwan, ja tez nie pozostalem
bezczynny. W chwile pozniej na twarzy czarownicy odbilo sie blogie zadowolenie,
natomiast na mojej cos zupelnie odwrotnego.
Zerwalem sie.
-A to co?! -Ee?-Albumina zamrugala polprzytomnie.
-To!-wskazalem przyczyne mojego wybuchu.
-Aaa... -Spuscila glowe.-Zakladaja nam to po ukonczeniu szkoly... Na zaklecie
sie to otwiera, ale ja nie znam...
Pas cnoty na zaklecie! Oto co sie teraz porobilo w oswiacie.
-Po jaka cholere wam to robia?
-�eby sklonic do postepow w czarowaniu. Kadabrus, ale ty sobie poradzisz,
prawda?
Jeszcze nigdy nie przystapilem do czarow z takim zapalem. Od razu cisnalem
zakleciem Matrycy III Stopnie Fantasy, rozwiazujacym wszystko, wlaczajac
sznurowadla, jezyki i niepozadane ciaze. Niestety, bez skutku. Stare, zawistne
wiedzmy musialy sie niezle przylozyc do wykonania tego pasa. Zawsze bylem
zdania, ze do pracy pedagogicznej dostaja sie najgorsi i wykolejeni
czarnoksieznicy i czarownice bez przyszlosci, a potem lecza swoje kompleksy,
wyzywajac sie na podopiecznych takimi wlasnie sposobami. Ohyda!
Skonstruowalem zaklecie IV Stopnia opierajac sie na wykoncypowanej przez mnie
ostatnio Prostokatnej Macierzy Zaklec Wyzszego Rzedu, a zamek ani drgnal.
-Niech to piorun trzasnie!-krzyknalem, zapomniawszy na domiar zlego, ze
skoncentrowany mag powinien uwazac na to, co mowi.
Gdy dym opadl, przekonalem sie, ze na szczescie nic sie nie stalo, choc Albumina
dygotala.
-Czy to powazna rzecz?-wykrztusila.
-Alez skad!-Wyszczerzylem zeby.-Ja sie tylko... przygotowuje, zaraz bedzie po
wszystkim!-sklamalem bezczelnie i cichutko rzucilem na nia czar, dzieki ktoremu
kazda rzeczywista godzina wydawala sie jej sekunda. Teraz moglem spokojnie
zaczac prace bez obawy, ze narazam swoj prestiz.
Sprawa nie wygladala wesolo. Zamek otwieral sie na haslo akustyczne. Wszystkie
moje sztuczki byly do niczego. Przydalby mi sie raczej Cyberpunk i jego moc
obliczeniowa, ale po przegranej walce poszedl na zlom.
-Przeklete zaklecie!-zaklalem.-Kurwa mac!-parsknalem i przez chwile z nadzieja
patrzylem na pas.
Najpewniej nie chodzilo o taki typ hasla.
Przyjrzalem sie dokladnie urzadzeniu. Zostalo wykonane z hartowanej stali i
jakiekolwiek proby ciecia, nawet przy uzyciu magii, moglyby zaszkodzic
wlascicielce.
Ja, Dyplomowany Mlodszy Arcymag, nie moglem sobie dac rady z kawalkiem zelastwa!
Skandal!
-Musi byc jakis sposob.-Sililem sie na spokoj.-Nie ma cudow, trzeba je stwarzac.
Tylko spokojnie. Chcialbys od razu, a tu trzeba pokombinowac. Masz dwa wyjscia:
albo dokladna analiza, albo analizm. Nie ma takiego zaklecia, ktorego by sie nie
dalo odeklac. Trzeba tylko znalezc haslo. Slowo kluczowe. Kod wejscia. Enter
password and enjoy yourself. Tylko spokojnie...
Rozpoczalem konstruowanie misternej sieci zaklec wspolbieznych, petli i drzew
warunkowych, sprzezen zwrotnych i innych cudeniek.
I gowno.
-Zaraz, zaraz, a jak to bylo z cudzymi czarami? Przepytywalem przeciez Pokusa.
Zaraz, zaraz. Chyba mam...MAM!!!
Przeciez to bylo oczywiste!
Haslo brzmialo...
Ha! Sami zgadnijcie