3855
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3855 |
Rozszerzenie: |
3855 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3855 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3855 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3855 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JACEK KOMUDA
OPOWIE�CI Z DZIKICH P�L
Trembowla prze�ywa�a prawdziwe obl�enie. Pod murami pot�nej twierdzy nie stali jednak Tatarzy, Turcy czy Kozacy. By� pocz�tek grudnia, pierwszy �nieg wybieli� ju� stepy, a przecie� w zimie, gdy w u�usach na Krymie nastawa! g��d, na Rusi mo�na by�o spodziewa� si� Tatar�w. W Trembowli zbiera�o si� zatem ca�e wojsko kwarciane i Kozacy regestrowi. A jak to zwykle bywa�o, za wojskiem ci�gn�y nieprzeliczone t�umy wszelakiego hultajstwa - pocz�wszy od frant�w i kuglarzy, a sko�czywszy na ladacznicach, czabanach i w�drownych kramarzach. Wszystkie karczmy, tak w mie�cie jak i na przedmie�ciach twierdzy, wype�nione by�y lud�mi. Najlepsze gospody przy rynku rozdzielili ju� mi�dzy siebie panowie towarzysze z husarskich i kozackich chor�gwi; w gorszych stali Kozacy i wszelakie ta�atajstwo, kt�re ci�gn�o za wojskiem.
Jednym s�owem kawaler Bertran de Coussy m�g� tylko plu� w sw� sztywn�, nawoskowan� br�dk�, i� tak d�ugo zwleka� z przyjazdem do Trembowli. Noclegu nie m�g� znale�� nigdzie. W mieszcza�skich domach sta�o wojsko, w bramach nocowali �ebracy i ladacznice. Nawet stajnie zapchane by�y ko�mi. Do towarzyskich gospod zacny Francuz nawet nie pr�bowa� si� zbli�y�. Wszak towarzysze z tej �miesznej dla niego jazdy polskiej s�yn�li w ca�ej Rzeczypospolitej jako wielcy hultaje i pijanice; a szukanie z nimi zwady by�oby ostatni� rzecz�, jak� m�g�by uczyni� pan Bertran.
Zmrok zapada� szybko. Popadywa� drobny �nieg, a z szynk�w dobiega�y odg�osy pie�ni i krzyki pijanych szlachcic�w. De Coussy, kt�ry przysiad� przy studni na rynku, splun�� prosto w b�oto, gdy us�ysza� odg�osy weso�ej zabawy. Mia� ju� do�� tej przekl�tej krainy gdzie� na kra�cu �wiata, gdzie diabe� m�wi� dobranoc, a w karczmach nie by�o nawet osobnych pokoj�w dla go�ci. Przebywa� w tej ca�ej Rzeczypospolitej od p� roku, a ju� zd��y� zniech�ci� si� do Polak�w. Jako wielki i powa�any francuski kawaler odczuwa� g��bok� pogard� dla wiecznie pijanych szlachci�w polskich stroj�cych si� w barwne, tureckie szaty i zawoje. De Coussy nawet w najkoszmarniejszych snach nie wyobra�a� sobie, �e mo�e istnie� tak - sacrebleu! - dziki i barbarzy�ski kraj jak Rzeczpospolita. Kr�l tutaj nie rz�dzi�, podatk�w nikt nie p�aci�, w karczmach �atwo by�o dosta� szabl� przez �eb lub czekanem po ciemieniu. Szlachta polska wypija�a zab�jcze wprost ilo�ci miod�w, wina i gorza�ki, wszczyna�a zwady i b�jki. To� w samej Warszawie pod bokiem kr�la jeden panek bezkarnie posiec m�g� drugiego i jeszcze che�pi� si� tym po gospodach. Barbarzy�cy! A jakie dziwne panowa�y tu swobody! Nawet wyszcza� si� nie by�o mo�na w spokoju. To� jeszcze dwa miesi�ce temu, gdy de Coussy pr�bowa� za�atwi� naturaln� potrzeb� na kru�gankach na Wawelu, jacy� hajducy obili go trzonkami od obuszk�w. A przecie� Francuzi zawsze za�atwiali si� na schodach Luwru i nikt nigdy nie mia� o to pretensji.
I pomy�le�, �e ta dzika - de Coussy nie znajdowa� ju� odpowiednich s��w - barbarzy�ska szlachta mieni�a si� potomkami Sarmat�w i uwa�a�a si� za najszlachetniejszych i najszcz�liwszych ludzi na �wiecie. A nawet twierdzi�a, jakoby na wschodzie znajdowa�y si� krainy jeszcze dziksze ni� Rzeczpospolita. Takich de Coussy nie by� ju� w stanie sobie wyobrazi�.
By�o coraz zimniej. Francuz wsta� i dla rozgrzewki wzi�� za uzd� konia, po czym wszed� w pierwsz� lepsz� uliczk�. Co jaki� czas mija� pot�ne karczmy o s�omianych strzechach, spod kt�rych dolatywa�y pijackie pie�ni, czasami za� pobrz�kiwanie szabel i r�enie koni, no i jeszcze brz�k kielich�w t�uk�cych si� na podgolonych �bach tej zdzicza�ej, wiecznie pijanej szlachty. Przekl�ty kraj, przekl�te zimno. Nie by�o tu �adnych poet�w, �adnych szlachetnych serc, pi�knych obyczaj�w, pa�ac�w ani dwor�w. Sama ho�ota, barbarzy�cy. Polacy - nar�d prostak�w i opoj�w. I pomy�le�, �e ci Sarmaci nie nosili nawet peruk!
Rozmy�laj�c tak, de Coussy zszed� w d� uliczki i przeszed� przez otwart� bram�. Natychmiast tego po�a�owa�. By�o ju� p�no i strzeg�cy jej hajducy natychmiast zatrzasn�li za nim ci�kie wierzeje. Krzykn�� na nich, aby poczekali, ale widocznie nie dos�yszeli jego wo�ania. Bertran nie m�g� zatem wr�ci� na rynek, gdzie nie wia�o tak jak tutaj, pod murami. A niech to diabli!
Rozejrza� si� doko�a. Wszystkie domy by�y ciemne, wszystkie okna przes�ania�y okiennice, ulice za� opustosza�y. Ale zaraz - gdzie� daleko, na samym ko�cu jednej z nich zab�ysn�� jaki� ognik. Tak, de Coussy wyra�nie widzia� ma�e ��te �wiate�ko. Ruszy� w tamt� stron�, zastanawiaj�c si�, co mog�o tam si� znajdowa�. Szynk czy karczma? Pada� coraz wi�kszy �nieg, bia�e p�atki pokry�y kapelusz i p�aszcz Bertrana. By�o coraz zimniej; de Coussy chucha� na zmarzni�te r�ce, tupa� g�o�no, chc�c przynajmniej troch� si� rozgrza�. Gdy doszed� do �wiate�ka, by� ju� got�w doby� z pochwy rapier, aby tylko przer�ba� sobie drog� do ciep�a. Zatrzyma� si� u ko�ca uliczki i zamar�.
Sta� przed wielk� karczm�, nakryt� s�omianym, zda si� si�gaj�cym nieba dachem. S�abe, czerwonawe �wiat�o prze�wieca�o spoza na wp� przymkni�tej okiennicy. De Coussy poczu� si� dziwnie nieswojo. Ze wszystkich szynk�w w tym mie�cie dochodzi�y odg�osy weso�ej zabawy - ten jeden sta� cichy i ciemny. Co� tutaj by�o nie w porz�dku. Bertran zadar� g�ow�, ale nie zdo�a� odczyta� nazwy karczmy. Zobaczy� tylko wiech� i ledwie widocznego smoka nakre�lonego na zmursza�ych deskach. A potem uderzy� pi�ci� w du�e, nabijane bretnalami drzwi. Odpowiedzi nie by�o. De Coussy nacisn�� wi�c na klamk�, a w�wczas pot�ne drzwi pocz�y ust�powa� do �rodka. Z ciemnego wn�trza gospody wion�a fala ciep�a.
Bertran przeprowadzi� swego konia poprzez pr�g. Ruszy� dalej. G��wna izba gospody, o�wietlona jasno setkami �wiec, by�a chyba pusta. W jednym jej ko�cu, tam gdzie by�y zagrody dla koni, sta� tylko jeden wierzchowiec, ogromny, kary rumak kr�c�cy si� niespokojnie na uwi�zie. Poniewa� nigdzie nie by�o wida� czeladzi, de Coussy rozkulbaczy� swego konia i wprowadzi� go do jednej z zagr�d. Potem szybko pobieg� w stron� wielkiego paleniska, na kt�rym p�on�y d�bowe k�ody i wielkie, grube smolne karpy. Z ulg� przysiad� przed kominem, wyci�gn�� r�ce ponad ogniem. Zrzuci� p�aszcz, zdj�� kapelusz.
- A wa�� to co tu robisz?!
De Coussy poderwa� si� na nogi. Jego r�ka odruchowo chwyci�a r�koje�� rapiera. Sk�d�, chyba z kt�rego� k�ta izby wyszed� wysoki szlachcic o podgolonym wysoko �bie. Bertran spojrza� w jego wielkie ciemne oczy o czerwonawym po�ysku, chcia� co� powiedzie�, ale nie m�g�. Czu� si� tak, jak gdyby dos�ownie zapomnia� j�zyka w g�bie.
- Widz�, �e waszmo�� pludrak! �le trafi�e�, ta karczma jest zaj�ta i obcych nam tutaj nie potrzeba.
- Jam... Jam jest kawaler Bertran de Coussy - wybe�kota�. - Jam jest Francuzem, podr�nikiem...
- Francuz?! - Wysoki ciemnow�osy szlachcic nie spuszcza� wzroku z postaci Bertrana. - A mo�e szpieg Habsburg�w?
- Na honor, mo�ci panie - zaprotestowa� de Coussy. - Ja s�u�� kr�lowi Ludwikowi, nie naszym wsp�lnym wrogom!
- Ludwikowi - u�miechn�� si� szlachcic. - No c�, �le trafi�e�, panie pludrak. Dzi� do tej kraczmy wielcy go�cie zjad�, moi przyjaciele. - Tedy ogrzej si�, a potem hajda na ko�, dupa w troki i dymaj na go�ciniec.
- Wida� go�cinno�� nie jest cech� Polak�w. Wyrzucasz mnie wasza mo�� na �nieg i mr�z.
- A co to za go��, co za plecami gospodarza obra�a - mrukn�� tamten spogl�daj�c na Bertrana spod przymru�onych powiek. - Co, �le ci by�o, panie Bertran, w Rzeczypospolitej? Na dworze kr�l ci� podejmowa�, ka�dy szlachcic schronienia udziela�, a ty co, jak si� im wywdzi�czasz? Rzeczpospolit� szkalujesz w swoich pismach.
De Coussy zblad�. Odruchowo po�o�y� r�k� na wisz�cej przy prawym boku sakwie. W �rodku by� zw�j papier�w, z jego zapiskami do Opisania Kr�lestwa Polskiego i Litwy, kt�re mia�a wydrukowa� w przysz�ym roku kr�lewska drukarnia w Pary�u. Ale dzie�o nie by�o jeszcze uko�czone, wi�c sk�d tamten wiedzia� o zapiskach?
- No, panie bracie, wybacz, ale nie mo�esz tu pozosta� - mrukn�� nieznajomy. - Moi przyjaciele nie lubi� obcych. A je�li pozostaniesz, za g�ow� twoj� nie r�cz�.
Drzwi otwar�y si� z trzaskiem. Podmuch lodowatego wiatru wwia� do karczmy tuman �niegu, w kt�rym zamajaczy�y jakie� postacie.
- O do kro�set! - sykn�� wysoki szlachcic. - Za p�no. Siadaj! - rzuci� w stron� Francuza. - I milcz.
De Coussy pos�usznie skuli� si� na �awie, ale ju� po chwili ostro�nie wyjrza� spoza dzban�w i beczek. Co tak naprawd� dzia�o si� w tej karczmie? Kim mogli by� tajemniczy go�cie tego pana brata? De Coussy przypomnia� sobie, �e szlachcic nie wymieni� swojego nazwiska. Co tu si� zatem dzia�o? Mo�e rodzi�o si� jakie� sprzysi�enie, bunt czy rokosz?
Do izby wesz�o po kolei kilku m�czyzn. Kozacy trzymali okulbaczone konie, na przedzie ich za� szed� szybko jaki� niewysoki staruszek z d�ug� siw� brod�, w wysokim sobolim ko�paku ozdobionym czaplim pi�rem. Starzec utyka� dziwacznie, i dopiero kiedy wszed� w kr�g �wiat�a, Bertran dostrzeg�, �e nie mia� jednej nogi, kt�r� zast�powa�a drewniana �erd�.
- Witam, witam, panie Muraszko! - zawo�a� tymczasem wysoki ciemnow�osy szlachcic i pad� w obj�cia starego. - Nie widzieli�my si� kop� lat! A c� to si� w kulasa sta�o? Przytrzasn�li ci go w jakim� zamtuzie?
- Podborski zdrajca z falkonetu mnie postrzeli�! - zakrzykn�� starzec. - Zajecha�em tego psiego syna, co mi ��k� po przodkach zagarn��. A ustrzelili mnie zaraz, jak mu gumna i stodo�y podpali�em! No, ja mu jeszcze poka��, jeszcze on mnie popami�ta!
- Siadajcie, siadajcie, panie Muraszko. �ydzie - krzykn�� ciemnow�osy - lipca przynie�! A chy�o, bo brod� rwa� b�dziem!
Z bliska, przy �wiecach, pan Muraszko prezentowa� si� du�o bardziej okazale ni� w sk�pym �wietle pochodni. Cho� stary, wygl�da� czerstwo i zdrowo, przyodziany w czarno-z�oty �upan i obszyt� futrem deli�. Utykaj�c, zbli�y� si� do sto�u i w�wczas dostrzeg� przycupni�tego w k�cie Francuza.
- A to co za dziwo! - zakrzykn��. - Pludrak! Pludrak w naszej karczmie?
- To jest kawaler de Coussy. Przyjecha� tutaj z Francyjej, �eby Rzeczpospolit� opisa�.
- Rzeczpospolit�? Tylko tam dobrze o szlachcie pisz, Szocie jeden. Bo jak co z�ego przeczytam, to dalib�g zetn� ci ten farbowany �eb, jakem Muraszko. - Starzec zbli�y� si� do Bertrana i wyci�gn�� d�o�. - Jam jest Serafin Muraszko, herbu Kisiel, pludraku. Nie wiem, czy s�awa moja do Pary�a dosz�a. Znasz ty, panie bracie, takiego grubego markiza de Montespion? Nie znasz? Ha, pewnie �e nie znasz, bom ja, gdym w m�odo�ci s�u�y� w Lisowczykach, �eb mu uci��em pod Eppingen, kiedy�my zajmowali Lotaryngi�. No, co tak siedzisz, Szocie? Nie znasz naszej polskiej mowy? To� przecie� kompan m�j od kielicha, uczony kaznodzieja Wojciech Debo��cki m�wi�, �e i w niebie po polsku m�wi�, a sam Adam by� przecie Polakiem.
Chudy �yd przydrepta� po�piesznie do sto�u, przynosz�c g�sior z�ocistego trunku. Nala� do szklenie. Stukn�li szk�em o szk�o, wypili. Mi�d by� mocny, korzenny, rozgrzewaj�cy. Ale c�, nawet de Coussy przyznawa�, �e miody i piwa by�y w Rzeczypospolitej jedyn� chyba rzecz� godn� uwagi.
Przez chwil� siedzieli w milczeniu. Za oknami i w kominie wy� wiatr, zamie� sypa�a �niegiem w okiennice, a od pieca rozchodzi�o si� przyjemne ciep�o. Lipiec by� mocny, Bertranowi de Coussy szybko zakr�ci�o si� w g�owie.
- Twoje zdrowie, panie Muraszko! - zakrzykn�� wysoki szlachcic. Bertran chcia� mimo woli uchyli� si� od spe�nienia kolejnego toastu. Muraszko zauwa�y� to.
- Co? Z nami si� nie napijesz?! - zakrzykn��. - Pij do dna! Pij do dna! Mi�d lepszy ni� te wasze kr�lewskie szczyny. Zdrowie pana Boruckiego!
- Zdrowie! Zdrowie!
Wypili znowu. De Coussy poczu�, jak kr�ci mu si� w g�owie. Usiedli.
- No, to zaczynaj pierwszy, panie Borucki - rzek� Muraszko. Wysoki ciemnow�osy szlachcic podkr�ci� w�sa.
- A o czym to chcieliby�cie us�ysze�, panie Serafinie? O dziewkach? O bitwach? O zajazdach?
- O wszystkim. A tako� o piciu i o szlacheckim honorze.
- O honorze. No to pos�uchaj, panie Muraszko. Inni jeszcze nie przybyli, tedy ja opowiem ci po prostu prawdziw� histori� sprzed lat.
De Coussy nadstawi� ucha. I w�a�nie wtedy ciemnow�osy szlachcic rozpocz�� opowie��.
Opowie�� pierwsza
CZARNA NOWINA
Zab��dzi�. W ko�cu musia� to przyzna� nawet przed samym sob�. Pada� deszcz, a las zdawa� si� by� wsz�dzie taki sam - wsz�dzie ponure, ociekaj�ce kroplami wody drzewa - nigdzie nie widzia� jego kra�ca. Pod spl�tanymi ga��ziami robi�o si� coraz ciemniej, w�a�nie zapada� ponury, jesienny zmierzch; gliniast� dr�k�, po kt�rej jecha�, pokrywa�y ��te li�cie.
Przekl�ty pech prze�ladowa� Kunickiego od samego pocz�tku podr�y. Najpierw, zaraz za Kamie�cem, z�ama�y si� oba ko�a od kolasy, potem pad�y mu dwa konie, a teraz, kiedy zostawi� czelad� i wy�adowany �upami w�z w Barze, po prostu zab��dzi� w mrocznych lasach nad Bohem.
Deszcz z wolna przestawa� pada�. Zerwa� si� lekki wiatr. Szele�ci� g�o�no ga��ziami, strz�saj�c z nich chmury srebrzystych kropel. Drzewa z obu stron dr�ki rozst�pi�y si� nagle, ukazuj�c niewielk� polan� poro�ni�t� krzewami o czerwonych li�ciach. Na �rodku pustej przestrzeni sta�a stara rudera - chyba jaka� zrujnowana karczma. Wiele takich budowli pozosta�o w tych stronach od czasu ostatniego tatarskiego najazdu. Nie wygl�da�o to zach�caj�co, ale Jan ruszy� ku ruinie. B�d� co b�d� nawet w takiej starej cha�upie nie pada�o na g�ow�.
Nagle w jednym z otwor�w okiennych mign�� ciemny kszta�t. Kunicki odruchowo przygi�� g�ow� do ko�skiej szyi. A potem zobaczy� b�ysk, us�ysza� huk wystrza�u; kula gwizdn�a mu wysoko nad g�ow�. Szlachcic nie waha� si� ani chwili. Gdyby odskoczy�, to zanim zd��y�by dopa�� do najbli�szych drzew, przyczajony w karczmie przeciwnik mia�by sposobno�� wpakowania we� jeszcze co najmniej jednej kuli. Dlatego zamiast ucieka�, Kunicki zeskoczy� z konia, przypad� do �ciany i wyci�gn�� szable.
We wn�trzu rudery panowa�a absolutna cisza. Przysun�� si� do drzwi. Zobaczy� pogr��on� w p�mroku du�� sie� o zbutwia�ej pod�odze. Wolno, posuwaj�c si� z plecami przy �cianie, wkroczy� do �rodka. Zajrza� do izby z lewej. Du�a komnata z piecem - chyba kuchnia. Wszed� tam i zlustrowa� wszystko uwa�nym spojrzeniem. Zobaczy� zniszczon� �aw�, resztki w�osianych okry�, kilka starych mis i poszczerbiony kocio�ek. Piec by� jeszcze ciep�y. A wi�c kto� tu przebywa�!
Obr�ci� si�, gdy us�ysza� za sob� skrzypienie pod�ogi. A w�wczas z drzwi po lewej wypad� wysoki szczup�y m�� w delii i futrzanym ko�paku i ci�� Kunickiego szabl�. Zwarli si� raz, drugi, trzeci, odskoczyli... Szlachcic przyjrza� si� twarzy napastnika. Zamar�. Tamten te� spogl�da� na niego. Opu�ci� bro�.
- Kunicki? - spyta�. - Jan Kunicki? Co waszmo�� pan tutaj robisz?
- A co mia�bym porabia�?! Z wojny wr�ci�em! A wa�� chyba oszala�e�...
Kunicki rozpozna� bez trudu stoj�cego przed nim m�czyzn�. To by� Jacek Ostrzycki, s�siad z rodzinnych stron, spod Brac�awia.
- Nie pozna�e� mnie? Nie by�em w domu przez dwa lata, ale chyba a� tak si� nie zmieni�em?
- Wi�c wa�� wr�ci�e�? Ju� wr�ci�e�?
- Wojna si� sko�czy�a. Nie my�la�em, �e w Brac�awskiem powitaj� mnie kul� z bandoletu. Chyba nie wygl�dam na zb�ja, co?
- Nie... - Ostrzycki zmiesza� si�. - Siadaj waszmo��. - Wskaza� �aw�. - Nie pozna�em ci�.
- Zaraz pogadamy - mrukn�� Kunicki. - Musz� przyprowadzi� konia.
Wymkn�� si� z izby i odszuka� na polanie swojego wierzchowca. Wprowadzenie go do na wp� rozwalonej szopy i rozkulbacze-nie trwa�o kilka chwil. Gdy wr�ci�, Ostrzycki przes�oni� okno star�, z�achmanion� ferezj�.
- W wa�ci r�ce - powiedzia�, podaj�c Kunickiemu sk�rzany buk�ak. - Twoje zdrowie, panie Kunicki.
Szlachcic z przyjemno�ci� poci�gn�� spory �yk gorza�ki. Ostrzycki wyj�� szybko chleb i w�dzonk�, po czym u�o�y� je na �awie obok Kunickiego.
- Wszystko co mam - powiedzia�, siadaj�c naprzeciwko. - Wiesz wa�pan, nadesz�y ci�kie czasy. Wiele si� u nas zmieni�o.
- A jak moja �ona?
Ostrzycki drgn��. Kunicki zauwa�y� to. Siedzieli w milczeniu. Jan dorzuci� drew do ognia i czerwona po�wiata rozja�ni�a nieco izb�.
- Twoja �ona jest zdrowa, panie Kunicki.
- To dobrze. A wa�pan co tu robisz?
- A tak... przemieszkuj�.
- Co takiego?! - zakrzykn�� Kunicki. - Jak to �przemieszkujesz�? W tej ruderze? A tw�j maj�tek? Ojcowizna? Co si� sta�o? Tatarzy spalili? Je�li tak, to moja ma��onka zawsze udzieli�aby ci schronienia.
- Tatarzy? - u�miechn�� si� blado Ostrzycki. - Gorzej ni� Tatarzy. Po prostu nie mam ju� maj�tku. Odebrano mi go i tyle.
- Jak to odebrano? Jakim prawem?!
- Prawem i lewem, jak to si� m�wi. Z szabl� w jednym, a pozwem w drugim r�ku.
- Ale kto, na Boga? Procesowa�e� si� z kim� waszmo��?
- Proces - u�miechn�� si� gorzko Jacek. - Nawet go wygra�em. Wszelako ci�ko jest sprosta� trzystu Kozakom, kiedy samemu ma si� tylko dwunastu pacho�k�w.
- Wi�c co si� sta�o?
- Mamy nowego starost�. Ten klucz mo�ciski, kt�ry kiedy� zaw�aszczy� sobie im� pan Janusz Sienie�ski, ma teraz nowego w�a�ciciela. Uwa�aj wa�pan na tego cz�owieka. Nie ty zreszt� jeden powiniene� uwa�a�. Mo�e my wszyscy ockn�li�my si� za p�no...?
- Wi�c to starosta mo�ciski odebra� wa�ci ojcowizn�?
- Dar�em z nim koty. Procesowali�my si� troch�. Uwa�aj na niego. Mo�e przesadzam, ale to awanturnik jakich ma�o...
- Chyba nie drugi �aszcz albo Stadnicki?
- Stadnicki... Dobrze� wa�pan trafi�. Bo to jest Stadnicki. Syn starego Diab�a z �a�cuta. Tego, co mu g�ow� uci�li pacho�kowie starosty le�ajskiego wi�cej jak dwadzie�cia lat temu.
- Jak to? - Kunicki spojrza� na� uwa�nie - jeden z Diabl�t? Niemo�liwe?
- Ano tak...
Na dworze znowu zacz�o pada�. Kunicki wyra�nie s�ysza�, jak zimny deszcz szumi na zmursza�ym dachu. Opanowa�y go niedobre my�li. Je�eli w Brac�awskiem osiedli� si� syn starego Stanis�awa Stadnickiego, mog�o to wr�y� k�opoty. Stadnicki, starosta zygwulski, nie bez powodu nazywany by� Diab�em. Nigdy nie ba� si� nikogo, a dla prawa nie mia� �adnego szacunku. Chocia� mieszka� bardzo daleko st�d, bo w wojew�dztwie ruskim, nawet tu, na Ukrainie, pod Brac�awiem pami�tano powszechnie jego krwawe rozprawy, gwa�ty, bezprawia i bez ma�a wojn� domow� ze starost� le�ajskim - �ukaszem Opali�skim, zako�czon� nies�awn� �mierci� hultaja. Nikt nie pami�ta�, ile ci��y�o na nim infamii i banicji, bo wszyscy starali si� o nim zapomnie�. Po starym Stadnickim pozosta�y tylko ludzkie �zy, pami�� o zakopanych w g�rach skarbach i... w�a�nie synowie, nie bez powodu nazywani Diabl�tami... A teraz jeden z nich usadowi� si� w okolicy.
- Mo�e ciebie, waszmo�� zostawi w spokoju - powiedzia� Ostrzycki - W ko�cu jeste� do�wiadczonym �o�nierzem. Wybacz, �e do ciebie strzela�em. My�la�em, �e to kt�ry� z Kozak�w starosty mo�ciskiego. On m�g�by tu mnie szuka�. - Rozejrza� si� doko�a niespokojnie. Jego spojrzenie by�o wystraszone. Gdy tak wierci� si� niespokojnie, wygl�da� niemal jak zaszczute zwierz�.
- A niech�e to jasny piorun! Sk�ada�e� wa�pan na niego protestacj�?! Przecie� mo�esz odwo�a� si� nawet do Trybuna�u w Lublinie!
- Wybacz, Janie, ale to ju� moja sprawa... Lepiej straci� wie�, a zachowa� �ycie...
- Co ty m�wisz? Oszala�e�? To Ukraina, nie jakie� Podlasie. Chcesz, zaci�gniemy Kozak�w i zaraz pom�cimy twoje krzywdy. A nasi s�siedzi? Nie szuka�e� pomocy u znajomych?
- Nie mog�.
- Nie mo�esz...Widz�, �e ten Stadnicki idzie w �lady ojca. A jak mu na imi�?
- Te� Stanis�aw, tak jak Diabe�. Przecie to rodzony brat W�adys�awa i Zygmunta. Dobrze wiesz, jak obaj sko�czyli... - Ostrzycki si�gn�� po buk�ak z gorza�k�. Kunicki zauwa�y� na grzbiecie jego d�oni dziwny znak: p�kolisty zawias obr�cony brzu�cem w d� i wetkni�ty we� pionowo miecz. Znami� by�o czarne, jakby wypalone ogniem. Co� mu przypomina�o. Nowina. Herb Nowina wypalony na sk�rze tamtego.
- Dziwne, �e nie chcesz szuka� sprawiedliwo�ci - mrukn�� Jan. - Ale nie b�d� ci� zmusza�. Mo�e rzeczywi�cie nie masz �mia�o�ci upomnie� si� o swoje.
- Nie m�wmy ju� o tym. - Ostrzycki cofn�� szybko r�k� z buk�akiem. - Musz� rusza�. Wa�ci zdrowie!
- Rusza�? Dok�d?
- Nad Boh. Tu niby bezpiecznie, ale zawsze...
- W tak� pogod�? Chyba wa�pan oszala�e�?
- M�wi� prawd�. I nic mnie nie powstrzyma - Ostrzycki wsta�. - Nie m�w waszmo�� nikomu, �e mnie tutaj spotka�e�.
- A nie by�oby lepiej, gdyby� pojecha� ze mn�?
- Chcia�bym, ale nie mog�. No, bywaj wa�pan.
- Co tu si� w�a�ciwie dzieje?!
Ostrzycki ruszy� do drzwi. Kunicki odprowadzi� go a� za pr�g. Pan Jacek szybko osiod�a� swego konia, a potem wskoczy� na kul-bak� i ruszy� przed siebie.
- Bywaj wa�pan! - zakrzykn��. - Jed� jutro dalej t� dr�k�, to wyjedziesz na trakt. Uwa�aj na siebie!
- Wed�ug mnie robisz bardzo g�upio! - odkrzykn�� Kunicki.
Tamten nie odpowiedzia�. Znikn�� w p�mroku. Rozpada�o si� na dobre. Ulewa �omota�a o s�omiany dach rudery. By�o ju� prawie zupe�nie ciemno. Kunicki d�ugo patrzy� w mrok. W ko�cu powr�ci� do cieplejszej izby. Dorzuci� drew do pieca i po�o�y� si� blisko ognia. Usn�� dopiero nad ranem.
Ranek nast�pnego dnia by� mglisty. Gdy Kunicki odje�d�a� sprzed starej karczmy, mi�dzy pniami sosen i �wierk�w leniwie snu�y si� lepkie, wilgotne opary. W ciszy poranka zje�d�a� w�sk� �cie�ynk� ze wzg�rza, a� wreszcie trafi� na trakt. Wtedy ruszy� skokiem.
Wszystko w jego rodzinnej okolicy zmieni�o si� na gorsze, skoro kogo� takiego jak Ostrzycki mo�na by�o bezkarnie pozbawi� maj�tku. Oczywi�cie, tutaj by�a Ukraina, ale tu, w powiecie brac�awskim wszyscy znali si� ze wszystkimi i jak daleko Kunicki si�ga� pami�ci�, nie bywa�o nigdy takich rzeczy. Owszem, czasami trafia�y si� i tutaj zwady i b�jki, a szlachta wadzi�a si� o ��ki i lasy, jednak nikt nigdy nie o�mieli�by si� odebra� innemu panu bratu jego ojcowizny. Wszyscy zreszt� musieli trzyma� si� razem. Wojew�dztwo brac�awskie przecina� bowiem Czarny Szlak, kt�rym chadza�o w g��b Rzeczypospolitej wiele tatarskich czambu��w, a po ich przej�ciu nierzadko pozostawa�y tylko niebo i ziemia.
Znienacka, gdy Kunicki wyjecha� zza jednego z zakr�t�w, dostrzeg� na trakcie grup� kilkunastu konnych. Byli w�r�d nich przede wszystkim Kozacy, a tak�e kilku pan�w szlachty, pomi�dzy kt�rymi jecha� wysoki szlachcic o czarnych, g�stych brwiach. Ubrany by� w dostatni, wzorzysty �upan i karmazynowy kontusz, przewi�zany pasem wartym tak na oko dobre par�set z�otych.
- A ty kto?! - zakrzykn�� do Kunickiego nieprzyja�nie jeden z pan�w braci, wysoki, smag�y, o obliczu ozdobionym dwiema bia�awymi bliznami po ci�ciu szabl�.
Kunicki wstrzyma� wierzchowca.
- Jestem Jan Kunicki - powiedzia�. Spojrza� na szlachcica w kontuszu, na jego twarz, spokojn�, pi�kn�, ale zarazem napi�t�, zupe�nie jak gdyby jej w�a�ciciel m�g� bardzo �atwo zmienia� swoje nastroje, od �miechu, do okrucie�stwa i w�ciek�o�ci.
Nieznajomy tak�e wstrzyma� wyrywaj�cego si� do przodu konia i obejrza� uwa�nie Jana, zupe�nie jak szlachcic patrz�cy na zwyk�ego ch�opskiego chama.
- Jan Kunicki? Ten sam, co s�u�y� pod Smole�skiem?
- Ten sam. A wa�pan to kto?
Nieznajomy nie odpowiedzia�. Jego �renice by�y blade, jakby puste, zupe�nie bez wyrazu. Jan instynktownie wyczuwa� w nich niech�� co do w�asnej osoby. A potem tamten uderzy� konia arkanem i pomkn�� jak wicher, a za nim pop�dzili jego pocztowi. Przy Kunickim pozosta� tylko ten sam pan brat, kt�ry okrzykn�� go z daleka.
- Wiesz wa�pan, z kim mia�e� honor? - zapyta�. - To sam ja�nie wielmo�ny starosta mo�ciski Stanis�aw Stadnicki. By� z�y na ciebie.
- Z�y? Dlaczego?
Tamten nie odpowiedzia�. U�miechn�� si� szyderczo, odwr�ci� si� i odjecha�. Kunicki d�ugo patrzy� za nim. A potem u�wiadomi� sobie, �e starosta nadjecha� od strony jego wsi...
Na ganku przed dworem nie by�o nikogo. Gdy to spostrzeg�, zaniepokoi� si�. Przecie� pisa�, kiedy wraca. Od samego pocz�tku, niemal od chwili, gdy wyrusza�- z obozu pod Smole�skiem, wyobra�a� sobie, �e Anna powita go przed progiem dworu.
Dopiero po chwili m�ody pacholik, ten sam, kt�ry otwiera� wcze�niej bram�, odebra� od niego wodze konia. Ten s�uga tak�e nie pozna� swego pana. Widocznie zaczai s�u�y� we dworze ju� po jego odje�dzie na wojn�.
Gdy Jan wszed� na ganek, musia� d�ugo wali� pi�ci� w znajome, nabijane bretnalami drzwi. Wreszcie otwar�y si� i na progu stan�� pot�ny, wysoki pacho� w �upanie. Wygl�da� gro�nie, ale gdy Kunicki spojrza� na jego twarz, drgn��. To by�o oblicze dziecka. Du�ego dziecka posiadaj�cego cia�o doros�ego m�czyzny. Tego s�ugi tak�e sobie nie przypomina�.
- Czy jest pani Kunicka?
Tamten skin�� g�ow�, sk�oni� si� i gestem zaprosi� szlachcica do �rodka. Pobrz�kuj�c ostrogami, Kunicki wszed� do du�ej, obszernej sieni. Przypomnia� sobie to miejsce. Pami�ta� jego zapach, ch��d i p�mrok. Zauwa�y�, �e s�uga starannie zaryglowa� drzwi. Zwykle tego nie robiono. Gdy weszli do �wietlicy, Kunicki odetchn�� g��biej. Powi�d� spojrzeniem po wisz�cych na �cianach kobiercach obwieszonych broni� i po portretach. Serce zabi�o mu mocniej. By� w domu. W domu. Nareszcie w domu. Po dw�ch latach...
S�uga wskaza� mu gestem fotel i odszed�. Szlachcic rzuci� na sof� deli� i odpi�t� z rapci szabl�. Rozejrza� si� po przytulnym wn�trzu. Ciekawe gdzie jest Anna. Szybko wsta� i ruszy� do s�siedniej izby. Musia� wiedzie�, dlaczego nie wysz�a do niego.
Przyleg�y pok�j by� pusty, wi�c ruszy� ku drzwiom do alkierza. By�y lekko uchylone. Gdy si� zbli�a�, us�ysza� dochodz�cy spoza nich cichy szloch. Spojrza� przez szpar� i kamie� spad� mu z serca.
Przy stoliku siedzia�a jego �ona. Wyra�nie widzia� jej blad� twarz, wielkie czarne, l�ni�ce oczy i p�omiennorude w�osy opadaj�ce na plecy w splotach grubego, ci�kiego warkocza. By�a pi�kna. Wiedzia� o tym. Stanowi�o to w pewnym sensie pow�d do dumy. Ale teraz wygl�da�a jeszcze �adniej. Serce zabi�o mu mocniej. W d�oni trzyma�a niewielk� miniatur�. Wpatrywa�a si� w ni�, a od czasu do czasu z jej warg wydobywa�o si� ciche westchnienie, a mo�e nawet szloch. Po chwili obr�ci�a jaw stron� drzwi. Kunicki patrzy� na obrazek i u�wiadomi� sobie, �e to jego portret. Wszystkie w�tpliwo�ci rozwia�y si� w jednej chwili...
Nagle kto� chwyci� go za gard�o. Od ty�u, mocno. Szlachcic zatoczy� si�, grzmotn�� plecami o �cian�. Z�apa� przeciwnika za rami� i odwr�ci� si�. Za nim sta� ten sam pot�ny, niedorozwini�ty wyrostek, kt�ry wcze�niej otwiera� mu drzwi..
- Puszczaj... - wycharcza� Jan. Uchwyci� lew� r�k� bark tamtego. Popchn��, a potem, gdy s�u��cy napar� na Kunickiego, szlachcic szarpn�� go w ty�. Upadli z ha�asem. D�o� s�ugi zacisn�a si� na gardle Jana, zd�awi�a, wepchn�a do gard�a wyrywaj�cy si� z ust krzyk.
- Spok�j, Mycko! Zostaw! - rozleg� si� znajomy g�os.
Kunicki poczu�, �e palce tamtego rozlu�ni�y si�. Powoli wsta�. Mycko odsun�� si� od niego.
Anna sta�a w drzwiach. Patrzy�a na niego przera�aj�cym, ob��dnym wzrokiem. Zrobi�a w jego stron� krok, potem drugi.
- Wr�ci�e�, wr�ci�e�... - wyszepta�a i wpad�a mu w ramiona.
Obj�� j� mocno. Trwali tak przez d�ug� chwil�, z��czeni ciasno, tworz�c jakby jedno cia�o. Czu� blisko�� jej aksamitnej sk�ry, piersi, ramion, wargi tu� przy ustach. Nic ju� nie podejrzewa�. Wiedzia�, po prostu wiedzia�, �e czeka�a na niego.
- Dlaczego nie pisa�e�, panie m�u? - spyta�a poprzez �zy. - Przez dwa lata nie wiedzia�am nic o tobie. Nawet kiedy wr�cisz?
- Jak to? Przecie� wys�a�em do ciebie trzech pos�a�c�w z listami. Nie czyta�a� ich?
- Nikt do mnie nie dotar�.
Szlachcic zamy�li� si�. Starosta spotkany na drodze... Podejrzenia wr�ci�y znowu...
- Daruj Mycce - powiedzia�a Anna. - Jest tutaj od niedawna. Nie m�wi. Przygarn�am go z go�ci�ca. Zazna� wiele z�a od ho�oty. Ma umys� dziecka. Nie pozna� ci�. Mycko - powiedzia�a poprzez �zy - to tw�j pan.
Kunicki obejrza� si�. Tamten kuli� si� w k�cie, p�aka�, zakrywaj�c sobie twarz r�koma. Du�y, pot�ny m�czyzna wygl�da� tak �a�o�nie, tak rozpaczliwie, �e serce Jana wezbra�o lito�ci�. Nie m�g� gniewa� si� na niego... Podszed� do s�ugi, po�o�y� mu r�k� na ramieniu.
- No, nie l�kaj si� - rzeki. - Wybaczam ci. Przecie� wiem, �e nie mog�e� mnie pozna�. Dobrze pilnowa�e� mojej �ony. Wsta�.
Mycko podni�s� si� wolno. W jego oczach szlachcic wyczu� wdzi�czno��. Ju� wiedzia�, by� niemal pewien, �e zyska� w nim najwierniejszego s�ug�. Ale gdy tamten podni�s� r�ce do twarzy, aby obetrze� �zy, Kunicki zauwa�y� na jednej z nich dziwne znami� - czarny, p�kolisty zawias, odwr�cony brzu�cem w d� i wetkni�ty we� pionowo miecz. To by� herb Nowina... Taki sam, jaki widzia� na d�oni im� pana Jacka Ostrzyckiego.
- Wszystko jako� si� u�o�y - wyszlocha�a Anna. Tuli�a si� do niego mocno. Zbyt mocno, nawet jak na spotkanie po tak d�ugiej roz��ce. By�a przera�ona; czu� to. Co� sta�o si� nie tak.
Tej nocy byli ze sob�. Odnajdywali si� w po�cieli wielkiego �o�a d�ugo i nami�tnie. W ko�cu mieli wiele do odrobienia. Jan by� ca�kiem wyzuty z si�, ale Anna niemal oszala�a. Nigdy tego tak nie robi�a. Odda�a mu si� ca�a, niemal jak dwa lata temu, w czasie nocy po�lubnej. Przez ca�y czas �ciska�a go mi�dzy nogami, ca�owa�a i gryz�a prawie do krwi. Dawniej mi�kka i delikatna, teraz sta�a si� w mi�o�ci niemal jak wilczyca. Prawie jej nie poznawa�. To ju� jakby nie by�a ta sama niewiasta. To nie by�a ta Anna, z kt�r� wzi�� �lub. A najgorsze by�o to, �e nie wiedzia�, co j� tak zmieni�o.
- Dobrze, �e wr�ci�e� - wyszepta�a w ko�cu. - M�j Bo�e, co ja bym bez ciebie zrobi�a.
- Wiem - powiedzia� cicho. - Ale pilnowa�a� si� jak w twierdzy. Mycko ma�o co mnie nie zadusi�.
- Musia�am - wyszepta�a.
- Mo�e si� boisz - powiedzia�. - Wiele tu si� zmieni�o. S�ysza�em, �e Stadnicki obj�� klucz mo�ciski. Spotka�em go na drodze.
Poczu�, jak jej cia�em wstrz�sn�� kr�tki, nerwowy dreszcz.
- Czy wiesz, sk�d jecha�?! - zapyta� nieco g�o�niej, ni� powinien. - Zdawa�o mi si�, �e od nas...
Anna bezw�adnie osun�a si� na po�ciel. A potem zap�aka�a. To by�o rozdzieraj�ce. Jan czu�, �e �zy niemal ciurkiem sp�ywaj� jej spod powiek. Milcza�... Jeszcze nie wierzy� w to, co podejrzewa� od samego pocz�tku - �e mi�dzy starost� i jego �on� co� by�o...
- On, on bywa� u mnie - wyj�cza�a. - By� u mnie wiele razy, przekl�ty pies. Zaraz jak tylko zw�cha�, �e pojecha�e� na wojn�. Ale nic mi�dzy nami nie zasz�o. On mnie chce... Chce, �ebym mu si� odda�a. Ale ja czeka�am, czeka�am na ciebie! - wykrzykn�a rozdzieraj�co. - Uwierz mi, b�agam. Uwierz!
Powoli obj�� j� i przyci�gn�� do piersi. Przywar�a do niego ca�ym cia�em. Wierzy� jej, nie wiedzia� sam dlaczego, ale wierzy�. A mo�e... chcia� wierzy�.
- Nigdy mu nie uleg�am - powiedzia�a. - Nachodzi� mnie bez przerwy. Ratuj mnie! On chce mnie posi���. Nigdy nie ust�pi.
- A to z kurwy syn! - wysycza� Kunicki. - Nie b�j si�). Nawet nie my�l, �e postanie tu jego noga! Je�eli przyjedzie, jak mi�y B�g - usiek�!
- To czart w ludzkiej sk�rze - wyszepta�a. - Syn Stadnickiego. Pieni�dzy ma w br�d... Powiadaj�, �e znalaz� skarb swego ojca w �a�cucie. On, on chce chyba by� udzielnym kniazie m na Brac�awszczy�nie. Nie cofnie si� przed niczym. Czego tutaj nie robi�. Ostrzyckiego wyp�dzi� z maj�tno�ci. Mieleci�skiemu z:abra� kr�lewszczyzny... To nawet nie wszystko...
- Mieleci�skiemu zabra� kr�lewszczyzny?! Co na to szlachta?
- Kto mu si� przeciwstawi? Na zamku w �urawicach trzyma paru Kozak�w i inne hultajstwo. To straszny cz�owiek. Czy wiesz dlaczego nie z�o�ono jeszcze na niego ani jednej protestacji w grodzie? Bo jak Stadnicki ma zamiar kogo� zajecha�, to tak obstawia Brac�aw czatami, �e nikt nie przejedzie. Wszyscy si� go boj�.
- Je�li jeszcze raz tu przyjdzie, za�atwi� ca�� spraw� szabl�. Jestem szlachcicem i za�atwi�.
- Sk�d wiesz, �e jeste�? - wykrzykn�a. Opad�a na niego i jak szalona zacz�a ca�owa� jego twarz, r�ce. P�aka�a rozdzieraj�co.
- Nie rozumiem, co m�wisz.
- Sch�opi� nas! Jan zamar�.
- Jak to sch�opi�? - zapyta�. - Mnie, Jana Kunickiego herbu Awdaniec, szlachcica polskiego od urodzenia? Jak to? Co ty opowiadasz?
- Nie wiedzia�am co robi� - wyszlocha�a. - Gdy mu odm�wi�am, Stadnicki rozg�osi�, i� znalaz� gdzie�, w jakich� starych papierach, �e nie wywodzisz si� ze szlachty. Potem, na sejmikiu, nie wiem dlaczego zas�dzili nam kaduk. Nie jeste�my ju� szlacht�.
- I nie napisa�a� mi o tym? Jak mog�a�?! Czy� ty oszala�a?
- Pisa�am. Pisa�am bez przerwy. On przej�� wszystkie listy...
- A zatem wyrok ju� wyszed� - Jan zerwa� si� z ��ka. - Gdzie go masz!? Zreszt� to niewa�ne. Napisz� apelacj� do Trybuna�u w Lublinie. Ale zaraz. Kiedy to by�o?
- Ju� miesi�c temu.
- Dlaczego od razu nie wykona� wyroku?
- Stadnicki da�... - wyszlocha�a - czas do namys�u do ko�ca miesi�ca. Powiedzia�... powiedzia�, �e jak mu si� oddam, to go nie wyegzekwuje...
- To jeszcze cztery dni. Ma�o. Co� trzeba zrobi�...
- Uciekajmy!
- Dok�d? Zobaczymy jeszcze.
- Co zobaczymy?! Ja nie chc� - p�aka�a rozdzieraj�co. - Ratuj mnie... Wolno wzi�� j� w ramiona, przytuli� do siebie. Rozszlocha�a si� znowu. Utuli� Ann� jak dziecko.
- Nie dam mu si� - powiedzia�. - Nie wie, z kim zadar�. Jeszcze mam przyjaci�. Wszystko b�dzie dobrze. Najwa�niejsze, �e jeste�my razem.
- Panie starosto!
Stanis�aw Stadnicki zatrzyma� si� na ganku zajazdu. Spojrza� na tego, kt�ry na� zawo�a�. To by� Jan Kunicki. Wyszed� ze stajni. Sam. Jeden z towarzyszy starosty - wysoki, ros�y Kozak bez jednego oka zast�pi� tamtemu drog�.
- No, szczo ty?
- Chc� porozmawia� z mo�ci Stadnickim.
Starosta skrzywi� si�.
- No to m�w, wa�pan - powiedzia�.
- Na osobno�ci.
Starosta spojrza� na swoich kompan�w. Gdyby tylko zechcia�, roznie�liby tamtego na strz�py. U�miechn�� si�. Zszed� ze stopni i ruszy� za r�g karczmy. Kunicki poszed� za nim. Spojrza� Stadnickiemu prosto w oczy.
- Dlaczego? - zapyta�.
Starosta wci�� u�miecha� si� lekcewa��co.
- Panie Kunicki, kim ty w�a�ciwie jeste�? Kim, �e chcesz si� ze mn� mierzy�. Jam Stanis�aw Stadnicki. Ja jestem ze staro�ytnej familii. A ty?! M�g�by� s�u�y� u mnie za koniucha. Twoi ojcowie moim podawali strzemi�, a bywa�o, �e i kark przy wsiadaniu... A swoj� �on� ty sam zaraz po �lubie zostawi�e�. Pojecha�e� na wojn� - na dwa lata. Tak, panie Kunicki. Stoisz mi na zawadzie. .
- Na drodze do mojej �ony? Bij si� ze mn�, panie Stadnicki!
Starosta roze�mia� si� cicho. Spojrza� na Kunickiego z g�ry. Przysz�o mu to �atwo - by� wy�szy od niego.
- Z ch�opem mam si� bi�? Nie b�d� g�upcem. Ja nawet nie chc� si� na ciebie gniewa�. Po co. �yj ze mn� w zgodzie, a nie po�a�ujesz. Przekonaj g�upi� �on�, �eby przysz�a do mnie. Dla niej to nie nowo��. Matka i babki legiwa�y w pa�skich �o�ach, to i c�rka mo�e...
Kunicki po�o�y� d�o� na r�koje�ci szabli. Milcza�. Stadnicki przyjrza� si� jego twarzy pociemnia�ej z gniewu. Jan potrafi� si� opanowa�.
- Masz cztery dni, aby przyprowadzi� j� do mnie - mrukn�� starosta ze z�o�liwym u�miechem. - Je�eli tego nie uczynisz, wyegzekwuj� wyrok.
- A wi�c to tak... - wyszepta� Kunicki. - Pragniesz mojej �ony. Ale ja jestem wolnym szlachcicem. Tak samo Anna. Mo�esz j� wzi�� si��, ale nigdy nie b�dziesz mia� jej serca. Nie b�dziesz mia� tego, co ja mia�em i mam ka�dej nocy.
Trafi� w sedno. Na twarzy Stadnickiego zobaczy� gniew. Starosta po�o�y� d�o� na r�koje�ci szabli.
- Wyci�gnij bro�, wa�pan - powiedzia� Kunicki. - Sko�czmy z tym jak szlachcice. Sta� mi tutaj, pod bokiem karczmy. Zobaczymy, kto zwyci�y. No, spr�buj. Jestem starym �o�nierzem. Bywa�em i pod Smole�skiem, i w Inflantach. Z kolei ty na pewno mia�e� dobrych preceptor�w. Zobaczymy, kto lepszy.
- Nie b�d� si� bi� z kim� takim jak ty - powiedzia� Stadnicki z wymuszonym u�miechem. - Za to, co powiedzia�e�, m�g�bym kaza� ci� wybato�y�. Masz cztery dni, aby przekona� swoj� �on�. �e te� wy, szaraczkowie, musicie by� a� tak zawzi�ci. Kto to widzia� w jakim� innym kraju, �eby kto� tak niskiego stanu jak ty �mia� podskakiwa� tak wysoko! Morda w gn�j, chamie! Pro� �aski na kolanach!
Stadnicki cofn�� si� za r�g karczmy. Kunicki szed� za nim. Dopad�by tamtego, ale w tej w�a�nie chwili zza w�g�a wysun�o si� kilku towarzyszy starosty.
- No, do�� ju� nagada�e� si� z panem starost� - powiedzia� jeden z nich, wysoki, w tatarskiej misiurce. Obejrza� si� na Stadnickiego, jak gdyby czekaj�c rozkazu, co ma zrobi� z Kunickim, ale ten odwr�ci� si�, zmarszczy� brwi i ruszy� w stron� stajni, z kt�rej wyprowadzono konie. Gdy siedzia� w kulbace, ruchem g�owy wskaza� Kunickiego jednemu ze swoich ludzi.
- Zajmij si� nim - powiedzia�. Tamten skin�� g�ow�. Starosta uderzy� konia ostrogami.
- Ty psi synu! - wycedzi� przez z�by. - Jeszcze ci poka��.
Stara karczma �Pod Z�otym Smokiem�, do kt�rej wszed� Kunicki, nie zmieni�a si� ani troch�. To by� ten sam poczciwy zajazd przy trakcie z Brac�awia do Kamie�ca, drewniany, o belkowanym, poczernia�ym ze staro�ci suficie. Zapada� zmrok, wi�c w izbie panowa� p�mrok. Na zewn�trz by�o ch�odno - tutaj ciep�o, a poniewa� w karczmie przebywa�o sporo go�ci, atmosfera zrobi�a si� nawet ca�kiem przyjemna.
- A to zdrajcy, psi synowie, os�y, nie pos�y! - niemal krzycza� z k�ta jaki� podpity szlachcic, kiedy Kunicki przepycha� si� przez t�um pan�w braci. Poznawano go zewsz�d i zewsz�d pozdrawiano. - Czopowe! Czopowe na�o�yli! Ja rozumiem, �e szlachta ma p�aci� na wojsko od �anu i od g�owy! Ale �eby od gorza�ki, to ju� jest prawdziwe tyra�stwo!
- I wtedy wiecie, waszmo�ciowie - m�wi� inny znad szklanicy miodu - wypadli�my z karczmy i do szabel! A tamci we czworo na mnie. Ale jakem jednego ci�� w �eb, a�e mu ko�ci na wierzch wylaz�y, drugiemu brzuch o flaki zubo�y�em, to reszta w nogi...
Cz�owiek, do kt�rego Kunicki przyszed�, czeka� w najciemniejszym k�cie, tu� przy oknie. By� pot�nym m�czyzn� o twarzy spalonej s�o�cem. Kunicki uwa�a� go za swego najlepszego przyjaciela. Lubi� tamtego nie tylko za nieustaj�cy dobry humor, ale i za szczero��, i otwarto��. Marcin Mieleci�ski przepada� tak�e za kobietami, ale tego, co o nich m�wi�, nie znios�yby �adne niewie�cie uszy. Mo�e zreszt� dlatego si� nie o�eni�. Ale i tak ze wzgl�du na swoj� urod� zawsze cieszy� si� wzgl�dami p�ci pi�knej. By� to cz�owiek, kt�ry nigdy nie przepu�ci� �adnej niewie�cie; ani pannie, ani wdowie, ani m�atce, ani cnotliwej dziewce. Nie pogardza� te� ch�opkami - st�d jego wie� nale�a�a do najludniejszych w okolicy.
- O, jeste�! - rzek� na widok Kunickiego i poderwa� si� na nogi. - M�j Bo�e, ile� to czasu si� nie widzieli�my! Witaj! U�cisn�li si� mocno. Mieleci�ski nala� do szklanek gorza�ki.
- Za nasze spotkanie i tw�j szcz�liwy powr�t. Wypili. To by�a dobra, gda�ska w�dka. Usiedli.
- I c� tam s�ycha�? - zapyta� pan Marcin. - T�go�cie Moskw� bili.
- A i owszem - mrukn�� Jan. - Ale o wojnie pogadamy kiedy indziej. Widzisz, mam teraz wielki k�opot.
- K�opot? Pewno z kobiet�. Najlepiej w og�le nie zaprz�ta� sobie tym g�owy. Chce, czy nie chce poswawoli� sobie, a potem kamie� do szyi i w wod�, jak powiadaj� Kozacy. Ja tak robi� i nie narzekam. Nikt nie przyprawia mi rog�w. Kobiety s� dobre tylko do �o�a.
- Ciekaw jestem, czy powiedzia�by� tak tej, kt�r� naprawd� b�dziesz mi�owa�.
- Pewnie, �e nie. Ja zawsze m�wi� ka�dej: wa�panna, twe piersi s� jakoby sarny skacz�ce, twe oblicze jakoby widok wschodz�cego, wiosennego poranka, a twa my�l na wylot jakoby szabla mnie przeszywa. One to lubi�. A zw�aszcza s�ucha�, jakie s� m�dre. Mo�e dlatego, �e naprawd� s� g�upie.
- Czy to prawda - zapyta� Jan nie s�uchaj�c wcale tamtego - �e Stadnicki odebra� ci dwie kr�lewszczyzny?
Marcin spu�ci� g�ow�. Wychyli� jednym haustem kubek w�dki.
- Zabra� - powiedzia� cicho. - Tak jest, zabra�. Ale po co o tym m�wi�. On mia� czterystu ludzi, a ja siedmiu pacho�k�w i dw�ch pocztowych. Wszystkich mi wybi�. Broni�em si� - spali� dw�r. Jego Kozacy wywlekli mnie pod szubienic�. Pami�tam to we �nie i na jawie. On podjecha�, przy�o�y� mi kr�cic� do g�owy i powiedzia�, �e je�eli wyst�pi� przeciwko niemu, ka�e mnie powiesi� jak psa! To straszny cz�owiek.
- I nic nie robi�e� ?
- Oszala�e�?! To Stanis�aw Stadnicki, syn tako� Stanis�awa, starosty zygwulskiego. Syn wart ojca. Uwa�a, �e wszystko mu wolno. Prawo polskie jest jak paj�czyna, paj�k si� przebije, a na much� wina. Ja za pojedynek poszed�em pod wie��, a on mo�e wyknutowa� szlachcica i nic mu nie zrobi�. Wiem, co si� sta�o, jak ci� nie by�o. Ca�y powiat o tym gada.
Jan milcza�. Poczu�, �e robi mu si� gor�co.
- Chcia�em pom�c twojej �onie. Ale wiesz sam, ona mnie nie lubi. Nienawidzi. Nie mog�em...
Jan rozla� reszt� w�dki. Napi� si� wolno.
- Wiesz, �e wygra� nagan� szlachectwa. Mojego szlachectwa.
- Wiem. - Marcin nie podnosi� oczu.
- Nie pomog�e� mojej �onie, chocia� ci� o to prosi�em.
- Nie mog�em.
- Nie mog�e�... Kaduk zas�dzi� nam sejmik w Brac�awiu... A tam przecie� byli nie tylko klienci Stadnickiego...
- Wszyscy si� go boj�...
- Starosta chce mojej Anny. Da� jej termin do ko�ca wrze�nia. Potem wyegzekwuje wyrok. Chcia�bym... Chcia�bym prosi� ci� o pomoc.
- Uciekaj. Radz� ci, uciekaj!
- Oszala�e�? Nie! - zakrzykn�� Kunicki z furi� - prawo jest po mojej stronie! Nie jestem banit� ani infamisem. B�d� si� broni�. Wr�ci�em do domu po dw�ch latach wojny. Mam tego dosy�. Pom� mi.
- Jak mog� to zrobi�? Oszala�e�? Chcesz bi� si� ze Stadnickim? Przecie� nie mamy �adnych szans.
- Ale czy nie rozumiesz, �e starosta w ka�dej chwili mo�e zrobi� to samo z tob�. Musimy walczy�. Prawem i szabl�! Nie boisz si�, �e Stadnicki zabierze ci reszt� w�o�ci?!
- Nic mi nie zrobi.
- Sk�d masz pewno��?
- Bo uczyni�em co�... - Mieleci�ski spu�ci� wzrok. Sprawia� wra�enie, �e powiedzia� o jedno s�owo za wiele. - Mam krewnych, rodzin�. Nie dopuszcz�...
- Jak� rodzin�? Masz tylko wuja na Mazowszu. Sam �e� gada�, �e ka�dy Mazur rodzi si� �lepy, ale jak potem przejrzy, to wszystkich oszuka.
- To mo�ny pan. Ma par� kluczy wsi...
- I chyba trzyma je pod s�omiank�. Ty mnie nie zw�d�. Pom� mi!
- Uciekaj. Dam ci konia, pieni�dze, wyposa��... Uciekaj, prosz� ci�!
- Przed czym mam ucieka�!? - zakrzykn�� Kunicki. - Nie zrobi�em nic z�ego.
- Jak chcesz. - Tamten si�gn�� po g�sior i rozla� resztki gorza�ki. Wygl�da� na nie�le podpitego. Kunicki przyjrza� si� jego r�ce i zamar�. Na d�oni Marcina widnia� czarny, jakby wypalony �elazem stygmat. Herb Nowina. Widzia� go trzeci raz. Na Boga, c� to znaczy�o? To nie by�o god�o �adnego ze Stadnickich. A zatem czyje? O co w tym wszystkim chodzi�o?
- Co to za znak? - zapyta� Jan ukazuj�c znami�. Marcin pow�drowa� za jego wzrokiem, a potem b�yskawicznie ukry� d�o� pod sto�em.
- Oparzy�em si� - powiedzia�. - Mam to prawie od dziecka.
- Na pewno?
- Tak.
- Widz�, �e niepotrzebnie tu przychodzi�em. W og�le nie mamy sobie nic do powiedzenia!
- Uciekaj - wyszepta� Marcin. - B�agam ci�...
- Zbior� szlacht�. Poradz� sobie ze Stadnickim.
- Zbierzesz. Ju� ja to widz�.
Jan wsta�, rozejrza� si� po gospodzie.
- Mo�ci panowie! - wykrzykn��. - Raczcie tu przyj��, je�eli mnie znacie. Prosz� was. Chod�cie tu do mnie na chwil�! Nikt si� nie poruszy�. Patrzyli tylko wyczekuj�co.
- Stawiam gorza�k�!
Kilku szlachcic�w od razu powsta�o z miejsc. Podeszli bli�ej. Byli tu prawie sami znajomi Kunickiego.
- Czo�em, czo�em, waszmo�ciowie - powiedzia�. - Napijcie si� za nasze zdrowie. S�ysza�em, �e macie k�opoty ze starost� mo�ciskim.
- Kto ich nie ma - powiedzia� Krzysztof Halecki.
- Wa�pana s� chyba wi�ksze od naszych - mrukn�� Stefan Lipi�ski.
- Tak. Zdrowie waszmo�ci�w!
- Zdrowie!
- Mo�ci panowie - powiedzia� Kunicki, gdy ju� wypili. - Znacie mnie od dawna. Nie by�em chyba z�ym cz�owiekiem. Nie procesowa�em si� z wami, nie zaje�d�a�em nikogo. I teraz prosz�, pom�cie. Przekl�ty Stadnicki wytoczy� mi proces o nagan� szlachectwa. Przecie� to bzdura. Znali�cie jeszcze mojego ojca, pili�cie z nim, �yli�cie dobrze. Przecie� to tak�e w waszym interesie. Stadnicki mo�e dobra� si� do was w ka�dej chwili. Ja prosz� o wsparcie. Je�li wyst�pimy razem, nic nas nie z�amie. Pom�cie! B�agam was, sta�cie w mojej obronie.
Zapad�a cisza. Szlachcice pospuszczali g�owy. Kunicki poczu�, �e wszystko wymkn�o mu si� z r�k. W swoim wn�trzu czu� tylko g�uch� cisz� i pustk�. Pustk� tak wielk�, �e mia� ochot� krzycze�.
- Panie Krzysztofie - powiedzia� do Haleckiego - znasz mnie waszmo�� tyle lat. Przez Chrystusa, Zbawiciela naszego, zaklinam ci�, pom� mi!
Szlachcic milcza�. W izbie zrobi�o si� straszno.
- A mo�e wa�� - powiedzia� Jan do Lipi�skiego - s�u�y�e� wojskowo.
Lipi�ski spu�ci� g�ow�.
- Ja mam �on� i czworo dziatek - powiedzia�. - Gdyby nie to, gdybym by� m�odszy, poszed�bym za wa�panem. Ale tak - nie mog�.
- A mo�e ty, waszmo��? - Kunicki zwr�ci� si� do starego Borz�ckiego. Ten pokr�ci� g�ow�. Jan miota� si� po izbie. Odsuwali si� od niego, odwracali g�owy, unikali wzroku. I dobrze, bo Kunicki mia� ochot� plun�� im w twarz. Zrobi�o si� bardzo cicho.
- Wyjed� st�d - powiedzia� cicho Lipi�ski.
- Czy wy wiecie, co czynicie?! - krzykn��. - Stadnicki sch�opi mnie, ale nie poprzestanie na tym. Zabierze si� do was! Wyniszczy, zgubi zagarnie maj�tno�ci! Czy wy tego nie rozumiecie?
- Nas nie ruszy - powiedzia� wolno Halecki.
- Dlaczego?
Milczeli. A potem Kunickiego chwyci� nagle nerwowy dygot. Na d�oni Haleckiego zobaczy� czarny znak przedstawiaj�cy herb Nowina... Mieli go chyba wszyscy, wszyscy, kt�rych m�g� dojrze�. Je�eli nawet nie widzia�, by� przekonany, �e s� nim oznaczeni.
- Jeste�cie podli - powiedzia�. - Ale ja st�d nie wyjad�. Popami�tacie mnie jeszcze wy skurwysyny! - zakrzykn�� i wyszed� trzasn�wszy drzwiami.
Zaraz po wyj�ciu z gospody Kunicki skierowa� si� do stajni. Szed� wolno, za�amany, rozdarty b�lem. To koniec, koniec, pomy�la�. Wszystko stracone...
Nigdzie nie dostrzeg� stajennego, wi�c szybko odnalaz� wzrokiem swojego konia. Sta� w jednej z zagr�d, spokojnie zajadaj�c owies. Zniecierpliwiony szlachcic ruszy� w stron� ja�niejszego fragmentu �ciany, gdzie le�a�y kulbaki. Id�c mi�dzy przegrodami, w kt�rych sta�y konie, Kunicki widzia� na jasnej �cianie w�asny niekszta�tny cie�. Szybko odnalaz� sw�j rz�d. Ju� mia� go wzi��, gdy wtem, jaki� instynkt podpowiedzia� mu nagle, �eby przykucn��. Odruchowo skuli� si�, wtulaj�c g�ow� w ramiona.
Co� przelecia�o nad nim z furkotem i wbi�o si� w �cian�. Jak b�yskawica uskoczy� w bok, odwr�ci� si�, ukryty za drewnian� przegrod� oddzielaj�c� go od najbli�szego konia. To, co tkwi�o w �cianie, rozedrgane, to by� du�y, turecki kind�a�. Kto� rzuci� nim, celuj�c w plecy Kunickiego.
W stajni panowa�a cisza. Wiedzia�, �e aby dorzuci� na tak� odleg�o��, tamten musia� wej�� do �rodka. Zareagowa� szybko, wiec jego przeciwnik nie m�g� mie� czasu na opuszczenie budynku. Powoli si�gn�� do lewego boku. Palce namaca�y dobrze znajom� r�koje�� szabli. Wyci�gn�� j� z pochwy. Ju� wiedzia�, �e tamten by� w stajni, ukryty gdzie� w�r�d koni. Ale gdzie m�g� przebywa�? Pomi�dzy Kunickim a drzwiami ci�gn�y si� przy �cianach dwa rz�dy zagr�d. Niekt�re by�y zaj�te przez wierzchowce. �adne ze zwierz�t nie zdradzi�o niepokoju, wi�c mo�e tamten ukry� si� w pustej. Tylko w kt�rej?
Kunicki zlustrowa� uwa�nie dwa rz�dy przegr�d. By�o ciemno, wi�c widzia� tylko ich zarysy i niewyra�ne kszta�ty koni. Ruszy� ku wyj�ciu, przygl�daj�c im si� uwa�nie. Tamten nie m�g� ukry� si� w kt�rej� z najbli�szych zagr�d, bowiem w�wczas szlachcic us�ysza�by chrz�st s�omy. Nie m�g� te� w tych obok drzwi - by�y za daleko. Pozostawa�y wi�c �rodkowe. Kunicki przyjrza� im si� uwa�nie, wbi� w nie przenikliwe spojrzenie. Cztery... Tylko cztery zagrody. Jedna odpada�a - z�o�ono w niej siano. W przeciwleg�ej sta� jaki� ko�. Pozostawa�y dwie. Tylko dwie... A zatem w kt�rej? W jednej z nich by� gn�j, druga wygl�da�a na pust�...
Szlachcic wyskoczy� na �rodek stajni. Nie spojrza� tam, gdzie zamierza�. Odwr�ci� si� ku przegrodzie, w kt�rej sk�adowano gn�j. Z ciemnego wn�trza wyprysn�� na niego ciemny, rozmazany kszta�t.
Pierwszy cios przyj�� na zastaw�. Po nast�pnym poczu�, �e ma do czynienia z niebezpiecznym przeciwnikiem. Cofn�� si�, zasypa� tamtego gradem uderze�, a potem niespodziewanie zamachn�� si� szabl� i przyci�� na skos, z podlewu. Tamten przysiad� na pi�tach, ci�� wr�cz. Kunicki podskoczy�. Przeciwnik napar� na niego, uderzy� najpierw niskim ci�ciem w podbrzusze, a potem prostym, zamachowym z ramienia. Jan odpar� je z �atwo�ci�. Sam wyprowadzi� kr�tkie pchni�cie, zawin�� si� jak b�yskawica i uderzy� tamtego w nogi. Przeciwnik odbi� cios, zamierzy� si� od boku, a potem z g�