JACEK KOMUDA OPOWIEŚCI Z DZIKICH PÓL Trembowla przeżywała prawdziwe oblężenie. Pod murami potężnej twierdzy nie stali jednak Tatarzy, Turcy czy Kozacy. Był początek grudnia, pierwszy śnieg wybielił już stepy, a przecież w zimie, gdy w ułusach na Krymie nastawa! głód, na Rusi można było spodziewać się Tatarów. W Trembowli zbierało się zatem całe wojsko kwarciane i Kozacy regestrowi. A jak to zwykle bywało, za wojskiem ciągnęły nieprzeliczone tłumy wszelakiego hultajstwa - począwszy od frantów i kuglarzy, a skończywszy na ladacznicach, czabanach i wędrownych kramarzach. Wszystkie karczmy, tak w mieście jak i na przedmieściach twierdzy, wypełnione były ludźmi. Najlepsze gospody przy rynku rozdzielili już między siebie panowie towarzysze z husarskich i kozackich chorągwi; w gorszych stali Kozacy i wszelakie tałatajstwo, które ciągnęło za wojskiem. Jednym słowem kawaler Bertran de Coussy mógł tylko pluć w swą sztywną, nawoskowaną bródkę, iż tak długo zwlekał z przyjazdem do Trembowli. Noclegu nie mógł znaleźć nigdzie. W mieszczańskich domach stało wojsko, w bramach nocowali żebracy i ladacznice. Nawet stajnie zapchane były końmi. Do towarzyskich gospod zacny Francuz nawet nie próbował się zbliżyć. Wszak towarzysze z tej śmiesznej dla niego jazdy polskiej słynęli w całej Rzeczypospolitej jako wielcy hultaje i pijanice; a szukanie z nimi zwady byłoby ostatnią rzeczą, jaką mógłby uczynić pan Bertran. Zmrok zapadał szybko. Popadywał drobny śnieg, a z szynków dobiegały odgłosy pieśni i krzyki pijanych szlachciców. De Coussy, który przysiadł przy studni na rynku, splunął prosto w błoto, gdy usłyszał odgłosy wesołej zabawy. Miał już dość tej przeklętej krainy gdzieś na krańcu świata, gdzie diabeł mówił dobranoc, a w karczmach nie było nawet osobnych pokojów dla gości. Przebywał w tej całej Rzeczypospolitej od pół roku, a już zdążył zniechęcić się do Polaków. Jako wielki i poważany francuski kawaler odczuwał głęboką pogardę dla wiecznie pijanych szlachciów polskich strojących się w barwne, tureckie szaty i zawoje. De Coussy nawet w najkoszmarniejszych snach nie wyobrażał sobie, że może istnieć tak - sacrebleu! - dziki i barbarzyński kraj jak Rzeczpospolita. Król tutaj nie rządził, podatków nikt nie płacił, w karczmach łatwo było dostać szablą przez łeb lub czekanem po ciemieniu. Szlachta polska wypijała zabójcze wprost ilości miodów, wina i gorzałki, wszczynała zwady i bójki. Toż w samej Warszawie pod bokiem króla jeden panek bezkarnie posiec mógł drugiego i jeszcze chełpił się tym po gospodach. Barbarzyńcy! A jakie dziwne panowały tu swobody! Nawet wyszczać się nie było można w spokoju. Toż jeszcze dwa miesiące temu, gdy de Coussy próbował załatwić naturalną potrzebę na krużgankach na Wawelu, jacyś hajducy obili go trzonkami od obuszków. A przecież Francuzi zawsze załatwiali się na schodach Luwru i nikt nigdy nie miał o to pretensji. I pomyśleć, że ta dzika - de Coussy nie znajdował już odpowiednich słów - barbarzyńska szlachta mieniła się potomkami Sarmatów i uważała się za najszlachetniejszych i najszczęśliwszych ludzi na świecie. A nawet twierdziła, jakoby na wschodzie znajdowały się krainy jeszcze dziksze niż Rzeczpospolita. Takich de Coussy nie był już w stanie sobie wyobrazić. Było coraz zimniej. Francuz wstał i dla rozgrzewki wziął za uzdę konia, po czym wszedł w pierwszą lepszą uliczkę. Co jakiś czas mijał potężne karczmy o słomianych strzechach, spod których dolatywały pijackie pieśni, czasami zaś pobrzękiwanie szabel i rżenie koni, no i jeszcze brzęk kielichów tłukących się na podgolonych łbach tej zdziczałej, wiecznie pijanej szlachty. Przeklęty kraj, przeklęte zimno. Nie było tu żadnych poetów, żadnych szlachetnych serc, pięknych obyczajów, pałaców ani dworów. Sama hołota, barbarzyńcy. Polacy - naród prostaków i opojów. I pomyśleć, że ci Sarmaci nie nosili nawet peruk! Rozmyślając tak, de Coussy zszedł w dół uliczki i przeszedł przez otwartą bramę. Natychmiast tego pożałował. Było już późno i strzegący jej hajducy natychmiast zatrzasnęli za nim ciężkie wierzeje. Krzyknął na nich, aby poczekali, ale widocznie nie dosłyszeli jego wołania. Bertran nie mógł zatem wrócić na rynek, gdzie nie wiało tak jak tutaj, pod murami. A niech to diabli! Rozejrzał się dokoła. Wszystkie domy były ciemne, wszystkie okna przesłaniały okiennice, ulice zaś opustoszały. Ale zaraz - gdzieś daleko, na samym końcu jednej z nich zabłysnął jakiś ognik. Tak, de Coussy wyraźnie widział małe żółte światełko. Ruszył w tamtą stronę, zastanawiając się, co mogło tam się znajdować. Szynk czy karczma? Padał coraz większy śnieg, białe płatki pokryły kapelusz i płaszcz Bertrana. Było coraz zimniej; de Coussy chuchał na zmarznięte ręce, tupał głośno, chcąc przynajmniej trochę się rozgrzać. Gdy doszedł do światełka, był już gotów dobyć z pochwy rapier, aby tylko przerąbać sobie drogę do ciepła. Zatrzymał się u końca uliczki i zamarł. Stał przed wielką karczmą, nakrytą słomianym, zda się sięgającym nieba dachem. Słabe, czerwonawe światło przeświecało spoza na wpół przymkniętej okiennicy. De Coussy poczuł się dziwnie nieswojo. Ze wszystkich szynków w tym mieście dochodziły odgłosy wesołej zabawy - ten jeden stał cichy i ciemny. Coś tutaj było nie w porządku. Bertran zadarł głowę, ale nie zdołał odczytać nazwy karczmy. Zobaczył tylko wiechę i ledwie widocznego smoka nakreślonego na zmurszałych deskach. A potem uderzył pięścią w duże, nabijane bretnalami drzwi. Odpowiedzi nie było. De Coussy nacisnął więc na klamkę, a wówczas potężne drzwi poczęły ustępować do środka. Z ciemnego wnętrza gospody wionęła fala ciepła. Bertran przeprowadził swego konia poprzez próg. Ruszył dalej. Główna izba gospody, oświetlona jasno setkami świec, była chyba pusta. W jednym jej końcu, tam gdzie były zagrody dla koni, stał tylko jeden wierzchowiec, ogromny, kary rumak kręcący się niespokojnie na uwiązie. Ponieważ nigdzie nie było widać czeladzi, de Coussy rozkulbaczył swego konia i wprowadził go do jednej z zagród. Potem szybko pobiegł w stronę wielkiego paleniska, na którym płonęły dębowe kłody i wielkie, grube smolne karpy. Z ulgą przysiadł przed kominem, wyciągnął ręce ponad ogniem. Zrzucił płaszcz, zdjął kapelusz. - A waść to co tu robisz?! De Coussy poderwał się na nogi. Jego ręka odruchowo chwyciła rękojeść rapiera. Skądś, chyba z któregoś kąta izby wyszedł wysoki szlachcic o podgolonym wysoko łbie. Bertran spojrzał w jego wielkie ciemne oczy o czerwonawym połysku, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Czuł się tak, jak gdyby dosłownie zapomniał języka w gębie. - Widzę, że waszmość pludrak! Źle trafiłeś, ta karczma jest zajęta i obcych nam tutaj nie potrzeba. - Jam... Jam jest kawaler Bertran de Coussy - wybełkotał. - Jam jest Francuzem, podróżnikiem... - Francuz?! - Wysoki ciemnowłosy szlachcic nie spuszczał wzroku z postaci Bertrana. - A może szpieg Habsburgów? - Na honor, mości panie - zaprotestował de Coussy. - Ja służę królowi Ludwikowi, nie naszym wspólnym wrogom! - Ludwikowi - uśmiechnął się szlachcic. - No cóż, źle trafiłeś, panie pludrak. Dziś do tej kraczmy wielcy goście zjadą, moi przyjaciele. - Tedy ogrzej się, a potem hajda na koń, dupa w troki i dymaj na gościniec. - Widać gościnność nie jest cechą Polaków. Wyrzucasz mnie wasza mość na śnieg i mróz. - A co to za gość, co za plecami gospodarza obraża - mruknął tamten spoglądając na Bertrana spod przymrużonych powiek. - Co, źle ci było, panie Bertran, w Rzeczypospolitej? Na dworze król cię podejmował, każdy szlachcic schronienia udzielał, a ty co, jak się im wywdzięczasz? Rzeczpospolitą szkalujesz w swoich pismach. De Coussy zbladł. Odruchowo położył rękę na wiszącej przy prawym boku sakwie. W środku był zwój papierów, z jego zapiskami do Opisania Królestwa Polskiego i Litwy, które miała wydrukować w przyszłym roku królewska drukarnia w Paryżu. Ale dzieło nie było jeszcze ukończone, więc skąd tamten wiedział o zapiskach? - No, panie bracie, wybacz, ale nie możesz tu pozostać - mruknął nieznajomy. - Moi przyjaciele nie lubią obcych. A jeśli pozostaniesz, za głowę twoją nie ręczę. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Podmuch lodowatego wiatru wwiał do karczmy tuman śniegu, w którym zamajaczyły jakieś postacie. - O do kroćset! - syknął wysoki szlachcic. - Za późno. Siadaj! - rzucił w stronę Francuza. - I milcz. De Coussy posłusznie skulił się na ławie, ale już po chwili ostrożnie wyjrzał spoza dzbanów i beczek. Co tak naprawdę działo się w tej karczmie? Kim mogli być tajemniczy goście tego pana brata? De Coussy przypomniał sobie, że szlachcic nie wymienił swojego nazwiska. Co tu się zatem działo? Może rodziło się jakieś sprzysiężenie, bunt czy rokosz? Do izby weszło po kolei kilku mężczyzn. Kozacy trzymali okulbaczone konie, na przedzie ich zaś szedł szybko jakiś niewysoki staruszek z długą siwą brodą, w wysokim sobolim kołpaku ozdobionym czaplim piórem. Starzec utykał dziwacznie, i dopiero kiedy wszedł w krąg światła, Bertran dostrzegł, że nie miał jednej nogi, którą zastępowała drewniana żerdź. - Witam, witam, panie Muraszko! - zawołał tymczasem wysoki ciemnowłosy szlachcic i padł w objęcia starego. - Nie widzieliśmy się kopę lat! A cóż to się w kulasa stało? Przytrzasnęli ci go w jakimś zamtuzie? - Podborski zdrajca z falkonetu mnie postrzelił! - zakrzyknął starzec. - Zajechałem tego psiego syna, co mi łąkę po przodkach zagarnął. A ustrzelili mnie zaraz, jak mu gumna i stodoły podpaliłem! No, ja mu jeszcze pokażę, jeszcze on mnie popamięta! - Siadajcie, siadajcie, panie Muraszko. Żydzie - krzyknął ciemnowłosy - lipca przynieś! A chyżo, bo brodę rwać będziem! Z bliska, przy świecach, pan Muraszko prezentował się dużo bardziej okazale niż w skąpym świetle pochodni. Choć stary, wyglądał czerstwo i zdrowo, przyodziany w czarno-złoty żupan i obszytą futrem delię. Utykając, zbliżył się do stołu i wówczas dostrzegł przycupniętego w kącie Francuza. - A to co za dziwo! - zakrzyknął. - Pludrak! Pludrak w naszej karczmie? - To jest kawaler de Coussy. Przyjechał tutaj z Francyjej, żeby Rzeczpospolitą opisać. - Rzeczpospolitą? Tylko tam dobrze o szlachcie pisz, Szocie jeden. Bo jak co złego przeczytam, to dalibóg zetnę ci ten farbowany łeb, jakem Muraszko. - Starzec zbliżył się do Bertrana i wyciągnął dłoń. - Jam jest Serafin Muraszko, herbu Kisiel, pludraku. Nie wiem, czy sława moja do Paryża doszła. Znasz ty, panie bracie, takiego grubego markiza de Montespion? Nie znasz? Ha, pewnie że nie znasz, bom ja, gdym w młodości służył w Lisowczykach, łeb mu uciąłem pod Eppingen, kiedyśmy zajmowali Lotaryngię. No, co tak siedzisz, Szocie? Nie znasz naszej polskiej mowy? Toż przecież kompan mój od kielicha, uczony kaznodzieja Wojciech Debołęcki mówił, że i w niebie po polsku mówią, a sam Adam był przecie Polakiem. Chudy Żyd przydreptał pośpiesznie do stołu, przynosząc gąsior złocistego trunku. Nalał do szklenie. Stuknęli szkłem o szkło, wypili. Miód był mocny, korzenny, rozgrzewający. Ale cóż, nawet de Coussy przyznawał, że miody i piwa były w Rzeczypospolitej jedyną chyba rzeczą godną uwagi. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Za oknami i w kominie wył wiatr, zamieć sypała śniegiem w okiennice, a od pieca rozchodziło się przyjemne ciepło. Lipiec był mocny, Bertranowi de Coussy szybko zakręciło się w głowie. - Twoje zdrowie, panie Muraszko! - zakrzyknął wysoki szlachcic. Bertran chciał mimo woli uchylić się od spełnienia kolejnego toastu. Muraszko zauważył to. - Co? Z nami się nie napijesz?! - zakrzyknął. - Pij do dna! Pij do dna! Miód lepszy niż te wasze królewskie szczyny. Zdrowie pana Boruckiego! - Zdrowie! Zdrowie! Wypili znowu. De Coussy poczuł, jak kręci mu się w głowie. Usiedli. - No, to zaczynaj pierwszy, panie Borucki - rzekł Muraszko. Wysoki ciemnowłosy szlachcic podkręcił wąsa. - A o czym to chcielibyście usłyszeć, panie Serafinie? O dziewkach? O bitwach? O zajazdach? - O wszystkim. A takoż o piciu i o szlacheckim honorze. - O honorze. No to posłuchaj, panie Muraszko. Inni jeszcze nie przybyli, tedy ja opowiem ci po prostu prawdziwą historię sprzed lat. De Coussy nadstawił ucha. I właśnie wtedy ciemnowłosy szlachcic rozpoczął opowieść. Opowieść pierwsza CZARNA NOWINA Zabłądził. W końcu musiał to przyznać nawet przed samym sobą. Padał deszcz, a las zdawał się być wszędzie taki sam - wszędzie ponure, ociekające kroplami wody drzewa - nigdzie nie widział jego krańca. Pod splątanymi gałęziami robiło się coraz ciemniej, właśnie zapadał ponury, jesienny zmierzch; gliniastą dróżkę, po której jechał, pokrywały żółte liście. Przeklęty pech prześladował Kunickiego od samego początku podróży. Najpierw, zaraz za Kamieńcem, złamały się oba koła od kolasy, potem padły mu dwa konie, a teraz, kiedy zostawił czeladź i wyładowany łupami wóz w Barze, po prostu zabłądził w mrocznych lasach nad Bohem. Deszcz z wolna przestawał padać. Zerwał się lekki wiatr. Szeleścił głośno gałęziami, strząsając z nich chmury srebrzystych kropel. Drzewa z obu stron dróżki rozstąpiły się nagle, ukazując niewielką polanę porośniętą krzewami o czerwonych liściach. Na środku pustej przestrzeni stała stara rudera - chyba jakaś zrujnowana karczma. Wiele takich budowli pozostało w tych stronach od czasu ostatniego tatarskiego najazdu. Nie wyglądało to zachęcająco, ale Jan ruszył ku ruinie. Bądź co bądź nawet w takiej starej chałupie nie padało na głowę. Nagle w jednym z otworów okiennych mignął ciemny kształt. Kunicki odruchowo przygiął głowę do końskiej szyi. A potem zobaczył błysk, usłyszał huk wystrzału; kula gwizdnęła mu wysoko nad głową. Szlachcic nie wahał się ani chwili. Gdyby odskoczył, to zanim zdążyłby dopaść do najbliższych drzew, przyczajony w karczmie przeciwnik miałby sposobność wpakowania weń jeszcze co najmniej jednej kuli. Dlatego zamiast uciekać, Kunicki zeskoczył z konia, przypadł do ściany i wyciągnął szable. We wnętrzu rudery panowała absolutna cisza. Przysunął się do drzwi. Zobaczył pogrążoną w półmroku dużą sień o zbutwiałej podłodze. Wolno, posuwając się z plecami przy ścianie, wkroczył do środka. Zajrzał do izby z lewej. Duża komnata z piecem - chyba kuchnia. Wszedł tam i zlustrował wszystko uważnym spojrzeniem. Zobaczył zniszczoną ławę, resztki włosianych okryć, kilka starych mis i poszczerbiony kociołek. Piec był jeszcze ciepły. A więc ktoś tu przebywał! Obrócił się, gdy usłyszał za sobą skrzypienie podłogi. A wówczas z drzwi po lewej wypadł wysoki szczupły mąż w delii i futrzanym kołpaku i ciął Kunickiego szablą. Zwarli się raz, drugi, trzeci, odskoczyli... Szlachcic przyjrzał się twarzy napastnika. Zamarł. Tamten też spoglądał na niego. Opuścił broń. - Kunicki? - spytał. - Jan Kunicki? Co waszmość pan tutaj robisz? - A co miałbym porabiać?! Z wojny wróciłem! A waść chyba oszalałeś... Kunicki rozpoznał bez trudu stojącego przed nim mężczyznę. To był Jacek Ostrzycki, sąsiad z rodzinnych stron, spod Bracławia. - Nie poznałeś mnie? Nie byłem w domu przez dwa lata, ale chyba aż tak się nie zmieniłem? - Więc waść wróciłeś? Już wróciłeś? - Wojna się skończyła. Nie myślałem, że w Bracławskiem powitają mnie kulą z bandoletu. Chyba nie wyglądam na zbója, co? - Nie... - Ostrzycki zmieszał się. - Siadaj waszmość. - Wskazał ławę. - Nie poznałem cię. - Zaraz pogadamy - mruknął Kunicki. - Muszę przyprowadzić konia. Wymknął się z izby i odszukał na polanie swojego wierzchowca. Wprowadzenie go do na wpół rozwalonej szopy i rozkulbacze-nie trwało kilka chwil. Gdy wrócił, Ostrzycki przesłonił okno starą, złachmanioną ferezją. - W waści ręce - powiedział, podając Kunickiemu skórzany bukłak. - Twoje zdrowie, panie Kunicki. Szlachcic z przyjemnością pociągnął spory łyk gorzałki. Ostrzycki wyjął szybko chleb i wędzonkę, po czym ułożył je na ławie obok Kunickiego. - Wszystko co mam - powiedział, siadając naprzeciwko. - Wiesz waćpan, nadeszły ciężkie czasy. Wiele się u nas zmieniło. - A jak moja żona? Ostrzycki drgnął. Kunicki zauważył to. Siedzieli w milczeniu. Jan dorzucił drew do ognia i czerwona poświata rozjaśniła nieco izbę. - Twoja żona jest zdrowa, panie Kunicki. - To dobrze. A waćpan co tu robisz? - A tak... przemieszkuję. - Co takiego?! - zakrzyknął Kunicki. - Jak to “przemieszkujesz”? W tej ruderze? A twój majątek? Ojcowizna? Co się stało? Tatarzy spalili? Jeśli tak, to moja małżonka zawsze udzieliłaby ci schronienia. - Tatarzy? - uśmiechnął się blado Ostrzycki. - Gorzej niż Tatarzy. Po prostu nie mam już majątku. Odebrano mi go i tyle. - Jak to odebrano? Jakim prawem?! - Prawem i lewem, jak to się mówi. Z szablą w jednym, a pozwem w drugim ręku. - Ale kto, na Boga? Procesowałeś się z kimś waszmość? - Proces - uśmiechnął się gorzko Jacek. - Nawet go wygrałem. Wszelako ciężko jest sprostać trzystu Kozakom, kiedy samemu ma się tylko dwunastu pachołków. - Więc co się stało? - Mamy nowego starostę. Ten klucz mościski, który kiedyś zawłaszczył sobie imć pan Janusz Sienieński, ma teraz nowego właściciela. Uważaj waćpan na tego człowieka. Nie ty zresztą jeden powinieneś uważać. Może my wszyscy ocknęliśmy się za późno...? - Więc to starosta mościski odebrał waści ojcowiznę? - Darłem z nim koty. Procesowaliśmy się trochę. Uważaj na niego. Może przesadzam, ale to awanturnik jakich mało... - Chyba nie drugi Łaszcz albo Stadnicki? - Stadnicki... Dobrześ waćpan trafił. Bo to jest Stadnicki. Syn starego Diabła z Łańcuta. Tego, co mu głowę ucięli pachołkowie starosty leżajskiego więcej jak dwadzieścia lat temu. - Jak to? - Kunicki spojrzał nań uważnie - jeden z Diabląt? Niemożliwe? - Ano tak... Na dworze znowu zaczęło padać. Kunicki wyraźnie słyszał, jak zimny deszcz szumi na zmurszałym dachu. Opanowały go niedobre myśli. Jeżeli w Bracławskiem osiedlił się syn starego Stanisława Stadnickiego, mogło to wróżyć kłopoty. Stadnicki, starosta zygwulski, nie bez powodu nazywany był Diabłem. Nigdy nie bał się nikogo, a dla prawa nie miał żadnego szacunku. Chociaż mieszkał bardzo daleko stąd, bo w województwie ruskim, nawet tu, na Ukrainie, pod Bracławiem pamiętano powszechnie jego krwawe rozprawy, gwałty, bezprawia i bez mała wojnę domową ze starostą leżajskim - Łukaszem Opalińskim, zakończoną niesławną śmiercią hultaja. Nikt nie pamiętał, ile ciążyło na nim infamii i banicji, bo wszyscy starali się o nim zapomnieć. Po starym Stadnickim pozostały tylko ludzkie łzy, pamięć o zakopanych w górach skarbach i... właśnie synowie, nie bez powodu nazywani Diablętami... A teraz jeden z nich usadowił się w okolicy. - Może ciebie, waszmość zostawi w spokoju - powiedział Ostrzycki - W końcu jesteś doświadczonym żołnierzem. Wybacz, że do ciebie strzelałem. Myślałem, że to któryś z Kozaków starosty mościskiego. On mógłby tu mnie szukać. - Rozejrzał się dokoła niespokojnie. Jego spojrzenie było wystraszone. Gdy tak wiercił się niespokojnie, wyglądał niemal jak zaszczute zwierzę. - A niechże to jasny piorun! Składałeś waćpan na niego protestację?! Przecież możesz odwołać się nawet do Trybunału w Lublinie! - Wybacz, Janie, ale to już moja sprawa... Lepiej stracić wieś, a zachować życie... - Co ty mówisz? Oszalałeś? To Ukraina, nie jakieś Podlasie. Chcesz, zaciągniemy Kozaków i zaraz pomścimy twoje krzywdy. A nasi sąsiedzi? Nie szukałeś pomocy u znajomych? - Nie mogę. - Nie możesz...Widzę, że ten Stadnicki idzie w ślady ojca. A jak mu na imię? - Też Stanisław, tak jak Diabeł. Przecie to rodzony brat Władysława i Zygmunta. Dobrze wiesz, jak obaj skończyli... - Ostrzycki sięgnął po bukłak z gorzałką. Kunicki zauważył na grzbiecie jego dłoni dziwny znak: półkolisty zawias obrócony brzuścem w dół i wetknięty weń pionowo miecz. Znamię było czarne, jakby wypalone ogniem. Coś mu przypominało. Nowina. Herb Nowina wypalony na skórze tamtego. - Dziwne, że nie chcesz szukać sprawiedliwości - mruknął Jan. - Ale nie będę cię zmuszał. Może rzeczywiście nie masz śmiałości upomnieć się o swoje. - Nie mówmy już o tym. - Ostrzycki cofnął szybko rękę z bukłakiem. - Muszę ruszać. Waści zdrowie! - Ruszać? Dokąd? - Nad Boh. Tu niby bezpiecznie, ale zawsze... - W taką pogodę? Chyba waćpan oszalałeś? - Mówię prawdę. I nic mnie nie powstrzyma - Ostrzycki wstał. - Nie mów waszmość nikomu, że mnie tutaj spotkałeś. - A nie byłoby lepiej, gdybyś pojechał ze mną? - Chciałbym, ale nie mogę. No, bywaj waćpan. - Co tu się właściwie dzieje?! Ostrzycki ruszył do drzwi. Kunicki odprowadził go aż za próg. Pan Jacek szybko osiodłał swego konia, a potem wskoczył na kul-bakę i ruszył przed siebie. - Bywaj waćpan! - zakrzyknął. - Jedź jutro dalej tą dróżką, to wyjedziesz na trakt. Uważaj na siebie! - Według mnie robisz bardzo głupio! - odkrzyknął Kunicki. Tamten nie odpowiedział. Zniknął w półmroku. Rozpadało się na dobre. Ulewa łomotała o słomiany dach rudery. Było już prawie zupełnie ciemno. Kunicki długo patrzył w mrok. W końcu powrócił do cieplejszej izby. Dorzucił drew do pieca i położył się blisko ognia. Usnął dopiero nad ranem. Ranek następnego dnia był mglisty. Gdy Kunicki odjeżdżał sprzed starej karczmy, między pniami sosen i świerków leniwie snuły się lepkie, wilgotne opary. W ciszy poranka zjeżdżał wąską ścieżynką ze wzgórza, aż wreszcie trafił na trakt. Wtedy ruszył skokiem. Wszystko w jego rodzinnej okolicy zmieniło się na gorsze, skoro kogoś takiego jak Ostrzycki można było bezkarnie pozbawić majątku. Oczywiście, tutaj była Ukraina, ale tu, w powiecie bracławskim wszyscy znali się ze wszystkimi i jak daleko Kunicki sięgał pamięcią, nie bywało nigdy takich rzeczy. Owszem, czasami trafiały się i tutaj zwady i bójki, a szlachta wadziła się o łąki i lasy, jednak nikt nigdy nie ośmieliłby się odebrać innemu panu bratu jego ojcowizny. Wszyscy zresztą musieli trzymać się razem. Województwo bracławskie przecinał bowiem Czarny Szlak, którym chadzało w głąb Rzeczypospolitej wiele tatarskich czambułów, a po ich przejściu nierzadko pozostawały tylko niebo i ziemia. Znienacka, gdy Kunicki wyjechał zza jednego z zakrętów, dostrzegł na trakcie grupę kilkunastu konnych. Byli wśród nich przede wszystkim Kozacy, a także kilku panów szlachty, pomiędzy którymi jechał wysoki szlachcic o czarnych, gęstych brwiach. Ubrany był w dostatni, wzorzysty żupan i karmazynowy kontusz, przewiązany pasem wartym tak na oko dobre paręset złotych. - A ty kto?! - zakrzyknął do Kunickiego nieprzyjaźnie jeden z panów braci, wysoki, smagły, o obliczu ozdobionym dwiema białawymi bliznami po cięciu szablą. Kunicki wstrzymał wierzchowca. - Jestem Jan Kunicki - powiedział. Spojrzał na szlachcica w kontuszu, na jego twarz, spokojną, piękną, ale zarazem napiętą, zupełnie jak gdyby jej właściciel mógł bardzo łatwo zmieniać swoje nastroje, od śmiechu, do okrucieństwa i wściekłości. Nieznajomy także wstrzymał wyrywającego się do przodu konia i obejrzał uważnie Jana, zupełnie jak szlachcic patrzący na zwykłego chłopskiego chama. - Jan Kunicki? Ten sam, co służył pod Smoleńskiem? - Ten sam. A waćpan to kto? Nieznajomy nie odpowiedział. Jego źrenice były blade, jakby puste, zupełnie bez wyrazu. Jan instynktownie wyczuwał w nich niechęć co do własnej osoby. A potem tamten uderzył konia arkanem i pomknął jak wicher, a za nim popędzili jego pocztowi. Przy Kunickim pozostał tylko ten sam pan brat, który okrzyknął go z daleka. - Wiesz waćpan, z kim miałeś honor? - zapytał. - To sam jaśnie wielmożny starosta mościski Stanisław Stadnicki. Był zły na ciebie. - Zły? Dlaczego? Tamten nie odpowiedział. Uśmiechnął się szyderczo, odwrócił się i odjechał. Kunicki długo patrzył za nim. A potem uświadomił sobie, że starosta nadjechał od strony jego wsi... Na ganku przed dworem nie było nikogo. Gdy to spostrzegł, zaniepokoił się. Przecież pisał, kiedy wraca. Od samego początku, niemal od chwili, gdy wyruszał- z obozu pod Smoleńskiem, wyobrażał sobie, że Anna powita go przed progiem dworu. Dopiero po chwili młody pacholik, ten sam, który otwierał wcześniej bramę, odebrał od niego wodze konia. Ten sługa także nie poznał swego pana. Widocznie zaczai służyć we dworze już po jego odjeździe na wojnę. Gdy Jan wszedł na ganek, musiał długo walić pięścią w znajome, nabijane bretnalami drzwi. Wreszcie otwarły się i na progu stanął potężny, wysoki pachoł w żupanie. Wyglądał groźnie, ale gdy Kunicki spojrzał na jego twarz, drgnął. To było oblicze dziecka. Dużego dziecka posiadającego ciało dorosłego mężczyzny. Tego sługi także sobie nie przypominał. - Czy jest pani Kunicka? Tamten skinął głową, skłonił się i gestem zaprosił szlachcica do środka. Pobrzękując ostrogami, Kunicki wszedł do dużej, obszernej sieni. Przypomniał sobie to miejsce. Pamiętał jego zapach, chłód i półmrok. Zauważył, że sługa starannie zaryglował drzwi. Zwykle tego nie robiono. Gdy weszli do świetlicy, Kunicki odetchnął głębiej. Powiódł spojrzeniem po wiszących na ścianach kobiercach obwieszonych bronią i po portretach. Serce zabiło mu mocniej. Był w domu. W domu. Nareszcie w domu. Po dwóch latach... Sługa wskazał mu gestem fotel i odszedł. Szlachcic rzucił na sofę delię i odpiętą z rapci szablę. Rozejrzał się po przytulnym wnętrzu. Ciekawe gdzie jest Anna. Szybko wstał i ruszył do sąsiedniej izby. Musiał wiedzieć, dlaczego nie wyszła do niego. Przyległy pokój był pusty, więc ruszył ku drzwiom do alkierza. Były lekko uchylone. Gdy się zbliżał, usłyszał dochodzący spoza nich cichy szloch. Spojrzał przez szparę i kamień spadł mu z serca. Przy stoliku siedziała jego żona. Wyraźnie widział jej bladą twarz, wielkie czarne, lśniące oczy i płomiennorude włosy opadające na plecy w splotach grubego, ciężkiego warkocza. Była piękna. Wiedział o tym. Stanowiło to w pewnym sensie powód do dumy. Ale teraz wyglądała jeszcze ładniej. Serce zabiło mu mocniej. W dłoni trzymała niewielką miniaturę. Wpatrywała się w nią, a od czasu do czasu z jej warg wydobywało się ciche westchnienie, a może nawet szloch. Po chwili obróciła jaw stronę drzwi. Kunicki patrzył na obrazek i uświadomił sobie, że to jego portret. Wszystkie wątpliwości rozwiały się w jednej chwili... Nagle ktoś chwycił go za gardło. Od tyłu, mocno. Szlachcic zatoczył się, grzmotnął plecami o ścianę. Złapał przeciwnika za ramię i odwrócił się. Za nim stał ten sam potężny, niedorozwinięty wyrostek, który wcześniej otwierał mu drzwi.. - Puszczaj... - wycharczał Jan. Uchwycił lewą ręką bark tamtego. Popchnął, a potem, gdy służący naparł na Kunickiego, szlachcic szarpnął go w tył. Upadli z hałasem. Dłoń sługi zacisnęła się na gardle Jana, zdławiła, wepchnęła do gardła wyrywający się z ust krzyk. - Spokój, Mycko! Zostaw! - rozległ się znajomy głos. Kunicki poczuł, że palce tamtego rozluźniły się. Powoli wstał. Mycko odsunął się od niego. Anna stała w drzwiach. Patrzyła na niego przerażającym, obłędnym wzrokiem. Zrobiła w jego stronę krok, potem drugi. - Wróciłeś, wróciłeś... - wyszeptała i wpadła mu w ramiona. Objął ją mocno. Trwali tak przez długą chwilę, złączeni ciasno, tworząc jakby jedno ciało. Czuł bliskość jej aksamitnej skóry, piersi, ramion, wargi tuż przy ustach. Nic już nie podejrzewał. Wiedział, po prostu wiedział, że czekała na niego. - Dlaczego nie pisałeś, panie mężu? - spytała poprzez łzy. - Przez dwa lata nie wiedziałam nic o tobie. Nawet kiedy wrócisz? - Jak to? Przecież wysłałem do ciebie trzech posłańców z listami. Nie czytałaś ich? - Nikt do mnie nie dotarł. Szlachcic zamyślił się. Starosta spotkany na drodze... Podejrzenia wróciły znowu... - Daruj Mycce - powiedziała Anna. - Jest tutaj od niedawna. Nie mówi. Przygarnęłam go z gościńca. Zaznał wiele zła od hołoty. Ma umysł dziecka. Nie poznał cię. Mycko - powiedziała poprzez łzy - to twój pan. Kunicki obejrzał się. Tamten kulił się w kącie, płakał, zakrywając sobie twarz rękoma. Duży, potężny mężczyzna wyglądał tak żałośnie, tak rozpaczliwie, że serce Jana wezbrało litością. Nie mógł gniewać się na niego... Podszedł do sługi, położył mu rękę na ramieniu. - No, nie lękaj się - rzeki. - Wybaczam ci. Przecież wiem, że nie mogłeś mnie poznać. Dobrze pilnowałeś mojej żony. Wstań. Mycko podniósł się wolno. W jego oczach szlachcic wyczuł wdzięczność. Już wiedział, był niemal pewien, że zyskał w nim najwierniejszego sługę. Ale gdy tamten podniósł ręce do twarzy, aby obetrzeć łzy, Kunicki zauważył na jednej z nich dziwne znamię - czarny, półkolisty zawias, odwrócony brzuścem w dół i wetknięty weń pionowo miecz. To był herb Nowina... Taki sam, jaki widział na dłoni imć pana Jacka Ostrzyckiego. - Wszystko jakoś się ułoży - wyszlochała Anna. Tuliła się do niego mocno. Zbyt mocno, nawet jak na spotkanie po tak długiej rozłące. Była przerażona; czuł to. Coś stało się nie tak. Tej nocy byli ze sobą. Odnajdywali się w pościeli wielkiego łoża długo i namiętnie. W końcu mieli wiele do odrobienia. Jan był całkiem wyzuty z sił, ale Anna niemal oszalała. Nigdy tego tak nie robiła. Oddała mu się cała, niemal jak dwa lata temu, w czasie nocy poślubnej. Przez cały czas ściskała go między nogami, całowała i gryzła prawie do krwi. Dawniej miękka i delikatna, teraz stała się w miłości niemal jak wilczyca. Prawie jej nie poznawał. To już jakby nie była ta sama niewiasta. To nie była ta Anna, z którą wziął ślub. A najgorsze było to, że nie wiedział, co ją tak zmieniło. - Dobrze, że wróciłeś - wyszeptała w końcu. - Mój Boże, co ja bym bez ciebie zrobiła. - Wiem - powiedział cicho. - Ale pilnowałaś się jak w twierdzy. Mycko mało co mnie nie zadusił. - Musiałam - wyszeptała. - Może się boisz - powiedział. - Wiele tu się zmieniło. Słyszałem, że Stadnicki objął klucz mościski. Spotkałem go na drodze. Poczuł, jak jej ciałem wstrząsnął krótki, nerwowy dreszcz. - Czy wiesz, skąd jechał?! - zapytał nieco głośniej, niż powinien. - Zdawało mi się, że od nas... Anna bezwładnie osunęła się na pościel. A potem zapłakała. To było rozdzierające. Jan czuł, że łzy niemal ciurkiem spływają jej spod powiek. Milczał... Jeszcze nie wierzył w to, co podejrzewał od samego początku - że między starostą i jego żoną coś było... - On, on bywał u mnie - wyjęczała. - Był u mnie wiele razy, przeklęty pies. Zaraz jak tylko zwąchał, że pojechałeś na wojnę. Ale nic między nami nie zaszło. On mnie chce... Chce, żebym mu się oddała. Ale ja czekałam, czekałam na ciebie! - wykrzyknęła rozdzierająco. - Uwierz mi, błagam. Uwierz! Powoli objął ją i przyciągnął do piersi. Przywarła do niego całym ciałem. Wierzył jej, nie wiedział sam dlaczego, ale wierzył. A może... chciał wierzyć. - Nigdy mu nie uległam - powiedziała. - Nachodził mnie bez przerwy. Ratuj mnie! On chce mnie posiąść. Nigdy nie ustąpi. - A to z kurwy syn! - wysyczał Kunicki. - Nie bój się). Nawet nie myśl, że postanie tu jego noga! Jeżeli przyjedzie, jak miły Bóg - usiekę! - To czart w ludzkiej skórze - wyszeptała. - Syn Stadnickiego. Pieniędzy ma w bród... Powiadają, że znalazł skarb swego ojca w Łańcucie. On, on chce chyba być udzielnym kniazie m na Bracławszczyźnie. Nie cofnie się przed niczym. Czego tutaj nie robił. Ostrzyckiego wypędził z majętności. Mielecińskiemu z:abrał królewszczyzny... To nawet nie wszystko... - Mielecińskiemu zabrał królewszczyzny?! Co na to szlachta? - Kto mu się przeciwstawi? Na zamku w Żurawicach trzyma paru Kozaków i inne hultajstwo. To straszny człowiek. Czy wiesz dlaczego nie złożono jeszcze na niego ani jednej protestacji w grodzie? Bo jak Stadnicki ma zamiar kogoś zajechać, to tak obstawia Bracław czatami, że nikt nie przejedzie. Wszyscy się go boją. - Jeśli jeszcze raz tu przyjdzie, załatwię całą sprawę szablą. Jestem szlachcicem i załatwię. - Skąd wiesz, że jesteś? - wykrzyknęła. Opadła na niego i jak szalona zaczęła całować jego twarz, ręce. Płakała rozdzierająco. - Nie rozumiem, co mówisz. - Schłopił nas! Jan zamarł. - Jak to schłopił? - zapytał. - Mnie, Jana Kunickiego herbu Awdaniec, szlachcica polskiego od urodzenia? Jak to? Co ty opowiadasz? - Nie wiedziałam co robić - wyszlochała. - Gdy mu odmówiłam, Stadnicki rozgłosił, iż znalazł gdzieś, w jakichś starych papierach, że nie wywodzisz się ze szlachty. Potem, na sejmikiu, nie wiem dlaczego zasądzili nam kaduk. Nie jesteśmy już szlachtą. - I nie napisałaś mi o tym? Jak mogłaś?! Czyś ty oszalała? - Pisałam. Pisałam bez przerwy. On przejął wszystkie listy... - A zatem wyrok już wyszedł - Jan zerwał się z łóżka. - Gdzie go masz!? Zresztą to nieważne. Napiszę apelację do Trybunału w Lublinie. Ale zaraz. Kiedy to było? - Już miesiąc temu. - Dlaczego od razu nie wykonał wyroku? - Stadnicki dał... - wyszlochała - czas do namysłu do końca miesiąca. Powiedział... powiedział, że jak mu się oddam, to go nie wyegzekwuje... - To jeszcze cztery dni. Mało. Coś trzeba zrobić... - Uciekajmy! - Dokąd? Zobaczymy jeszcze. - Co zobaczymy?! Ja nie chcę - płakała rozdzierająco. - Ratuj mnie... Wolno wziął ją w ramiona, przytulił do siebie. Rozszlochała się znowu. Utulił Annę jak dziecko. - Nie dam mu się - powiedział. - Nie wie, z kim zadarł. Jeszcze mam przyjaciół. Wszystko będzie dobrze. Najważniejsze, że jesteśmy razem. - Panie starosto! Stanisław Stadnicki zatrzymał się na ganku zajazdu. Spojrzał na tego, który nań zawołał. To był Jan Kunicki. Wyszedł ze stajni. Sam. Jeden z towarzyszy starosty - wysoki, rosły Kozak bez jednego oka zastąpił tamtemu drogę. - No, szczo ty? - Chcę porozmawiać z mości Stadnickim. Starosta skrzywił się. - No to mów, waćpan - powiedział. - Na osobności. Starosta spojrzał na swoich kompanów. Gdyby tylko zechciał, roznieśliby tamtego na strzępy. Uśmiechnął się. Zszedł ze stopni i ruszył za róg karczmy. Kunicki poszedł za nim. Spojrzał Stadnickiemu prosto w oczy. - Dlaczego? - zapytał. Starosta wciąż uśmiechał się lekceważąco. - Panie Kunicki, kim ty właściwie jesteś? Kim, że chcesz się ze mną mierzyć. Jam Stanisław Stadnicki. Ja jestem ze starożytnej familii. A ty?! Mógłbyś służyć u mnie za koniucha. Twoi ojcowie moim podawali strzemię, a bywało, że i kark przy wsiadaniu... A swoją żonę ty sam zaraz po ślubie zostawiłeś. Pojechałeś na wojnę - na dwa lata. Tak, panie Kunicki. Stoisz mi na zawadzie. . - Na drodze do mojej żony? Bij się ze mną, panie Stadnicki! Starosta roześmiał się cicho. Spojrzał na Kunickiego z góry. Przyszło mu to łatwo - był wyższy od niego. - Z chłopem mam się bić? Nie bądź głupcem. Ja nawet nie chcę się na ciebie gniewać. Po co. Żyj ze mną w zgodzie, a nie pożałujesz. Przekonaj głupią żonę, żeby przyszła do mnie. Dla niej to nie nowość. Matka i babki legiwały w pańskich łożach, to i córka może... Kunicki położył dłoń na rękojeści szabli. Milczał. Stadnicki przyjrzał się jego twarzy pociemniałej z gniewu. Jan potrafił się opanować. - Masz cztery dni, aby przyprowadzić ją do mnie - mruknął starosta ze złośliwym uśmiechem. - Jeżeli tego nie uczynisz, wyegzekwuję wyrok. - A więc to tak... - wyszeptał Kunicki. - Pragniesz mojej żony. Ale ja jestem wolnym szlachcicem. Tak samo Anna. Możesz ją wziąć siłą, ale nigdy nie będziesz miał jej serca. Nie będziesz miał tego, co ja miałem i mam każdej nocy. Trafił w sedno. Na twarzy Stadnickiego zobaczył gniew. Starosta położył dłoń na rękojeści szabli. - Wyciągnij broń, waćpan - powiedział Kunicki. - Skończmy z tym jak szlachcice. Stań mi tutaj, pod bokiem karczmy. Zobaczymy, kto zwycięży. No, spróbuj. Jestem starym żołnierzem. Bywałem i pod Smoleńskiem, i w Inflantach. Z kolei ty na pewno miałeś dobrych preceptorów. Zobaczymy, kto lepszy. - Nie będę się bił z kimś takim jak ty - powiedział Stadnicki z wymuszonym uśmiechem. - Za to, co powiedziałeś, mógłbym kazać cię wybatożyć. Masz cztery dni, aby przekonać swoją żonę. Że też wy, szaraczkowie, musicie być aż tak zawzięci. Kto to widział w jakimś innym kraju, żeby ktoś tak niskiego stanu jak ty śmiał podskakiwać tak wysoko! Morda w gnój, chamie! Proś łaski na kolanach! Stadnicki cofnął się za róg karczmy. Kunicki szedł za nim. Dopadłby tamtego, ale w tej właśnie chwili zza węgła wysunęło się kilku towarzyszy starosty. - No, dość już nagadałeś się z panem starostą - powiedział jeden z nich, wysoki, w tatarskiej misiurce. Obejrzał się na Stadnickiego, jak gdyby czekając rozkazu, co ma zrobić z Kunickim, ale ten odwrócił się, zmarszczył brwi i ruszył w stronę stajni, z której wyprowadzono konie. Gdy siedział w kulbace, ruchem głowy wskazał Kunickiego jednemu ze swoich ludzi. - Zajmij się nim - powiedział. Tamten skinął głową. Starosta uderzył konia ostrogami. - Ty psi synu! - wycedził przez zęby. - Jeszcze ci pokażę. Stara karczma “Pod Złotym Smokiem”, do której wszedł Kunicki, nie zmieniła się ani trochę. To był ten sam poczciwy zajazd przy trakcie z Bracławia do Kamieńca, drewniany, o belkowanym, poczerniałym ze starości suficie. Zapadał zmrok, więc w izbie panował półmrok. Na zewnątrz było chłodno - tutaj ciepło, a ponieważ w karczmie przebywało sporo gości, atmosfera zrobiła się nawet całkiem przyjemna. - A to zdrajcy, psi synowie, osły, nie posły! - niemal krzyczał z kąta jakiś podpity szlachcic, kiedy Kunicki przepychał się przez tłum panów braci. Poznawano go zewsząd i zewsząd pozdrawiano. - Czopowe! Czopowe nałożyli! Ja rozumiem, że szlachta ma płacić na wojsko od łanu i od głowy! Ale żeby od gorzałki, to już jest prawdziwe tyraństwo! - I wtedy wiecie, waszmościowie - mówił inny znad szklanicy miodu - wypadliśmy z karczmy i do szabel! A tamci we czworo na mnie. Ale jakem jednego ciął w łeb, aże mu kości na wierzch wylazły, drugiemu brzuch o flaki zubożyłem, to reszta w nogi... Człowiek, do którego Kunicki przyszedł, czekał w najciemniejszym kącie, tuż przy oknie. Był potężnym mężczyzną o twarzy spalonej słońcem. Kunicki uważał go za swego najlepszego przyjaciela. Lubił tamtego nie tylko za nieustający dobry humor, ale i za szczerość, i otwartość. Marcin Mieleciński przepadał także za kobietami, ale tego, co o nich mówił, nie zniosłyby żadne niewieście uszy. Może zresztą dlatego się nie ożenił. Ale i tak ze względu na swoją urodę zawsze cieszył się względami płci pięknej. Był to człowiek, który nigdy nie przepuścił żadnej niewieście; ani pannie, ani wdowie, ani mężatce, ani cnotliwej dziewce. Nie pogardzał też chłopkami - stąd jego wieś należała do najludniejszych w okolicy. - O, jesteś! - rzekł na widok Kunickiego i poderwał się na nogi. - Mój Boże, ileż to czasu się nie widzieliśmy! Witaj! Uścisnęli się mocno. Mieleciński nalał do szklanek gorzałki. - Za nasze spotkanie i twój szczęśliwy powrót. Wypili. To była dobra, gdańska wódka. Usiedli. - I cóż tam słychać? - zapytał pan Marcin. - Tęgoście Moskwę bili. - A i owszem - mruknął Jan. - Ale o wojnie pogadamy kiedy indziej. Widzisz, mam teraz wielki kłopot. - Kłopot? Pewno z kobietą. Najlepiej w ogóle nie zaprzątać sobie tym głowy. Chce, czy nie chce poswawolić sobie, a potem kamień do szyi i w wodę, jak powiadają Kozacy. Ja tak robię i nie narzekam. Nikt nie przyprawia mi rogów. Kobiety są dobre tylko do łoża. - Ciekaw jestem, czy powiedziałbyś tak tej, którą naprawdę będziesz miłował. - Pewnie, że nie. Ja zawsze mówię każdej: waćpanna, twe piersi są jakoby sarny skaczące, twe oblicze jakoby widok wschodzącego, wiosennego poranka, a twa myśl na wylot jakoby szabla mnie przeszywa. One to lubią. A zwłaszcza słuchać, jakie są mądre. Może dlatego, że naprawdę są głupie. - Czy to prawda - zapytał Jan nie słuchając wcale tamtego - że Stadnicki odebrał ci dwie królewszczyzny? Marcin spuścił głowę. Wychylił jednym haustem kubek wódki. - Zabrał - powiedział cicho. - Tak jest, zabrał. Ale po co o tym mówić. On miał czterystu ludzi, a ja siedmiu pachołków i dwóch pocztowych. Wszystkich mi wybił. Broniłem się - spalił dwór. Jego Kozacy wywlekli mnie pod szubienicę. Pamiętam to we śnie i na jawie. On podjechał, przyłożył mi krócicę do głowy i powiedział, że jeżeli wystąpię przeciwko niemu, każe mnie powiesić jak psa! To straszny człowiek. - I nic nie robiłeś ? - Oszalałeś?! To Stanisław Stadnicki, syn takoż Stanisława, starosty zygwulskiego. Syn wart ojca. Uważa, że wszystko mu wolno. Prawo polskie jest jak pajęczyna, pająk się przebije, a na muchę wina. Ja za pojedynek poszedłem pod wieżę, a on może wyknutować szlachcica i nic mu nie zrobią. Wiem, co się stało, jak cię nie było. Cały powiat o tym gada. Jan milczał. Poczuł, że robi mu się gorąco. - Chciałem pomóc twojej żonie. Ale wiesz sam, ona mnie nie lubi. Nienawidzi. Nie mogłem... Jan rozlał resztę wódki. Napił się wolno. - Wiesz, że wygrał naganę szlachectwa. Mojego szlachectwa. - Wiem. - Marcin nie podnosił oczu. - Nie pomogłeś mojej żonie, chociaż cię o to prosiłem. - Nie mogłem. - Nie mogłeś... Kaduk zasądził nam sejmik w Bracławiu... A tam przecież byli nie tylko klienci Stadnickiego... - Wszyscy się go boją... - Starosta chce mojej Anny. Dał jej termin do końca września. Potem wyegzekwuje wyrok. Chciałbym... Chciałbym prosić cię o pomoc. - Uciekaj. Radzę ci, uciekaj! - Oszalałeś? Nie! - zakrzyknął Kunicki z furią - prawo jest po mojej stronie! Nie jestem banitą ani infamisem. Będę się bronił. Wróciłem do domu po dwóch latach wojny. Mam tego dosyć. Pomóż mi. - Jak mogę to zrobić? Oszalałeś? Chcesz bić się ze Stadnickim? Przecież nie mamy żadnych szans. - Ale czy nie rozumiesz, że starosta w każdej chwili może zrobić to samo z tobą. Musimy walczyć. Prawem i szablą! Nie boisz się, że Stadnicki zabierze ci resztę włości?! - Nic mi nie zrobi. - Skąd masz pewność? - Bo uczyniłem coś... - Mieleciński spuścił wzrok. Sprawiał wrażenie, że powiedział o jedno słowo za wiele. - Mam krewnych, rodzinę. Nie dopuszczą... - Jaką rodzinę? Masz tylko wuja na Mazowszu. Sam żeś gadał, że każdy Mazur rodzi się ślepy, ale jak potem przejrzy, to wszystkich oszuka. - To możny pan. Ma parę kluczy wsi... - I chyba trzyma je pod słomianką. Ty mnie nie zwódź. Pomóż mi! - Uciekaj. Dam ci konia, pieniądze, wyposażę... Uciekaj, proszę cię! - Przed czym mam uciekać!? - zakrzyknął Kunicki. - Nie zrobiłem nic złego. - Jak chcesz. - Tamten sięgnął po gąsior i rozlał resztki gorzałki. Wyglądał na nieźle podpitego. Kunicki przyjrzał się jego ręce i zamarł. Na dłoni Marcina widniał czarny, jakby wypalony żelazem stygmat. Herb Nowina. Widział go trzeci raz. Na Boga, cóż to znaczyło? To nie było godło żadnego ze Stadnickich. A zatem czyje? O co w tym wszystkim chodziło? - Co to za znak? - zapytał Jan ukazując znamię. Marcin powędrował za jego wzrokiem, a potem błyskawicznie ukrył dłoń pod stołem. - Oparzyłem się - powiedział. - Mam to prawie od dziecka. - Na pewno? - Tak. - Widzę, że niepotrzebnie tu przychodziłem. W ogóle nie mamy sobie nic do powiedzenia! - Uciekaj - wyszeptał Marcin. - Błagam cię... - Zbiorę szlachtę. Poradzę sobie ze Stadnickim. - Zbierzesz. Już ja to widzę. Jan wstał, rozejrzał się po gospodzie. - Mości panowie! - wykrzyknął. - Raczcie tu przyjść, jeżeli mnie znacie. Proszę was. Chodźcie tu do mnie na chwilę! Nikt się nie poruszył. Patrzyli tylko wyczekująco. - Stawiam gorzałkę! Kilku szlachciców od razu powstało z miejsc. Podeszli bliżej. Byli tu prawie sami znajomi Kunickiego. - Czołem, czołem, waszmościowie - powiedział. - Napijcie się za nasze zdrowie. Słyszałem, że macie kłopoty ze starostą mościskim. - Kto ich nie ma - powiedział Krzysztof Halecki. - Waćpana są chyba większe od naszych - mruknął Stefan Lipiński. - Tak. Zdrowie waszmościów! - Zdrowie! - Mości panowie - powiedział Kunicki, gdy już wypili. - Znacie mnie od dawna. Nie byłem chyba złym człowiekiem. Nie procesowałem się z wami, nie zajeżdżałem nikogo. I teraz proszę, pomóżcie. Przeklęty Stadnicki wytoczył mi proces o naganę szlachectwa. Przecież to bzdura. Znaliście jeszcze mojego ojca, piliście z nim, żyliście dobrze. Przecież to także w waszym interesie. Stadnicki może dobrać się do was w każdej chwili. Ja proszę o wsparcie. Jeśli wystąpimy razem, nic nas nie złamie. Pomóżcie! Błagam was, stańcie w mojej obronie. Zapadła cisza. Szlachcice pospuszczali głowy. Kunicki poczuł, że wszystko wymknęło mu się z rąk. W swoim wnętrzu czuł tylko głuchą ciszę i pustkę. Pustkę tak wielką, że miał ochotę krzyczeć. - Panie Krzysztofie - powiedział do Haleckiego - znasz mnie waszmość tyle lat. Przez Chrystusa, Zbawiciela naszego, zaklinam cię, pomóż mi! Szlachcic milczał. W izbie zrobiło się straszno. - A może waść - powiedział Jan do Lipińskiego - służyłeś wojskowo. Lipiński spuścił głowę. - Ja mam żonę i czworo dziatek - powiedział. - Gdyby nie to, gdybym był młodszy, poszedłbym za waćpanem. Ale tak - nie mogę. - A może ty, waszmość? - Kunicki zwrócił się do starego Borzęckiego. Ten pokręcił głową. Jan miotał się po izbie. Odsuwali się od niego, odwracali głowy, unikali wzroku. I dobrze, bo Kunicki miał ochotę plunąć im w twarz. Zrobiło się bardzo cicho. - Wyjedź stąd - powiedział cicho Lipiński. - Czy wy wiecie, co czynicie?! - krzyknął. - Stadnicki schłopi mnie, ale nie poprzestanie na tym. Zabierze się do was! Wyniszczy, zgubi zagarnie majętności! Czy wy tego nie rozumiecie? - Nas nie ruszy - powiedział wolno Halecki. - Dlaczego? Milczeli. A potem Kunickiego chwycił nagle nerwowy dygot. Na dłoni Haleckiego zobaczył czarny znak przedstawiający herb Nowina... Mieli go chyba wszyscy, wszyscy, których mógł dojrzeć. Jeżeli nawet nie widział, był przekonany, że są nim oznaczeni. - Jesteście podli - powiedział. - Ale ja stąd nie wyjadę. Popamiętacie mnie jeszcze wy skurwysyny! - zakrzyknął i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Zaraz po wyjściu z gospody Kunicki skierował się do stajni. Szedł wolno, załamany, rozdarty bólem. To koniec, koniec, pomyślał. Wszystko stracone... Nigdzie nie dostrzegł stajennego, więc szybko odnalazł wzrokiem swojego konia. Stał w jednej z zagród, spokojnie zajadając owies. Zniecierpliwiony szlachcic ruszył w stronę jaśniejszego fragmentu ściany, gdzie leżały kulbaki. Idąc między przegrodami, w których stały konie, Kunicki widział na jasnej ścianie własny niekształtny cień. Szybko odnalazł swój rząd. Już miał go wziąć, gdy wtem, jakiś instynkt podpowiedział mu nagle, żeby przykucnąć. Odruchowo skulił się, wtulając głowę w ramiona. Coś przeleciało nad nim z furkotem i wbiło się w ścianę. Jak błyskawica uskoczył w bok, odwrócił się, ukryty za drewnianą przegrodą oddzielającą go od najbliższego konia. To, co tkwiło w ścianie, rozedrgane, to był duży, turecki kindżał. Ktoś rzucił nim, celując w plecy Kunickiego. W stajni panowała cisza. Wiedział, że aby dorzucić na taką odległość, tamten musiał wejść do środka. Zareagował szybko, wiec jego przeciwnik nie mógł mieć czasu na opuszczenie budynku. Powoli sięgnął do lewego boku. Palce namacały dobrze znajomą rękojeść szabli. Wyciągnął ją z pochwy. Już wiedział, że tamten był w stajni, ukryty gdzieś wśród koni. Ale gdzie mógł przebywać? Pomiędzy Kunickim a drzwiami ciągnęły się przy ścianach dwa rzędy zagród. Niektóre były zajęte przez wierzchowce. Żadne ze zwierząt nie zdradziło niepokoju, więc może tamten ukrył się w pustej. Tylko w której? Kunicki zlustrował uważnie dwa rzędy przegród. Było ciemno, więc widział tylko ich zarysy i niewyraźne kształty koni. Ruszył ku wyjściu, przyglądając im się uważnie. Tamten nie mógł ukryć się w którejś z najbliższych zagród, bowiem wówczas szlachcic usłyszałby chrzęst słomy. Nie mógł też w tych obok drzwi - były za daleko. Pozostawały więc środkowe. Kunicki przyjrzał im się uważnie, wbił w nie przenikliwe spojrzenie. Cztery... Tylko cztery zagrody. Jedna odpadała - złożono w niej siano. W przeciwległej stał jakiś koń. Pozostawały dwie. Tylko dwie... A zatem w której? W jednej z nich był gnój, druga wyglądała na pustą... Szlachcic wyskoczył na środek stajni. Nie spojrzał tam, gdzie zamierzał. Odwrócił się ku przegrodzie, w której składowano gnój. Z ciemnego wnętrza wyprysnął na niego ciemny, rozmazany kształt. Pierwszy cios przyjął na zastawę. Po następnym poczuł, że ma do czynienia z niebezpiecznym przeciwnikiem. Cofnął się, zasypał tamtego gradem uderzeń, a potem niespodziewanie zamachnął się szablą i przyciął na skos, z podlewu. Tamten przysiadł na piętach, ciął wręcz. Kunicki podskoczył. Przeciwnik naparł na niego, uderzył najpierw niskim cięciem w podbrzusze, a potem prostym, zamachowym z ramienia. Jan odparł je z łatwością. Sam wyprowadził krótkie pchnięcie, zawinął się jak błyskawica i uderzył tamtego w nogi. Przeciwnik odbił cios, zamierzył się od boku, a potem z góry. Kunicki w ostatniej chwili zdołał zasłonić się trzymanym pionowo ostrzem. Miał nadzieję, że hałas zwabi tu w końcu kogoś Z gospody. Tymczasem jednak musiał walczyć. Wróg wyczuł już w nim przeciwnika godnego siebie. Nie szarżował, zwolnił. Kunicki wcale mu się nie dziwił. Walczyli jak równy z równym, ale Jan zdawał sobie sprawę, że na początku został zlekceważony. A później, nie wiedział sam dlaczego, schwycił kołnierz swojej delii, zerwał ją z ramion i narzucił na uzbrojone ramię przeciwnika. Tamten zaplątał się w fałdach materii i nim zdołał uwolnić rękę, Kunicki ciął go w głowę samym końcem szabli. Walka była skończona. Przeciwnik upadł na wznak na ziemię. Żył. Ostrze osunęło się po czaszce. Dysząc ciężko, Kunicki obszukał go. Nie znalazł nic. W blasku księżyca przyjrzał się twarzy, ale też nic mu nie powiedziała. Ale gdy na ręce tamtego odszukał dwa pierścienie, wszystko stało się jasne. Pierwszy sygnet był z Lubi-czem, ale na drugim rozpoznał Śreniawę, herb Stadnickich. Kunicki pozostawił jęczącego opryszka na gnoju i szybko osiodłał konia. Podarunek pana starosty, pomyślał. Jeszcze mu za niego podziękuję. Jeszcze nadejdzie czas... - Co robimy? Bezradnie rozejrzał się po ścianach alkierza. W końcu delikatnie objął żonę i przytulił do siebie. Siedzieli tak przez chwilę w milczeniu. - Ratuj mnie - wyszeptała. - Nie chcę iść w ręce Stadnickiego. - Obronię cię. - Nie! - wykrzyknęła. - Mam tego dość! Uciekajmy stąd, gdzieś daleko, gdzie nie będzie ani Stadnickiego, ani tych skurwysynów, co nas otaczają. Jak byłeś im potrzebny, jak im pomagałeś w waśniach, to z tobą pili, ale jak ty ich potrzebujesz, żaden za tobą się nie ujmie. Jan wstał szybko. Przeszedł się po izbie i stanął przed Anną wspierając rękę na szabli. - Nie! - powiedział. - Nigdy. Nie złamałem prawa. Patrz - dorzucił i wskazał starą broń wiszącą na ścianie, tureckie gobeliny, zatoczył ręką koło. - To jest mój dwór i ziemia. Mój ojciec wydarł wszystko stepom i lasom. To jest moje dziedzictwo. Nigdy go nie porzucę! Wolę zginąć! Będę walczył! Jestem szlachcicem i mam swój honor! Milczała. A potem powoli osunęła się na podłogę. Nie podniósł jej. Wyszedł do świetlicy. Wolno przeszedł się wzdłuż rzędu starych portretów w poczerniałych ramach. Przez chwilę zdało mu się, że wszystkie wodzą za nim martwymi, a przecież patrzącymi niby żywe oczyma. Nie zawiodę was, pomyślał. Wsunął ręce za pas i wówczas poczuł pod nim coś małego, ale kanciastego. Uchwycił to i wyciągnął jakąś rzecz zawiniętą w pergamin. To był pierścień. Szlachecki, żelazny sygnet. Kunicki spojrzał na nierówne rządki liter na pergaminie. “Drogi Janie! Inaczej nie mogłem ci pomóc. Weź ten pierścień. Potrzyj go mocno, gdy przy tobie nie będzie nikogo. To twoja jedyna nadzieja. Oddany sługa Waszej Mości.” Podpisu nie było. Jan zamarł. Przypomniał sobie gospodę. Jeżeli ktoś podrzucił mu pierścień, mógł zrobić to tylko tam. Ale kto? To mógł uczynić chyba tylko Marcin. Obejrzał uważnie sygnet i poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Na górze wyryty był herb Nowina. Taki sam, jaki widział już na ręce Ostrzyckiego, swojego przygłupiego sługi, Marcina Mielecińskiego i wielu innych. Co to mogło znaczyć? O co w tym wszystkim chodziło? Kto mógł tak oznaczyć szlachtę? W jakim celu? Jednego był pewien - na pewno nie zrobił tego Stadnicki. Gdyby tak było, użyłby własnego herbu. Kunicki spojrzał na godło. Przeszył go dreszcz. Nowiną pieczętowało się wiele rodów. Ot choćby Hulewicze, Kędzierzawscy, Krzyżtoporscy, Boruccy. Kto i po co używał takiego znaku? I dlaczego znaczył nim ludzi? Zaraz, to było piętno. A piętnowało się zwykle albo potępionych, albo chłopów. Ale który szlachcic zgodziłby się na utracenie swojej wolności? W imię czego? Kunicki nie miał już siły, aby o tym myśleć. Potarł mocno pierścień, wstał i poszedł spać do drugiego alkierza. ...Pędził na koniu przez las. Noc była ciemna i chłodna. Drzewa - duże, nagie, pokręcone - przelatywały obok niego w strumieniach trupiego, księżycowego światła. Wierzchowiec Jana był już zmęczony. Ustawał, ale szlachcic ponaglał go do galopu. Otaczający go bór był tak ponury. Bezlistne, splątane konary wyciągające się nad drogą wyglądały jak kościste ręce opatrzone szponami. Ręce, które mogły schwycić nieostrożnego śmiałka. Nagle las skończył się. Kunicki wyjechał na rozległą polanę. Stal na niej szlachecki dwór - wielki, potężny jak forteca, ale rozjaśniony światłami. Już z daleka Jan słyszał głosy zabawy - okrzyki i wystrzały z pistoletów. Podjazd zastawiony był końmi, wozami i kolasami, przy których pili przybrani w różnokolorowe stroje hajducy. Nie zwrócił na nich uwagi. Podjechał pod wysoki, strzelisty ganek ozdobiony herbem Nowina i zeskoczył z konia. Na stopniach czekał na niego potężny szlachcic w karmazynowym kontuszu, przewiązanym szerokim wzorzystym pasem, wsparty pod boki jak co najmniej wojewoda. Jego podgolone włosy były już posiwiałe. Janowi wydało się przez chwilę, że wzrok tamtego przewiercił go na wylot, dotarł jakby do dna duszy - widział wszystko, co tylko chciał zobaczyć. Na twarzy owego męża gościła duma, dostojeństwo - jakaś siła i moc, czego nie miałby na pewno żaden magnat, żaden Zamoyski czy Chodkiewicz, ani nawet ruski kniaź. - Jesteś wreszcie, waszmość! - zakrzyknął nieznajomy widząc Jana. - Naczekałem się na ciebie. Witam, witam. Zapraszam dalej. Kunicki dał się ująć pod ramię. Tamten wprowadził go do wnętrza dworu. Tu bawiono się na całego. Na stojących pod ścianami ławach zasiadał tłum ludzi. Ubrani na czarno pachołkowie wciąż dolewali do kielichów gorzałki, wina, miodu i piwa, mimo że nietknięte konwie i baryłki stały na stołach. Część gości tańczyła mazura; kapela rżnęła od ucha do ucha. Niektórzy co bardziej pijani leżeli już pod stołami, ale pozostali, hulali, pili i zabawiali się. Spocone, mokre dziewczęta podawano sobie z rąk do rąk, oblewano gorzałką. Kunicki przyjrzał się jednej z nich - była szczupła i anielsko piękna, gibko uformowana. Chociaż półnaga na wpół leżała w ramionach jakiegoś mężczyzny, w jej ruchach nie było nic z wyuzdania karczemnej dziewki, którą miał, kto tylko chciał. Czarnowłosa, z diabelskim ognikiem w oczach, miała w sobie coś czystego, coś dziewiczego, nawet wtedy, gdy widząc przechodzącego Kunickiego pokazała mu długi czerwony język. Jan przyjrzał się gościom. Rozpoznawał niektórych. Przy jednym z nich zasiadał sam Samuel Zborowski, znany hultaj i banita, nieżyjący od ponad pięćdziesięciu lat, ścięty z rozkazu kanclerza Zamoyskiego, co swego czasu, jeszcze za Stefana Batorego, wywołało wiele zamętu w Rzeczypospolitej. Obok niego zobaczył mniej możnych, ale niebezpiecznych braci Rytarowskich z Rusi, których dwa lata temu za rozboje uśmiercono na rynku we Lwowie. Przy innym ze stołów Kunicki dostrzegł Konstantego Komarnickiego, znanego rozbójnika. Siedzieli tu wszyscy znani infamisi, banici, złoczyńcy, hultaje i zawadiacy. Możni panowie zasiadali obok chudopachołków. Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski, pierwszy senator Rzeczypospolitej, zaprzysięgły wróg króla i rokoszanin, który zmarł gdzieś koło roku 1620, pił z braćmi Rosińskimi z Teleśnicy, drobnymi zagonowymi szlachetkami uprawiającymi rozbój na gościńcach. W końcu szlachta była sobie równa. Ta równość coś przypominała. Ale co? I już myśli zaprzątała mu inna sprawa. Było tu nawet dość przyjemnie. Jan miał nieodparte wrażenie, że gdyby mógł - zostałby w tym towarzystwie na dłużej. Nie wiedział, skąd to wrażenie się wzięło. Może z tego, że - w przeciwieństwie do niego wszyscy byli w dobrych nastrojach. Niemal nie chciało mu się wierzyć, żeby gdzieś jeszcze mogli żyć tak weseli ludzie. - Pierwszej nocy, poszedł pan młody spać - mówił z przejęciem gruby szlachcic z bielmem na oku - i nie zastawszy spraw takimi, jak się spodziewał, siadł i zafrasowany się mówi: “Spodziewałem się, że na prawicę trafię.” A ta go pac w pysk i rzecze: “Alboś to ty Syn Boży, żeby na prawicy siedzieć?” Jan uśmiechnął się mimowoli. Gospodarz poprowadził go na górę. Tutaj było cicho i ciemno. Nieznajomy wprowadził Kunickiego do małej komnaty, która nie miała okien i posadził gościa w fotelu przy niewielkim, pokrytym skórą stole. Usiadł naprzeciwko. - Musimy porozmawiać w spokoju - powiedział. - Długo czekałem na waszmość pana, ale w końcu i ty tutaj trafiłeś. Cieszę się. - Kim waszmość jesteś? - O, znałem jeszcze waści przodków! Dobry ród. Pod Pskowem szedłem z nimi ramię w ramię. Ale mniejsza z tym. Wezwałeś mnie na pomoc. Wiem, że masz kłopoty ze starostą mościskim. Chce cię schłopić. A ja przecież mogę ci pomóc. - Doprawdy nie wiem, jak waści dziękować - powiedział Jan. - Nie musisz. Ty też zrobisz coś dla mnie. - Co? - Podpiszesz. - Nieznajomy wyciągnął z zanadrza gruby, zwinięty w rulon pergamin i położył go na stole. Kunicki wziął go w rękę. Omal nie krzyknął-, bo zwitek był gorący, parzył jak rozpalone żelazo. Przeczytał go, ale nie mógł nic zrozumieć. - Co to jest? - Cyrograf. Ja pomogę tobie, a ty w zamian za to dasz mi coś twojego. - Co takiego? - Swoją duszę! - Jezus Maria! - zakrzyknął przeraźliwie Kunicki. Odsunął się i rzucił pergamin na stół. - Kim ty jesteś?! - wydusił z siebie z trwogą. - Jestem Boruta z Łęczycy herbu Nowina - odparł tamten wstając. Wziął się pod boki, jak wojewoda, i spojrzał na Kunickiego z góry, ale bez pogardy. W swojej dumie i majestacie wyglądał tak, jak nie zaprezentowałby się żaden z polskich magnatów. Kunicki czuł, że nawet najdumniejszy z Radziwiłłów mógłby nauczyć się od tamtego wielkości. - Nigdy tego nie podpiszę! - zakrzyknął szlachcic. - W Imię Ojca i Syna, odejdź! - Nazywam się Boruta - powiedział wolno tamten - ale jestem szlachcicem tak jak ty, panie bracie. I mówię do ciebie jako szlachcic. Przyjmij ode mnie pomoc. - Wolę być schłopiony niż zostać potępiony! - Ale zanim dostąpisz zbawienia, przejdziesz piekło. Nie, nawet nie ty. Ciebie starosta powiesi. Ale twoja żona będzie cierpieć jak niewolnica, będzie rodzić bękarty Stadnickiemu... - Obronię się! Bóg mi w tym pomoże! - Nie obronisz się przed Stadnickim. A Bóg... On da ci tylko nadzieję. Potępi starostę po śmierci, ale nie wtrąci się, gdy będzie gwałcił twoją żonę. On - Boruta uśmiechnął się pod wąsem - on nigdy się nie wtrąca. Stworzył was, skazał na śmierć, ale zostawił samych, bez nadziei. Przemyśl to. Pomyśl choćby o twojej żonie. Jakże ona będzie cierpieć. Ofiaruj mi siebie w imię swojej miłości. Kunicki zamarł. Przed jego oczyma stanęła postać Anny. Nie wiedział sam, kiedy ukląkł i oparł się czołem o stół. - Zabiję Annę i siebie. - I nigdy jej nie zobaczysz. Samobójstwo to śmiertelny grzech. Kunicki milczał. Nie wiedział co powiedzieć. - Ja nie jestem zupełnie obcym człowiekiem - powiedział Boruta. - Jestem szlachcicem polskim. I wierz mi, waćpan, mówię do ciebie jak przyjaciel. Ratuj się. Zostań moim klientem. Byłeś sługą Boga, ale nie przyszedł ci z pomocą. Ja jestem inny. Daję ci nobile verbum, że nie dopuszczę, aby stała ci się krzywda. Podpisz - wyszeptał i wcisnął w dłoń Jana niewielki żelazny rysik... Kunicki nie wiedział, co się z nim dzieje. W głowie czuł zamęt i przeraźliwą pustkę. To dla niej, to dla niej - szeptał bezgłośnie - ona jest taka niewinna... Muszę ją ratowć. Zakłuł się w ramię. Krew spłynęła, napełniła wolno rysik. Przybliżył go do karty i zamarł. - Nie! - zakrzyknął - nie zrobię tego! Nie wierzę ci! - Dobrze - powiedział spokojnie Boruta. - A zatem giń. Ale nie łudź się, że ktoś ci pomoże. Zostałeś sam. Wszyscy twoi znajomi oddali się na moje usługi. Widziałeś moje znamiona na ich rękach. Twój najlepszy przyjaciel jest moim człowiekiem. Pozostałeś tylko ty. Sam jeden przeciwko staroście i wszystkim. Czego chcesz bronić? Swojego sumienia? Przyda ci się na wiele, gdy będziesz dyndał, a Stadnicki dobierze się do twojej żony! - O Boże - wyszeptał cicho szlachcic. - A więc te znaki, te piętna, to twój herb?! Nie może być! Jak to, wszyscy zaprzedali ci duszę? - Wszyscy. Jesteś ostatni! Podpisz to. Nie masz już nic do stracenia. I tak zginiesz. Przecież starosta każe cię powiesić. - Mam jeszcze coś - powiedział cicho Kunicki - moją dumę i honor. Nie jestem banitą. Nie oddam ci duszy, ale nie sądź, że ze strachu. Nie jestem tchórzem. Idź precz! - Dobrze - powiedział tamten. Wyciągnął rękę w stronę Jana i nagle cały świat wokół Kunickiego zniknął jak pękająca mydlana bańka. Gdy się obudził, leżał na podłodze w alkierzu. Musiał spaść w czasie snu, bo ciało bolało go tak, jak gdyby wyszedł spod kijów. Wstał. W głowie miał jeszcze wspomnienia niedawnego snu albo też rzeczywistości. To, co widział, było zbyt prawdziwe jak na senne majaki. Spojrzał na swoją rękę i przekonał się, że pierścień z Nowiną, który odkrył wczorajszego wieczora za pasem, zniknął. Nie szukał go. Wyszedł z alkierza i szybko pobudził całą czeladź. Był wstrząśnięty i rozdygotany. Gdy spojrzał w lustro, stwierdził, że jego twarz stała się biała jak kreda. - Konia! - zawołał na przerażonych pachołków. - Szybciej, psie syny. Gdy mu go podano, popędził jak szalony wprost przed siebie. Kościół, do którego wszedł Jan, był pusty. Wrześniowy dzień przejmował chłodem, a na niebie od rana przewalały się kłęby sinoszarych chmur. Minęła długa chwila, zanim przeżegnał się i wszedł. Przysunął się do ołtarza na kolanach i zatopił w modlitwie. To znaczy chciał się modlić, ale słowa uciekały mu z ust i zamiast powtarzać litanię, przyłapał się na tym, iż w myślach żarliwie prosił Boga o ratunek. - Pomóż mi, Panie - wyszeptał bezgłośnie. - Zlituj się. Wskaż mi drogę. Powiedz, co mam robić. Uratuj mnie i moją żonę. Zaczai modlić się bezgłośnie. Przyniosło mu to pewną ulgę. Pomyślał, że powinien przyjść tutaj od razu. Spłynęło nań ukojenie. Po raz pierwszy od kilku dni poczuł, że jego umysł przestała trawić gorączka. Nagle wszystko zaczęło wydawać się jasne, proste i zrozumiałe. Wcale nie musiało być tak źle. Myślał, miał nadzieję, nie, miał pewność, że Bóg stanie, że jest po jego stronie. Jest, bo nie mógłby nigdy dopuścić, aby komuś wyrządzono taką niegodziwość. Nagle usłyszał kroki. Chociaż był pogrążony w modlitwie, obrócił głowę. Z cienia wyszedł młody ksiądz. Nie przeszkadzając Kunickiemu, ukląkł obok niego, ale spojrzał pytająco. Jan schylił głowę. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - wyszeptał. - Na wieki wieków. Amen. - Wiedziałem, że jesteś tutaj od samego rana, synu - powiedział. - Masz jakieś kłopoty? Mogę ci w czymś pomóc? - Ja... - wyszeptał Kunicki - proszę o radę, o wsparcie i o rozgrzeszenie. - Więc chodź. - Ksiądz wstał i ruszył w stronę konfesjonału. Szlachcic ruszył za nim. Ukląkł na drewnianym podnóżku. - Słucham cię, synu. - Mam wroga. Schłopił mnie. Pożąda mojej żony. Dał mi czas do końca września... To za dwa dni. Jeżeli moja Anna nie ulegnie mu do tego czasu, wykona wyrok. Proszę... Błagam o pomoc. Co mam robić. Nie mam jak się bronić przed nim. - Ufaj Panu, a on cię nie opuści i będzie z tobą do końca. - Ufam, ale czy jestem godzien, aby do mnie przyszedł? Nie poddam się, nie ugnę się przed przemocą, chociaż mam inne wyjście. Ale czy robię dobrze? Tego właśnie nie wiem. - A czy jesteś uczciwym człowiekiem? - Jestem - Przynajmniej tak mi się wydaje... - Jeżeli tak, to nie masz się czego obawiać. Postępuj tak, jak nakazuje ci sumienie. Jeśli jesteś prawy i uczciwy, Pan będzie z tobą. Uratuje ci^- Da ci przynajmniej nadzieję. - Nadziej?... Tak, tego właśnie potrzebowałem. Ale prawda jest taka. Nie obronię się przed starostą... Jestem sam jeden. Potrzebuję czegoś więcej niż tylko nadziei... - Jeżeli postępujesz słusznie, jeżeli jesteś dobrym człowiekiem, dostaniesz wsparcie. Idź, pomódl się. Nasz Pan na pewno cię wysłucha. Ufaj w niego. Módl się i czekaj. - Gdybym tak dostał jakiś znak... - Przecież nie chcesz się poddać. Masz pewność, że racja jest po twojej stronie... To głos Boga. On cię wspiera. To znak. On jest w tobie. Kunicki zamarł. Spuścił głowę. I poczuł w sobie ciepło. Prawie gorąco. I już wiedział... Odetchnął z ulgą. Miał rację, że nie zawrócił z drogi. - Dziękuję, dziękuję księdzu - wyszeptał cicho, a potem na kolanach odpełzł od konfesjonału. Ten decydujący wieczór był spokojny. Ostatni dzień września zdawał się ostatnim dniem odchodzącej pięknej, złotej jesieni. Słońce świeciło aż do zachodu, a na niebie nie widziało się ani jednej chmurki. Nie wiał wiatr, a po zmroku z łąk, pól i bagien wokół należącego do Kunickiego Wilkowa wstały gęste, ale zwiewne białe mgły oparów. Otuliły całą okolicę jak szczelny płaszcz. Kunicki podziwiał je do ostatniej chwili. A potem odprawił całą służbę i czekał. Siedział w świetlicy dworu, gotowy na wszystko. Na tę noc włożył swój najlepszy kontusz, a do pasa przypiął starą dobrą batorówkę w pochwie nabijanej klejnotami. Czekał. Wcześniej dokładnie zaryglował wszystkie drzwi, zabił okna, a na stole obok siebie położył dwie pary nabitych krocie. Mimo wszystko bał się tej chwili. Czy zrobił dobrze, czy to, co podyktowała mu jego duma, jego honor nie było po prostu szaleństwem? Wiedział, że nikt, nikt mu nie pomoże. Należało uciekać. A jednak - wtedy zdradziłby samego siebie. Poza tym miał jednak nadzieję, że coś się odmieni... Musiał ją mieć. Co innego mu pozostawało? Jego rodzina nie żyła. Nie miał krewnych, tego ostatniego, największego wsparcia, jakie mógł mieć szlachcic polski. Ojca i matkę Anny już dawno zabili Tatarzy. Gdyby uciekł - musiałby po prostu tułać się po gościńcach. Nie chciał takiego losu, zwłaszcza dla Anny. Lepsza była już śmierć. A poza tym wszystkim on naprawdę chciał się bronić. Nie ugnę się, myślał ciągle, został mi honor i jego muszę bronić... Skrzypnęły drzwi. Odwrócił się i ujrzał w nich Annę. Patrzyła na niego smutno. Wyglądała pięknie. Była piękna. W świetle stojących na stole świec widział jej czarno-złotą suknię obszytą srebrem. W ręku obracała długi rudy warkocz... - Dlaczego wyszłaś z komory? - Nic to - powiedziała cicho. Lekko i zwiewnie podeszła do Jana, a potem opadła na kolana i objęła jego nogi ramionami, przytuliła się do mocnego, męskiego uda. - Nie chciałaś się ukryć - powiedział smutno. - A jaki w tym sens? I tak muszę... W takiej chwili powinnam być z tobą. - Wiem - wyszeptał. Pogładził jej włosy, a potem ujął głowę w dłonie i spojrzał z bliska w twarz. - Nie pójdę żywa w ręce starosty. Zabiję się. Patrzył, jak wzięła ze stołu najmniejszą z krocie i sprawdziła kluczem, czy zamek był nakręcony. Przycisnęła pistolet do piersi, gdy przywarł wargami do jej ust. Zapadła cisza. A potem gdzieś w głębi dworu rozległ się trzask pękającego drewna i brzęk szkła. Kunicki odsunął na bok Annę. Na podjeździe rozległ się stukot kopyt, rżenie koni, przeplatane ze słowami komend i brzękiem stali. Nadeszło najgorsze. Zacisnął dłoń na rękojeści krócicy. - Hej, Kunicki, jesteś tam?! - dobiegło z zewnątrz. - Otwieraj, chamie, przyjechaliśmy wyegzekwować wyrok! Jan milczał. Tamten i tak widać nie spodziewał się, że zostanie wpuszczony, bo nagle szlachcic usłyszał chrzęst zbliżających się kroków. Naokoło dworu huknęło kilkanaście wystrzałów, a potem coś uderzyło z wielką siłą o drzwi, raz, drugi, trzeci. Anna stanęła za nim cała drżąca, przywarła do jego pleców. Jan ustawił się na wprost drzwi prowadzących do sieni. Usłyszał trzask, z jakim pękły ciężkie odrzwia broniące wejścia, a zaraz potem tupot wielu stóp. Wypalił w uchylone drzwi. Rozległy się zza nich jęki, złorzeczenia, ktoś zwalił się na podłogę. Kunicki wypalił z drugiego pistoletu, a potem chwycił za szablę. I wtedy, w jednej chwili do komnaty runęło kilkunastu pachołków w barwach Stadnickich. Pierwszy cios przyjął na ostrze, następnego uniknął szybkim przysiadem, odciął jednym cięciem ramię trzymające szablę, a potem przerzucił broń do drugiej ręki i wbił aż po jelec w ciało kolejnego przeciwnika. A później runął na niego cały tłum. Od razu przyparto go do ściany. Dwoił się i troił. Opanowała go wściekła furia, nienawiść, gniew i szaleństwo. W duszy wybuchło mu nagle z wielką siłą to, co drzemało tam od dawna. Jego ciosy stały się szybkie, gwałtowne, silne i niespodziewane jak sama śmierć. Zataczał szablą kręgi, wyłuskiwał broń z rąk przeciwników, odbijał gwałtowne pchnięcia, ale nie miał żadnych szans. Już na początku ciął przez skroń jednego z Kozaków. Potem szybkim jak myśl uderzeniem zgasił drugiego, ranił w bok trzeciego i wytrącił broń z ręki jakiemuś magnackiemu słudze. - Żywcem, żywcem go brać! - rozległy się okrzyki zza pleców nacierających. Napastnicy runęli hurmem ku ścianie. W końcu przyparli go do niej, obezwładnili, wyrwali z rąk szablę. Kunicki rzucał się jak ranny zwierz, aż wreszcie uległ pod masą ciał. Anna, którą odepchnięto na bok, przyłożyła sobie do piersi lufę pistoletu. Za późno! Stojący obok Niżowiec uderzył ją w rękę płazem szabli. Krzyknęła i wypuściła z rąk krócicę. Wtedy chwycono i ją. Nie broniła się. Była już jakby na wpół umarła. - Dawajcie ich tutaj! Pachołkowie przynieśli szybko dużą drewnianą deskę z otworami, po czym zatrzasnęli w niej ramiona i szyję Kunickiego. Po chwili do świetlicy wszedł wysoki, potężny szlachcic o obliczu ozdobionym skośną blizną. Podszedł z bezwstydnym uśmiechem do Anny, a potem rozerwał suknię i brutalnie obmacał jej piersi i krocze. Szarpnęła się w ramionach trzymających ją ludzi i naplu-ła mu w twarz. Nie zwrócił na to uwagi. Oczy Kunickiego przesłoniła czerwona mgła. - Zapłacicie za ten zajazd! -warknął krótko. Nieznajomy uśmiechnął się. - Kto zapłaci? - zapytał. - Nie jesteś już szlachcicem. A każdy cham podlega sądowi swego pana. Twoim panem jest teraz nasz starosta. Zrobi z tobą, co zechce. Zapadła cisza. Tamten dał znak i słudzy zdarli z Kunickiego karmazynowy kontusz. Nieznajomy zdjął z palca więźnia srebrny, szlachecki sygnet, cisnął go na podłogę i obojętnie przydeptał podkutym butem. - Nie jesteś już szlachcicem - powtórzył. - Zabrać go. Ją wsadzić do komory i pilnować. Ruszajcie się! Rozkazy wypełniono szybko. Słudzy dworscy wywlekli Kunickiego na zewnątrz. Gdy znikał w drzwiach, uchwycił jeszcze kątem oka ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie Anny. Pociemniało mu w oczach. Niespodziewanie z mroku wyskoczył potężny mężczyzna o twarzy dziecka. Kunicki poznał w nim Myckę. Pachołek uderzył pięścią w głowę jednego z pilnujących Jana Niżowców, a ten zwalił się z nóg. Sługa chciał rzucić się w stronę Kunickiego, ale reszta Kozaków ruszyła na niego, obaliła i przycisnęła do ziemi. Jeden l nich, siedzący już na koniu, podjechał szybko ku miejscu walki, a potem chwycił bat i uderzył. Raz, drugi, trzeci. Bił dotąd, dopóki skrwawione ciało u jego stóp nie przestało się ruszać. Potem popędził Kunickiego kopniakiem. - Zabrać go! - zakrzyknął. - Szybciej, wracamy do Mościska! Nie stanął wcale przed obliczem Stadnickiego. Na zamku w Mościsku wrzucili go do lochu, nie rozkuwając nawet z dyb. Kunicki siedział w milczeniu, w cuchnącym półmroku i rozmyślał. Całe ciało miał obolałe, a z ran, jakie zadali mu pachołkowie, sączyła się jeszcze krew, ale nie zwracał na to uwagi. Cierpienia duszy rozdzierały jego ciało na strzępy, a te strzępy na jeszcze mniejsze kawałeczki. To samo było z życiem. Wszystko się skończyło, wszystko upadło. Anna była teraz w rękach starosty. Gdy o tym pomyślał, miał ochotę wyć z rozpaczy. Prawdę mówiąc nie zostało mu chyba nic innego. Ale nawet teraz nie żałował swojego wyboru. Zrobił, co mógł. Nie uległ Stadnickiemu. I wiedział, że nie ulegnie nigdy... Ale z drugiej strony było jeszcze coś. Anna... Świadomość, że mogła być teraz w ramionach tamtego, doprowadzała go do szału. No cóż, mógł tylko poprzysiąc staroście zemstę, co zresztą i tak uczynił. Nic innego. Tylko to. Nie wiedział, jak długo przebywa w tym ponurym lochu. Minęło bardzo wiele czasu, zanim mrok począł ustępować miejsca nieco jaśniejszej szarości, a przez wąskie okienko w górze zaczęło napływać chłodniejsze powietrze zwiastujące świt. Dopiero teraz uczuł dręczący go głód i pragnienie. Już wcześniej zauważył w kącie lochu drewniany ceber, w którym było trochę wody. Przysunął się do niego, a ponieważ szyję i ręce ciągle miał w dybach, aby się napić, musiał zanurzyć w nim głowę. Drewniane więzy krępowały go jak kleszcze. Tam, gdzie go trzymały, ciało opuchło, a z dłoni sączyła się krew. Miał już odczołgać się na bok, gdy wtem spojrzał na dno cebra i znieruchomiał. Woda w naczyniu wzburzyła się dziwnie, zabulgotała niespokojnie. Oparł dyby o krawędź cebra i spojrzał w dół. Na wzburzonej powierzchni, zamiast jego odbicia uformowało się szybko znajome oblicze. Poważna, dumna twarz o podgolonych włosach i sumiastych, opadających w dół wąsach. To był Boruta. Ten ze snu. Rozpoznał go od razu. - Żyjesz - powiedział diabeł, jak gdyby nie dowierzał własnym oczom. - Żyjesz waćpan. I widzisz, co się stało. A przecież mogłem cię uratować... Kunicki pokręcił głową. - Doprawdy nie wiem, dlaczego klechy uczą was, abyście mi nie ufali - powiedział Boruta. - A przecież jestem szlachcicem. Mam swój honor. Nie łamię danego słowa. - Łżesz. - Więc nie chcesz mojej pomocy? Mogę cię uratować. No więc jak, zgadzasz się na moje warunki? Kunicki milczał. Nie miał już siły. Wszystko wokół zdawało się szeptać do niego, podpowiadać mu, aby to zrobił. On sam zaczynał już prawie zdawać sobie sprawę z tego, że nie ma innego wyjścia, ale coś, co było jeszcze potężniejsze, sprawiło, że pokręcił głową. - Nigdy! Jeżeli to kara za moje grzechy, to przyjmę ją! - Na co jeszcze liczysz? Na swojego Boga? - Nie wiem. Ale może mnie uratuje. - Jakoś jeszcze tego nie zrobił. A tymczasem starosta zaraz posiądzie twą żonę. Kunicki zacisnął wargi aż do krwi. Wszystko zawirowało wokół niego w obłędnym tańcu. Milczał.. - No więc jak? Zastanów się. - Nigdy! - zakrzyknął z wściekłością. - Nigdy! - Na pewno? Cenię cię. Jesteś człowiekiem honoru... - Więc ceń moje zdanie! Nigdy w życiu! - wykrzyknął j przewrócił ceber Zapadła cisza. Kunicki uderzył głową o ścianę, raz, drugi, trzeci... Niemal nie czuł tępego bólu. - Ratuj, ratuj mnie, Panie - wyszeptał. - Tak bardzo ciebie potrzebuję. Wspomóż mnie, Boże... W tejże samej chwili rozległ się skrzyp otwieranych drzwi. Jan uniósł głowę. Na progu stało kilku Kozaków z pochodniami. Jan spojrzał na ich bufiaste hajdawery, na wygolone głowy i błyszczące osełedce. - Idziemy - usłyszał. Podeszli do Kunickiego, przytrzymali go, a jeden z nich nałoży! mu na szyję żelazną obręcz na łańcuchu, uchwycił koniec i ruszył przodem, a pozostali wzięli więźnia między siebie. Opuścili cele, przeszli przez długi, prosty korytarz. Potem wyszli na dziedziniec. Kunicki zamarł, bo gdy tak postępowali, przed oczami mignęła mu sylwetka starosty, a także kogoś jeszcze. Szarpnął się i obejrzał na nich, ale hajducy brutalnie popchnęli go do przodu. Milczał, lecz coś poraziło go jak piorun. Tym kimś, kogo widział u boku Stadnickiego, był ksiądz. Ten sam ksiądz, z którym mówił dwa dni temu... Po prostu stał i rozmawiał wesoło ze starostą, sprawiał wrażenie, jak gdyby znali się od lat... Ty głupcze, dlaczego nie podpisałeś cyrografu! zawyło coś w głębi jego duszy. Ale stłumił ten głos z wysiłkiem. Wiedział, że nie mógł przyjąć warunków Boruty. Nikt przy zdrowych zmysłach by tak nie uczynił... Jeden z Kozaków przyprowadził konie. Wsadzili Kunickiego na kulbakę, a potem spętali nogi pod brzuchem wierzchowca, i ruszyli w stronę bramy. Nikt nie odezwał się ani słowem. Pił już drugi dzień. Lecz nigdy nie mógł upić się tak bardzo, aby zapomnieć o wszystkim i zwalić się pod stół. Przeciwnie, im więcej wlewał w siebie wina, tym wyraźniej docierała do niego świadomość tego, co zrobił. Siedział sam, w najciemniejszym kącie starej gospody w Bracławiu. Nie szukał towarzystwa. Dwa razy odpędzał od siebie młode ladacznice, wyglądały na gładkie, ale ich obecność była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. I pil dalej. Jeszcze miał złoto. Psi syn ze mnie, pomyślał w końcu Mieleciński. Tak, muszę przyznać się do tego przed samym sobą. Pozostawiłem Kunickiego w potrzebie... Opuściłem przyjaciela. I dlaczego? Jak mogłem coś takiego zrobić? Nie wiedział, co teraz wypadało mu uczynić. Nie wiedział dokąd iść i gdzie się obrócić. Im dłużej pił, tym bardziej był pewien jednego. Musiał jechać do Wilkowa. Ale kłopot w tym, że bał się to uczynić, bał się spojrzeć w twarz Kunickiemu. Nagle drzwi otwarły się. Do izby wkroczyła potężna postać w karmazynowej delii. Spojrzał na nią i zamarł, skulił się jeszcze bardziej. Tamten szedł wprost na niego. Zatrzymał się w końcu, stanął nad nim wielki, potężny i dumny, a w końcu powiedział: - Wstawaj waćpan! Jesteś mi potrzebny. Teraz wypełnisz naszą umowę co do joty! Mieleciński wstał. I ruszył za Borutą. Poranek był mglisty i zimny. Już od świtu siąpił drobny deszczyk. Zarysy odległych stromych wzgórz ginęły w oparach, a niebo wyglądało ponuro i smutno. Z drzew opadały nasiąknięte wodą złote liście. Kozacy jechali wolno. Podążali na północ, w stronę Bohu. - Co chcecie ze mną zrobić? - zapytał w końcu szlachcic. Nikt mu nie odpowiedział. Pachołkowie starosty spojrzeli na niego uważnie. Kunicki poczuł dreszcz. W końcu teraz Stadnicki mógł zrobić z nim, co tylko chciał. Czyżby prowadzili go na śmierć? Jan zamarł. Serce tłukło mu się jak oszalały ptak. Odpychał od siebie myśl o tym, ale powracała ciągle z coraz większą siłą. W końcu musiał jej ulec. Zaczai się modlić półgłosem. Na twarzach Kozaków zobaczył pogardliwe uśmiechy. Boże, ratuj mnie, pomyślał. Błagam cię. Daj mi żyć. Jestem tak potrzebny Annie... Zamarł. Dotarli nad rzekę. Wyjechali z lasu na stromy brzeg, opadający urwiskiem aż do spienionej, płynącej szybko wody. Nie skierowali się ku niej, ale ku wysokiemu, wyschłemu dębowi. Kunicki z wysiłkiem przełknął ślinę. Wiedział już, co nastąpi. Szarpnął się, ale bezskutecznie. Jak przez mgłę widział,, że któryś z Kozaków zarzucił na jedną z gałęzi gruby sznur, a potem zrobił na jego końcu pętlę. Dwaj pozostali zsiedli z koni i przecięli powróz na nogach Kunickiego. - Co chcecie zrobić? Poczekajcie jeszcze! - zakrzyknął przeraźliwie szlachcic. - Na szczo? - zapytał jeden z Kozaków. - Tak budę, kak starosta kazał. - Poczekajcie! Poczekajcie! Nie odpowiedzieli. Podprowadzili go ku zaimprowizowanej szubienicy. Kunicki zaczął ciężko dyszeć. Wstrząsnął nim dreszcz. To się nie mogło tak skończyć. Nie mogło. On przecież musiał ratować Annę... - Poczekajcie! - zawołał. - Ma może ktoś z was gorzałkę? Spojrzeli po sobie. No cóż, tego nie mogli mu odmówić. Ten, który był na koniu, podjechał bliżej, a potem przytknął blaszankę do spękanych warg Kunickiego. Jan pił długo, niemal do dna, krztusząc się i prychając. W końcu Kozak oderwał mu naczynie od ust. - Starczy - mruknął. - Musi zostać coś dla mnie. Pożegnałeś się z życiem? Poleciłeś duszę Bogu? - Poczekajcie. Jeszcze nie... Tamten pokręcił głową z uśmiechem. Jan zadrżał. Widział wszystko jak przez mgłę, cały świat jakby odpłynął od niego. Patrzył i nie widział, był tutaj, ale tylko czuł, jak podprowadzili go pod drzewo, a jeden z hajduków włożył mu pętlę na szyję. Wiedział, jak to się odbędzie - w starym, polskim stylu. Założyli mu powróz, a potem popędzą pod nim konia... Boże, ratuj mnie, pomyślał smutno. Dlaczego jesteś tak niesprawiedliwy? To nie może skończyć się tak jak teraz. Dlaczego chcesz, aby moja żona żyła w hańbie i poniżeniu? Dlaczego nic nie robisz? Wierzyłem w ciebie i ufałem ci. A ty mnie tak zawiodłeś. - Zostawcie tego człowieka! Hajducy zamarli. Kunicki odwrócił się. Za nim stało trzech jeźdźców. Jacek Ostrzycki, Marcin Mieleciński i niemy służący Anny - Mycko. Ramię przy ramieniu. W słabym blasku świtu błyszczały wydobyte z pochew szable. - Puśćcie go! Kozacy zawahali się. A potem porwali za broń. Byli głupcami. Przeciwnicy runęli na nich jak wicher. Dwaj Zaporożcy nie zdołali nawet wskoczyć na konie. Ostrzycki ciął jednego w pierś, drugi uskoczył, ale rozpędzony koń Mycki uderzył go piersią w cwale i Kozak zniknął z wrzaskiem pod kopytami. Dwaj ostatni rzucili się - jeden na Mielecińskiego, a drugi w stronę Kunickiego. Pierwszy wzniósł arkan, aby uderzeniem wypędzić konia spod nóg szlachcica, ale Mycko był szybszy. Przyskoczył do niego i zamachnął się szablą. Kozak zawył, a odcięta ręka upadła na ziemię znacząc trawę strumieniem krwi... Ostatni z dworskich sług zawrócił konia i rzucił się do ucieczki. Mieleciński spuścił szablę na temblak i chwycił krócicę. Mierzył krótko. Trafił tamtego w sam środek kręgosłupa. Kozak wyrzucił ręce w górę i zwalił się z kulbaki, a jego koń zarżał i popędził przed siebie, wlokąc na strzemieniu bezwładne ludzkie ciało. Kunicki pochylił się w siodle. Spadłby, gdyby nie to, że towarzysze przyskoczyli nań z obu stron, zsadzili na ziemię, przytrzymali. Mycko z szaleństwem w oczach chwycił drewniane dyby i w porywie wściekłości, z niemal nadludzką siłą rozerwał zawias, odczepił z szyi swojego pana łańcuch, a potem z płaczem rzucił mu się do stóp. Kunicki padł w ramiona Mielecińskiego i Ostrzyckiego. Nie płakał, ale łzy niemal same spływały mu spod powiek. - Żyjesz, żyjesz, żyjesz! - szeptał Marcin - wybacz mi... Zdradziłem cię, opuściłem. - Nie... Uratowałeś. Teraz uratowałeś... - To nie my - odezwał się Ostrzycki. - To nasz pan. Spójrz tam, jedzie do nas. Kunicki spojrzał we wskazaną stronę. Z lasu wypadła gromada ludzi. Jechali szybko, wznosząc wesołe okrzyki, a na ich czele podążał na wielkim karym ogierze potężny szlachcic w karmazynowej delii i kontuszu. To był Boruta... Podjechał blisko do Kunickiego. - Żyjesz - powiedział - i będziesz żył, bo tak postanowiłem. Musiałem cię uratować... Kunicki milczał. Tamten skinął ręką i do Jana podeszło dwóch pachołków. Zdarli z niego przesiąknięte potem, zakrwawione i brudne łachmany. Przez chwilę Kunicki stał nagi przed Boruta, a potem słudzy przyoblekli go w jedwabną koszulę, wsunęli na nogi wysokie miękkie, safianowe buty. Odziali w kosztowny żupan i wspaniały, pozłocisty kontusz z adamaszku. Potem włożyli na głowę rysi kołpak z trzęsieniem osadzonym w diamentach i przypasali długą zygmuntówkę. Jeden z jeźdźców przyprowadził karego dzianeta z kulbaką ozdobioną złotem i srebrem. Kunicki wsiadł grzbiet konia. Rozejrzał się. Rozpoznał w otaczających go mężczyznach niemal całą okoliczną szlachtę. Wszystkich tych, którzy mieli na ręku znak Nowiny... - Gdzie jest moja żona? - zapytał Boruty. - W Wilkowie. - Więc za mną! - zakrzyknął. Gdy starosta wszedł do izby, powitało go milczenie. Anna na wpół leżała na łożu, przyciskając do piersi rozdartą suknię. Spojrzała na niego wrogo. Wiedział, że miała o co się gniewać, ale prawdę mówiąc niewiele go to obchodziło. Podszedł do niej, jakby chciał, aby podziwiała jego wspaniały żupan i kołpak. Uśmiechnął się. - Nienawidzę cię! Nawet nie drgnął. Wsparł się pod boki. - Zdawało mi się, że pół roku temu, nie byłaś zbyt daleko od tego, żeby powiedzieć, że mnie kochasz... - Kłamiesz! - wydyszała i zakryła twarz rękoma - miałam chwilę słabości. Ale nigdy nie dopuściłam cię bliżej. Nawet do pocałunku. Przyjeżdżałeś do mnie z własnej woli. Nie chciałam tego. Nienawidzę cię! Między nami nie było nic! Zupełnie nic! To ty łudziłeś się, że kiedyś dopuszczę cię do tego, abyś położył się obok mnie. Ja kocham tylko mojego męża. Ty budzisz we mnie odrazę! Idź precz! - Świat jest zły - powiedział Stadnicki przez zaciśnięte zęby. - Cały zepsuty. A jaki inny miałby być? W naturze wszystko jest dokładnie takie samo. Silniejsze zwierzęta zabijają cherlawe. Zresztą o czym my mówimy. Przecież nie chcę cię zabić. Wprost przeciwnie. Pochylił się nad nią i dotknął jej nagiego ramienia. Odskoczyła. - Jesteś taka piękna - powiedział cicho. Nawet teraz, zwłaszcza teraz nie mógł oprzeć się jej urokowi. Pożądał tej kobiety. Chciał ją mieć. Niemal kochał... Rozpaliła w nim namiętność, w nim, Stanisławie Stadnickim, synu jeszcze sławniejszego Stanisława zwanego Diabłem Łańcuckim... I pomyśleć, że ona, która byłaby ozdobą nawet królewskiego pałacu, żyła ze zwyczajnym, Zagonowym szlachetką, siedzącym na jednej wsi... - Nigdy nie będziesz mnie miał! - krzyknęła w rozpaczy. - Nigdy! Kocham tylko mojego męża! Możesz wziąć mnie siłą. Będziesz miał tylko ciało. Dusza należy do niego! - Czyżby? - wydyszał jej prosto w twarz. - Czyżby nie zależało ci na jego życiu? Jest w moich rękach. A ty czym teraz jesteś? Moją chłopką. Jestem twoim panem. Zrobisz to, co ci każę. Jeżeli nie, Kunicki zginie! Chcesz tego? Milczała. W jej oczach zabłysły łzy. Ale opanowała to, jak gdyby nie chcąc upokarzać się przed nim. Stadnicki chwycił ją mocno i pchnął na łoże. Zaczęła się opierać. Szarpnął za górną część sukni i odsłonił jej piersi. - Chcesz mi się stawiać? - zapytał purpurowy z wściekłości. - Pamiętasz, co powiedziałem? Milczała. Popchnął ją na łoże, przewrócił, a wtedy wygięła się w łuk, starając się być jak najdalej od niego. Brutalnie uchwycił ją za włosy i przysunął usta do swoich warg. Mocno zaczai gładzić ją po ramionach, piersiach, biodrach, a potem po udach, w końcu wsunął rękę pomiędzy nogi. Wiedział, że go nie chce, ale to tylko pobudziło go do jeszcze większej zaciekłości i szału. Chciał mieć tę kobietę, chciał, żeby wiła się z bólu w jego ramionach. Nie zwracał uwagi na to, co działo się wokół niego. Zdawało mu się, że usłyszał za oknem tętent kopyt. Ale wcześniej rozsunął Annie nogi, zawinął spódnicę. - Panie - dobiegło nagle z sąsiedniej izby. - Panie! - Co się stało?! - zakrzyknął z wściekłością. Ten głos należał do jednego z najbardziej zaufanych klientów. - Przyjechał posłaniec z Mościska! Zamek się pali! Stadnicki poderwał się gwałtownie. Odepchnął Annę i ruszył ku drzwiom. Był zły, że przerwano mu niemal przed najważniejszą chwilą. Szybko odryglował zasuwę i wskoczył do świetlicy. Zanim zrozumiał, co się z nim dzieje, schwyciło go nagle kilka rąk, przytrzymało jak kleszcze, wykręciło ramiona w tył. Izba była pełna ludzi. Ale nie byli to jego słudzy. Ci stali pod ścianą, pilnowani przez kilku szlachciców z rusznicami w dłoniach. Pozostali stali i patrzyli. Rozpoznał w nich kilku spośród okolicznej szlachty i nagle wstrząsnął nim dreszcz. Mieli go. - Dobry wieczór, panie starosto - powiedział ktoś, kto wyszedł z tłumu. Stadnicki rozpoznał go. To był Jan Kunicki, ubrany we wspaniały pozłocisty kontusz, z szablą przy boku. - Chyba nie przyszedłem w niewłaściwej chwili? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Rozległ się cichy szloch. Jeszcze chwila i Jan trzymał w ramionach Annę. Nie zauważył, kiedy wybiegła z sąsiedniej komnaty. Płakała, z głową opartą na jego piersi. Pogłaskał ją po włosach, objął i przytulił mocno. To było dziwne, ale w tej chwili nie myślał o żonie. - Przybyłeś w czas - wyszeptała. - Ty żyjesz, żyjesz, żyjesz... Nie zdążył nic mi zrobić. Zabij go! Zabij tego przeklętego psa. - Trzeba chyba będzie to zrobić - powiedział Ostrzycki. - Coś mi się widzi, że to najlepsza rada. Mości Stadnicki, zapraszamy waści na szubienicę. Będzie przestronne jak w pałacu u Jego Królewskiej Mości, tylko trochę chłodno. Dzisiaj wieje. Pomiędzy szlachcicami przeszedł pomruk. Wszyscy byli co do tego zgodni. Ale Jan obejrzał się na Borutę. - Zrób z nim, co chcesz - powiedział diabeł. Jan delikatnie, ale stanowczo odsunął na bok Annę, a potem rozpiął i zrzucił delię. Sięgnął do boku stojącego obok Mielecińskiego i wydobył szablę. Ostrze zabłysło błękitnawo. Trzymając je poziomo zaczął iść w stronę Stadnickiego. Starosta zbladł, zatrząsł się, jego czoło momentalnie pokryły kropelki potu. Ale ten strach nie sprawił Janowi żadnej satysfakcji. Miał tamtego przed sobą. Mógł, jeśli chciał, zrobić z nim wszystko... - Nie zabijaj - wydyszał tamten. - Nie... - Puśćcie go! Ci, którzy trzymali starostę, spojrzeli dziwnie na Jana, ale usłuchali. Kunicki rzucił szablę pod nogi Stadnickiego. - Jesteś mi coś winien - powiedział. - Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, jak się tym obraca. Stanisław schylił się. Wolno, ostrożnie. Kunicki widział, jak na jego czole zaczęła pulsować ledwie widoczna, jasnoniebieska żyła. Starosta bał się. Niemal wyczuwał ciągnący od niego obrzydliwy, wstrętny swąd lęku. Stadnicki podniósł szablę. Zamierzył się... Kunicki odparował pierwszy cios, leniwie, jakby od niechcenia wyprowadził własne uderzenie. Starosta odbił, wkładając w to zda się całą swoją sztukę szermierczą, a przecież było to proste, łatwiutkie cięcie. Sam uderzył od boku; Kunicki cofnął się i szabla przecięła puste powietrze. Starosta zawinął klingą pod lewym ramieniem i wyprowadził następne cięcie, też odbite. Jan zaczął się rozgrzewać. Pchnął szybko, wyprowadził cios od góry i zasłonił się przed uderzeniem Stadnickiego. Tamten ciął znowu, na skos, Jan szybko przekręcił szablę ostrzem skośnie w dół, a łokciem w stronę lewego ramienia i wykonał szybki, półkolisty ruch nad swoją głową. Stadnicki krzyknął, omal nie wypuszczając szabli. Skoczył za nią. Z trudnością odbił cięcie Jana i zaatakował z półobrotu. Nie trafił. Spróbował jeszcze raz, wściekły. Kunicki nawet był tym ubawiony. Pragnął, żeby starosta wściekł się, żeby rzucił się na niego jak dziki zwierz. Ale Stadnicki też potrafił się opanować. Mimo wszystko chyba miał świadomość, że szło o jego życie. Walczyli już długo, wszystkie oczy śledziły ich z wytężoną uwagą. Ale prawie wszyscy, nie licząc kilku pachołków Stadnickiego, byli sprzymierzeńcami Jana. To dodawało mu odwagi. Cięcia szlachcica stawały się coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze, otaczały przeciwnika migotliwym kręgiem... A potem starosta dostrzegł chwilę nieuwagi i uderzył tam, gdzie Jan prawie wcale się go nie spodziewał. Chybił... Jakimś, chyba diabelskim szczęściem, Jan wywinął mu się spod szabli. Uderzył z góry. Stadnicki stracił równowagę. Upadł wypuszczając szablę. Szlachcic przyłożył do gardła pióro zygmuntówki. - Zabij! - zakrzyknęli wszyscy jak jeden mąż. Kunicki spojrzał na Stadnickiego. - Nie - powiedział cicho. Wszyscy zamilkli. Kunicki odstąpił od przeciwnika. Schował broń do pochwy i przytulił do siebie Annę. Spojrzał na twarz Boruty i zobaczył na niej może nie podziw, ale szacunek. I zrozumienie. Stadnicki podniósł się powoli. Odstępowano od niego jak od zadżumionego, odwracano się plecami. Gdy spojrzał na swoich pachołków, nawet nie odwrócili głowy. Stał i milczał. - Puśćcie go! Rozkaz był zbyteczny. I tak nikt nie chciał nawet dotknąć starosty. Jan wysunął się z ramion Anny i ruszył w stronę Boruty, a wówczas Stadnicki zrobił jeden, gwałtowny ruch. Wszyscy aż drgnęli, gdy niespodziewanie wyrwał pistolet zza pasa najbliższego szlachcica. Nawet nie celował. On wiedział, gdzie strzelić. Pociągnął za spust mierząc prosto w Annę. Kunicki wrzasnął. Rzucił się ku niej, ale w tejże samej chwili Mieleciński schwycił ją za ramię i zasłonił własnym ciałem. Kula l: ugodziła go w pierś. Osunął się na ziemię. Anna pochyliła się nad nim z krzykiem. Płakała. Kunicki przypadł do nich. Marcin jeszcze żył. Spojrzał półprzytomnie na Jana i na jego twarzy pojawił się jakby cień uśmiechu. - Zdradziłem cię - wyszeptał, a gdy mówił, na wargi zaczęła występować mu krwawa piana - wybacz mi. Postąpiłem niegodnie, jak na przyjaciela. Nigdy sobie tego nie wybaczyłem... - Ja już ci wybaczyłem. Boże, nie umieraj! Nie opuszczaj mnie! Marcin uśmiechnął się znowu. Obrócił wzrok na Annę. Płakała. Słabnącą dłonią dotknął jej piersi, delikatnie przesunął niżej, po biodrze, aż do pośladka. Tam się zatrzymał. - Twoja żona ma jednak ładny zadek - wyszeptał słabo. - Warto było za nią umierać... Powiedział tylko tyle. Oczy zamknęły mu się z wolna, a głowa bezwładnie opadła na ramię Anny. Kunicki nie wstał znad ciała martwego przyjaciela. Klęczał, złamany przez ból i rozpacz. Już nie miał sił. Spojrzał na Stadnickiego. Starosta drżał. - Zabierzcie stąd tego psa! - powiedział w furii. - Zróbcie z nim, co tylko chcecie, ale nie zabijajcie. Szybko powleczono go ku drzwiom. Już po chwili na dworze rozległy się przeraźliwe wrzaski, a potem oddalający się tętent kopyt. Wiedział, co zrobili z tamtym. Po prostu przywiązali nagiego tyłem do końskiego ogona i popędzili wierzchowca przez chaszcze. Było mu to obojętne. Przed nim stał Boruta. - Dlaczego mnie uratowałeś? - Bo masz w sobie honor. Powiem prawdę: nie mogłem patrzeć, jak umierasz. Twoja śmierć byłaby niepotrzebna. Po co miałbyś być stracony dla tego świata? No, po co? Czy tutaj rodzi się wielu takich jak ty? I nie jesteś mi nic winien. Nie chcę od ciebie niczego. - Wiem. Ale najgorsze jest jedno. Nigdy nie domyśle się, czy zrobiłeś to na polecenie Boga, który w ten sposób chciał mnie uratować, czy też z własnej i nieprzymuszonej woli. Nie powiesz mi tego, prawda? - Nie powiem. Kunicki zamyślił się. Wspomniał to, co widział we dworze u Boruty. Tam... tam po śmierci mógł spotkać Marcina. - Ty mnie uwolniłeś, nie on... Daj mi to, co masz w zanadrzu. Boruta drgnął. W jego oczach błysnęło zdziwienie. Ale wyciągnął gruby zwinięty pergamin i żelazny rysik. Kunicki wziął go, zważył w dłoni i nie czytając zaciął się w ramię i podpisał. Krwią. Nie zawahał się. - Wiesz, co uczyniłeś? - Wiem. Co będzie ze mną po śmierci? - Piekło jest nudnym miejscem. Na szczęście pijesz. Niepijących nie przyjmujemy. Po śmierci będziemy przez wieczność hulać po gospodach, szynkach i karczmach tej Rzeczypospolitej, która jest po tamtej stronie, rzecz jasna w dobrym towarzystwie. Mój Szatanie, kogo tam nie ma. A on... - Spojrzał na ciało Marcina. - Spotkacie się już za parę dni... - Wiem. - Tylko nie wlewaj w siebie za dużo gorzałki, jak Twardowski. Ten jak się spił, to trafił na Księżyc i nie może znaleźć drogi powrotnej. Daj mi rękę. Kunicki wyciągnął prawą dłoń. Boruta przyłożył do niej swój pierścień. Jan pomyślał, że będzie bolało, ale nic z tego. Za to gdy tamten puścił jego rękę, na gładkiej skórze widniał czarny znak Nowiny. Odwrócił się. Powinien się smucić, ale nie mógł. Wziął Annę w ramiona. - No to wróciłem do domu. * * * Piękna historia - rzekł Muraszko, gdy ciemnowłosy sztachetka skończył już swoją opowieść. - Jeno że chędożenia w niej mało. A to przecie każdy lubi. Za młodych czasów wielki był ze mnie rozpustnik, jak imć pan Marcin z twojej opowieści. U mnie w Tyś-mienicy niemało małych Muraszków się odchowało między chłopstwem. A i synów mam dziesięciu. Wszyscy oni powyrastali jako dęby. Jeno że gorzałki dużo piją, więc muszę dawać baczenie na wszystko. - Zdrowie twoje w gębę moją! - rzucił ciemnowłosy i podniósł do góry szklenicę z miodem. - No, panie Muraszko, piję, co byś zdrajcę Podborskiego do szczętu sprocesował! Wychylił zawartość pucharu, a potem jednym szybkim ruchem ^roztrzaskał naczynie o swój podgolony łeb. Jego oczy odnalazły szybko Bertrana. - Pij, Francuzie, do dna! - wykrzyknął. - Znaj szlachtę polską. Pij żabojadzie, poznasz smak szlacheckiego miodu. - Pamiętaj, franco, gościnność sarmacką - zagadał z drugiej strony Muraszko. - Żebyś nie opowiadał później, że cię szlachcice polscy trzeźwego do domu puścili! De Coussy przyjrzał się uważniej ogromnej szklenicy. Tak na Oko mieściło się tutaj co najmniej pół kwarty miodu. Aż zadrżał, gdy uświadomił sobie, ile musiał wypić tego trunku. A potem przechylił puchar do ust i począł pić. Nie dopił jeszcze do połowy, a już musiał oderwać naczynie od ust i odetchnąć. Muraszko i ten drugi - Bertran zapomniał już, jak brzmiało jego nazwisko - zarechotali głośno. Muraszko skinął na karczmarza. - O, nie dopiłeś, brateńku - zawołał. - Żydzie, dolej Francuzowi do pełna! Znaj, franco, hojność Polaków! Do dna, mości panowie, do dna! De Coussy zanurzył znowu wąsy w miodzie. Nie bardzo mógł pić więcej, ponieważ obawiał się, że za jakiś czas zlegnie pod stołem, ku uciesze obu warchołów. Na szczęście jednak drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie, a obaj kompani Bertrana zwrócili głowy w stronę wejścia. Dało to czas panu de Coussy na odstawienie szklenicy, odetchnięcie, a nawet wylanie reszty miodu pod stół. Tymczasem do karczmy wjechał jakiś szlachcic na koniu. De Coussy spojrzał nań badawczo. Nowoprzybyły był jeszcze dość młody, przystojny. Nie krępując się wcale, wjechał koniem na środek karczmy. A potem zeskoczył z wierzchowca wprost w ramiona Muraszki i tego drugiego szlachcica, którego nazwiska de Coussy ciągle nie mógł sobie przypomnieć. - Panu Dydyńskiemu cześć i sława! - zawołał Muraszko wznosząc garniec z miodem. - No to bach Katarzynę w piach! - Zdrowie Dziadka Muraszki! - zawołał w odpowiedzi pan Dydyński - największego warchoła województwa kijowskiego. - Zdrowie! Zdrowie. - No, najsławniejszy w naszym województwie to ja nie jestem - rzekł Muraszko, gdy znowu zasiedli do stołu. - Szelmostwem ustępuję miejsca panu Łaszczowi, co to delię podbił sobie wyrokami sądowymi. Imaginujcie sobie, waszmościowie! Dwieście sześćdziesiąt trzy banicje i czterdzieści osiem infamii! To dopiero szelma. - A wy się poznajcie, mości panowie - rzekł do nowoprzybyłego wielki szlachcic - to jest pan de Coussy, Francuz, co tu przyjechał, by się polskim obyczajom przypatrywać. - Panie kawalerze, poznaj waść Jacka Dydyńskiego, pierwszą szable sanockiego! - Do usług - rzekł szlachcic ściskając rękę Francuza. Bertran dostrzegł, że przy jego boku wisi ciężka husarska szabla w wyświechtanej czarnej pochwie. Taką broń nosili w tym kraju tylko najwięksi hultaje i zabijacy. A de Coussy nauczył się już czuć respekt przed polską szablą. Po prostu zdążył poczuć ją na własnej skórze w pewnej karczmie na Mazowszu. - To co nam opowiesz, mości Dydyński? - rzekł wysoki i ponury szlachcic. - A co byście chcieli usłyszeć? - O tym, jakżeście Moskwy dobywali! - zakrzyknął Muraszko - i jakżeście bojarów za brody do ogonów koni przyczepiali. - To nalejcie mi miodu - mruknął Dydyński. - No cóż, powiem wam, mości panowie, jedną dziwną historię, ale nie liczcie, że będzie ona o zwycięstwie. Niewesoła to opowieść, ale myślę, że będziecie jej radzi... Opowieść druga VETO Veto. Nie pozwalam. Odstąpcie od grobu! Zamarli. Choć zapadał zmrok, Krzysztof wyraźnie widział ich twarze - ponure, ze zwieszającymi się w dół, postrzępionymi wąsami. Wyglądali jak martwi - wychudzeni, z widmem głodu odciśniętym na policzkach. Byli jak kościotrupy z kościelnych malowideł. Jedynie płonące oczy wyróżniały się z trupich twarzy. Powoli, jak we śnie obrócili się ku Krzysztofowi. Najpierw dostrzegli jego wysmukłą postać, wyrosłą nagle w cieniu kolczastych krzewów przy ścianie cmentarza, a potem zatrzymali wzrok na lśniących krócicach w dłoniach mężczyzny. Jeden z nich odsunął w tył stary, wyleniały, świecący dziurami kołpak. - Czego chcesz, skurwysynu? - Ażebyście odstąpili od grobu - powiedział spokojnym głosem. - Dymajcie stąd! - Sam dymaj! - warknął jeden z tamtych. - O co ci idzie? Nie robimy niczego złego! - A to? - Krzysztof wskazał ruchem głowy leżące obok grobu oskardy. - Co to ma znaczyć? Nic nie mówili, nie ruszali się, ale Krzysztof wiedział, że każdy z nich zastanawia się nad tym, czy zdążyłby go dopaść, zanim wypalą krócice. Nie mieliby szans, ale głód zawsze przyćmiewał zdrowy rozsądek. - Damy ci trochę - mruknął któryś z tamtych i wskazał grób. - Wynoście się! - Połowe. - Nie chcę - powiedział cicho. - Liczę do pięciu. - Przecież tu leży Moskwicin. Nie nasz. - No to co? - Nie chce ci się żreć? Tego, co dostaniesz, wystarczy na tydzień. - Jeden! Poruszyli się. Ale nie skoczyli na niego, tak, jak się obawiał. - Ja go znam - mruknął jeden z tamtych. - To Krzysztof Wilamowski... Rawianin. Imć pan namiestnik chorągwi kozackiej Samuela Dunikowskiego. - No to co? - Dwa! - To, że nas wystrzela jak kaczki. Nawet nie mrugnie okiem. To szaleniec. Gadanina jezuitów wyżarła mu głowę. Niby żołnierz, a nie da jeść swoim towarzyszom. - Trzy! - Krzysztof starał się, żeby jego głos był twardy i bezlitosny. Niezbyt mu się to udawało. - Idziemy na niego? - wycharczał trzeci z tamtych. Najbardziej dziki, odziany w brudny, porwany żupan. Krzaki za plecami namiestnika zaszeleściły i wypadł z nich Kacper z rusznicą. - Mówiłem, żebyście stąd się zabierali! - Dobrze - mruknął któryś. - Ale jeszcze się spotkamy. Mości Wilamowski, waszmość chyba nie chcesz długo żyć? - Wy sapieżyńcy? Nie zginę z ręki boćwiny. - No, no, obaczymy, mazurski ryju. Dlaczego chcesz nas powstrzymać? - Czy wy wierzycie w Boga? Jezu Chryste, są rzeczy, których nie wolno czynić. Nigdy, w żadnym wypadku. - Przecież nikt nie każe ci tego żreć. Jak chcesz, możesz zdychać z głodu. Dlaczego nie dajesz nam jeść? - Bo jestem szlachcicem. To do czegoś zobowiązuje. - Za dwa tygodnie będziesz oddawał sygnet herbowy za koński ochłap albo gotowanego szczura - mruknął tamten. - Ale nikt od ciebie tego nie kupi. - Milcz! Nie po to poszliśmy na wojnę, żeby jeść trupy. Cztery! Zmierzyli się z Krzysztofem uważnymi spojrzeniami. Trwali tak przez chwilę, a potem sapieżyniec zaklął, odwrócił się i ruszył ku bramie cmentarza. Jego dwaj towarzysze - wysoki w misiurce, czekanem w dłoni i niski, chudy z rapierem przewieszonym przez ramię, podążyli za nim. Wilamowski patrzył w ich stronę, dopóki nie zniknęli w półmroku. Dopiero teraz poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Bał się. Musiał to przyznać przed samym sobą. Czy rzeczywiście mam rację? pomyślał. Czy powinienem to robić? I tak wszyscy jesteśmy już potępieni... Ale może... Miał nadzieję, że tym, co uczynił przed chwilą, dołożył jeszcze jedną cegiełkę do odkupienia. Odkupienia tego, co tkwiło w nim jak cierń gdzieś głęboko w duszy. - A niech to jasny szlag! - wykrzyknął z furią i uderzył pięścią w rozmiękłą od deszczy ziemię grobu. Nie miał już siły Wszystko na tej wojnie wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażał. Wszystko było inne. Powoli wstał. Odwrócił się od kopca. - Idź do kwatery - powiedział do Kacpra. - W kufrze w mojej izbie znajdziesz parę sucharów. Pocztowy skinął głową. Krzysztof odczekał, aż zniknie w mroku, a potem ruszył w stronę bramy. Czuł się źle. Znowu wróciły zawroty głowy. Wiedział, co oznaczały. Nie miał nic w ustach od pięciu dni. Po prostu był głodny. Ulice Kitajgorodu - ostatniej oprócz Kremla dzielnicy Moskwy, która pozostawała jeszcze w polskich rękach, były zupełnie puste. Zresztą - kto miał po nich chodzić? Ludność kryła się w domach, a polska załoga Kremla od dawna cierpiała głód. Na ulicach panowała cisza. Tylko gdzieś daleko, na gigantycznych murach cicho nawoływały się straże. Smutne głosy trąbek brzmiały żałośnie pod mroczniejącym, jesiennym niebem. Moskwa zawsze zdumiewała Krzysztofa. Oczywiście wtedy, gdy nie był głodny. Zdumiewała wyglądem, a przerażała ogromem. Nawet teraz, choć na ulicach było ciemno, podziwiać mógł wielkie drewniane domostwa Kitajgorodu otoczone solidnymi, drewnianymi płotami, kamienne, bojarskie dwory, odgrodzone od ulicy palisadami z pociemniałych pni i cerkwie - wielkie, strzelające w niebo tysiącami wież i kopuł, zwieńczonych lasem pokrzywionych, prawosławnych krzyży. Moskwa była polska. Była twierdzą i zarazem pułapką, bo za murami Kitajgorodu i Kremla stały nieprzeliczone w swym ogromie wojska Minina i kniazia Dymitra Pożarskiego, jak wilki czekające na chwilę, gdy zatopić będą mogły kły w ciele Lachów. Polaków, którzy dotąd bezkarnie gromili ich na głowę. Krzyk, jaki doszedł nagle z bocznej uliczki, sprawił, że Wilamowski drgnął i chwycił za szablę. Okrzyki powtórzyły się, teraz już znacznie słabsze, a potem ucichły. Krzysztof namyślał się przez chwilę - a potem wyrwał szablę z pochwy i skoczył w wąską uliczkę. Na tyle, na ile miał siłę, zaczął biec. W przejściu pomiędzy dwoma drewnianymi ścianami domostw było tak ciemno, że nie widział krańca zaułka. Dostrzegł ich wcześniej niż oni jego. Dwaj ludzie w żupanach, jakie zwykle nosili węgierscy hajducy, przyciskali do ziemi szamoczącą się postać. Po długich jasnych włosach rozpoznał w niej kobietę. Leżąca obok pochodnia dawała nieco światła. Hajducy byli tak zajęci gwałtem, że poderwali się dopiero wtedy, gdy Krzysztof był o kilka kroków, Dziwne, że jeszcze mieli siły na to wszystko. Ten pierwszy zerwał się jak błyskawica i skoczył z szablą na Wilamowskiego, a drugi odciągnął w tył szarpiącą się kobietę. Krzysztof przyciął pierwszy. Odbił cios od lewej i sam zaatakował. Hajduk uchylił się, uderzył płasko, nisko, prawie z przysiadu, a Wilamowski zasłonił się trzymanym pionowo ostrzem. A potem jak piorun przyciął z góry. Jego cios spadł na głowę tamtego. Hajduk krzyknął krótko i padł na ziemię. Krzysztof odwrócił się w stronę drugiego z napastników. Ten puścił ręce niewiasty, a potem odskoczył i zniknął w mroku. Szlachcic usłyszał oddalający się tupot stóp. Wsłuchiwał się w niego przez chwilę, a potem podszedł do leżącej. Patrzyła na niego. Widział tylko bladą plamę w miejscu jej twarzy i roztrzepane fale jasnych włosów. Były piękne - długie, jedwabiste. Gdy chwycił ją za rękę i pomógł stanąć na nogi, rozsypały się po zniszczonej czarnej świcie. Sięgały aż poniżej pośladków dziewczyny. - Możesz iść? Skinęła głową, więc niemal siłą pociągnął ją w dół uliczki. Szli szybko, chociaż szlachcic zupełnie opadł z sił, dyszał ciężko, a po chwili zawroty głowy omal nie powaliły go w błoto. Aby utrzymać się na nogach, objął jej kibić i wtedy przekonał się, że była równie wychudzona, jak on sam. Gdy tylko poczuła dotknięcie, zatrzymała się. - Dlaczego mnie uratowałeś? - spytała po polsku, ale z ruskim, śpiewnym akcentem. - Nie wiem... Żałujesz tego? Chciałaś, żeby cię wzięli siłą? - Może dali by mi jadło... Zresztą ty też chcesz tego samego. z wciągniesz mnie w jakiś ciemny zaułek i zadrzesz żupan. Lepiej zrób to teraz. Nawet tutaj... - Skąd wiesz, że chcę cię wziąć? - zapytał wstrząśnięty jej słowami. - Ach, prawda - mruknęła i zlustrowała jego postać uważnym spojrzeniem - jesteś szlachcicem. W takim razie, zanim to zrobisz, rzucisz mnie na łoże i rozbierzesz... - Dlaczego tak myślisz? Jesteś moskiewską ladacznicą? - Nie. Nigdy nie byłam. Ale właśnie to robił ze mną każdy Lach, którego spotykałam i prosiłam o coś do jedzenia. Wszyscy jesteście tacy sami... Ty też. Ujął ją za ramię i ruszył w dół ulicy. Nie stawiała oporu. Milczała uporczywie wpatrując się w jego twarz. Ukryła włosy pod świtką. - Nie myślałeś, że tak ci odpowiem? Jestem harda, co? Zasługuję na baty. Powinniście poznać prawdę, Lachowie, skoro przyszliście tutaj, żeby nas grabić i mordować. Nie mam już sił na to wszystko. Jeżeli chcesz, to mnie zabij. Ale nie zapomnij wcześniej przymusić mnie do czego innego. Wy wszyscy jesteście tacy sami. - Widocznie do tej pory poznałaś tylko złych Polaków. I może się mylisz. Może nie jesteśmy aż tacy straszni. Na pewno nie gorsi od waszych carów. - Car - eto Syn Boży. Jemu wszystko wolno, bo on karaje i żałuje. U was - każdy pan to car, bo mu wszystko wolno. U nas jest tylko jeden car. Pomyśl, gdzie lepiej. Byłam córką setnika strzeleckiego ze Słobody Strzeleckiej. Miałam dom, miałam pójść za mąż. I co się stało? Przyszedł jeden Dymitr Samozwaniec, potem drugi, potem Żółkiewski, potem Chodkiewicz. Dwa bękarty już do rzeki spuściłam. Wszystko mi zabraliście. Wszystko... - Każda wojna jest okrutna. Jak wasz batiuszka Iwan Groźny brał Inflanty, ludzie w miastach wysadzali się w powietrze, żeby tylko nie wpaść mu w ręce... - Zatrzymał się. Na placu, gdzie stanęli, było nieco widniej. Krzysztof spojrzał na dziewczynę. Wydalała mu się ładna. Smukła, delikatna twarzyczka o wielkich błękitnych, lekko skośnych oczach wyglądałaby jak oblicze anioła. Wyglądałaby, bowiem z jednej strony widniała długa ciemna blizna o poszarpanych brzegach, przecinająca lewy policzek i szpecąca brew. Kontrast strasznego znamienia z delikatną, różową skórą i resztą twarzy był tak wielki, że Krzysztof aż zadrżał. Dziewczyna zauważyła to. Jednym szybkim ruchem usunęła głowę w cień. - To wasz Lisowczyk w Tuszynie - powiedziała. - Nie chciałam mu się oddać i uderzyłam go w twarz. Za to oszpecił mnie do końca życia... - A co teraz robisz? - zapytał wstrząśnięty. - Chcę jeść i żyć. Żyć za wszelką cenę. Może po to, aby doczekać waszego końca. Czasami ktoś jeszcze mnie chce. Ktoś, kto nie widzi mojej twarzy...Oddaję się za jadło. - Wiem... -wyszeptał. - Jak się nazywasz? - Sonia. Dalej nie pytaj... - Sonia - powtarzał to imię przez chwilę. - Chodź ze mną. Pójdziemy na kwaterę. - Masz jadło? - Przyniosę jutro. Mikołaj Struś, dowódca garnizonu moskiewskiego Kremla, był wysokim, postawnym mężczyzną o krzaczastych brwiach i posiwiałych, podgolonych wysoko włosach. Gdy Krzysztof wszedł do izby, pułkownik siedział za stołem. Spojrzał na młodego szlachcica. Jego wzrok jakby przewiercał na wylot Wilamowskiego, docierał do najgłębszych, najbardziej ukrytych myśli w jego głowie. Namiestnik skłonił się. Struś wstał, założył dłonie za pozłocisty pas. Spojrzał na Krzysztofa z góry - był wyższy. - Witam waćpana - powiedział zmęczonym głosem. - Dobrze, że przyszedłeś, jak kazałem. Siadaj waść. - Wskazał krzesło. Pomimo przenikliwego wzroku Struś wyglądał na zmęczonego. Głód i nieprzespane noce odcisnęły się na jego twarzy niezatartym piętnem. Nie patrzył na Krzysztofa, tylko zaczai chodzić po komnacie. Milczał. Wilamowski wyczuł, że komendant nie wiedział, od czego zacząć. - Po co mnie waszmość pan wezwałeś? - zapytał pierwszy. Struś jakby się spłoszył. Drgnął, a potem szybko przysiadł na krześle. Nie patrzył już Krzysztofowi w oczy, a obracał w palcach leżącą na stole buławę. - To, co waszmość usłyszysz, ma pozostać tylko między nami - powiedział mocnym głosem. - Widzisz waść. Nie chciałbym być źle pojęty... Jak myślisz, waść, ile jeszcze możemy wytrzymać - Nie wiem, ile waćpan chcesz usłyszeć - burknął Krzysztof. Struś wyprostował się. - Nie jesteśmy w zamtuzie, przy gorzałce i kurwach - wycedził. - Mości namiestniku. Jeżeli ja pytam, to z łaski swojej odpowiedz mi dokładnie! - Nie wytrzymamy nawet tygodnia. - Będzie pomoc. Musi być! Na Boga, Jego Królewska Mość miałby stracić stolicę tego kraju? Nie może to być! - Ja w odsiecz nie wierzę. Nikt nie wierzy... Struś wolno powstał. Ujął Krzysztofa za ramię i podprowadził go ku oknu. Namiestnik wstał z trudem. Przez chwilę miał zawroty głowy, zwłaszcza wtedy, kiedy szedł. Komendant otworzył okiennice.. Wilamowski zmrużył oczy, gdy uderzył w niego żółty blask je-siennego dnia. Z tej części Granitowej Pałaty rozciągał się widok na całe Zamoskworiecze - teraz szare i wypalone po niedawnych walkach. Po pogorzelisku kręcili się ludzie. Całe oddziały wychodziły na wojskowe ćwiczenia, a dalej, gdzie stał tabor, widniały całe tłumy moskiewskiego pospólstwa i wojowników. Po drugiej stronie rzeki Moskwy Krzysztof widział regularne linie wałów i ostrogi z wycelowanymi w mury Kremla armatami. Czasami nawet tutaj, do Granitowej Pałaty dochodziło rżenie koni bądź ludzkie głosy. Panowała jesień. W żółtym, przydymionym świetle słońca po tamtej stronie rzeki łopotały chorągwie z wizerunkami świętych. - Stoją - powiedział Struś. - Stoją i czekają. Sto tysięcy wojska. I pomyśleć - dwadzieścia tysięcy naszej jazdy i piechoty rozpędziłoby tę hałastrę na cztery wiatry. Czekają... Jeżeli się im poddamy, rozniosą nas na strzępy. Musimy wytrwać. Ja, szlachcic Polski, nie będę prosił o łaskę tych brodaczy w zawszonych szubach! - wybuchnął. - Nie mogę! Nadejdzie odsiecz! Wybawi nas! Stracimy Moskwę - będziemy niczym! Nie mogę do tego dopuścić. - Ludzie są zmorzeni - powiedział Wilamowski obojętnym Stosem. - Panowie towarzystwo zjedli już swoje konie. Wszystkim miesza się we łbach od głodu. Teraz będą jedli siebie nawzajem. - To co mam robić? Poddać się? Czy myślisz, że oni - Struś wskazał buławą obóz moskiewski - dotrzymają warunków?! - I tak pisana nam jest śmierć. - Wolę zginąć tu, na Kremlu, jak ostatni obrońca Rzeczypospolitej niż jak ścierwo rozszarpane w męce przez te moskiewskie psy. - To może weźmy szable w dłoń i wyjdźmy przed mury. - Na piechotę? Jak hajducy? Nikt prawie nie ma koni. Może masz waćpan rację - mruknął Struś. - Chcę z waścią pomówić o czymś innym. Słyszałem, że masz kłopoty. Żołnierze, niektórzy żołnierze, bardzo waści nie lubią. Chciałbym wiedzieć za co. - Nie pozwalam wydobywać ciał z grobów i odcinać wisielców z szubienicy. Dziś jedzą trupy, a jutro jeden rozwali drugiemu głowę, aby nażreć się do syta. Struś jakby wahał się. Wolno, z namysłem usiadł w fotelu. - Wiem, że tak się dzieje - powiedział. - Wiem wszystko. To dobrze, że waszmość jeszcze zachowujesz się po szlachecku. Ale posłuchaj... Nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda. Kiedyś, pamiętam sam, siedziałem w takiej twierdzy w Inflantach. Służyłem wtedy jeszcze pod jego mością Chodkiewiczem. Staremu niedźwiedziowi nie śpieszyło się z odsieczą. Tam też było ciężko. Gorzej niż tutaj. Ale twierdzę utrzymaliśmy. Dzięki temu nasza armia mogła potem przeprawić się przez Dźwinę. - Po co waszmość mi to wszystko mówisz? - Bo widzisz - Strusiowi nagle jakby zabrakło słów - to jest wojna. A na wojnie czasami bywa tak, że cel osiąga się różnymi fortelami. - Czy tymi fortelami ma być żarcie ludzkiego ścierwa? - No nie. Źle mnie waćpan zrozumiałeś. To ciężki... to najstraszniejszy grzech, ale... Jesteś młody, zdolny, gniewny, nie zgadzasz się na to. Nie powinieneś tak... robić. Ty tylko przyczyniasz się do niepokoju. Rozgłaszasz to wszędzie. Po co? Zachowaj to dla siebie. Nikt cię nie zmusza, żebyś jadł trupy. Moi rotmistrze słyszą o tym i naciskają, żebym poddał Moskwę. A przecież musimy przetrwać. - Nie wiem, czy dobrze waści słyszę?! - zakrzyknął Krzysztof. - Jak to, więc żeby utrzymać stolicę, mamy być jak... jak zwierzęta? Mamy zabijać się i zjadać jak szczury? Nigdy! - Ależ nikt cię do tego nie zmusza, mości namiestniku. Wszyscy o tym wiedzą i milczą. Tylko ty jeden... - Czy ty wiesz, mości komendancie, czego ode mnie żądasz? Mam się z tym pogodzić? Nigdy! Jesteśmy w piekle. Codziennie ktoś umiera. Ludzka głowa kosztuje już siedemdziesiąt złotych. Mniej niż wędzony szczur albo flaki z gołębia. Niedługo zaczniemy wyjadać siebie nawzajem! Już wyjadamy. Nie obchodzi mnie, że wszyscy to tolerują. Ja jestem szlachcicem, jestem człowiekiem i w imię tego - nie mogę. Ktoś musi się na to wszystko nie zgodzić i tym kimś jestem ja! Mam na to prawo, szlacheckie prawo liberum veto. Veto! Ja się nie zgadzam! Ja nie pozwalam na takie rzeczy! A Moskwy i tak nie utrzymamy! - Milcz, głupcze! - zakrzyknął Struś zrywając się z fotela. Chwycił buławę i uderzył nią o stół. - Czy myślisz, że nie mogę pozbawić cię dowodzenia za wprowadzenie zamętu?! I tak któregoś dnia znajdą cię zarzezanego w ruinach. Całymi nocami myślę, jak utrzymać stolicę i nie pozwolę, żeby jakiś szlachetka wprowadzał mi zamieszanie! - Veto, panie komendancie! - powiedział Krzysztof lodowatym głosem. Jego ręka mimo woli spoczęła na rękojeści szabli. - Ja już wiem, o co ci chodzi. Ty chcesz sławy. Myślisz, że jak utrzymasz tę w dupę jebaną twierdzę do odsieczy, to okrzykną cię bohaterem. Myślisz, że dostaniesz polną buławę i będziesz znany jako Zbawca Rzeczypospolitej, że będziesz miał starostwa i królewszczyzny. A pies jebał i Rzeczpospolitą! Nawet zasługi nie potrafiła wypłacić nam na czas! A ty dążysz do sławy i nie zastanawiasz się wcale, ile... to warte. Nie zważasz na to, co się dzieje. Chcesz mnie uspokoić, chcesz, żebym siedział cicho, bo ty musisz zostać hetmanem i dla ciebie nie liczy się, ilu jeszcze zdechnie z głodu. Ty tchórzu, ty skurwysynu! - Wynoś się! - wrzasnął purpurowy z wściekłości Struś. - Dymaj stąd, taki synu, bo będzie z tobą źle! - Idę, ale nie przestanę walczyć! - krzyknął Krzysztof. - Nigdy na to nie pozwolę. Jeszcze mam w sobie sumienie. Odwrócił się i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Ledwie to zrobił, nagle się zatoczył. Głód... Już nie czuł ostrych, gwałtownych i bolesnych skurczów żołądka. Opanowały go teraz zawroty głowy i senność, i jakiś taki dziwny, rozdzierający ciało ból. Minęła chwila, zanim jako tako się pozbierał i wspierając się na obuszku, ruszył w dół po schodach. - Panie Krzysztofie? Wilamowski wolno uniósł głowę. Przed nim stał jeden z towarzyszy - Niemirycz. Wyglądał na zdenerwowanego. Krzysztof spojrzał nań nieprzyjaźnie. Nie miał ochoty na rozmowę. - Co się stało? - Imć pan Mirosz zniknął. - Jak to? - Krzysztof zamarł. - Zabili go? - Nie. Po prostu nie stawił się na straż. - Każę go powiesić! - mruknął cicho Wilamowski. No tak, i jego towarzystwo zaczynało się wykruszać. Ludzie po prostu nie wytrzymywali. - Kiedy jego nigdzie nie ma. Zostawił wszystko na kwaterze. - Trudno. Rozdzielę jego rzeczy między towarzystwo. Dziękuję waści. - Panie namiestniku... Kiedy on miał pójść... - Dokąd? Tamten milczał przez chwilę. Spuścił wzrok. - Nie miał jadła. Poszedł obłuskać takiego Ormianina w Kitajgorodzie... - A więc gwałty? No, niech się tylko pokaże, a pójdzie na stryczek! - Ale ten Ormianin... on mieszka w takim dworzyszczu przy Spaskich Wrotach... Dziwny dom. Mówią, że to charakternik. Płanetnik cara Borysa Godunowa. I ma jadło. Dużo jadła. Tak mówią Moskiewscy... Krzysztof milczał. Nie wiadomo dlaczego poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Miał już tego dosyć! Dosyć! - Jeśli ubili go na rabunku, tym lepiej dla niego. Ze mną miałby gorszą przeprawę. - Panie namiestniku. Tam giną ludzie. - No to co? - Krzysztof wyminął go i ruszył dalej. Nie obejrzał się już za siebie. Gdy Wilamowski przekroczył próg, Samuel podniósł głowę. Był wysokim przystojnym mężczyzną o jasnych włosach i jego przyjacielem. Od dawna. To było nawet dziwne. Rudziński – najlepszy jeździec w całej załodze Kremla, lubił tylko konie. Nawet kobietami zajmował się jedynie na tyle, na ile było to potrzebne każdemu mężczyźnie. - Jesteś... Długo się nie widzieliśmy. - Samuelu - Krzysztof przysiadł na brzegu ławy - dzieją się straszne rzeczy. Wszystko dziczeje. Jesteśmy w piekle. - Przecież walczysz z tym piekłem. - Walczę... Zapadła cisza. - Czasami myślę, że powinienem siebie nienawidzić. Nienawidzić za to wszystko, co kiedyś robiłem tutaj, w Moskwie i za to, ;że nie potrafię tak żyć jak ty - wyszeptał Rudziński. - Ale cieszę się, że ty jesteś taki, jaki jesteś. Dajesz mi siłę...Wyglądasz, jakbyś miał do mnie coś ważnego. Powiedz to od razu, nie ukrywaj. Krzysztof przygryzł wargi. Nadeszło najgorsze. Ale musiał to z siebie wydusić, choć wiedział, że sprawi tamtemu ból. - Przyszedłem... Przyszedłem, bo już jest czas. Musimy to zrobić... Samuel spuścił głowę, ale Wilamowski i tak zauważył, że jego twarz nagle poszarzała. - Powinienem cię za to zabić - powiedział. - Powinienem, ale nie mogę. Bo może masz rację. Wierzę, że tak jest. Mój Boże, ja już tracę rozum... Chodźmy. - Podniósł się wolno i oparł dłoń na rękojeści szabli. - No, idziemy. Krzysztof przez chwilę miał wrażenie, że tamten zaraz dobędzie broni i zabije go. To wydawało się niemożliwe, ale tak było. Lecz Rudziński ruszył ku wyjściu. W milczeniu zstępowali po trzeszczących schodach przesyconych wonią zbutwiałego drewna. Szybko przeszli przez opustoszałe, błotniste podwórze do niewielkiej stajni. Panował tutaj bałagan, siodła i części końskiego oporządzenia leżały porozrzucane na resztkach przegniłej słomy, a w dachu pełnym dziur ponuro świstał wiatr. - Czeladź gdzieś mi się rozbiegła - mruknął Samuel. - Pewnie znowu wrócą przed wieczorem. Moskiewscy usiekli mi pocztowych... Podeszli szybko do tylnej ściany stajni. Samuel naparł ramieniem na odpowiednią deskę i ta ustąpiła, otwierając przejście. Zrobili tę kryjówkę dosyć dawno. Kosztowała sporo wysiłku, ale opłaciło się. Rudziński z trudem przecisnął się przez szparę. Krzysztof poszedł za nim. W mrocznej długiej przestrzeni stał koń. Niegdyś był piękny - świadczyły o tym smukłe nogi o mocnych pęcinach, duża kształtna szyja i pięknie uformowana pierś. Chociaż rumak szerszenia!, a jego sierść leniała, niegdyś musiał być bułanej maści. Tułów i zad były chude. Tak chude, że koń, będący zapewne kiedyś ozdobą stajni, wyglądał niemal jak szkielet. Rudziński wysunął broń z pochwy i ruszył w stronę wierzchowca. Rumak poznał go. Zarżał cicho i ufnie przysunął chrapy do ręki, w której Samuel trzymał gotową do uderzenia szablę. Delikatnie skubnął swojego pana w palce, a potem potarł pyskiem ramię. Rudziński zobaczył oczy konia - duże, brązowe, smutne, wpatrzone w niego. - Mój Złoty, mój Złoty! - wykrzyknął rozdzierająco. - Na co ci przyszło?! Za co?! - Objął konia za szyję. - Złoty, Złoty, mój koniku - powtarzał. - Za co? Nosiłeś mnie wszędzie. Byłeś ze mną pod Kłuszynem. Ocaliłeś mi życie. I teraz... Krzysztof spojrzał z niesmakiem na przyjaciela. Miał ochotę uderzyć go w twarz. A może nawet na coś więcej - dobyć szabli i ciąć go przez łeb. Że też akurat Samuel musiał rozpaczać w takiej chwili. - Gdyby twój Złoty mógł mówić, kazałby zrobić nam to samo. Przecież jest do ciebie przywiązany. - Wiem, wybacz mi. - Rudziński z trudem oderwał się od szyi konia. - Ale to mój rumak... Oszczędź mi tego, proszę... To mój ostatni koń... Ostatni i najlepszy. Może on pomoże dotrwać nam do odsieczy... - Nie będzie żadnej odsieczy. - Jak to?! Krzysztof ujął szablę w obie ręce. W chłodnym, złowieszczym półmroku stajni zamachnął się i ciął. Nie do końca. Na to już nie miał siły. Koń rzucił się nerwowo, a potem runął na ziemię w drgawkach. Z na pół przeciętej szyi trysnęły strumienie czarnej krwi. Krzysztof stanął nad martwym ciałem jak oniemiały, jak gdyby popełnił wielką zbrodnię, zabijając to niewinne, posłuszne zwierzę. - Jeszcze się bijesz... Jeszcze się rzucasz... - usłyszał charkotliwy szept. Krzysztof zamarł. To nie był głos Rudzińskiego. Opuścił wzrok i poczuł, że chyba oszaleje. Okrwawiony, na wpół odcięty kadłuba koński łeb drgał. Uśmiechał się krwawo do Krzysztofa. Wilamowski zbladł jak ściana. To niemożliwe. To nie mogło mieć miejsca. - Jeszcze to robisz... Po co? I tak zginiesz. Nie wytrwasz... - Chcę odkupić dawne winy - odpowiedział rwącym się głosem. - Chcę je naprawić. - Nie odkupisz. Nie poprawisz się. Zawsze będziesz taki - Nie wierzę! Nie może być! - Rzucił się wstecz. - Zgiń, przepadnij! - Zobaczysz. Jeszcze wspomnisz moje słowa. MY zapraszamy do piekła. I złamiemy ciebie tak, jak się łamie szczapkę drewna... - Co?! Łeb nie odpowiedział. Opadł na słomę i znowu stał się tym, czym był wcześniej. Kawałkiem martwego mięsa. Wilamowski obejrzał się na Rudzińskiego, ale ten wcale nie patrzył na niego. Otarł pot z czoła. Czyżby mu się zdawało? Na wszelki wypadek odsunął się dalej. Dawno nie mieli takiej uczty. Suche, łykowate płaty koniny, smakowały jak najbardziej krucha pieczeń. Nawet nie trzeba było ich przyprawiać. Sam zapach mięsa wystarczał za szafran, pieprz i sól. było mięso - mięso, które Krzysztof widział po raz ostatni chyba kilka miesięcy temu. Jadł razem z Sonią. Została z nim od owego pamiętnego wieczoru. Zdziwił się, że gdy przyszedł na kwaterę, czekała na niego. Ale w końcu miał jedzenie. A to znaczyło - życie. Długo siedzieli w milczeniu przy stole. Kacper już dawno poszedł spać. Krzysztof przyglądał się dziewce. Tylko patrzył. Potrzebował chyba właśnie widoku kobiety. - Jesteś inny niż wszyscy - powiedziała. - A po czym poznajesz? - Nie wiem. Przygarnąłeś mnie, dzielisz się jedzeniem. Jesteś inny... - Inny - to znaczy gorszy? - Wcale nie. - Podniosła głowę i zobaczył jej błękitnozielone dumne, zuchwałe oczy. - Do wczoraj żyłam jak jurodiwa. To po waszemu obłąkana. Nie potrafiłam się z takim życiem pogodzić. A teraz jakby się przebudziłam. Dzięki tobie. - Może. Ja też rozumiem to wszystko inaczej. Myślałem, że wojna jest inna. Na początku taka była. Ale potem nie była już taka, jak myślałem. Pierwszy raz zabiłem tak naprawdę ponad rok temu. Zabiłem i zgwałciłem. Wybieraliśmy żywność ze wsi. Chłopi stawili opór. Zaczęli strzelać. Potem... Ta niewiasta. Uderzyła mnie. To wystarczyło. Zaciągnąłem ją do komory i zdarłem zapaskę. Opierała się - dałem w łeb. Gwałciłem ją mocno. Oddałem ją potem towarzystwu... Wiadomo, łupy dla panów husarzy, a pierwsza baba zawsze dla porucznika. Spędziliśmy ocalałych do cerkwi i podpaliliśmy ją. Robiłem zresztą jeszcze gorsze rzeczy... I wtedy zrozumiałem, że nie jestem szlachcicem polskim, nie jestem nawet katolikiem. Coś mnie zmieniło. Ale ja - to za mało. Dlaczego, jeśli inni to robili, ja miałbym im na to pozwolić? Nie pozwalam. I myślę, że może odkupię w ten sposób część mojej winy. Właśnie wtedy zrozumiałem, że muszę to wszystko odkupić. I dlatego teraz nie pozwalam jeść trupów, gwałcić i zabijać, jeśli nie jest to potrzebne. Poprzysiągłem sobie, że nigdy nie zabiję kobiety. Czy wiesz, dlaczego mówię ci to wszystko?... Gdy szedłem na wojnę, myślałem, że zostanę bohaterem. Teraz wiem, że jestem niczym... Sonia milczała przez długą chwilę. - Wojna jest zawsze taka sama - wyszeptała. - Gdyby ci dzisiejsi bohaterowie, Minin i Pożarski, brali Warszawę, robiliby to samo. Zresztą robią. Nasi Dońcy mordują i gwałcą zupełnie jak wasi Czerkasi... - Może. Wiesz teraz, dlaczego robię to, co robię. Bo nawet takie gówno jak ja nie chce wpaść w to do końca. Chce odkupić winę! Chce ocalić w sobie i u innych resztki honoru, tę jego cząstkę, która jeszcze mu została. I myślę, że ty... i ktoś jeszcze będziecie dla mnie oparciem, żebym nie stracił sił. Zamarli. Na dworze, po drugiej stronie ulicy rozległ się nagle trzask pękającego drewna i ochrypłe okrzyki. Po chwili usłyszeli brzęk szabel, głośne nawoływania i wrzaski, a potem przeciągły skowyt, jaki chyba nigdy nie mógłby wydobyć się z gardła żadnej ludzkiej istoty. Krzysztof poderwał się. Wiedział, że tam, skąd dochodziła wrzawa, mieszkał jakiś dworianin wraz z rodziną. - Co się tam dzieje? - mruknął i złapał za szablę, ale Sonia wczepiła się weń z całą swoją siłą. Przewrócona świeca zgasła i zostali w ciemności przeszywanej dochodzącymi z zewnątrz okrzykami. - Błagam cię, nie chodź tam - wyszeptała tak żarliwie, że zamarł. - Ich jest więcej. Może tu przyjdą. Obroń mnie! Ich usta spotkały się. Poczuł jej ciało tuż przy swoim. Miała rację. Wcale nie chciał tam chodzić. Nie mógł. Przycisnął ją do siebie. Powoli, jakby zbudzone z uśpienia pojawiło się w nim pragnienie kobiety. Dotknął przez materiał jej piersi, pleców, pośladków i tego, co było pomiędzy nogami. Zadrżał. Wyczuła to. Po-przez delię, żupan i szarawary jej ręka spoczęła na jego męskości. Peściła ją przez chwilę. Oddech Soni stał się głębszy, wolniejszy... Nie bacząc na nic, Krzysztof rozerwał guziki jej żupanika, niemal siłą zdarł ubranie, odsłaniając duże białe piersi i kępkę ciemnych włosów na łonie. Stała przed nim naga. Szybko zajęła się jego odzieniem. Pieściła go przy tym wolno. W końcu, gdy pozbył się już żupana, butów, hajdawerów, wszystkiego co miał na sobie, po-rwał ją i rzucił na łoże. Krzyknęła, gdy odnalazł jej kobiecość i wbił się w nią powoli, ale mocno, aż do dna. Poczuł, że Sonia wyprężyła się pod nim jak kotka. Przytuliła Krzysztofa jakoś tak miękko, delikatnie, że aż zadrżał. Bał się tego, co zaraz miało na-stąpić, bał się, że w porównaniu z jej czułością będzie zbyt brutalny. Ale zaczai to robić. Najpierw wolno, potem szybciej. Zaplotła mu dłonie na pośladkach, objęła nogami i naciskała, gdy wchodził w nią coraz mocniej i mocniej... - Och, głębiej, silniej, bierz mnie! - wykrzyknęła za którymś z nawrotów. Poczuł żar płynący z głębi jej ciała, żar rozpalający jego męskość, przenikający aż do szpiku kości. Miał ją. Miał tę kobietę. Ocierał się o jej ciało, o czubki roztańczonych piersi. Oddawała mu się cała. Cała, z miłości, nie tak, jak zwykłe moskiewskie kurwy. Nie mógł już wytrzymać. Wbił się w nią mocno, raz, drugi, trzeci. A potem poczuł, jak rozkosz przenika każde włókno jego ciała. Pocałował ją tak, iż zdawać by się mogło, że zmiażdży jej wargi i zapadł w czarną, mokrą, miękką, ciepłą nicość. Potrzebował tego. Dała mu coś, co sprawiło, że znowu poczuł się mocny i wytrzymały. Dała mu silę przetrwania. Nad ranem poszedł tam. Naprzeciwko. Nie wyglądało to zbyt ładnie. Dworiański dwór ograbiono w nocy. Czterej słudzy, zwykle pilnujący domu, leżeli rozsiekani niemal na krwawe strzępy. Okna i drzwi były wybite. A właściciele... Z tymi napastnicy obeszli się najgorzej. Gdy Krzysztof wszedł do świetlicy, zobaczył ich prawie wszystkich. Starą matkę torturowano. Leżała pod ścianą w kałuży krwi. Córka spoczywała, przywiązana do łoża, z szeroko rozsuniętymi nogami, martwym, szklistym wzrokiem wpatrując się w sufit. Nie była już taka ładna jak dawniej. Gwałcono ją kilkakrotnie. Pomiędzy jej nogami widniała jedna wielka, ociekająca aż na podłogę plama zastygłej krwi. Krzysztof nie mógł na to patrzeć. Ciało dziewczyny, blade, było jakby napuchłe, jak gdyby zaczynało rozkładać się szybciej niż zwykłe trupy. Gdyby tylko zobaczył lustro... Miałby ochotę plunąć sobie w twarz, a może krzyczeć i wyć ze zgrozy. Ty skurwysynu, skurwysynu! skowyczało coś w głębi jego duszy. Zastanawiał się, gdzie może być ciało samego dworianina, dopóki wychodząc nie uderzył o zwisającą z pułapu parę bosych nóg. Wówczas krzyknął i uciekł z tego potwornego domu. Złoty nie starczył na długo. Już wkrótce znowu nie było co jeść. Nastał październik, a wraz z nim nadciągnęły zimna i deszcze. Zrobiło się jeszcze chłodniej. Głód i zimno, bo w obleganym mieście brakowało opału, wolno, ale nieubłagalnie zaczęły dobijać załogę Kremla. Z każdej warty na murach wynoszono kilka trupów. Ludzie umierali nawet stojąc. Głód zabijał ich wolno, dobierał się do nich podstępnie. W pierwszych tygodniach dawał o sobie znać tylko bólami, osłabieniem i skurczami w żołądku. Potem dochodziły do tego jeszcze zawroty głowy, na końcu zaś pojawiało się straszne, niemal odbierające rozum pragnienie, a po nim drgawki i senność. Głód, wielki, przemożny, taki, któremu człowiek nie mógł już dłużej się opierać, w końcu zamykał wszystkim powieki. Niektórzy nie wytrzymywali go - tracili rozum, rzucając się z bronią na swoich najbliższych towarzyszy. Inni modlili się, zawodzili skargi do Boga, który przebywał gdzieś wysoko, nie zwracając uwagi na załogę Kremla. Jeszcze inni po prostu uciekali, choć przecież nie było dokąd. Każdego dnia Moskwa wieszała na szańcach, obdarłszy wcześniej ze skóry, coraz to nowych polskich zbiegów. Z braku zwykłego jadła jedzono co się dało. Ludzka głowa kosztowała już dwadzieścia złotych. Nogę natomiast można było dostać za czterdzieści, ale ludzinę sprzedawano zawsze taniej niż normalne mięso. Szczury dochodziły nawet do pięćdziesięciu złotych, koty do siedemdziesięciu, a konina stała się prawie zupełnie nieosiągalna. Strzelano do wróbli i gołębi. Jedzono też inne rzeczy. Obgryzano łojowe świece i pergaminowe oprawy ksiąg. Moskiewscy wciąż czekali. Każdego ranka, gdy rota Wilamowskiego obejmowała straż na murach, Krzysztof widział rozłożone na Zamoskworieczu tabory wojsk opołczenia. Pożarski i Minin czekali. Nie szturmowali, zresztą nie było ku temu powodów; zdobycz i tak sama wpychała im się w ręce. Jeszcze tylko miesiąc cierpliwości, no, góra dwa i Moskwa znowu stać się miała moskiewska. Sonia zmieniła się. W miarę jak śmierć brała ich w swoje szponiaste palce, robiła się inna. Z pozoru było tak jak zawsze, choć nie szli teraz do łoża, bo na to nie było sił. Coś jednak się zmieniło. Głód wychudził ją jeszcze bardziej, uczynił bledszymi policzki, oczy straciły dawny blask, nawet złote włosy zszarzały i zaczęły wypadać. Dziewczyna zrobiła się bardziej nerwowa, nie-spokojna. Czasami znikała gdzieś, aby niespodziewanie pojawić się u jego boku. Wątpił w to, żeby chodziła się kurwić. Może szukała żywności? Chyba nie, bo ciągle czuła głód. To nie było wszystko. Krzysztof zastanawiał się ciągle nad tym, co widział wtedy, gdy zabił Złotego. Ten obraz, ta scena ciągle wracała do niego. Co to mogło oznaczać1? Czy mu się tylko przywidziało? I kim, u diabła, byli ci, o których powiedział mu łeb? Ci, którym zależało na tym piekle, jakie miało miejsce na moskiewskim Kremlu. To nie mogli być Moskwicini. Krzysztof miał wraże-nie, że w to, co się działo, włączyły się jakieś wielkie i tajemne siły. Nie zależało im nawet na kapitulacji twierdzy. Raczej na okrucieństwie, gwałcie i wynaturzeniach, które miały tu miejsce. Był przeszkodą na ich drodze, ale to jeszcze bardziej pobudzało go do działania. Nie wiedział co o tym sądzić. Ale jedno było pewne. Nie dam się, myślał. Nic mnie nie złamie, gdy są przy mnie Sonia i Rudziński. Veto, veto, to mógł mówić swoim przeciwnikom. To było jego szlacheckie prawo. Ten dzień, w którym wszystko znowu się zaczęło, był taki sam jak każdy inny - październikowy, ponury i smutny. Od samego rana wiatr przeganiał po niebie ołowiane, siekące zimnym deszczem chmury. Krzysztof miał rano straż na murach. Siedział w jednej z lodowatych, kamiennych wież kremlowskiej ściany, wyglądając przez strzelnice na moskiewski obóz. - Wiesz, co mi się przypomina? - powiedział do niego nagle siedzący obok stołu Rudziński. - Piwo. Takie w dużym kuflu, jasne, z pianą. Najlepiej Wareckie. Albo Leżajsk. A do tego połeć pieczeni... - Na Miłość Boską, nie torturuj mnie! - wyszeptał Krzysztof. - I tak zginiemy. A to mnie ciągle prześladuje. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Do baszty wkroczyło kilku szlachciców o ponurych, zacietrzewionych twarzach. Natychmiast rozdzielili się na dwie grupy, zerkając na siebie nieprzyjaźnie. Niemal czuło się, że byli bardzo rozwścieczeni. Wystarczyła iskra - złe słowo, a rzuciliby się sobie do gardeł. W jednych Krzysztof rozpoznał żołnierzy ze swojej roty, ale drudzy byli mu obcy. - Czołem, mości namiestniku - powiedział Jan Szczawiński, stojący na czele swoich. Pozostali zawtórowali mu niechętnie. - Czołem, czołem, waszmościowie - odparł Krzysztof. - Co się stało? - Widzisz, waszmość, mamy spór - mruknął jakiś nieznajomy człowiek. - Bo oni chcą zabrać to, co należy się nam! - wykrzyknął ktoś z chorągwi Wilamowskiego. - Właśnie! - Szczawiński spojrzał z nienawiścią na obcych. - Bić ich, takich synów! - Pewnie! Pewnie! - poparli go inni. - Ciszej tam, waszmościowie! - wrzasnął Rudziński. - Bo nie dojdziemy do ładu. - Chodzi o to - Szczawiński zwrócił się do Krzysztofa - chodzi o to, żebyś waść nas rozsądził. - Nie będzie żadnego sądu! - wrzasnął jeden z nieznajomych. - On jest nasz! - Cicho, spokój - powiedział Wilamowski. - O co chodzi, mości panowie? - Widzisz, waszmość - zaczai Szczawiński - zmarł mój pocztowy, Zieliński. - Ci tutaj - wskazał na grupę nieznajomych, trzymających ręce na rękojeściach szabel - to ludzie spod chorągwi imć Lutomirskiego, i powiadają, że są krewniakami tego Zielińskiego... - Pewnie, że krewniakami! - zakrzyknął najstarszy z tamtych - To był syn mojej siostry. - Oni - wskazał swoich towarzyszy - mogą to potwierdzić! Jest nasz! - Ale ten Zieliński służył w naszej chorągwi, panie namiestniku! To jest ważniejsze niż jakaś tam dziesiąta woda po kisielu! My go powinniśmy zjeść, a nie oni! Wilamowski poczuł, że blednie. Omal nie zwalił się z nóg. Wsparł się o róg stołu. A więc stało się. Już przychodzili z tym do starszyzny. - O czym... O co wy się spieracie? - wydyszał. - O co wam chodzi? - Właśnie, mości namiestniku! - zakrzyknął Szczawiń- - Gadałem wam! - wrzasnął do tamtych. - My mamy do niego większe prawo. Panie Wilamowski, zostawimy waści najlepsze kąski! - Stul pysk, skurwysynu! - zakrzyknął Krzysztof. - Nie będę rozstrzygał takiego sporu! A i wy, waszmościowie, nie zjecie tego Zielińskiego. Nie pozwalam! Veto! Veto! Veto! Wy myśleliście, to tak prosto, tak łatwo. Że nic was już nie obowiązuje?! Cofnęli się, gdy porwał za szablę i szedł na nich, z błyskiem szaleństwa w oczach, sam przeciwko kilku. Spojrzeli w bok, na Samuela Rudzińskiego, ale ten także położył dłoń na rękojeści zygmuntówki. - Wynoście się. Nie będę tego rozstrzygał! - wrzasnął Krzysztof z taką mocą, że kilku z tamtych chwycił nerwowy dygot. Cofnęli się do drzwi. - Wynoście się! Kilku wyszło. Za nimi wolno, z wahaniem postąpiła reszta. Pomiędzy nimi a Krzysztofem była jakby ściana, jakiś mur. - Wierz mi, waćpan - odezwał się Szczawiński - to nie było mądre ani rozsądne. Ruszył do drzwi. Krzysztof zauważył nagle, że między szlachcicami z obu grup zniknęła wrogość, stopili się jakby w jedność, połączeni nienawiścią do... namiestnika. Wilamowski drgnął, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu. To był Rudziński. Patrzyli sobie W oczy. - Masz rację - wyszeptał tamten. - A ja ci w tym dopomogę. Zawsze możesz na mnie liczyć. O Boże, co tu się dzieje! Nie wytrzymamy dłużej. Musimy się poddać! - Idź przekonywać Strusia, to cię powiesi... - Krzysztof odwrócił się i wyszedł z wieży przez drugie drzwi. Stanął na murze i spojrzał w dół. Zimny, wilgotny wiatr wzburzył mu włosy, załopotał połami delii. Potrzebował tego, potrzebował tej przestrzeni, wysokości, upadku. Głód rwał go, skręcał wnętrzności. Podchodził do gardła falą bolesnych skurczów. - Panie Krzysztofie - powiedział ktoś obok. Odwrócił się. Tuż obok niego stał Żeleński. - Co się stało? - Niemirycz zniknął. - Jak to? Nie może to być! Kiedy? - Chyba wczoraj. Nie przyszedł na wartę! Wilamowski zamarł. A potem nagle przypomniał sobie to, co usłyszał przed kilkoma dniami właśnie od Niemirycza. - Czy gdzieś się wybierał? Mówił coś?! Może szedł... szedł do Kitajgorodu, żeby zdobyć żywność u jakiegoś Ormianina? - Skąd waszmość o tym wiesz? On... On miał... - Wiem, co miał... Niech to wszyscy diabli... - Panie namiestniku. Ten Ormianin jest bogaty. Słyszałem o tym... Ma jadło... - Wiem... - mruknął cicho Krzysztof. - Czekaj teraz, waćpan. Ja już coś wymyślę... Co za diabeł siedzi w tym miejscu. Wszyscy tam zginęli. To mi się nie podoba. Zameldowałem o tym... Widocznie nikt nie zwrócił uwagi. No nic. W razie czego sprawdzimy tego człowieka. - Jestem głodna. Stała przed nim w potarganym odzieniu, z obłędem wypisanym na twarzy. Nic nie odpowiedział. Każde jej słowo i tak wbijało mu się w mózg jak rozpalony do czerwoności gwóźdź. - Wierzę w ciebie, ufam ci. Jestem po twojej stronie. Dałeś mi siłę przetrwania. Jesteś wielki... Ale zrób coś, proszę cię... Milczał. A wtedy upadła mu do stóp, objęła rękoma. Nie miała nawet sił, żeby płakać. - Zdobądź jadło... Pomóż mi... Ja umieram... Kocham cię! Kocham, kocham, kocham... Tak bardzo chciał to jeszcze kiedyś usłyszeć. Zwłaszcza tutaj, w tej strasznej, obłędnej Moskwie. Ile razy zastanawiał się, czy jakaś kobieta jeszcze mu to powie. Po tym, co usłyszał, gotów był zrobić wszystko. Głód i ból skręcały go. Ale najgorsza była własna bezsilność. Nie wiedział. Zupełnie nie wiedział co robić. Czyżby to miało go załamać? Nie, nie mógł się l poddać. Przypomniał sobie znowu to, co usłyszał wtedy, w zimnej I stajni Rudzińskiego. Nie wiedział, kto stoi za tym czymś, co chce j jego klęski, ale nie mógł się poddać. Nie teraz. Szlochając osunęła się na podłogę. Nie miał sił, zupełnie nie miał sił, aby ją podnieść. - Chcesz, pójdę na ulicę - wyszeptała. - Będziemy mieli co jeść. Poświęcę się dla ciebie. Przecież już to robiłam... - Milcz... - Poczuł, jak narasta w nim wielka, zwierzęca wściekłość. - Ratuj mnie... -wyszeptała. Już wiedział, co musi zrobić. Dworzyszcze, przed którym czaili się w ciemnościach, wyglądało l jakoś inaczej niż wszystkie inne. Potężne drewniane piętro zdawało się przygniatać wątły dół. Wokół ponurego domostwa szczerzyła zęby drewniana palisada. Szli wszyscy, którzy mogli być potrzebni. Wilamowski, Rudziński, Żeleński, wielki drągal Pakosz i jeszcze dwóch towarzyszy spod chorągwi Krzysztofa: Jan Krysicki i Stefan Szelągowski. Wszyscy byli zdecydowani. Wszyscy nie mieli już co jeść. Bez zbędnych słów wśliznęli się w mrok i stanęli przed palisada. Ogromna, ciężka brama była zamknięta na głucho. Nie mieli-I by sił, aby ją otworzyć, za radą Żeleńskiego obeszli więc dwór od tyłu. Tutaj palisada przechodziła w niewysoki płot. Żeleński odszukał szybko obluzowaną deskę i przyciągnął do siebie. - Tędy miał wejść Niemirycz - mruknął i wśliznął się do środka. Wilamowski poszedł w jego ślady - zapadł w chłodny mrok po drugiej stronie płotu. Przed nim był dom. Wielki, zwalisty jak forteca na tle rozsianych na niebie gwiazd. Zimny wiatr poruszał bezlistnymi gałęziami drzew. W żadnym z łukowatych okien dworu nie paliło się światło. - Pójdziemy od frontu, panie namiestniku - zaproponował Żeleński. - Waszmość z mości Rudzińskim spróbujcie wejść od tyłu. Samuel i Krzysztof wolno podkradli się do tylnej ściany domu, zbudowanej z grubych dębowych bali. Wilamowski poczuł, jak serce poczyna mu bić coraz szybciej i szybciej. Bał się tego, co miał zrobić i tego ponurego domostwa tak bardzo, jak nigdy jeszcze niczego w życiu. Na próżno usprawiedliwiał sam siebie, że już dawno nakazano, aby wszyscy mieszkańcy oddali całą żywność do magazynów wojskowych. Zbliżył się do tylnych drzwi. Położył dłoń na klamce i nagle usłyszał chrzęst i stukot, i coś z wielką siłą szarpnęło go za ramię i obaliło na ziemię. Tuż nad nim przemknął ze świstem jakiś ciemny kształt. Coś szczęknęło i zapadła cisza. - Żyjesz? - usłyszał szept Rudzińskiego. Uświadomił sobie, że to on musiał uchwycić go za ramię i powalić na ziemię. Powoli wstał. Spojrzał pytająco na Samuela. - Popatrz - szepnął tamten. Odsunął Krzysztofa, wydobył szablę i dotknął klamki końcem pióra. Wilamowski drgnął, gdy ze ściany, z niemal niewidocznej szczeliny wyskoczył płaski, wirujący dysk na długiej rękojeści. Przeciął ze świstem powietrze w tym miejscu, gdzie powinien stać ktoś otwierający drzwi, zatrzymał się i ze szczękiem się cofnął, aby zniknąć w ścianie. Krzysztof otarł pot z czoła. Gdyby nie Rudziński, ostrze przecięłoby go na pół. - Dzięki ci - wyszeptał. - Co to za człowiek mieszka w tym dworze, skoro ma coś takiego przy tylnych drzwiach? - Zobaczymy - Samuel nacisnął klamkę ostrzem szabli i drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wcale nie były zamknięte. Na czworakach przeszli przez próg i znaleźli się w jakimś mrocznym pomieszczeniu. Krzysztof wstał i rozłożywszy ręce przekonał się, że stoją w korytarzu. Wkrótce oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności - wtedy zobaczył więcej szczegółów. Dostrzegł plamę mroku na końcu przejścia i ruszył ku niej z wyciągniętą szablą. W całym domu panowała zupełna cisza. Była tak absolutna, że aż dzwoniło mu w uszach. Czarny otwór wejścia na końcu korytarza kusił go, przyciągał jak magnes. Szedł tam, jakby posłuszny wezwaniu, a jednocześnie drżał na całym ciele. Ten dom był zbyt cichy jak na nerwy zwykłego człowieka. Przeszli przez próg. Otoczyła ich ciemność. Po tym, iż nie można było dotknąć ścian, Krzysztof poznał, że są w jakimś większym pomieszczeniu. - Spasi Chryste... - rozległ się przed nimi charkotliwy głos. To było jak uderzenie gromu. Krzysztof aż przysiadł z wrażenia. - Spasi Chryste... - Charkot zabrzmiał znowu. Tylko jeden Bóg wiedział, co mogło go wydawać. Zamarli. Ich nerwy były tak napięte, że gdyby nagle coś pojawiło się obok nich, wybuchnęliby opętańczym wrzaskiem szaleńca. Rudziński skrzesał ognia i zapalił małą lampkę. Jej światło Sięgało zaledwie na wyciągnięcie ręki wokół nich - można powiedzieć, że przestrzeń nasiąknięta była ciemnością tak bardzo, że zdusiła blask płomienia. Wsłuchując się w łomotanie serc zrobili jeden krok, potem drugi, idąc w stronę tajemniczego odgłosu. W pomroce dostrzegli jakiś niewyraźny, smukły kształt. Podeszli jeszcze bliżej i coś wyłoniło się z ciemności... Wrzasnęli. Na zwisającym z sufitu pręcie znajdowało się coś, co tylko w szczegółach przypominało części człowieka. Posiniała głowa o otwartych szeroko ustach należała do mężczyzny. Była po prostu nabita na ów pręt. A niżej... Dwa wielkie czerwone płuca, a pomiędzy nimi opętańczo tłukło się czerwone serce. A niżej nie zostało już nic, tylko zwisające żyły i tętnice, które czerpały krew dwu stojących na podłodze flasz... Wilamowski przypomniał sobie to, co przywidziało mu się wtedy, gdy z Rudzińskim zabijali Złotego. Czyżby to, co teraz widział, miało nim tak wstrząsnąć? W tej samej chwili niewielki mechanizm tykający niecierpliwie czerwonymi płucami zazgrzytał cicho. Białe, martwe, jak u śnię-tej ryby oczy nie zmieniły swojego położenia, ale sine usta rozwarły się nieco. - Spasi Chryste... - rozległ się bełkotliwy głos. Tego Rudziński już nie wytrzymał. Wypuścił z ręki latarnię. Stłukła się z hałasem, a płonąca na podłodze oliwa w jednej chwili rozświetliła całą izbę. Wilamowski dostrzegł pod ścianą stół, a na nim coś zawiniętego w materiał, grube szare płótno. Zamarł. Zdawało mu się, że materiał nagle drgnął. Usłyszał jakby cichy szelest. Co to mogło być? Ruszył w stronę stołu. Rudziński postąpił za nim. Grube płótno zacierało zarysy tego, co tam spoczywało. Zwłoki? A może coś innego? - Nie ruszaj tego!! - wrzasnął widząc, jak Samuel odsuwa róg materiału. Za późno! Długie, ludzkie ramię okryte porwaną materią schwyciło Rudzińskiego za gardło. Szybko, jak błyskawica, spod płótna wyśliznął się biały, blady kształt i schwycił szyję Samuela. Wilamowski krzyknął jeszcze raz. To był kadłub. Beznogi i bezgłowy ludzki tors z parą potężnych ramion... Rudziński rzucił się wstecz. Charcząc zatoczył się w stronę wejścia do sąsiedniej komnaty, ale na próżno szarpał się w mocnym uścisku. Krzysztof ciął. Jednym, prostym, długim cieciem odrąbał lewe z ramion. Kadłubek szarpnął się nerwowo. Wilamowski poprawił jeszcze raz i jeszcze. Cięcie husarskiej szabli obcięło drugą rękę... Rudziński, uwolniony z uścisku, zaniósł się głośnym, opętańczym wrzaskiem. I rąbnął szablą. Rąbali kadłub dotąd, dopóki nie zmienił się w krwawą, posiekaną miazgę... Paląca się na podłodze oliwa zapłonęła jaśniejszym płomieniem. Przetarli oczy, zachwiali się. Byli w pustym pomieszczeniu, gdzieś - nie wiadomo gdzie - podziały się ludzkie szczątki. Dokoła było pusto. Płonąca oliwa rozświetlała wszystko migotliwym blaskiem. Spojrzeli na siebie, a potem skoczyli w otwarte drzwi. Wypadli do przyległego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą furtę. Wilamowski podniósł głowę, omiótł izbę spojrzeniem i zamarł. W otwartych drzwiach na wprost niego stał ten, którego mieli tu spotkać. Krzysztof dojrzał długie ciemne włosy i czarne, lekko skośne oczy Ormianina. Ubrany był w powłóczystą czarno--złotą szatę. Stał w drzwiach i patrzył. Patrzył... Jego wzrok przenikał do głowy szlachcica; zniewalał, paraliżował, rozsadzał ją od środka paraliżującym bólem. Ormianin uniósł rękę i rzucił czymś w Wilamowskiego. Szlachcic zareagował powoli, jakby we śnie. Błyszcząca świetliście kula płynnego złota przemknęła tuż obok jego ramienia, nie, musnęła je, a twarz Krzysztofa wykrzywił grymas bólu. Ten pocisk palił jak ognisty płomień... Wilamowski ruszył w stronę tamtego. Ale nim zdołał uczynić pierwszy krok, przez drzwi za plecami Ormianina wpadli towarzysze z jego chorągwi. Ogromny Pakosz zamachnął się szablą jak cepem i uderzył Ormianina płazem w głowę. Krysicki i Szelągowski chwycili go za ramiona, gdy zachwiał się, a potem oparł o ścianę. Ormianin nie zemdlał. Z jego twarzy przekreślonej strużką krwi czarne oczy patrzyły dziwnie bystro na przybyszy. Wilamowski i Rudziński przyskoczyli bliżej. - No, psie, gdzie trzymasz jadło i co tu się dzieje? - Wilamowski zaświecił pochodnią w oczy Ormianina. - Ty się bawisz magią? Stos to za mało dla ciebie... Ale najpierw jadło. Nie oddałeś jedzenia do magazynów... - urwał. Chociaż jego głos był lodowaty, żołądek podchodził mu do gardła falami bolesnych skurczów. Był głodny, głodny do szaleństwa. Zapomniał nawet o tym, znajdowało się w sąsiednim pokoju. - Jeżeli nie masz żarcia, zeżremy ciebie! - warknął Żeleński. Ormianin milczał. - Przeszukać dom! - rozkazał Krzysztof. Żeleński, Rudziński i Pakosz skoczyli do sąsiednich komnat. Krzysztof zatoczył się nagle. Już nie miał sił. Ormianin przyglądał mu się spod przymrużonych powiek, jakby nieco ironicznie. - Nie mam jedzenia, szlachetni panowie - powiedział cichym, spokojnym głosem. - Przekonamy się. - Będziecie tego żałować. - Nawet jak cię zeżremy? - mruknął Krysicki. - Nawet wtedy... wrócę. - Zamordowałeś naszych towarzyszy! Ormianin nie odpowiedział. A potem nie wiadomo jakim sposobem wyrwał się z rąk Krysickiego i Szelągowskiego. Po prostu zrobił to... Rzucił się w stronę drzwi. Nie zdążył... Wilamowski jak błyskawica uchwycił kościaną głownię krócicy, wyrwał ją zza pasa i strzelił. Nawet nie musiał celować. Trafił tamtego w sam środek pleców, nieco poniżej krzyża. Ormianin nawet nie krzyknął. Po prostu zwalił się na posadzkę. Z łomotem podkutych butów do komnaty wpadli Rudziński, Żeleński i Pakosz. Stanęli kręgiem wokół niego. Na ich wychudłych, bladych, niemal trupich twarzach perlił się pot, rozpacz i znużenie. - Nie ma jadła! - wykrztusił Żeleński. - Nie ma. Nie ma... - Nie ma... - powtórzył jak oniemiały Krzysztof. - To co teraz? - Nie wiem! - warknął Żeleński. - Nie wiem! Nie wiem! - Z szaleństwem w oczach rąbnął szablą martwe ciało. Poprawił jeszcze raz i jeszcze. Obciął rękę, potem jedną i drugą nogę... Wreszcie zamarł i zaczął wpatrywać się w nie obłędnym wzrokiem. Dyszał głośno. Rozsunął świtę martwego Ormianina i wbił wzrok w blade ciało. - Mięso, mięso, to mięso... - wyszeptał cicho. - Mamy mięso! - Roześmiał się jakimś szaleńczym, histerycznym śmiechem. - Mamy co jeść! Krzysztof zamarł. Nie wiedział już, co się z nim dzieje. Zobaczył, poczuł niemal zapach... zapach gotowanego mięsiwa. Napełniał go całego, drażnił w nozdrza, przepajał swoim aromatem. Mięso... Nareszcie mięso. Krzysztof owi wydało się nagle, że siedzi nie tu, w ciemnej izbie moskiewskiego dworu, ale w jasnej świetlicy ojcowskiego dworku, i czeka na wieczerzę... Nie chciał, nie mógł pozwolić, aby to wrażenie minęło. Ale coś szarpało go ze straszliwą siłą, zdawać by się mogło, że to żywy szczur wgryza mu się w brzuch, rwie kiszki, żołądek, serce, płuca, trzewia... Obraz ojcowskiego domu zamglił się nagle, zniknął sprzed oczu Wilamowskiego. To głód. Głód szarpiący wnętrzności. A przed nim leżało... tak, leżało mięso. Żeleński i Krysicki cięli je właśnie szablami. Wilamowski wiedział, że najlepsza część będzie dla niego. Ślina napłynęła mu do ust. Nie zważał na nic. Na nic... Chciał tylko najeść się do syta. ... Ktoś patrzył na niego. To było dziwne spojrzenie. Raz przeszywające i groźne, raz błagające o litość i zrozumienie. Wilamowski podniósł wzrok znad mięsiwa i spojrzał na Rudzińskiego. Tamten wpatrywał się weń z nadzieją, jak gdyby wyczekiwał na to, co Krzysztof teraz powinien zrobić. I Wilamowski przypomniał sobie wszystko. Przypomniał sobie Sonię i jej ufność, przypomniał Rudzińskiego i to, że w niego wierzył. I przypomniał sobie też to, co powiedział mu koński łeb... Ormianin chciał, żeby on teraz się załamał. Tylko na to czekał. Nie, nie będzie miał tej satysfakcji. Sonia i Samuel... Oni w niego wierzyli. Wiedzieli, że ma rację. Czy mógł ich zawieść? Byli dla niego wszystkim... - Zostawcie to! - wrzasnął nieswoim głosem i wytrącił Żeleńskiemu szablę z ręki jednym mocnym ciosem. Pozostali odskoczyli z wrzaskiem od mięsa... od ciała. - Waszmość oszalałeś?! - zakrzyknął Krysicki. - Co ty robisz? - Nie pozwalam wam tego ruszać! - Jeżeli nie chcesz, nie będziesz tego jadł! - wrzasnął Żeleński. - Jakim prawem chcesz nam tego zabronić? - Liberum veto! To jest prawo każdego szlachcica. - Na sejmiku! Czy waćpan oszalałeś? - To prawo zostało wymyślone po to, aby wspierać osamotnionych, którzy mają rację! Nie będziecie tego jeść! - No, no, uważaj waszmość, bo nas jest więcej! - warknął groźnie Pakosz. - Właśnie. - Ale ja jestem sam jeden! I wierzę w to, że mam rację! Mam prawo wam się przeciwstawić! Veto! Ostrza szabel zabłysły w słabym blasku pochodni. Tamci zbili się w kupę. Ale Wilamowski nie był sam. Rudziński wyszarpnął z pochwy swoją batorówkę i przystąpił do niego. Stali ramię w ramię, milczący. W spojrzeniach przeciwników Wilamowski wyczuł własną śmierć. - Nie będziemy przekonywać się bez końca! - powiedział Żeleński. Jego oczy - rozbiegane szaleńczo, niemal obłąkane od głodu nawet nie patrzyły na Krzysztofa. - Brać go! Potworny huk wstrząsnął ich zmysłami. Drzwi do sąsiedniej komnaty wyleciały z zawiasów i płonąc uderzyły o przeciwległą ścianę, a w ślad za nimi do komnaty wpadły jęzory płomieni. Sąsiedni pokój był cały w ogniu. A potem znowu rozległ się tam głośny wybuch, aż zadrżały ściany, a z sufitu sypnęło gruzem. Wraz z drugim wybuchem uderzył w nich żar buchający przez otwór po drzwiach jak z otwartego pieca. - Pali się! - wrzasnął ktoś dziko. Ogień wdzierał się już do pokoju, w którym się znajdowali. Ikony i zwieszające się z sufitu draperie zapłonęły w jednej chwili. - Ratujcie się! - wrzasnął Żeleński. Rozbiegli się we wszystkie strony. Rudziński i Wilamowski skoczyli ku oknu. Jedno uderzenie nogą i okiennice odskoczyły z łoskotem. Płomienie niemal następowały im na pięty. Jeszcze skok i byli na zewnątrz. Żeleński nie wyskoczył z nimi. Zatrzymał się wraz z Krysickim w rozszalałym żarze płomieni, a potem jednym skokiem dopadli porąbanego ciała Ormianina. Mieleciński przyskoczył do nich jako trzeci. Schwycili skrwawione kawały ludzkiego mięsa i ostatkiem sił przewlekli je przez próg. Byli głodni. - Dziękuję ci. Wilamowski podniósł głowę. Był cały roztrzęsiony po ostatnim wydarzeniu. Nie wiedział, czy jeszcze zdoła przyjść do siebie. Paliło go straszne pragnienie, skręcał głód... - Za co? - Gdyby nie ty - wyszeptał Rudziński - nie wiem, czy znalazłbym w sobie tyle siły, żeby... - nie skończył. Krzysztof położył mu dłoń na ramieniu. - To ty patrzyłeś na mnie. Wtedy sobie to przypomniałem. - Nie. Wiedziałem, że to uczynisz. Dzięki tobie jestem jeszcze... człowiekiem. Krzysztofie... Ja już nie mam siły. Jestem głodny... Głodny. Wilamowski milczał. - Ale gdy widzę ciebie, wiem, że nie mogę umrzeć. Wiem, że mamy jeszcze jakąś nadzieję... Czy ty wiesz, Krzysztofie, że jesteś święty. Po tym, co zrobiłeś, powinienem chyba całować cię po rękach... - Jesteście dla mnie jedyną nadzieją, Samuelu - wyszeptał Wilamowski. - Ty i kobieta, którą miłuję. Gdyby nie wy, byłoby po mnie... Siedzieli w milczeniu w dużej ponurej izbie rozświetlonej słabym blaskiem kaganka. Milczeli. Zebrali się tutaj wszyscy, którzy byli potrzebni - całe towarzystwo z chorągwi Krzysztofa Wilamowskiego, choć bez swego dowódcy. - Może ja zacznę, waszmościowie - powiedział cicho Szczawiński. - Wiecie dobrze, co się dzieje. Żaden z nas nie ma już jadła. Milczeli. Spoglądali na siebie nawzajem ukradkiem. Wiedzieli dobrze, że któryś z nich musi być właśnie tym... - Takie sprawy, waszmościowie, muszą być obgadane w chorągiewnym kole. Żeby zbytnio nie przedłużać, zapytuję się, jak mamy rzecz rozstrzygnąć? Nikt się nie odezwał. - Ja myślę, że najlepiej będzie zrobić losowanie - powiedział Żeleński. - Tak wypadnie najsprawiedliwiej. - Rzeczywiście. - Dobrze mówi - poparto go ze wszystkich stron. - Zgoda - powiedział Szczawiński. - Będziemy losować. - Czy my jesteśmy szaleni? - wyszeptał cicho jeden z towarzyszy. - Chyba już nie ma w nas sumienia, już nie ma lęku przed Bogiem... - Tedy niechaj Bóg ześle nam jedzenie - mruknął Krysicki. - Nie, on tego nie robi. Wszyscy chcemy żyć! I będziemy żyli. A ten grzech niechaj On bierze na swoje barki. Znowu zapadło milczenie. - Ja proponuję coś innego - odezwał się nagle Żeleński. - Nie będzie losowania. - Jak to? - Jest ktoś, kogo powinniśmy... no wiecie. Znacie go dobrze. W izbie powiało jakby grozą. Wychudzone, blade twarze za-marły. - Wszyscy znacie imię tego człowieka... Rozumieli się bez słów. - Tak jest - stwierdził ktoś z tyłu. - Niech będzie, ale to gardłowa sprawa. - Jego mość Struś pośle nas na szubienicę... - Jego mość Struś nic nie powie - odezwał się Żeleński - ręczę za to głową, waszmościowie. Sam mówił mi, żeby sprzątnąć jego krzykacza. No więc jak, zgoda? Milczeli. Ale wiedzieli już, co mają zrobić. Wszyscy myśleli tak samo. - Chcę jeść. Wilamowski milczał. Te słowa przewiercały ciało gorzej niż głód, którego zresztą prawie wcale nie czuł. Z Krzysztofa pozostał już tylko cień. Tylko upiór o bladej twarzy i płonących bezsennością oczach. Patrzył, jak Sonia przechyliła się na bok, a potem upadła. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Krzysztof nie czuł już nic. Tylko strasznie, potwornie chciało mu się pić. Z głodu? Przecież wy-pił dzisiaj całe wiadro wody. - Jestem głodna - wyszeptała znowu. - Wiesz, że cię kocham. Wierzyłam w ciebie i wierzę, że prawda jest po twojej stronie, ale już nie mam sił. Daj mi jeść. Błagam, proszę... Milczał. Co miał jej powiedzieć? - Pójdę na ulicę - wyszeptała. - Nie wytrzymam. Może ktoś jeszcze będzie mnie chciał. Dziękuję ci za to, co zrobiłeś... Pozwoliłeś mi przez jakiś czas żyć jak kobiecie, nie jak kurwie. Dziękuję i za to... Nie mam do ciebie żalu. Wiem, że nie masz jedzenia. Pójdę... Pójdę - szepnęła i wspierając się o ścianę, chciała stanąć na nogi. Przypadł do niej szybko. - Daj, daj jeść... - wyszeptała i na jej usta wypełzł obrzydli-wy uśmiech. Będziemy jeść, a potem, a potem wiesz, co będziemy robić - szeptała i nagle sięgnęła pod żupan, pomiędzy uda. - Jak nie, to pójdę na ulicę, skurwysynu... Zamarła, gdy uderzył ją w twarz. Krzyknęła. Drugi raz był mocniejszy. Upadła na brudne deski. Wilamowski był aż zdumiony własną siłą. Czyżby jeszcze coś mu z niej zostało? A może rzeczywiście został upiorem? Uchwycił Sonię za włosy i powlókł po podłodze, a potem rzucił na ławę. - Nigdzie nie pójdziesz - wydyszał chrapliwie. - Uduszę cię, suko, uduszę! Jego ręka sama, zupełnie sama chwyciła za szablę. Nawet nie wiedział, kiedy wyciągnął broń z pochwy. Chciał ciąć kobietę, którą kochał... Odrzucił broń i zapłakał. Osunął się na kolana. Pojmował, że jest niemal na granicy obłędu. Co chciał zrobić? Nie poznawał samego siebie. Przyklęknął przy Soni, gładził włosy, tulił ją do siebie... - Mój Boże... - wyszeptał rozdzierająco. - Co ja chciałem zrobić.... Wybacz mi, wybacz... - To ja - wyszeptała przez łzy. - To ja jestem winna. Ale co dalej? Już nie wytrzymuję. Przebacz mi, przebacz... Krzysztof drgnął nagle. Ktoś stukał do drzwi. Namiestnik szybko podniósł szablę. Szybko wszedł do sieni i podszedł do wychodzącej na ganek furty. - Kto tam? - Ja do mości Wilamowskiego. Waszmość mnie znasz... Krzysztof odsunął rygle z pewnym wahaniem. W ciemności zamajaczyła przed nim niewyraźna sylwetka. To był Bilski, towarzysz spod jego chorągwi. Wilamowski przypomniał go sobie od razu. - Panie namiestniku, jeden bojar w Kitajgorodzie sprzedaje jadło za złoto. Masz jeszcze coś, waszmość? Można by kupić. - Bojarzyn? Nie może być. A gdzie? - Koło Błagowieszczańskiego Soboru. - Tam? Kiedy mogę się z nim spotkać? - A chcesz, waszmość? Jutro wieczorem tu przyjdę. Pójdziemy tylko we dwóch. I nie mów waść o tym nikomu. - Tamten drżał, jakby obawiając się czegoś. - No to do zobaczenia - mruknął i rozpłynął się w mroku. - To tutaj? - Wilamowski uważnie rozejrzał się po okrytych innością ruinach. To było ponure miejsce. Wydawało się dziwie złe. Cała najbliższa okolica stanowiła jedno wielkie rumowisko. Całą tę pustynię, aż po kopuły pobliskiej cerkwi, wybielał chłodny, trupi blask księżyca. - Uważaj waszmość na nogi. - Bilski zapalił niewielką latarnię. - Tak, w podziemiach. Krzysztof usłyszał, jak jego towarzysz przesuwa jakieś deski, W słabym świetle ujrzał czarny otwór w ziemi i ledwie widoczne, zakurzone stopnie opadające w dół. Poczuł dziwny dreszcz. Coś w tym wszystkim mu się nie spodobało. Ale był przecież tylko z Bilskim. - Idziemy. - Tamten zaczął schodzić w dół. Krzysztof ruszył za nim, ale położył dłoń na szabli. Schodzili długo. Popękane kamienne stopnie prowadziły do jakiegoś celu ukrytego w podziemnej czeluści. Były ciągle takie same - zakurzone, poryte szczelinami. Krzysztof czuł, jak z każdym stąpnięciem wzrasta jego niepokój. Bał się, nie sposób było tego ukryć, ale w takich chwilach przypominał sobie o Soni i szedł - dalej, coraz dalej i dalej... Po długiej chwili schody skończyły się wreszcie. Bilski prze-szedł przez niski, sklepiony portal wejścia, a Wilamowski postępował za nim. Weszli do wielkiej, sklepionej sali. W jej ścianach otwierało się kilka pogrążonych w mroku przejść. Tutaj było jaśniej. Czerwony blask pochodni wydobywał z mroku biały szron saletry na ścianach i podłodze. Na środku pomieszczenia widniał czarny, mrożący chłodem i ciemnością otwór studni, nad którą unosiły się siwe opary. Obok stał pieniek i wbity w niego tasak. Krzysztof przyjrzał mu się. Czyżby mieli coś ćwiartować? Nie wie-dział dlaczego, ale na widok tego wielkiego chłodnego ostrza zrobiło mu się zimno. A może to był tylko chłód tych podziemi? Z ciemności jednego z korytarzy wyszedł szybko niski, krępy mężczyzna w żupanie. Pozdrowił ich ruchem głowy. Krzysztof poczuł się nieswojo. Dałby wiele, żeby tylko dostać to, po co przyszedł i znaleźć się z powrotem na powierzchni. Zapadła cisza, w której słychać było tylko kapanie wody i cichutkie syczenie płonącej na pochodniach smoły. - Beczkę masz? - zapytał Bilski nieznajomego. Tamten skinął głową. - Sól też? - Da. - To dobrze. - Co dobrze? - zapytał Krzysztof z bijącym sercem. - O czym mówicie? Bilski ruszył na niego z szybkością błyskawicy. Chwycił za przegub dłoni, zanim Wilamowski zdołał wyszarpnąć z pochwy szable. A potem w mroku zatupotały czyjeś kroki i z czarnych otchłani wypadło kilkanaście postaci. Koniec... przemknęło przez głowę Krzysztofa. Chciał jeszcze dobyć szabli, ale chwytliwe palce Bilskiego wczepiły się w rapcie i rękojeść zygmuntówki. A potem kilka ramion przygniotło Wilamowskiego do ziemi, obaliło, przytrzymało. Mieli go. Naprawdę go mieli. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Rozejrzał się po słabo widocznych, trupich twarzach i trzymających go, kościstych rękach. Byli tu wszyscy. Żeleński, Krysicki, Szczawiński i inni - niemal całe towarzystwo z jego chorągwi - ci, którzy jeszcze żyli lub nie zostali zjedzeni. - To jak, waszmościowie? - zapytał Żeleński. - Wszystko w porządku? - Nikt nas nie widział. - Połowę uwędzimy. Dymitrze, masz tutaj komin? - Wsio, szto nużno. - To dobrze. Kładźcie mięso! Więc nawet nie nazywają mnie po imieniu, pomyślał Krzysztof. Mój Boże... Jestem po prostu mięsem... Nie szarpał się. Nawet nie myślał, żeby spróbować ucieczki. Zobaczył, jak Pakosz chwyta za rzeźnicki topór. Spojrzał mu prosto w oczy. Ale tam nie było wcale żadnych uczuć. Tylko łakomstwo, żarłoczność - po prostu głód. I radość.... Radość, że wreszcie będzie mógł go zaspokoić. A więc to mnie złamie, pomyślał. Tak, właśnie o tym usłyszałem, kiedy zabijaliśmy Złotego. Po prostu zginę... Mocne ramiona popchnęły Krzysztofa naprzód, w stronę pniaka. - Poczekajcie - wykrztusił nieswoim głosem. - Dlaczego to robicie?! Po co? Za co? - Jak będziemy wędzić? - usłyszał w odpowiedzi. - Jak myślicie, starczy nam na długo? - Ja chciałbym nerki. Pewno będą dobre, jak u tego Ormianina tydzień temu... - O tak, zacny był ten kuglarz. Prowadzono go dalej. Tylko kilka kroków, a jednak Krzysztofowi wydawały się wiecznością. Pakosz już czekał z toporem w dłoni. Wilamowski przyglądał się ostrzu, śledził je z uwagą. Było prawie jak katowskie, tylko że nie był ofiarą, a mięsem... - Jezu Chryste! - wrzasnął nagle jeden z prowadzących Krzysztofa towarzyszy i oburącz uchwycił się za brzuch. Rzęził głucho, zgięty w pół, a potem zwalił się na posadzkę. Krzyknął raz, drugi, trzeci, tarzając się po kamiennych płytach. Krzysztof jak błyskawica skoczył w bok. Wywinął się dwóm trzymającym go mężczyznom, a potem rzucił w kierunku najbliższego z korytarzy. - Trzymajcie, łapcie! - zawrzasnął Żeleński. Wilamowski przemknął tuż obok chcącego uchwycić go za żupan Krysickiego i wpadł w zimny mrok korytarza. Usłyszał za sobą wrzaski, łomot podkutych butów i szczęk stali. Ktoś strzelił, ale kula gwizdnęła tylko nad głową uciekającego. Ręka Wilamowskiego, którą uderzał dotąd o lity mur, opadła nagle w próżnię. Krzysztof skręcił i wbiegł w inny, ciemny korytarz. W lewej ścianie wyczuł po chwili jeszcze jedno odgałęzienie sztolni. Wpadł w nie i biegł dość długo. Nie słyszał odgłosów pogoni. Widocznie prześladowcy zgubili trop. A potem poczuł nagle, że siły opuściły go zupełnie. Potknął się i padł na posadzkę. Nie wiedział, czy wstanie. Pragnienie paliło go wprost nieznośnie. Najdziwniejsze było chyba jednak to, że wcale nie czuł głodu. Choć jeszcze nie było wcale takie straszne. Najważniejsze - że i tak nie miał prawie żadnych szans. Był bez światła w podziemiu, lochach, które mogły być niewielkie, a mogły też ciągnąć się bez końca; na domiar złego czyhali nań prześladowcy gorsi od zwykłych ludzi. Nagle zamarł. Tuż przed nim zamigotało światło. Korytarz, w którym leżał, w niedalekiej odległości przecinał inny. Ktoś zbliżał się, bo blask się wzmagał. Pozbierał się jakoś. Każdy ruch był bolesny, każdy mięsień przeszywał go tysiącami igieł bólu. Dobył szabli i oparł się o chłodny, śliski mur, po którym, niby pęki glist, rozlazły się białe zwoje siarki. Czekał. Ktoś zbliżał się. Gdy był blisko, Krzysztof wyskoczył mu na spotkanie. Wrzasnęli z radości. Trzej. A więc się przeliczył. Na ich obliczach widział tylko zwierzęce uniesienie. Dopadli go. Tak, może nawet mieli nadzieję, że nie będą musieli z nikim nim się dzielić. Pierwszy padł. Był po prostu za wolny. Szabla Wilamowskiego zabłysła w mroku jak żywy płomień. Namiestnik stanął twarzą w twarz z drugim. Uderzył i znowu był pierwszy. Tamten pochylił się, cięty w biodro, a potem złapał zębami za dłoń namiestnika. W następnej chwili Krzysztof pchnął go sztychem prosto w serce. - Daj jeść, daj mi jeść! - wydyszał umierający... Krzysztof wyrwał rękę. Ten trzeci, który niósł pochodnię, umknął. Po prostu odwrócił się i uciekł. Gdzieś z daleka odpowiedziały mu okrzyki. Krzysztof szedł dalej. Skręcił w ciemności w jakiś inny korytarz, wszedł w rozlaną płytko, lodowatą wodę. Nie wiedział, czy się stąd wydostanie. Było mu już wszystko jedno. Nie, w jego sercu było coś jeszcze. Coś, o czym zapomniał. Sonia. I Rudziński. I nagle, gdy już miał poddać się, gdy miał upaść na lodowatą podłogę, poczuł, że wstępują w niego nowe siły. Nagle zrozumiał, że musi żyć. Musi żyć dla nich. Dla kobiety, którą kochał i dla przyjaciela. Oni nigdy nie wybaczyliby mu jego śmierci. Oni nie przeżyliby dłużej. Staliby się zwierzętami. - Miłuję was - wyszeptał. - Wrócę. Wrócę na pewno... Szedł dalej, ale inaczej. Teraz poczuł przypływ sił, przypływ mocy i energii. Przypomniał sobie to, co mówił koński łeb i uśmiechnął się słabo. Nie załamał się. Nie mógł się załamać, dopóki żyli ci, których kochał. Zacisnął mocniej szablę w garści i szedł. Szedł dalej. Znienacka dopadł go krzyk. Przeraźliwy, przechodzący w rzężenie. Potem jeszcze jeden, ale z innej strony. Jeszcze dwa. Co to mogło znaczyć? Czyżby tamci wpadli na siebie i porąbali się po ciemku? Nie, to było coś innego. W owym krzyku dźwięczała nuta tak straszliwego cierpienia, tak wielkiego bólu, jakiego na pewno nie mógł spowodować ludzki oręż. Coś innego, ale co? Świadomość tego sprawiła, że wszystkie włosy na głowie Krzysztofa stanęły dęba. Czyżby w tych lochach było coś jeszcze oprócz niego i-tamtych? Ale co? Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Znowu rozległ się dziki, zwierzęcy ryk bólu i cierpienia. Ale nagle za plecami Krzysztofa zabłysło światło. Ktoś wyszedł z bocznego korytarza. Widział tylko jego sylwetkę. Rzucił się w tamtą stronę z wyciągnie-tą szablą, ale nagle pochodnia zasyczała i zgasła. Zapadła noc. Krzysztof znieruchomiał. Czy ów ktoś się cofnie. Wprost przeciwnie, Wilamowski usłyszał zbliżający się stukot podkutych butów. - Stój spokojnie, idę do ciebie - powiedział tamten. Rzeczywiście szedł. Najgorsze było to, że Krzysztof go nie poznawał. - Stój spokojnie i nie ruszaj się. - Ten głos był tak miły, tak słodki, że niemal paraliżujący. Brzmiał też niemal jak rozkaz Krzysztof omal się go nie posłuchał. - Stój i nie ruszaj się... Stój i nie ruszaj się... - Słowa wwiercały się w głąb głowy namiestnika. Zda się nie mógł uczynić nawet najmniejszego kroku. Dopiero te-raz poczuł, co naprawdę musi czuć zwierzyna na widok myśliwego. Gdzieś z oddali znowu dobiegały krzyki, ale nie zwracał na nie uwagi. Przypomniał sobie Sonię, Rudzińskiego, ale nawet to nie było w stanie obudzić go z martwoty. Całą uwagę skupił na jednym: z której strony będzie zadany cios. Z góry? Nie, to zbyt proste. Od boków? Ale tamten musiał przecież wiedzieć, że Krzysztof spodziewa się, iż aby go zabić w tych ciemnościach, nie trzeba specjalnie się wysilać. A więc jak? Od lewej? Od prawej? Z góry? może pchnięcie? Kroki tamtego zbliżały się. Były już tuż, tuż. Jak zatem? Może jednak z góry? Już słyszał, niemal czuł, jak ostrze szabli tamtego unosi się do ciosu... I nagle zasłonił się od boku. Nie tak, jak zamierzał. Obie klingi spotkały się. Cięcie tam-tego zostało sparowane. Wilamowski wyprowadził cios i usłyszał, jak coś zwaliło mu się do stóp. Potem uciekł. Odwrócił się i zaczął biec korytarzem. - Ja wcale nie zginąłem! - odezwało się za nim. - Idę. Poczekaj na mnie! Krzysztof zamarł. Poczuł, jak zimny pot zrosił mu skórę. Czyżby chybił? W tych przeklętych ciemnościach nie widział nic. Wsłuchał się w szelest, z jakim nieznajomy dźwigał się na nogi, gdy nagle usłyszał z tamtej strony potworne, zwierzęce wycie, przechodzące w rzężenie i w końcu chlupot - jakby krwi przelewającej się przez usta wroga. Zaczął biec, chociaż z trudem. Wiedział, był pewien, że coś dopadło tamtego. Coś, czego obecności nie czuł, a co teraz - być może - było za nim. Znowu przebiegł przez kilka korytarzy, by znienacka wypaść w duży, prosty chodnik. Tu było jasno. Niedaleko, w zasięgu jego wzroku dogorywała leżąca na ziemi pochodnia. Gdy zbliżył się, zobaczył leżące w zasięgu jej światła kształty. Zadrżał. Ale nie ruszały się, więc podszedł bliżej. Cztery ciała. Wszyscy w szarawarach i grubych deliach. Śmierć dopadła ich nagle. W czerwonawym blasku bielały ich szeroko rozwarte - jak u śniętych ryb - wybałuszone w ciemność oczy. Dłonie kurczowo zaciskały się w okolicach brzucha. Wokół otwartych ust zdążyła już utworzyć się spora kałuża krwi... Wziął pochodnie. Nie mógł już patrzeć na leżących. Najbliższy z nich - to był Żeleński. Dalej leżał Pakosz, ściskając jeszcze w ręku rzeźnicki tasak. Krzysztof z niepokojem rozglądał się dokoła. To, co ich zabiło, mogło kryć się wszędzie. Co to mogło być? Wściekły pies? Szczury? Moskwa? Raczej to ostatnie. Jaki wściekły pies dałby radę tym czterem? Czterem? Krzysztof miał wrażenie, że taki los spotkał wszystkich bez wyjątku. Teraz zapewne czekał jego. Na chybił trafił ruszył korytarzem. Znowu minął dwa ciała z rozszarpanymi brzuchami. Szedł. Śmierć mogła uderzyć nagle. Znowu minął jakieś ciało. Zerwał delię z ramion - nagle zrobiło mu się gorąco. Rozszarpane brzuchy. Ciekawe, dlaczego akurat one? Czyżby dlatego, że tamtych dręczył głód? Kara za to, że chcieli jeść ludzkie mięso? Szedł coraz szybciej. I nagle zamarł. Coś poruszało się gdzieś, w jakimś bocznym korytarzu. Niemal czuł, słyszał ciche człapanie i klekot kości. Niemal biegł. Coś kryło się w tym podziemiu. Coś, co czekało teraz na niego. Było pewne zdobyczy. I miało go. Wilamowski był tak osłabiony głodem, że wątpił, aby miał jeszcze siłę się bronić. Podszedł do portalu na końcu korytarza i poznał, że za nim jest owa sala, w której chciano uciąć mu głowę. Zatrzymał się. Wilamowski zobaczył coś dużego, czarnego, przypominającego ludzki posąg. To była Śmierć - Śmierć z kosą, otulona czarnym płaszczem; taka, jaką widywał na kościelnych malowidłach. Kostucha uśmiechnęła się, otwierając usta pełne ostrych, białych ząbków. A potem ruszyła w jego stronę. Krzysztof poczuł, że jeszcze chwila, a oszaleje. A może, może już stoczył się w ramiona obłędu? Skoczył w bok. Miał tylko jedną szansę. Studnia! Zanim kły zdołały dosięgnąć jego szyi, podjął decyzję szybką jak błyskawica. Cisnął pochodnię prosto w ohydne przegniłe oblicze Śmierci. Cios był celny. Ogień wypalił jej oczy; oślepiona bestia rozdarła się nagle dzikim, zwierzęcym rykiem, a potem runęła prosto na Krzysztofa. Wilamowski skoczył ku czarnemu otworowi w posadzce. Demon sunął za nim cicho, bezszelestnie. Był tuż tuż. Jeszcze tylko chwila i namiestnik zobaczył, jak w zwolnieniu, brzeg czarnej otchłani tuż przed swymi nogami. Skoczył, gdy w nozdrza uderzyła zgniła woń grzybów i pleśni. Skok udał się. Krzysztof wylądował po drugiej stronie studni, Zachwiał się na nogach, ale nadludzkim wysiłkiem utrzymał równowagę. Obrócił się szybko i ciął szablą w stronę szarżującej na niego bestii. Oślepiona wcześniej, nie zauważyła mrocznego otworu studni. Wpadła w nią z rozmachem, a ryk, jaki wydała z siebie, był tak głośny, że zdawać by się mogło, iż lada chwila podtrzymujące sklepienie mury rozprysną się w kawały. Śmierć zniknęła, ale Krzysztof nie usłyszał nic, żadnego dźwięku uderzenia, czy chlupotu, jak gdyby studnia nie miała wcale dna. Nachylił się nad nią z bijącym sercem, ale poczuł tylko woń rozkładu. Nie zobaczył nic. Stał. Nagle wszystko zawirowało dokoła niego. Nie wiedział, czy to, co przeżył, miało miejsce naprawdę, czy też majaczył w gorączce, Poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Teraz chciał już tylko pozostawić to wszystko za sobą. Wyrzucić z głowy. Po prostu odwrócić się i odejść. Stał w otwartych drzwiach. Po prostu stał i patrzył. Łóżko skrzypiało od ich miłosnych uniesień. Pierwszy raz zobaczył, że miłość cielesna może być taka zwierzęca. Ręce Krzysztofa opadły na tkwiące za pasem pistolety. Spojrzał na to, co leżało na stole - resztki ugotowanej ludzkiej ręki. Patrząc na nią, pociągnął za spust. Rozległ się huk wystrzału. Samuel Rudziński zamarł nagle, jakby w momencie spełnienia miłosnych uniesień, a z rozwalonej głowy trysnęły strumienie krwi. Zwalił się na bok... Sonia krzyknęła. Z wrzaskiem wyrwała się spod martwego ciała. Wrzeszczała, gdy Krzysztof podchodził do łoża. Patrzył na nią jakoś tak strasznie, tak przenikliwie, że aż zadrżała. - Ja tylko... Ja tylko... Byłam głodna... - wyjąkała. - Dlaczego? - zapytał chrapliwie. - Dlaczego to zrobiliście? Ja... Ja dla was... Myślałem. Kochałem cię. Chciałem dla ciebie... Byliście dla mnie jedyną nadzieją, jedyną podporą. - Ależ Krzysztofie... Strzelił. Opadła na poduszki z kulą w sercu. Zamilkła na zawsze. “Nigdy nie zabije kobiety...” Powietrze przed Krzysztofem zadrgało nagle jak w upalny dzień, zadygotało, a potem przed mężczyzną pojawił się podłużny jasnobrązowy kształt. Koński łeb, ociekający krwią z przeciętej szyi. Łeb Złotego... Wilamowski patrzył nań w milczeniu. - Koniec z tobą, panie namiestniku... - usłyszał. - Nie wierzyłeś w to, co mówiliśmy... A jednak stało się. Jesteś znowu taki sam jak dawniej. Zabiłeś kobietę, chociaż poprzysiągłeś sobie, że nigdy tego nie uczynisz. Koniec z tobą. Wszystko na nic, wszystko, co robiłeś, robiłeś daremnie. Przegrałeś, skoro ci, których kochałeś, zdradzili cię... - Kim jesteś, jesteście?... Łeb uśmiechnął się krwawo. - Jesteśmy umarłymi... Tymi umarłymi, którzy żyli tak, że nie trafili nigdzie... Nigdzie, nigdzie... Żywimy się waszym strachem, waszymi cierpieniami i krwią. I tym, że zabijamy w was to, co najlepsze. Różnie nas nazywają. Dla Tatarów jesteśmy fierejami, dla Rusinów upirami... - A wiesz, co ci powiem... - Krzysztof spokojnie wyciągnął broń z pochwy - wiem, że przegrałem, że zdradzili mnie ci, w których wierzyłem. Ale mnie nie złamaliście. Nie zmieniliście. Chociaż przegrałem, robiłem co mogłem, żeby być człowiekiem. I nie będę z tego powodu miał wyrzutów sumienia... Skończę tak, jak chciałem. Łeb zadrżał. Zarżał głośno obłędnym głosem, w którym brzmiała wściekłość, gniew i nienawiść. Ryknął głośno i rozwarł szczękę pełną białych, ostrych zębów. Przesunął się w stronę Krzysztofa, chcąc chwycić go za rękę, ale w tejże chwili namiestnik ciął go szablą. Błysnęło blade światło i w tej samej chwili łeb zniknął. Krzysztof podszedł do szafy. Odczepił pochwę od pasa i cisnął precz. Wydobył najlepszą delię i narzucił na żupan. Był gotów. Ruszył do drzwi. Od jego kwatery nie było daleko do murów. Na niebie jaśniał wczesny świt. Szybko przeszedł ulicą aż do ściany Kremla. Wiedział, gdzie znajduje się duży wyłom. Wstąpił na rumowisko i szedł dalej. Dalej. Dalej. - Hej, waszmość to dokąd?! - Zewsząd otoczyło go kilka obszarpanych postaci. Ktoś chwycił Krzysztofa za rękę. Chcieli go zatrzymać. Inny spojrzał mu na twarz i wrzasnął. - Popatrzcie, popatrzcie na jego oczy! - zaskowyczał jakiś głos. - Odejdźcie na Boga! Odskoczyli na boki. Rozpierzchli się. Krzysztof szedł. Wstąpił na wierzchołek muru i zaczai schodzić w dół po zwalisku. Na niebie wolno wstawał dzień. Ponury, chociaż słoneczny, jesienny ranek. Krzysztof szedł. Szedł. Był już poza murami. Przeszedł w bród płytką rzekę Moskwę i ruszył prosto ku widocznym na drugim brzegu moskiewskim ostróżkom. Słońce nie wynurzyło się jeszcze zza chmur. Krzysztof szedł. Szedł jak ktoś, kto podjął właściwą decyzję. Dostrzeżono go wreszcie po tamtej stronie. Zobaczył wrogie, brodate oblicza Moskwy. Pokazywali go sobie. Nie strzelali. Czekali, aż podejdzie bliżej. A potem zaczęli cicho wychodzić naprzeciw. Krzysztof szedł. Widział ich twarze; spiczaste szłomy pokryte były łuskami szronu, a ostrza nagich szabel błyszczały srebrzyście w słabym blasku świtu. Krzysztof szedł. - Veto! - wykrzyknął głośno. * * * Smutna historia - zawyrokował Dziadek Muraszko, gdy Dydyński skończył swoją opowieść. - Smutna, a co gorsze - prawdziwa. Wiem, jak było w Moskwie i co się tam działo. No, ale pijmy zdrowie pana Dydyńskiego! - To lepiej wypijmy zdrowie tych, którzy zginęli broniąc Rzeczypospolitej - rzekł Dydyński i wstał. - Mości panowie, piję za tych, co padli w bitwach; którzy zmarli z ran i ich kości pozostały teraz tam, za granicami Rzeczypospolitej. Pozostali tam w honorze i milczeniu... W ciszy wychylili toast. Teraz jednak odezwał się Borucki. - Nie wszyscy - rzekł - honor szlachecki szanują. - “Rękojeść karabeli wielce jest w Polszcze ceniona. Jelce łącząc się z klingą krzyż tworzy, co błogosławi rębacza. Jeno że krzyż ten podnoszą panowie bracia najczęściej zajeżdżając sąsiada. Wielu z nich ma na głowni swej szabli napis «Bóg Honor i Ojczyzna». Jeno że ojczyzna często bywa zachlapana krwią z uszu sąsiada. A honor szlachcica polskiego ciepły jeszcze od gardła wziętej do niewoli dziewki. Nie masz na świecie kraju, w którym by większa swawola panowała. Wolność bowiem szlachcica każdego możniejszy od niego zdepce, a każdy z panów braci myśli jeno o dobrach swoich i fortunie, a nie o Rzeczypospolitej...” Tak oto piszą o nas pludracy w swoich księgach, mości panowie. De Coussy zadrżał. Skąd ten cały Borucki mógł znać te słowa. Przecież Opis Królestwa Polskiego nie ujrzał jeszcze światła dziennego. Francuz pomacał ukradkiem swoją sakwę i chociaż usłyszał chrzęst papierowych kart, nie uspokoiło go to bynajmniej. - A który to z pludraków napisał?! - zakrzyknął Muraszko. - Usiekę, jak Bóg miły! Uszy poobcinam, dawać mi go tylko! A może ty go znasz, panie kawalerze? - zwrócił się do struchlałego de Coussy. - Daj waść spokój biednemu Francuzowi - rzekł z drugiej strony Dydyński. - I tak ma duszę na ramieniu, że z nami pije. Lepiej opowiedz nam teraz ty jakąś historię. Jeno weselszą niż moja. Muraszko zamyślił się. A potem klepnął z rozmachu ręką w udo i zarechotał na cały głos. - Tak jest, opowiem wam historię pewnego młodego szlachetki z sanockiego, co raz trafił na Mazowsze, a tam... Opowieść trzecia POD WESOŁYM WISIELCEM Deszcz szeleścił cicho pośród drzew po obu stronach traktu. Zapadał zmierzch; padało cały dzień, więc droga stała się nieprzyjemna, mokra, gliniasta, pełna kałuż i rozmiękłego błota. Po prostu paskudna... Jacek Dydyński otulił się szczelniej obszytą futrem delią. Był koniec maja, a deszcze padały już od dwóch tygodni. Ze złością strząsnął z kołpaka krople wody. Jego wspaniałe, czaple pióro przykleiło się do rysiego futra. Młody szlachcic zaklął pod nosem. Nie lubił niepogody, nie lubił też jak każdy prawdziwy Rusin Mazowsza, którego trakty przyszło mu teraz przemierzać. Zawsze mierziły go kurne chaty, jak w myślach nazywał dwory zamieszkałej tu szlachty, prostackie obyczaje tutejszego zaścianka i zawalidrodzy, wielce dumni z faktu, iż w środku swojej ubogiej ziemi mieli tak wspaniały gród jak Warszawa. Swoją drogą Dydyński wolał już rodzimy Sanok. Przynajmniej gdy obiło się tam w gospodzie jakiegoś hultaja, starosta i pachołkowie nigdy nie mieszali się do takiej honorowej sprawy. W stolicy natomiast zaraz robił się gwałt i rwetes. Nagle młody szlachcic wstrzymał konia. Po prawej stronie, w lesie, dostrzegł jakąś polanę. Zdawało mu się, że mignął na niej jakiś jaśniejszy kształt, coś dużego, co szybko roztopiło się w mroku między pniami. Ostrożnie namacał za pazuchą krócicę. Miał nadzieję, że przynajmniej ona nie zamokła. - Co się dzieje? - zapytał cicho jadący z tyłu Czebej. Spojrzał dokoła, ale nawet on, doświadczony Lipek, nie zdołał przebić wzrokiem ciemności. - Wilki? - Coś innego - szepnął Dydyński. - Duże. Może człowiek? - Sprawdźmy to. Ostrożnie zwrócili konie w bok. Wjechali na niewielką polankę. Było tu ciemno; wierzchowiec Dydyńskiego szarpnął niespokojnie wędzidłem; zachrapał trwożliwie. - Nic tutaj nie ma... - mruknął szlachcic. Pochylił się i wtedy dostrzegł pod kopytami konia duży, zarośnięty zielskiem dół. Spoza trawy dojrzał błysk kości. Zeskoczył na ziemię. Pochylił się nad jamą. Było tak ciemno, że ledwie widział mokre paprocie tuż obok swojej twarzy. Wziął w rękę długą piszczel i zbliżył do oczu. W słabym blasku wieczoru dojrzał na niej ciemne plamy. Krew... Ale czyja - ludzka czy zwierzęca? Nie mógł tego dociec - było zbyt ciemno. Nagle zamarł. Coś nie spodobało mu się w gnacie, który trzymał. Kość była złamana. Rozłupana jakoś tak dziwnie. Coś mu się przypomniało. Tak... Dawno temu widział, jak pachołkowie kata wyrzucali ze starej studni pod szubienicą szczątki ofiar. Tam też były tak rozłupane kości - resztki goleni tych, którzy zostali połamani kołem. Odrzucił gnat. Sięgnął między szczątki i szukał przez chwile. Wreszcie jego palce natrafiły na mały metalowy przedmiot. Podniósł go do oczu. To był szlachecki sygnet. Nie próbował nawet przyjrzeć się herbowi; miał za mało światła. - Co tam było, panie? - zapytał Czebej. Dydyński wskoczył na siodło. Zwrócił konia ku drodze. - Kości - mruknął cicho. - Ale jakie, to nie wiem. Jest za ciemno. I sygnet znalazłem. Chyba szlachecki. Jedziemy, Czebej. Las skończył się niebawem. Przed Dydyńskim i Czebejem otwarła się nagle rozległa pusta przestrzeń - po prostu zarośnięte chwastami pole. Deszcz wcale nie przestał padać, przeciwnie - z mżawki zmienił się w ulewę. Dokoła nie widać było prawie nic. Dydyński pomyślał, iż przydałaby się gdzieś w pobliżu jakaś karczma. I w rzeczy samej karczma była w pobliżu. Niebawem młody szlachcic spostrzegł gdzieś w polu wątłe, żółte światełko. Natychmiast popędził konia i wkrótce wraz z Czebejem znaleźli się przed ponurym, krytym słomianą strzechą domostwem. Takich zajazdów mało było na Rusi Czerwonej, skąd pochodził Dydyński. Gospoda - duża, miała przestronne podsienia - wyglądała znacznie lepiej niż niejeden dwór szlachecki na Mazowszu. W mroku panującym przed karczmą Dydyński ledwie zdołał odczytać wy-płowiały szyld. Karczma zwala się “Pod Wesołym Wisielcem”. Nazwa nie była może tak obiecująca, jak by tego pragnął, lecz zeskoczył z konia, a potem jął walić pięścią w okute żelazem wrota. - Czego tam!? - ozwał się po drugiej stronie wrót gruby, nieprzyjemny głos. - Kto tam? - Goście! - Jacy goście? - Szlachetnie urodzeni, karczmarzu! Minęła następna chwila, nim drzwi otwarły się nieco. W szparze zabłysło światło, a w jego blasku pan Jacek dostrzegł czarny, rozszerzający się lejkowato otwór lufy garłacza. - Oporządź nam konie, karczmarzu! - mruknął nieco stropiony tym nagłym przywitaniem. W szparze ponad lufą zamajaczyła brodata, ponura twarz właściciela szynku. - Ilu was jest, panie? - Dwóch. Drzwi rozwarły się szerzej i Dydyński oniemiał. Karczmarz przewyższał go o dobre dwie głowy. Szeroki w barach jak niedźwiedź, wyglądał jak prawdziwa góra mięśni. Patrząc na oberżystę, Dydyński wiedział już, dlaczego wynaleziono ciężkie muszkiety, garłacze i krótkie strzelby piechoty morskiej, choć z drugiej strony wydawało mu się, że temu człowiekowi dałby radę jedynie falkonet nabity dobrze siekańcami. Potężny brzuch oberżysty przywodził na myśl beczkę piwa. Opinający go fartuch wydawał się zakrwawiony. Sam oberżysta zaś miał tak ponury wygląd, że Dydyński odniósł wrażenie, iż od postaci tamtego ciągnie nieuchwytnym, lodowatym chłodem. - Jasiek, zajmij się końmi... panów! - Oberżysta wymówił to ostatnie słowo jakby ironicznie, a może było to tylko złudzenie. - Aaa... Aaa... - rozległo się z tyłu. Obok karczmarza przecisnął się kulejący wyrostek o długich czarnych włosach. - Aaa... - A jaśnie panów proszę do środka! Dydyński oddał cugle słudze. Karczmarz usunął się na bok, przepuścił go do sieni i ukazał otwarte drzwi. Dydyński wszedł do mrocznej izby, oświetlonej jedynie żółtawym światłem kaganka. Od razu rzuciło mu się w oczy panujące tutaj zaniedbanie. Stoły i szynkwas pokrywała gruba warstwa kurzu, po kątach zwisały wiotkie przędze pajęczyn. Naczynia stojące na kontuarze były zaśniedziałe. Wymienili z Czebejem krótkie spojrzenia. Ta karczma przestała się im podobać już od pierwszego wejrzenia. A jednak za oknem padał rzęsisty deszcz, w kominie hulał wiatr. Wolał już tę mordownię niż nocleg na polu. - Miodu nam daj i coś do jedzenia, karczmarzu! - mruknął pan Jacek. - A szybko... - Miodu? Mogę jeszcze co innego przynieść... - To dawaj gorzałki. Wnet się rozgrzejem! - Jaką, panie? - rzekł karczmarz tak ponurym głosem, że Dydyński poczuł mimowolny dreszcz. - Mam różne gorzałki... - Jakie na przykład? - Wisielczą, kołem łamaną, piszczelówkę, czaszkową, dybiarską i wypalankę. Wszystkie mojej receptury! - Hm... Coś dużo tego - rzekł Czebej, najwyraźniej zbity z tropu. - A co się czuje po takiej wisielczej? - Każdego powiesi nad ziemią i dyndać zacznie. - A kołem łamana? - Jak połamie, to i kamraci do domu nie odniosą. - No a piszczelówka? - zapytał Dydyński. - Może to taka czarna maź, co się z ziemi pod Krosnem wydobywa? Chłopi nią osie wozów smarują, a czasami - to i piją. Jeno że przekręcić się przez nią można. - Tak mocna, że z człowieka ino same kości zostają. Tę w Krakowie zowią nekromancką. A po czaszkowej niejednego głowa bolała mocniej niźli ścięta na katowskim pniaku. - Dybiarska? - Ona - karczmarz uśmiechnął się lekko, ale okrutnie - ona w mojej karczmie na zawsze każdego człeka zostawi... Dydyński nic nie powiedział. Ale te słowa dziwnie mu się nie podobały. - To przynieś piszczelówki, karczmarzu. Przynajmniej nam kości rozgrzeje. A do tego miodu. - A pewnie! Karczmarz odwrócił się i zniknął za drzwiami. Czebej pochylił się do ucha swego pana. - Uważać trzeba... - wyszeptał. - Ten człek chyba jakiś niepewny... Dydyński skinął głową. Gruby karczmarz pojawił się znowu, tym razem niosąc pod pachą gąsior miodu, a w ręku bukłak z gorzałką. Postawił na stole dwie czarki i dwie szklenice, a potem na-lał do nich trunku. Wypili. Gorzałka była mocna. Paliła ostro podniebienie. Trudno wyczuć, czy coś do niej dodano. Coś, co, jak nagle pomyślał Dydyński, naprawdę powodowało, że z człowieka pozostawały same kości. Kości pogrzebane w jamie w lesie... - Pijcie, pijcie, panie! - zachęcił szynkarz. Dydyński ostrożnie skosztował miodu i zamarł. W dobrym dwójniaku wyczuł jakąś domieszkę. Coś jakby nieco korzeni albo jakiejś innej przyprawy. Odstawił od ust niedopitą szklenice. Spojrzał na karczmarza. Tamten stał nieruchomo, wpatrzony w pijących. Zagradzał drogę do drzwi. Dydyński pożałował, że krócicę zostawił przy siodle. Przy sobie miał tylko szablę. Oberżysta jest gruby, pomyślał, wolno się rusza... Może kindżałem. Obawiał się jednak, że w wypadku zwady broń biała mogłaby okazać się nieskuteczna. W końcu jakie cięcie musiałby wymierzyć, aby przebić się przez tak grubą warstwę sadła i mięśni? Mrugnął porozumiewawczo do Czebeja. Lipek zrozumiał znak i nie dopił miodu. Widząc to karczmarz poruszył się niespokojnie. Czyżby jednak w miodzie coś było? Dydyński wolał nie ryzykować. - Dawaj teraz jadło, gospodarzu. Co tam masz na ogniu? - Królik po katowsku, kapusta zwykła, kapusta ćwiartowana mięsem, królik patroszony z kaszą, kiełbasa... biała jak szkielet i kiełbasa zwykła, dziczyzna, no i dziczyzna po katowsku. - Aż tyle?! - zdumiał się Dydyński. - Przynieś nam tego królika po katowsku... Karczmarz wyszedł wolno do kuchni. Młody szlachcic spojrzał na tatarskiego sługę. - Trzeba uważać, Czebej. Coś dziwne rzeczy się w tej karczmie dzieją. - Krew jest na podłodze. Patrz! - szepnął tamten w odpowiedzi. Dydyński przyjrzał się uważniej zakurzonym, popękanym deskom. W rzeczy samej, od stołu, przy którym siedzieli, ciągnął się ku drzwiom rządek ledwie widocznych czerwonych plamek. Zupełnie jak gdyby niesiono tam kogoś krwawiącego. Pan Jacek przypomniał sobie po raz wtóry kości, które znaleźli w dole, w lesie. Ta karczma naprawdę przestała mu się podobać. - Aaaa... Aaaa... Wszedł Jasiek, niosąc półmisek z pieczystym. Królik po katowsku wyglądał normalnie - zwykły, upieczony na rożnie. Jednakże głowę odrąbano od tułowia i umieszczono nieco przed nim. Dydyński skosztował mięsa. Było wyborne, przyprawione obficie szafranem i korzeniami. - Aaaa... Aaaa... Szlachcic przyjrzał się uważniej niemowie. Gdy Jasiek otworzył usta, Dydyński zobaczył w nich tylko kilka poczerniałych zębów i czerwoną, pustą jamę. Służący nie miał języka. Najpewniej wyrwano mu go kleszczami za jakieś przewinienie. - Co, nie smakuje wam, panie?!!! Pytanie to zostało zadane takim głosem, że Dydyński omal nie wypuścił trzymanego w ręku udka. Karczmarz pojawił się cicho i niespodziewanie. Przyjrzał się jedzącym zmrużonymi dziwnie oczyma. - Jaśnie pan miodu mało wypił! - zagrzmiał. - A przecie u mnie najprzedniejszy w całym grójeckim powiecie! Jasiek, dolej panu! - Aaaa... Aaaa... Dydyński chcąc nie chcąc upił nieco trunku. Znów w jego umyśle zakiełkowało podejrzenie, że napitek jest zatruty. Karczmarz szepnął Jaśkowi coś do ucha i sługa wyszedł utykając. - Czemu wasz pachołek nie mówi? - zapytał Jacek. - Od urodzenia niemowa - mruknął karczmarz niechętnie. Czebej wstał nagle. - Gdzie tu wychodek? - A w stanie. Przez karczmę przejść trzeba. - Napijcie się z nami, gospodarzu! - rzekł Dydyński pragnąc odwrócić uwagę karczmarza. Lipek wolno ruszył do drzwi. Jego ruchy nie zdradzały zdenerwowania, ale tak naprawdę wpatrywał się w widniejące na podłodze ślady rozpryskanej krwi. Trop był aż zanadto wyraźny, aby móc go zgubić. Po wyjściu ze świetlicy Czebej znalazł się w przebiegającym przez całą karczmę korytarzu, który prowadził od głównych wrót do wozowni zwanej stanem. Na wprost drzwi od gościnnej izby miał odrzwia wiodące do kuchni, a kiedy zwrócił się ku stajni, po prawej minął jeszcze jedne drzwi - otwarte na izdebkę, gdzie dostrzegł zasłane skórami ławy. Na wprost nich, po lewej stronie widniało wejście do jakiegoś innego pomieszczenia. Tam właśnie wiódł tajemniczy ślad złożony z kropelek krwi. Tam zawleczono zapewne ciało... Czebej ostrożnie dotknął klamki. Nacisnął, a wówczas coś wyszarpnęło mu ją z ręki. Drzwi otwarły się nagle. Za nimi była chyba spiżarnia - nieduże ciemne pomieszczenie zastawione beczkami, workami, zapchane wiszącymi u powały szynkami i płatami wędzonki. Lecz za progiem stał przygłupi Jasiek z zakrwawionym tasakiem w ręku. Czebej zamarł. - Aaaa... Aaaa... Szybko jak błyskawica Lipek dobył szabli. Cofnął się, lecz sługa stał jak nieporuszony. Za to Czebej poczuł nagle, że jego plecy dotknęły czegoś miękkiego i przejmującego chłodem, czegoś, co bynajmniej nie zamierzało poddać się i stawiło opór... ...to był brzuch karczmarza. Oberżysta stał tuż za Czebejem, a w jego ręku widniała okuta pałka. - To ty, panie, do wychodka tędy chciałeś iść? - Drogę zmyliłem... Wszak miał być koło stajni. - Hej, karczmarzu! Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! - rozległ się głos Dydyńskiego. Młody szlachcic stał w drzwiach do świetlicy. Jego prawa ręką niedbale opierała się na rękojeści czarnej, husarskiej szabli. - Rzeknij mi zaraz, mój poczciwy człowieku, dlaczego u ciebie są takie katowskie potrawy? Wszystko z szubienicy albo spod topora, jak ten królik... - Jam jest, panie, Tomasz Wola i uprawiam katowskie rzemiosło - odparł szynkarz cicho. - Jestem najstarszym subtortorem z Rawy. I w samej Warszawie łby ścinałem... Jam Kozaka Nalewajkę na pal nadziewał, od czego się potem przedmieście Nalewki wzięło... Czebej uśmiechnął się ponuro. Nie dość, że dziwny karczmarz, to jeszcze kat... tego stanowczo było zbyt dużo jak na jedną noc. - To gdzie ten wychodek? - zapytał z rezygnacją. - W stajni - odburknął karczmarz-kat. - Przeciem mówił. - A mnie wskaż, gdzie mam spać. - Tak, panie. Ale nie tłuczcie mi się po nocy, jeśli łaska. Mam dużo - rzekł cicho - duuużo pracy... - Obaj to samo myślimy - rzekł Dydyński. Siedzieli na ławach w izbie gościnnej. Na stole płonęła świeca, rzucając na ściany rozmazane cienie. - Że on morduje gości. - Nie mamy jeszcze pewności - odparł Czebej. - Ale co uczynimy? Uciekamy stąd i dajemy znać staroście? - Chyba oszalałeś! Ja, Dydyński, największy rębajło z Sanockiego, mam uchodzić przed pierwszym lepszym łykiem i to w dodatku katem?! - Mocny jak niedźwiedź... - To co. Musimy się przekonać, kto zacz. Podsłuchiwałeś u drzwi, co robił? - Wszedł do spiżarni. Słyszałem kroki. A potem coś się działo na dole, jakby w piwnicy. A do spiżarni prowadził ten ślad z krwi. Dydyński milczał przez chwilę. A potem nagle zamarł. Gdzieś, nie wiadomo gdzie, ale na pewno w karczmie rozległ się gwałtowny jęk. Ciche, miauczące zawodzenie, jakie wydać mogła z siebie jedynie istota cierpiąca straszliwy, przerażający ból. To był skowyt kogoś cierpiącego. Przycichł, a po chwili ozwał się znowu. - Co to?! - niemal wykrzyknął Czebej. - Ciii... - szepnął Dydyński. - Ofiara karczmarza? Nie, to niemożliwe. Chociaż...? Czebej ponownie przycisnął ucho do drzwi. - On, panie na pewno poszedł spać. Słyszałem, jak wracał do kuchni. A teraz... ktoś uchylił bramę... Ktoś wyszedł z karczmy. - Na pewno? Ale kto? Karczmarz? - dopytywał się Dydyński. - Może? - Czebej odskoczył od drzwi. Podszedł do okna i rozwarł okiennice. Wiatr z deszczem od razu wpadł do izby. Płomień świecy zachybotał i zgasł. Szum deszczu nasilił się. Na zewnątrz szalała ulewa. - Czebej! - wyszeptał Dydyński. - Idź za nim. W karczmie jest dwóch ludzi. Ten kat i Jasiek. Zobacz, kto to. Ja postaram się dostać do piwnicy. Musimy przekonać się, co tu się dzieje. Ruszaj! Drzwi do spiżarni były zamknięte. Dydyński przez chwilę usiłował wyrwać zamek z drewna, był jednak tak mocno przymocowany, iż wysiłki te spełzły na niczym. Nie miał innej drogi niż spróbować odszukać klucz. Ale gdzie mógł być? Zapewne u pasa gospodarza. Co zaś znaczyło, że należało najpierw wydobyć go od tego kata. Ostrożnie ruszył do kuchni. Zamarł, gdy usłyszał dobiegające stamtąd ponure chrapanie. Karczmarz spał. Dydyński ostrożnie pchnął drzwi. Na szczęście nie były zamknięte. Zaskrzypiały przeraźliwie. - Mmm... Ciągnij sznury, Jasiek! - wymruczał przez sen karczmarz. - Mocniej, łam te kości... Ostrożnie rozejrzał się dokoła. Kuchnia była ciemna, jedynie blask czerwonych węgli na palenisku rozpraszał mrok. Ściany po-mieszczenia obwieszono tasakami, nożami i pękami ziół. Przemiła kolekcja. Dydyński zaczai zastanawiać się, jaki użytek zrobiłby z nich karczmarz, gdyby się teraz obudził. Szynkarz spał na ławie, okryty niedźwiedzią skórą. Na jego abym, nabitym mięśniami ramieniu młody szlachcic spostrzegł katowskie znamię - wytatuowane koło i szubienicę. Dydyński rozejrzał się za kółkiem z kluczami, które spostrzegł wcześniej u pasa kata. Tak... Było, zawieszone na haku, na ścianie, ale drogę do niego, drogę pomiędzy piecem a ścianą karczmy zagradzała ława ze śpiącym katem. Dydyński przez chwilę namyślał się co robić. Przekroczenie ławy nie wchodziło w rachubę. Karczmarz był tak gruby, że Dydyński niechybnie zatrzymałby się z rozkraczonymi nogami na je-go ogromnym żywocie, niby ladacznica na brzuchu swego gacha. Jak zatem miał dosięgnąć kluczy? Przeskoczyć nad nim? To równie niechybnie obudziłoby karczmarza. Dydyński opadł na kolana. Na szczęście mógł przejść pod ławą. Ostrożnie podpełzł do śpiącego. Gdy przełaził pod karczmarzem, wyobraził sobie nagle, co stałoby się, gdyby nagle ława pękła. No cóż, to byłoby znacznie lepsze od katowskiej prasy. - Wyyciągaj ścięęęgnnna... - wymruczał śpiący. Dydyński zamarł na chwilę. Przytrzymując szablę tak, aby nie zadzwoniła, przełazi pod ławą. Jednym susem dopadł ściany... porwał klucze i... ...kat przekręcił się na drugi bok. Dydyński omal nie krzyknął. Ale karczmarz nie zbudził się. Dalej spał. Młody szlachcic przełazi pośpiesznie na drugą stronę ławy, a potem ostrożnie wycofał się do ciemnego korytarza. Serce biło mu mocno. Czebej skoczył pod ścianę. Ostrożnie przysunął się do głównych drzwi oberży. Pomimo padającego dżdżu widział niewyraźne zarysy drzew wokół zajazdu. Ktoś szedł w stronę lasu - zgarbiona, słabo widoczna postać. Na jej ramionach spoczywało coś ciężkiego. Chyba worek... Ostrożnie ruszył za nieznajomym. Tamten... to był chyba Jasiek. A zatem kat został w środku. Czebej odetchnął z ulgą. Ostrożnie wszedł miedzy drzewa. Teraz nawet nie musiał kluczyć. Ścieżka, którą szedł tamten, wiodła prosto jak strzelił. Ale w lesie było tak ciemno, że nie widział nic nawet na krok przed sobą. Deszcz i ściekająca z drzew woda przemoczyły go doszczętnie. Już po kilku krokach koszula poczęła kleić się do ciała. Długo trwała ta wędrówka. Nie widział już prawie nic. Miał nadzieję, że Jasiek nie zboczył ze ścieżki albo celowo nie wciągał go coraz bardziej w las. Niespodziewanie Lipek wyszedł na niewielką polanę. Spoza splątanych konarów drzew przedostawało się tutaj nieco więcej światła. W jego blasku spostrzegł, że na drugim końcu pustej przestrzeni ktoś stał. Ponura, wysoka postać, okryta ciemnym płaszczem... Czebej dobył szabli. Ostrożnie począł podchodzić bliżej. Wiatr zatargał gałęziami drzew, postać poruszyła się nieco. Czekała na niego. To nie był Jasiek... Ktoś obcy. Ale kto?! Czebej podszedł bliżej. Wolno, spokojnie. Nieznajomy poruszył się, chyba wyciągnął ręce, chcąc go pochwycić. A wtedy Lipek skoczył i ciął szablą na odlew. Chybił, bo ostrze nie napotkało na opór. Za to coś z wielką siłą ukłuło go w czoło, przejechało po wygolonym łbie, pozostawiając wilgoć. To mogło być tylko ostrze szabli albo pałasza... Czebej uskoczył w bok, padł i przeturlał się pod najbliższe z drzew. Nieznajomy jednak pozostał tam, gdzie stał. Lipek poczuł, jak ciężkie, grube krople wilgoci poczynają spływać mu po twarzy. To musiała być krew... Ostrożnie dotknął dłonią czoła i zdębiał. Nie był ranny. W ogóle nic mu się nie stało. Powoli wstał, ubłocony, a potem podszedł do tajemniczej postaci i pchnął szablą. Przeszła na wylot, napotykając tylko słaby opór. Wyciągnął przed siebie dłoń i poczuł kłujące, ostre igiełki. Dopiero teraz zrozumiał, kto był jego przeciwnikiem, i że o mało co nie rozsiekał jałowca... - Bismillach - wyszeptał. Zdenerwowany ruszył dalej ścieżką. Niebawem drzewa rozstąpiły się znowu. Na tej pustej przestrzeni także było nieco więcej światła niż w lesie. W słabym blasku rozpoznał polanę, na której odkryli dół z potrzaskanymi kośćmi. Ostrożnie pochylił się nad nim i spostrzegł, że na krawędzi nasypu leżały nowe, pokryte krwią piszczele... Nikt inny, tylko Jasiek wrzucił je do dołu. Rozejrzał się dokoła. Nigdzie nie dostrzegł niemego sługi, Odwrócił się więc i szybkim krokiem ruszył w stronę karczmy. Dydyński ostrożnie otworzył drzwi. Klucz zgrzytnął w zamku. Pan Jacek obejrzał się niespokojnie za siebie, lecz z kuchni nadal dolatywało spokojne chrapanie karczmarza. Powoli pchnął odrzwia, Przyświecił sobie pochodnią, gdy wchodził do spiżarni. Była mała, długa, o niskim pułapie. Na ścianach wisiały wielkie połcie mięsa i słoniny. Ślad krwi, którego tropem szedł, skręcał w prawo. Tuż obok drzwi Dydyński dostrzegł wielki dębowy pieniek i wbity weń zakrwawiony topór. Młody szlachcic podszedł powoli do ściany. Krwawy trop kończył się u niewielkiej klapy w podłodze. Gdy Dydyński pochylił się nad nią, usłyszał znowu przejmujące, ale ciche zawodzenie - jęk, jaki mógł wydobyć się tylko z ust człowieka poddanego największej, najsroższej męczarni. Jacek nie wiedział, co znajdzie na dole. Ciała zabitych? Poćwiartowane ludzkie zwłoki? Jednego był pewien - któraś z ofiar straszliwego karczmarza żyła jeszcze. Mu-siał jej pomóc. Dydyński nie sądził rzecz jasna, że za tajemniczą klapą znajdzie uwięzioną pannę, a zwłaszcza dziewicę, bowiem tych ostatnich nie bywało już wiele w Rzeczypospolitej, czuł jednak, że musi tam wejść. Gdy ostrożnie dźwignął ciężkie wieko, dostrzegł schody prowadzące w dół. Ostrożnie począł po nich zstępować. Dotarł tak do niewielkich zaryglowanych drzwiczek... - Auuuu... Dauuuu... - ozwało się znowu. Serce Dydyńskiego zabiło głośno. Ostrożnie odsunął rygiel, a potem pchnął drzwi... Pomieszczenie, do którego wszedł, przypominało izbę tortur. Na ścianach wisiały pęki biczów, batów i nahajów. Na środku komnaty znajdowało się duże drewniane łoże, przy nim zaś śruby, dyby, pasy i prasy katowskie. Na honorowym miejscu spoczywały hiszpańskie buciki, które na pewno nie służyły do zdobienia pięknych nóżek dam. W kącie pomieszczenia spostrzegł klatkę ze szkieletem. Gdy wchodził, znienacka jęk urwał się. W szczelinę otwartych drzwi jednym krótkim susem buchnęła kocica... Dydyński rozejrzał się zaskoczony. Nie spodziewa! się nawet, że źródłem tajemniczych dźwięków może być zwierzę... Dostrzegł na podłodze ślady krwi wiodące w kąt. Poszedł tam... Wór oparty o ścianę, wypchany czymś miękkim, był zakrwawiony. Dydyńskiemu przemknęło przez myśl, że są tam głowy ludzkie, ale gdy rozwiązał sznurek, spostrzegł leżącego na samym wierzchu, martwego królika po katowsku, czyli bez głowy. - Co ty tu robisz panie?! - zabrzmiał głos przypominający grzmot dalekiego pioruna. Dydyński odwrócił się. W drzwiach do izby tortur stał kat i trzymał w ręku tasak. Pan Jacek nie wątpił już, że w gorszych tarapatach nie był od dawien dawna. - Jam myślał, że to złodziej! - warknął oberżysta. - A nigdym nie sądził, że szlachcic do cudzej komory może wejść i w cudzych rzeczach grzebać! I dlaczegoś mi, panie, moją kotkę Krócicę wypuścił?! Teraz z małymi mi wróci! Dydyński milczał. Cofnął się, oparł o łoże tortur, a potem szybkim, stanowczym ruchem dobył szabli. - Dawnom nie ścinał szlacheckiej głowy! - Panie, panie, gdzie jesteś! - rozbrzmiało na górze wołanie Czebeja. Dydyński odetchnął z ulgą. Na schodach zadudniły ciężkie kroki, a potem za plecami kata ukazał się Lipek trzymający w dłoniach pistolety. - No cóż, gospodarzu - mruknął Dydyński. - Chybaśmy się pomylili. Wybacz. Wypada nam teraz podziękować za gościnę. Długo stali nad odkrytym w lesie dołem. Deszcz już nie padał. Wyszło słońce, poranek jednak był mglisty i pełen wilgoci. Dydyński chmurnie spojrzał pod nogi. Zatrzymał dłużej wzrok na walających się w błocie kościach królików, zajęcy i bydła. Żadna z nich nie była kością człowieka. - Do diabła, Czebej. Jak mogliśmy się tak pomylić? Lipek nic nie odpowiedział. Dydyński zawrócił konia i ruszył dalej drogą. Miał nadzieję, że cała ta sprawa nie rozniesie się po okolicy i nie dotrze w Sanockie. W końcu mogło to wielce zaszkodzić jego reputacji. Jechał wolno, ale nawet nie zauważył, jak wyminął mały, zarośnięty trawą nagrobek, ukryty między gęstymi krzakami. Tylko Czebej dostrzegł kamienną tabliczkę na mogile. Ledwie udało mu się odczytać na wpół zatarty napis. Tomasz Wola... Tak, Czebejowi wydało się, że gdzieś już słyszał to imię i nazwisko. Wczesnym popołudniem kat zszedł znowu do swej ukochanej piwnicy. Miał nadzieję, że teraz nie będzie przeszkadzał mu żaden nieproszony gość. Rozsiadł się wygodnie przy katowskiej ławie, a potem z zakrwawionego wora, spod martwych królików wydobył to, co pozostało jeszcze z Chwościka. Nieszczęsny kupiec urodził się chyba pod złą gwiazdą, skoro ledwie dwa dni temu zawitał do jego karczmy. Oberżysta obejrzał dokładnie kości i wątrobę, a potem sięgnął po kindżał, dłuto i młotek. W środku kości było coś, co od ponad stu lat okazywało się najcenniejsze dla niego: szpik. Wrzucony do alchemicznego odwaru Czerwonej Tynktury nada-wał jej niebywałej mocy. A dla kata oznaczało to po prostu jeszcze więcej życia. Tak, oberżysta miał teraz naprawdę dużo pracy. * * * Pan de Coussy przetarł zamglone oczy. Miód wniknął głęboko w jego żyły. Bertran czuł ciepło w swoim wnętrzu, a ściany karcz-my wirowały mu przed oczyma. Spojrzał na swoich czterech towarzyszy, wlepił wzrok w Boruckiego, Dydyńskiego i Muraszkę... Zaraz przy stole siedział ktoś jeszcze, ktoś, kogo przyjścia Bertran nie zauważył. Teraz, w pijackim widzie, spojrzał na nieznajomego, rozpoznał wysokiego, ciemnowłosego szlachcica o twarzy zeszpe-conej blizną. Oblicze nowoprzybyłego było czerwone; nieznajomy miał wielki brzuch, nabiegłe krwią oczy. Już od razu wyglądał na wytrawnego miłośnika miodu, wina, piwa i gorzałki; jego żywot przywodził na myśl pękatą konew piwa. - Hę, hę, hę, oprzytomniał nasz pan de Coussy - zawołał tamten. - Zmógł w końcu waćpana lipiec. Nawet nie doczekałeś do końca tej historii pana Dydyńskiego. No, teraz napijmy się wegrzyna. Żydzie - zakrzyknął głośno, aż zatrzęsła się powała - przynieś wina, a zaraz. Ruszaj, psi synu! - Poznaj waćpan naszego miłego kompana - zaśmiał się z drugiej strony Muraszko. Oto pan Bertran de Coussy, a to imć pan Piotr Borejko, kasztelan zawichojski, największy pijanica w Rzeczypospolitej! - Miło mi poznać waszmości. No, a teraz pij do dna - zakrzyknął Borejko, gdy Żyd nalał im wina do cynowych kubków. -. Zdrowie wasze w gęby nasze! Bach! Bach - zakrzyknął jeszcze i od jednego razu wydudlił całą zawartość pucharu. - Oto moczygęba jakich mało! - zakrzyknął Borucki do Francuza. - Mości kawalerze, jak widzisz, nie ma tutaj miedzy nami żadnych zacnych ludzi, żadnych rycerzy bez skazy czy nabożnych hreczkosiejów, co jak wypiją za dużo, albo rozciągną dziewkę na sianie, przez tydzień leżą plackiem z konopnym powrozem na szyi. Jesteśmy tu sami warchołowie i pijanice. Przyjechałeś opisywać Rzeczpospolitą, to posłuchasz naszych opowieści. Opowieści godnych starego pijanicy. A teraz pijmyż w Imię Boże! - Tak jest! Do dna! - zakomenderował Muraszko. Wypili kolejny toast. De Coussy nie liczył, który z rzędu. Był już nieźle pijany, ale nie wiedział co czynić. Z tyłu Kozacy Murasz-ki poczęli grać na czekanikach, tańcowali na deskach przytupując i waląc podkutymi butami w podłogę. - Nicuj, leju, bombę! - ryknął pan Borejko prosto w ucho Francuza. - Jak pijary przejdą, ty masz być na amen łykacz. De Coussy wytrzeszczył oczy. Wprawdzie znał nieco polskiej mowy, ale nawet wrodzony talent do języków nie pomógł mu w zrozumieniu tego, co powiedział Borejko. - Pij do dna, pijanico! - wykrzyknął z drugiego końca stołu Muraszko. - Co? Nie znasz mowy pijackiej? - Nie zna, pludrak - machnął ręką Borejko. - Polejcie jeszcze, panie Muraszko. Teraz, zdaje się, moja kolej. Niechże zatem pludrak posłucha, jaka będzie moja historia. De Coussy znowu nadstawił ucha. Choć miód i mocne wino uderzyło mu do głowy, wyraźnie słyszał wypowiedziane przez tamtego słowa. Opowieść czwarta Pan Niewiarowski Ostrze szabli zabłysło w promieniach zachodzącego słońca... Pan Dominik Wolski po raz ostatni przetarł klingę natłuszczoną szmatką. Spojrzał pod światło. Sztych broni był gładki i błyszczący. Czarna szabla... Pióro, młotek, smukły brzusiec, niżej wąsy, kabłąk i paluch. Rękojeść i oprawa czarno-złote. Wszystko lśniło, wiec schował z zadowoleniem broń do pochwy. Zerknął na swego kompana, niezbyt wysokiego, ciemnowłosego szlachcica o nierówno przyciętych wąsach. - Czas już ruszać, panie Niewiarowski - mruknął cicho. Kompan bez słowa wskoczył na swego karego wierzchowca. Szturchnął ostrogami boki konia. Wolski poszedł w jego ślady. Szybko chwycił się przedniego i tylnego łęku, podciągnął i nie korzystając ze strzemion, usadowił się w kulbace. Ruszył za Niewiarowskim. Gdy dogonił go, młody szlachcic ruszył skokiem. Zjechali ze wzgórza. Konie pędziły zakurzoną, spaloną słońcem drogą. Był już wieczór gorącego, wiosennego dnia. Z jarów i wąwozów od strony Dniestru nadciągał szary półmrok. Przemknęli obok znieruchomiałych w przedwieczornej ciszy, okrytych kwieciem sadów, zjechali z pagórka i zagłębili się w dolinę. Do karczmy było już blisko. Niebawem zobaczyli wyłaniający się spoza drzew słomiany dach zajazdu. Gospoda była duża, taka, jakie bywały zwykle w Małopolsce, z przejazdem pośrodku i niskim stanem z tyłu. Wolski cisnął nadbiegającemu pachołkowi grosza, ze-skoczył na ziemię. Obok Niewiarowski chwycił za rękojeść szabli, poluźnił broń w pochwie. Mieli nadzieję, że karczma będzie pusta. Jeśli nie - no cóż, wtedy musieli po prostu sprawić, aby opustoszała. W ostatnich czasach nie bywało z tym kłopotów. Gdy obaj szlachcice pchnęli drzwi, gdy stanęli na środku i popatrzyli dokoła, śmiech i gwar rozmów ucichły niemal natychmiast. Niewiarowski przyjrzał się spod zmrużonych powiek kilku szlachetkom, którzy pili piwo w jednym z kątów. Zrozumieli go bez zbędnych słów. Wstali nie kończąc nawet piwa i szybko ruszyli do drzwi. Tymczasem Wolski odwrócił się już ku środkowi izby. Tutaj także siedziało kilku gości. I tu też mogły zacząć się trudności. Przy zalanym piwem stole zasiadał stary szlachcic o spalonej słońcem twarzy i trzej jego towarzysze. Niewiarowski podszedł bliżej; zobaczył długie, sumiaste wąsy nieznajomego, kresę nad lewą brwią i czerwoną od pijaństwa gębę. Obok półgarncowego kufla z piwem, przy prawej ręce tamtego, leżał soboli kołpak ozdobiony trzęsieniem i - nie wiadomo dlaczego - jeszcze trzema czaplimi piórami, jakby nie dość było jednego. - A waść to co? - zaczął z pogardą Wolski. - Dymaj stąd i to zaraz! Nieznajomy podniósł wolno wzrok znad naczynia pełnego pienistego trunku. Spojrzał groźnie na Niewiarowskiego i Wolskiego. - Do mnie mówiłeś, chłystku? - spytał przez zaciśnięte zęby. - Do mnie, do jaśnie wielmożnego Jakuba Krzeszą?! Niewiarowski nawet nie patrzył na niego. Skupił swój wzrok na trzech kompanach tamtego... Choć nie wyglądali na ułomków, nie sięgali po szable. Siedzieli spokojnie, podczas gdy gruby szlachcic pienił się i złościł. - To jak, pójdziesz precz, kpie?! - zapytał szyderczo Wolski. - My tu takich kompanów do kielicha nie chcemy! Krzesz zerwał się z ławy, chwytając za szablę. Ale nim zdążył wydobyć ją z pochwy, Niewiarowski, czujny jak ryś, przyskoczył bliżej. Jego mocne niby stal ramię przytrzymało sięgającą po broń rękę warchoła. Młody szlachcic chwycił drugą dłonią podgolony łeb Krzeszą i wyrżnął z rozmachem jego głową w stół. Warchoł krzyknął, zawył z bólu, gdy z rozbitego nosa i warg pociekła krew; chciał jeszcze opierać się, ale Niewiarowski wykręcił jego lewe ramię w tył i wyciągnął szlachcica zza stołu, przewracając przy tym ławę. Potem pchnął ku drzwiom, dodawszy na pożegnanie przyjacielskiego kopniaka w zadek. Krzesz poleciał ku drzwiom niczym kula wystrzelona z arkebuza. Uderzył w drewniane deski łbem i zniknął w sieni. Niewiarowski odwrócił się ku kompanom pana Krzeszą. Wyciągnęli szable, wyskoczyli zza stołu, ale nie ważyli się nawet zaatakować. Stali niby ogłupiałe barany, niepewni tego, co się może zdarzyć. Wzrok Niewiarowskiego był pusty, przeraźliwie pusty i szyderczy... Wolski wskazał drzwi ruchem głowy. Pachołkowie spojrzeli nań niepewnie, a potem skoczyli ku wyjściu. Niewiarowski rozsiadł się na ławie. Wolski skinął na karczmarza, dotąd przezornie kryjącego się za szynkwasem. Stary Żyd Moszko Liptak, zwany też Judaszem za dopisywanie moczygębom kresek ponad miarę, przyskoczył szybko do swych wielmożnych gości. - Miodu! - wycedził Wolski. - A jak przyniesiesz niżej dwójniaka, to zadyndasz! Żyd skoczył do komory. Niewiarowski spojrzał za nim leniwie. Przeciągnął się zupełnie jak kot... - Boi się nas... Hajdawery ma prawie pełne. - Splunął z pogardą. - Dziwne, ale wzbudzamy tylko lęk... Tylko strach... Wszystko w nas umarło poza tym jednym... - Cóż tak się nad Żydem rozwodzisz, panie Niewiarowski? - Bo kiedyś - można by pomyśleć, że wymówił to słowo nieco głośniej - kiedyś bawiło mnie to wszystko. Ile to już lat przeszło, odkąd się poznaliśmy? Chyba ze dwanaście. - Będzie jeszcze i sto dwadzieścia. - Wszyscy się boją z nami zadrzeć. Pomyśleć sobie. Dwóch charakterników... - Krzesz próbował. - Bo pijany i nietutejszy... Ale też infamis. - Mało to się ostatnio zrobiło infamisów na Rusi Czerwonej. Wszyscy hultaje poginęli na Wołoszczyźnie, pod Sasowym Rogiem. Poszli z panem Potockim na Mołdawię i ot - tak skończyli. - Pan Dominik przesunął dłonią po gardle. Moszko przydreptał pośpiesznie. Znał już możliwości swych gości, więc niósł pękaty gąsior pełen złocistego trunku i dwa cynowe puchary. Nalał od razu do pełna. - Hultajów nigdy nie brakowało. Ja pod Jasłem spotkałem panów Dydyńskich. Polowali na jakiegoś Kamienieckiego. Wesoły młodzian... Syn wojewody podolskiego. Pomyśl waszmość, pan ojciec spławiał Dunajcem zboże do Gdańska i posłał z nim syna A syn wszystko sprzedał, jeno że z dukatami już nie wrócił _ mruknął Niewiarowski i podkręcił wąsa. Jego smukła, ale mocna ręka wysunęła się z rękawa dalej niż zwykle i przez chwilę widać było czarne znamię na przegubie. Przedstawiało wykrzywiony brzusiec i wetknięty weń pionowo miecz. - I teraz go szukają. Płomienie świec i pochodni zamigotały niespodziewanie, śląc po ścianach kawalkadę rozmazanych cieni. Płomienie pochodni zasyczały. Jedna zgasła, jak od przeciągu, choć w izbie nie czuć było nawet najsłabszego podmuchu wiatru. Wolski i Niewiarowski poruszyli się niespokojnie. Gdzieś w oddali, może w lasach Beskidu odezwało się stłumione wycie psa, a może wilka. Noc była księżycowa, ale do pełni daleko. Niewiarowski pierwszy wyczuł czyjąś obecność za plecami. Gorący oddech owionął mu kark. Poczuł dreszcz, opanował się z trudem. I tak jak zawsze jego serce znieruchomiało, gdy z tyłu rozległ się głośny, a zarazem przytłumiony, lekko ironiczny głos: - Czołem, waszmościowie. - Czołem, czołem. Rogaliński wyszedł z cienia za plecami obu szlachciców. Uśmiechnął się, ściągnął kołpak z łba, ukazując wysoki czub czarnych włosów; niepytany nalał nieco wina do kielicha, wychylił jednym haustem, wylizał ostatnie krople ostrym jak u żmii językiem... Spojrzał potem na Niewiarowskiego zielonkawymi oczyma. Szlachcic poczuł chłód, lecz zaraz zrobiło mu się gorąco. Pomyślał zaraz, że przecież Rogaliński musiał od razu domyślić się wszystkiego. Na pewno mógł czytać w szlacheckich łbach, niby w otwartej księdze. - Cóż tam u was słychać, mości panowie? - Nudno nam - odparł Wolski. - Pusto się tutaj ostatnio zrobiło. Wszyscy hultaje poszli na Wołoszczyznę. I teraz pilnują haremów u Tatarów. - Nie wszyscy. Wezwałem was tutaj, panowie bracia, bo jest dla was praca. Trzeba dać nauczkę jednemu jezuickiemu pachołkowi. Jest tu taki hołysz, co mu nie w smak pewna szlachcianka, nasza wierna służka, którą nęka pozwami. Trzeba nauczyć go rozumu. To księży sługa. Co dzień leży krzyżem w kościele. I imaginujcie sobie, waszzmościowie, co roku boso do Częstochowy chodzi. Waść to uczynisz sam - powiedział spoglądając na Niewiarowskiego - bo do tego wielkiej eksperiencji nie potrzeba. A waszmość, panie bracie - mruknął do pana Dominika - będziesz mi potrzebny gdzie indziej. Nic nie wie, przemknęło przez głowę Niewiarowskiemu. A może tylko nie daje poznać po sobie. Jest pewny, że i tak należę do niego na wieczność. - Gdzie mieszka ten dewot? - Za Lwowem, pod Dublanami. A zowie się Jerzy Nowo-dworski. - Dobry jest w szabli? - Do pięt ci, panie Niewiarowski, nie dorasta. Rozłożysz go bez trudu. Chyba się waść go nie boisz?! - Sam nie wiem - mruknął Niewiarowski unikając wzroku Rogalińskiego. - Markotny jesteś waszmość... No cóż, nie będę dłużej zaprzątał ci głowy. Spotkamy się za tydzień w Sanoku, tam gdzie zwykle, w karczmie u tego przechery, Żyda Natana. Rogaliński wstał. Skinął na Wolskiego. Imć Dominik spojrzał Niewiarowskiemu prosto w oczy, ale że szlachcic nic nie powie-dział, ruszył do drzwi. Niewiarowski został sam. Dopił resztę miodu z kielicha. Ciągle dręczył go niepokój i lęk. Co mogło się stać, jeśli Rogaliński domyśliłby się tego, że wątpił w sens swego istnienia? Że czuł się oszukany? Niewiarowski był potępiony, przeklęty za życia, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W końcu już wiele lat temu zaprzedał duszę diabłu. Wtedy wydawało mu się, że wstąpił na drogę do potęgi i sławy. Drwił wcześniej z małych, tchórzliwych łyków, niegodnych miana szlachty polskiej, co gdy przycisnęli na sianie dziewkę albo łyknęli za dużo piwa, przez tydzień leżeli krzyżem z konopnym sznurem na szyi. On pragnął czegoś większego. Pragnął potęgi, jakiej nie mogła dać mu żadna wiara, żaden Bóg poza samym czartem. Kiedyś czuł się wspaniale. Lecz teraz coś się w nim zmieniło, tutaj, w tej karczmie. Tak jakby jakaś najdalsza, skryta część duszy, którą zaprzedał, poczuła, że została oszukana. A przecież Rogaliński wypełniał co do joty postanowienia cyrografu. Niewiarowski mógł mieć- wszystko, co tylko zechciał, ot choćby dziewki, pieniądze. Miał już sławę wielkiego rębajły i znamienitego żołnierza. Wychodził cało z bitew, zajazdów i pojedynków, jakich pełno było zawsze na Rusi Czerwonej. Więc co powodowało, że to wszystko budziło w nim znużenie? Może fakt, który uświadomił sobie całkiem niedawno. Fakt, że budził lęk. Że bali się go wszyscy tak, jak choćby ten Żyd za kontuarem, jak owa szlachta - hołota, którą przepędził z gospody. Niewiarowski mógł sprawiać wrażenie wielkiego, demonicznego i strasznego, ale nigdy dotąd nie współczuł nikomu. Nigdy też ta sama wielkość i siła nie nużyła go tak bardzo jak teraz. Bo cóż z tego, że mógł bez przeszkód stawać do walki z każdym największym nawet rębąjłą, skoro czegoś brakowało mu w tym wszystkim. Ale czego? Sam prawdę mówiąc nie wiedział, jak to nazwać. Oczywiście, pomimo tego wszystkiego wcale nie pragnął się zmienić. Wcale nie pragnął nawrócić się na przesławną katolicką wiarę. Miał dość obłudnej pokory, modlitwy i żałowania za grzechy, które ciągle każdy z ludzi powtarzał od nowa. Czując się szlachcicem polskim żył tak, jak chyba powinien żyć i wcale nie zamierzał zdradzić samego siebie ze strachu przed karą Bożą. Wprost przeciwnie - miał nawet wrażenie, że skoro Bóg, jak powiadano w kościołach, rządził niebem tak, jak król prześwietną Rzecząpospolitą, musiał szanować poczucie honoru bardziej niż obłudę i nawracanie się ze strachu przed śmiercią. Wstał, aby uwolnić się od rozmyślań. Podszedł do kontuaru. Żyd pochylał się nad beczką z kapustą. - Parchu! Powiedział to zupełnie spokojnie, lecz karczmarz zadrżał, wypuścił z rąk drewnianą łyżkę, przyskoczył do Niewiarowskiego, a szlachcic dostrzegł w jego oczach przerażenie. - Masz - rzekł ciskając mu dukata. Żyd skulił się w podziękowaniu, ale nic nie powiedział. Niewiarowski wiedział, że po jego wyjściu z pewnością długo nie będzie mógł pozbyć się niepokoju. Już następnego dnia wieczorem był we Lwowie. Jeszcze zanim wjechał do miasta, musiał przebijać się przez różnokolorowy tłum wypełniający przedmieścia. Jak zwykle było tu tłoczno, gwarno, wesoło. W bramach stały ladacznice, otwarte kramy Ormian i Greków prezentowały swoje towary, a między nimi przechadzali się przybrani bogato mieszczanie, uwijali wszędobylscy Żydzi i Lipkowie. W miarę jak Niewiarowski przebijał się ku samemu miastu, tłum rzedniał. Jednak szlachcic nie wjechał do grodu. Już pod murami skręcił w wąską uliczkę i zatrzymał konia tuż przed starą, jakże znaną karczmą “U Matjasza”. Niewiarowski znał tę ruderę jeszcze z dawnych lat. Nie miała najlepszej sławy. Często wybuchały w niej bójki i zwady. Jednak nikt w całym Lwowie nie szynkowa! tak wybornego piwa i miodu jak stary Matjasz, który był przy tym dobrym kompanem pana Niewiarowskiego. Zjadł szybko mało wystawną wieczerzę, ot zwykłego pstrąga w węgierskim winie i bażanta nadziewanego jabłkami. Wziąwszy wielki gliniany kufel piwa, usadowił się w kącie sali. W tym mieście był już znany - wolał nie rzucać się w oczy, zwłaszcza że po przedmieściach krążyli często pachołkowie starościńscy, pilnie baczący na wszelkich podejrzanie wyglądających panów braci. A Niewiarowski wiedział dobrze, że jego podgolony łeb i ozdobiona bliznami po licznych zwadach gęba są aż zanadto dobrze znane wielu jurydycznym. Jeden z nich nawet - niezwykle ciężki dla wszelakich hultajów Jan Krasicki z Krasiczyna - zawziął się kiedyś na niego, a Niewiarowski ledwie wymknął się pogoni. W miarę jak upijał miód z kielicha, głowa ciążyła mu coraz bardziej. Żałował, że w tej chwili nie było przy nim imć Dominika. Bez niego czuł się osamotniony. Znowu wyruszał w pojedynkę na poszukiwanie sławy... A gdy sięgał wspomnieniami w przeszłość, uświadamiał sobie, że właściwie przez całe życie był sam. Sam i inny od wszystkich... Bezmyślnie utkwił oczy w plecach jakiegoś szlachetki, który o kilka stołów dalej pił z kilkoma panami braćmi. Doczekał chwili, gdy tamten poruszył się niespokojnie, a potem rozejrzał dokoła, dziwnie zalękniony. Wesołość opuściła go od razu. Niewiarowski uśmiechnął się złośliwie. Wiedział, że zepsuł nieznajomemu zabawę, że tamten jeszcze przez kilka najbliższych chwil będzie czuł na swoich plecach ogniste, palące spojrzenie potępieńca... Jan wzdrygnął się nerwowo. Dlaczego był aż tak zjadliwy? Co zawinił mu ten zwykły, zaściankowy hreczkosiej? Drzwi otwarły się nagle. Na progu stanęła wysoka postać w kołpaku z czaplim piórem. Niewiarowski nie był ciekaw, kto przybył, spojrzał w twarz nieznajomego dopiero wtedy, gdy ten skierował się w jego stronę. Przez drzwi wpadło jeszcze kilku uzbrojonych pachołków. Szybko rozbiegli się po karczmie. Potem obrócili w stronę Niewiarowskiego. Szlachcic położył dłoń na rękojeści szabli. Spojrzą! na oblicze pana brata, który szedł właśnie ku niemu, pobrzękując ostrogami, z rękoma zatkniętymi za lity, turecki pas. - Czołem, panie Niewiarowski! Zapadła cisza. - Cóż to, nie poznajesz mnie? Niewiarowski spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, jak gdyby spodziewał się, że obok stołu znajduje się ktoś jeszcze; ktoś, kogo wołali tym samym nazwiskiem. - No cóż, nie miałem przyjemności - rzekł siląc się na zimny uśmiech. - Ale łacno możemy to naprawić. Siadaj waść ze mną... - Wasza Mość chyba drwisz sobie? Jak to, nie poznajesz mnie? Jam jest staroście Seweryn Ledóchowski, którego młodszego brata spotkałeś trzy niedziele temu w Lublinie! - W Lublinie, powiadasz waćpan? Ach, racja. Do diabła, jakiż ten świat mały. A jakże to zdrowie szacownego braciszka, że wolno spytać? Nie pogorszyło się aby? - Nieszczególnie - rzekł Ledóchowski. - Od trzech niedziel leży jakoby trup. Już księża o duszę jego starania czynią. - Nie może to być. Taki chorowity?! - Zwłaszcza po tym jak go waszmość w łeb ciąłeś. - Przecie żem go nie zabił. Pomiarkowałem w cięciu. - To i ja w tej sprawie. Ja takoż pomiarkuję. Stawaj waść! - Co? Już? Tutaj? - skrzywił się Niewiarowski. No tak, wszystko sobie przypomniał. Jakieś trzy niedziele temu posiekt w karczmie niejakiego Pawła Ledóchowskiego, gdy ten oskarżył go, że strzelał do niego z zasadzki na rynku w Przemyślu. Co ma się rozumieć nie było prawdą. Ale tamten był wówczas pijany, więc Niewiarowski pofolgował w pojedynku młokosowi. - Na pewno waszmość pan tego chcesz? - Na pewno. I zważ, że nie chcę cię, panie Niewiarowski, schwytać jak psa i zawlec do starosty. Chcę ci dać pole po szlachecku, z szablą w ręku; jeden na jednego. Niewiarowski wstał wolno. Zmierzył bacznym spojrzeniem postać tamtego, spojrzał prosto w oczy. Ledóchowski zbladł, położył dłoń na rękojeści szabli. Obejrzał się na swoich ludzi. Niewiarowski policzył ich szybko. Przeszło dwunastu pachołków. Wielu. Zbyt wielu... - To gdzie staniemy? Nie chcę narobić rwetesu. - Za karczmą. - Prowadź! Ledóchowski posłusznie ruszył do drzwi. Wyszli na dwór. Noc przejęła ich chłodem i ciemnością. Na podmiejskiej uliczce nie było ani żywej duszy. W wąskim przesmyku pomiędzy ścianami domostw Niewiarowski dostrzegł rozgwieżdżone niebo. Noc była chłodna, rześka. Głupio byłoby teraz umrzeć, pomyślał, bardzo głupio. Szybko przeszli na tyły karczmy. Znajdował się tu mały placyk, prawie cały zastawiony wozami i kupieckimi furgonami. Czuć było stęchłą woń zepsutej kapusty, błota i zgnilizny. - Osiodłajcie mi konia - powiedział Niewiarowski do Ledóchowskiego. - Chcesz uciekać? - zapytał szlachcic. Jego ludzie otoczyli Jana ze wszystkich stron. Zapalono dwie pochodnie i w ich blasku Niewiarowski ujrzał bladą twarz tamtego. - Jeśli w naszą zwadę wmiesza się starosta, to może w tym koniu będzie moja nadzieja. - Rozumiem. - Nic waszmość nie rozumiesz. Poniechaj mnie, proszę. - Stawaj! Ledóchowski podwinął i zatknął za pas poły żupana. Odpiął szablę, wyciągnął z pochwy karabelę. Potem przyjrzał się uważnie szabli Niewiarowskiego. - Na karabelę stań ze mną - powiedział. - Co, tylko tym swoim katowskim żelastwem umiesz władać? - Jak waść chcesz - mruknął cicho Jan, po czym oddał broń jednemu z hajduków. Wnet wetknięto mu w dłoń lekką, wygiętą na końcu rękojeść karabeli. Niewiarowski ujął broń mocno, sprawdził, jak jest wyważona. Karabelę trzymało się zupełnie inaczej niż jego ulubioną czarną szablę. Nie miała, jak tamta, pierścienia na kciuk, potęgującego siłę uderzenia do ogromnych rozmiarów. Była lżejsza, bez szerokiego pióra na końcu. Rękojeść tej szabli ujmowało się w normalny sposób, lecz kciuk spoczywał płasko na brzegu głowicy, oparty o wygięty ku ostrzu jelec. Niewiarowski nie lubił karabel. Służyły przede wszystkim do pojedynków, w których można było wykazać się znamienitą sztuką szermierczą. Bez trudu wykonywało się nimi zwody, młynki, odbicia i odpowiedzi, lekkie, błyskawiczne cięcia i szybkie zastawy. Znaczyło to zatem, że nie służyły do zadawania śmierci. Niewiarowski spojrzał na Ledóchowskiego. Tamten nie był już tak pewny siebie jak w gospodzie. Szlachcic dojrzał pot spływający spod jego rysiego kołpaka. Zdjął nakrycie głowy, rzucił na ziemię. Nie zabiję go, zdecydował. Dosyć już ubiłem ludzi ostatnimi czasy. Po prostu nauczę, jak należy przegrywać... Ledóchowski przyciął pierwszy. Niewiarowski odbił - jakby od niechcenia. Staroście przyciął znowu, tamten odbił. Wszystko potoczyło się po kolei... Okrążali się wolno, wypróbowując siły. Ledóchowski nie lekceważył Niewiarowskiego. Uderzał ostrożnie, z namysłem, lecz zbyt obawiał się cięć przeciwnika. Jan wiedział to już po kilku chwilach. Jego wróg drżał, wyrzucał przed siebie konwulsyjnie rękę i przysiadał, gdy opadała nań świszcząca klinga karabeli... Walczyli w milczeniu przerywanym przez ciężkie oddechy. Ledóchowski spróbował zwodu - przyciął cięciem na odlew, a nim Niewiarowski zdołał złożyć się do zastawy, zatoczył krótki łuk rękojeścią i chlasnął go od dołu, z podlewu. Szlachcic uskoczył, przyjął uderzenie na zastawę tuż pod samym jelcem. Wyprowadził krótkie pchnięcie, potem zasłonił się przed cięciem w kiść, sam ciął wlew, z góry. Uniknął kontrataku lekkim zwodem - zszedł z lini ciosu. Ledóchowski poczynał się męczyć. Jan poznawał to po świszczącym, spazmatycznym oddechu starościca. Sam Niewiarowski zaś czuł, że ledwie rozgrzał się walką. Przeciwnik począł się potykać, oddychać coraz bardziej chrapliwie. Jan postanowił kończyć. Jego cięcia stały się szybkie jak błyskawice. Patrzący na pojedynek widzieli tylko błyskającą w świetle pochodni klingę karabeli, gdy raz za razem opadała, otaczając Ledóchowskiego coraz ciaśniejszym kręgiem. A potem Niewiarowski odbił szablę przeciwnika z taką siłą, że prawie wykręcił mu dłoń i przyciął wlew - prosto w głowę tamtego. Ledóchowski nie zdążył się zasłonić, nie miał żadnych szans... Jan chciał tylko chlasnąć go w łeb; no, może obciąć ucho, rozpłatać nos. Wstrzymał ramię przed ciosem... To znaczy chciał wstrzymać. A naprawdę uderzył w głowę tamtego z taką siłą, że szabla zgrzytnęła, przecinając kości czaszki. Trysnęła krew... Ledóchowski jęknął tylko, a może nawet krzyknął krótko, a potem zwalił się twarzą prosto w błoto. Ktoś z pachołków podstarościego zawrzasnął coś niezrozumiale. Kilku rzuciło się swojemu panu na ratunek. Któryś ze sług porwał za szablę i runął w stronę Niewiarowskiego, lecz jakiś stary, wąsaty hajduk chwycił tamtego za żupan pod szyją, potrząsnął, a potem odtrącił. - Pan powiedział, ostawić tego człeka, jakby co! - Co z nim? - Niewiarowski stał z zakrwawioną szablą, dysząc ciężko. Ogarnął go zawrót głowy, osłabienie, poczuł że zaczyna lecieć gdzieś w dół i w dół - w jakąś otchłań, w studnię bez dna... Patrzył w milczeniu na znieruchomiałe ciało Ledóchowskiego i modlił się, aby to, co przeczuwał, nie okazało się prawdą... - Nie dycha! - wrzasnął ktoś rozpaczliwie. - Nie żyje! - Podnieście go... Podnieście!!! - Dawać go, wołać cyrulika! Szybko! Stary, wąsaty pachołek przecisnął się przez krąg rozgorączkowanych twarzy. Gdy podniesiono Ledóchowskiego, uniósł jego zakrwawioną głowę, przyłożył palce do szyi, starając się odszukać puls. Zamarł, a potem odwrócił się do Niewiarowskiego. - Wasza Mość go usiekłeś!!! Niewiarowski milczał. Oto po raz kolejny w ciągu tego tygodnia zabił człowieka. Mniejsza zresztą o to, że zabił. Kiedy chciał, mógł robić to bardzo często. Ale teraz, teraz stało się coś innego. On naprawdę nie zamierzał usiec Ledóchowskiego. Naprawdę wstrzymał rękę przed ciosem... Lecz mimo to zabił, nie wiedząc dlaczego... Stary hajduk wstał. Szedł prosto na Niewiarowskiego, ostrożnie, z wahaniem. Jan spojrzał mu w oczy i wykrzywił twarz w ironicznym uśmiechu. Wiedział, że w słabym blasku pochodni jego oczy błyszczą czerwonawą poświatą, więc nie zdziwił się, gdy tamten przeżegnał się wolno. - Bierz konia i jedź - powiedział cicho sługa. - I bądź przeklęty. Ktoś przyprowadził okulbaczonego rumaka i włożył w ręce Niewiarowskiemu wodze. Ktoś inny podał mu pas z szablą. Szlachcic przypasał go, nie spuszczając wzroku ze starego. Potem wskoczył na siodło i oddalił się w ciemność nocy. Był już kilka ulic dalej, gdy poczuł dziwny chłód w lewym boku. Gdy pomacał tam ręką, wyczuł wilgoć, lepką, ciepłą maź, która przesączała się przez przecięty żupan. Krew... Krwawił już od dawna, ale nie pamiętał, kiedy mógł zostać ranny. Zapewne w pojedynku Ledóchowski ciął go w biodro. Niewiarowski wstrzymał konia. Niezdarnie zsunął się na ziemię. Ogarnął go zawrót głowy. Z trudnością utrzymał równowagę, przytrzymał się łęku kulbaki. Czuł, że cała nogawka hajdawerów przesiąkła mu wilgocią. Krew spływała aż do buta. Stracił jej dużo, zbyt dużo. Gdyby chociaż poczuł ból - to zaalarmowałoby go, że stało się coś niepokojącego. Lecz nawet bólu nie mógł już odczuwać. Nie mógł czuć nic... Zatoczył się, omal nie upadł, gdy ruszył w stronę najbliższej bramy. Przedmieścia zabudowane były stłoczonymi, drewnianymi domkami. Spodziewał się, że w którymś z nich otrzymać może pomoc... Potrzebował jej natychmiast. Czuł, że słabnie... Stanął naprzeciwko małej drewnianej furty. Uderzył kołatką w drzwi raz, drugi, trzeci. Usłyszał zbliżające się kroki. - Kogo tam diabli niosą?! - Otwórzcie... Ktoś uchylił małe okienko w drzwiach. Zobaczył twarz starej kobiety. Spojrzała na jego oblicze, na błyszczące w ciemności oczy. - Jezu Chryste! Sczezaj, maro! - zawrzasnęła i zatrzasnęła okienko, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Usłyszał szczęk zasuwanych rygli, szuranie czymś ciężkim, jak gdyby przystawiła do drzwi kufer lub ławę i wszystko ucichło. Szlachcic wydobył szablę. W desperacji chciał już wyrąbać sobie drogę, lecz nie miał siły, żeby to zrobić. Oderwał strzęp materiału z żupana, przyłożył do rany, ale to nie zatamowało krwawienia. Zatoczył się, ruszył dalej, ciągnąc za sobą konia. Zakołatał do następnych drzwi. Ktoś uchylił je, twarz Niewiarowskiego zalała struga światła. Usłyszał okrzyk - kobiety, a potem mężczyzny i ktoś zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Niewiarowski szedł dalej. Zakołatał w jakąś okiennicę, ale nikt mu nie otworzył... Był sam, sam na środku pustej uliczki. Spojrzał w górę; rozgwieżdżone niebo przejęło go chłodem i pustką... Wiedział, że jeszcze chwila, a zacznie umierać... Może nawet już zaczynał. Przyklęknął, walcząc z osłabieniem, wsparł się na szabli. Jęknął głośno, wypuścił wodze konia. Było z nim coraz gorzej. Cały świat dokoła począł ciemnieć, a jednocześnie wirował coraz szybciej i szybciej, coraz bardziej szaleńczo. Niewiarowski nie bał się śmierci. Było już mu wszystko jedno. Ale do końca życia chciał pozostać wierny swemu honorowi. I dlatego nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby zwrócić się w stronę Boga... Że mógłby prosić go o litość, zwłaszcza po tym, co uczynił. Dlatego nawet nie złożył rąk do modlitwy... Opadł twarzą w piasek i błoto i nawet nie czuł, że pochwyciły go czyjeś dłonie. Gdy rozwarł źrenice, zobaczył nad sobą biały, czysty, belkowany sufit. Wrócił! Wyszedł z ciemności pełnej nieopisanych koszmarów, chłodu i grozy. Otwarł zawarte nad nim wieko trumny, odepchnął klekocącą Śmierć, z którą jeszcze niedawno tam, po drugiej stronie grał w kości o życie. Obudził się i nie wierzył jeszcze w to, że żyje. Dziwna rzecz - przecież mógł umrzeć. A Bóg, choć przecież mógł wymierzyć mu sprawiedliwość, zemścić się za to, co kiedyś uczynił, wypuścił go z rąk. Znaczyło to, że jednak czart był od niego znacznie mocniejszy. Leżał na skromnym łożu w małym pokoiku. Zobaczył kilka sprzętów - stół, pęki zasuszonych kwiatów, niewielki kredens, stary, wypłowiały gobelin. Nie znajdował się we wnętrzu szlacheckiego dworu, raczej w zwykłym niebogatym, mieszczańskim domostwie. Niewiarowski wolno przesunął rękę, tak, aby dotknąć biodra. Jego dłoń napotkała grube zwoje bandaża. A więc opatrzono go, przyjęto po chrześcijańsku w jednym z domów, do których drzwi uparcie kołatał. Niewiarowski uśmiechnął się boleśnie. Nie dane mu jeszcze było umrzeć. Obok łóżka siedział jakiś mężczyzna. Był bardzo młody, jego ogorzała od słońca twarz budziła zaufanie. Jasne włosy opadały aż na ramiona. - Obudziłeś się wasza mość! - zawołał, gdy dostrzegł, że Niewiarowski podźwignął głowę. - Znaczy się, wszystko będzie dobrze. - Gdzie jestem? - No, jak to gdzie, panie. U mnie, u Jaśka Bończy. Na przedmieściu. Okrutnie ktoś waszą miłość w bok ciął. Na progu domu wasza mość leżał, w kałuży krwi. - Toś ty mnie wyciągnął? - Jako żywo. - Dobrze. Wynagrodzę cię sowicie, nie bój się. Złota mam dużo. Nie będziesz stratny. - Wasza miłość! - zakrzyknął zapalczywie młody. - Ja nie Żyd, co by za taką rzecz pieniędzy żądać. Ja waszą wielmożność po chrześcijańsku zratowałem, nie dla złota. Bo jakże to tak, rannego na progu domu ostawić? Nie Iza tak! W bitwach już bywałem i wiem co robić. - Znaczy się, Jaśko, swój honor masz - mruknął Niewiarowski. - Łyk jesteś, co? - Jam nie szlachcic - rzekł wolno Jaśko. - Alem dobosz Jego Królewskiej Mości. W rocie nadwornej pana Szarki służę. W hajdukach. - Widzę, żeś obyty ze służbą. Na wojnie bywałeś? - Pod królewiczem Władysławem skurwysynów moskiewskich biliśmy. A potem byłem pod księciem Radziwiłłem w Inflantach. - Dobrze... Długo już tu jestem? - Niewiarowski podźwignął się z trudem i usiadł. - Znalazłem waszą miłość wczorajszego wieczora. Po prawdzie to szybko, panie, oprzytomniałeś, ale i tak jeszcze niedawno leżałeś bezwładny jak kłoda. Aż dziw, że tyle w waszej mości życia zostało. Zaraz po doktora poślę... - O, co to, to nie! - zaoponował Niewiarowski. - Jutro wieczorem będę już prawie zdrów. Bylebym tylko poleżał. - Nie może to być! Wasza miłość, ja bym medyka wezwał. W waszej mości żywot może być popsowany. Tak szybko wstać się po tym cięciu nie da. Znam tu jednego uczonego Niemca... Jak tylko na gówno spojrzy, zaraz wie, co w człeku złego siedzi. Zapisze waści lewatywę, krwie puszczać każe i wnet wasza miłość ozdrowieje. - Znam ja te pludrackie driakwie i tynktury - mruknął cicho Niewiarowski. - Wszystko to prędzej życia pozbawi niż choroby. Lepiej weź dwa patrony z prochem, rozrób je w miarce gorzałki i daj pić. Stary to kozacki sposób na gorączkę. - A może babę wezwać? - zapytał Jaśko. - Jest tu jedna stara czarownica, co zioła znamienite warzy. - Od ziół to tylko szybko członek wstydliwy odpadnie. A wiadomo, że każda wiedźma czeka tylko, aby go mężczyzny pozbawić. Wierz mi, nie raz bywałem w gorszych opałach. Drzwi otwarły się. Do komnaty weszła cicho młoda czarnowłosa kobieta. Właściwie... Właściwie nie było w niej nic nadzwyczajnego. Miała wąską kibić, ciemnych włosów nie wiązała w warkocz ani nie przesłaniała czepcem, jak było to w zwyczaju u mieszczańskich żon i córek. Wystarczyło, aby Niewiarowski spojrzał jej prosto w oczy, a zatrzymał wzrok na dłużej. Ciemne źrenice nieznajomej przykuwały jak magnes. Patrzył na nią uważnie, a kobieta zamarła, spojrzała nań smutnym, ale zaciekawionym spojrzeniem. Niewiarowski wiedział, jak należy patrzeć na niewiasty. Poznał dobrze, co drzemie w duszy każdej z nich. Rogaliński zdołał nauczyć go niejednego. Zatem teraz skłonił głowę w bok, lekki uśmiech wykrzywił jego wargi. Nieznajoma zadrżała, wstrząsnęła głową, a potem jakby zmieszana podeszła bliżej. Jaśko zerwał się szybko, spojrzał na nieznajomą. - Poznaj, panie, to moja małżonka Anna. - Witam waćpana - powiedziała miękkim głosem, skłoniła się przed Niewiarowskim, a potem podała mu dłoń do ucałowania. Wciąż nie spuszczała wzroku ze szlachcica. - Rada jestem, że waść już ozdrawiałeś... Okrutnie cię cięto. - To drobiazg. Bywałem w gorszych tarapatach. Dzięki ci za opiekę, mościa panno. - Podziękujesz, jeśli nic ci nie będzie, panie. - Pochyliła się nad nim, odsunęła brzeg pierzyny, sprawdziła bandaż na biodrze, a wówczas Niewiarowski poczuł zapach jej ciała... Nikt normalny na jego miejscu nie odczułby nic, ale zmysły pana Jana od lat były już tak wyostrzone, że w zasadzie mógłby żyć i chodzić z zamkniętymi oczyma. W woni - ledwie uchwytnej, ale pobudzającej męskie zmysły - było coś znajomego. Ma się rozumieć, bynajmniej nie zapach siarki, jak mógłby pomyśleć jakiś pobożny dewot. Ale ten zapach coś mu przypominał. Spojrzał znowu w jej czarne, tajemnicze oczy. Był pewien, że go pragnie. Niewiarowski wiedział doskonale, jak wywrzeć dobre wrażnie na niewiastach, wiedział, czego chcą najbardziej i wykorzystywał to bez najmniejszych oporów. Spodziewał się, że tak samo będzie i tym razem. - Anno, przynieś jadło! - powiedział tymczasem Jaśko. - Gość zmęczony, a ty się mizdrzysz! - Już idę - powiedziała cicho, obrzuciła raz jeszcze uważnym spojrzeniem Jana, a potem ruszyła do drzwi. Niewiarowski przymknął oczy, opadł na poduszkę. Potrzebował spokoju. Do zdrowia zaczai wracać wieczorem. Gdy się obudził, był znacznie silniejszy. Ustały bóle w boku, rana nie przejmowała go już chłodem. Mógł też poruszać normalnie rękoma. Znaczyło to, że mimo upływu krwi nic poważniejszego nie stało się jego organizmowi. Była już noc, gdy Jan wstał wolno z łoża. Czasami, uczyniwszy zbyt szybko krok, odczuwał jednak nieprzyjemne mrowienie w lewym boku. Mimo wszystko musiał minąć jeszcze jakiś czas, nim rana zabliźni się do końca. Wyszedł ostrożnie z pokoju, zatrzymał się na korytarzu i przez dłuższy czas wsłuchiwał się w oddechy śpiących. Cały dom pogrążony był we śnie. Spał na pewno sam Jaśko, u jego boku zapewne Anna, spał i Michałko, mały sługa z kuchni, którego zdążył już poznać i polubić. Niewiarowski nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, a potem ostrożnie odszukał schody i począł schodzić w dół. W domu było duszno i gorąco, a on chciał choć przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem, poczuć wiatr we włosach, zobaczyć nad sobą gwiaździste niebo. Z przyzwyczajenia chciał też obejrzeć swego konia, dopilnować, czy został oporządzony jak należy. Sień na dole była mała i ciasna, pachniało w niej kiszoną kapustą. Z boku, przy drzwiach stało kilka niedużych beczek. Jan odnalazł drzwi; nie były na szczęście zaryglowane. Powoli pchnął je i wyszedł. Owionął go rześki chłód nocy. Odetchnął całą piersią. Nie czuł już bólu ani chłodu. Nie czuł zmęczenia. Z boku, po lewej stronie małego podwórka była stajnia. Niewiarowski wszedł do niej ostrożnie. Jego koń poruszył się, parsknął wyczuwszy swego pana. Szlachcic podszedł do niego, poklepał delikatnie po karku, przesunął ręką po grzbiecie zwierzęcia. Nagle Niewiarowski zamarł. Usłyszał chrzęst słomy za sobą. Dźwięk był tak słaby, że zwykły człowiek nawet nie zwróciłby nań uwagi. Ale wyczulone zmysły Niewiarowskiego od razu podpowiedziały mu wszystko. Ktoś był w stajni. Odwrócił się szybko, zwinnie jak kot. Jego ręka sięgnęła do lewego boku. Zaklął w myślach; nie wziął ze sobą szabli. Ostrożnie ruszył w stronę, skąd dobiegł szmer. Dojrzał sąsiek, wysoko ułożone siano, drabinę na górę. Wstąpił na pierwszy szczebel, potem na drugi i trzeci. Wszedł na górę... Czekała na niego. Gdy dostrzegła, że wchodzi, wstała. Jej białe giezło jaśniało w słabym świetle księżyca wpadającym przez niewielkie okienko z boku. Sprawiała wrażenie, że czeka nań już od wieków, od niepamiętnych czasów. Anna... Kim była ta kobieta, dlaczego, choć zobaczył ją wczoraj po raz pierwszy w życiu, poczuł, że jest mu bliska. Jaka nić ciemności mogła łączyć go z tą kobietą? - Jesteś - szepnęła, gdy stanął przed nią w powodzi księżycowego światła. - Jesteś wreszcie, mój panie. Tyle czekałam na ciebie, tyle razy cię wzywałam... Przyszedłeś w końcu... I już mnie nie zostawisz. Jednym ruchem rozpięła zapinkę na karku. Białe giezło zsunęło się z jej ciała. Została naga, zupełnie naga w świetle księżyca. Wyraźnie widział jej ciało, długie, smukłe nogi, szerokie biodra, wąską talię. Miała duże piersi o ciemnobrązowych sutkach... Jej ciało było białe, cudowne, zupełnie jak żywy jedwab. Niewiarowski sam nie wiedział, kiedy ją objął, przytulił. Przywarła do jego warg drapieżnie, niemal ukąsiła, wbiła się weń, objęła ramionami, wtuliła, a potem całowała mocno. Nawet nie wiedział, kiedy rozpięła mu guziki koszuli i zaczęła dotykać nagiego ciała. Była gorąca, czuł ciepło bijące od jej pleców, po których przesuwał dłonią, żar pośladków. Potem podniósł ją w ramionach, rzucił na siano. Krzyknęła cicho, zagryzła wargi, by nie krzyknąć z rozkoszy, gdy brał ją po raz pierwszy. A potem objęła go nogami, przywarła doń cała drżąca. Gdy oddawali się rozkoszy, całowała go, gryzła i drapała. Czuł, jak jej paznokcie rozorywują mu plecy, czuł, jak zęby zaciskają się na ramieniu. Była drapieżna jak kotka, ale tylko do pewnego czasu... Bo potem, gdy przeniknął ją pierwszy spazm rozkoszy, oddała się mu bez reszty, pozwoliła utonąć w sobie bez końca. Niewiarowski nie pamiętał, kiedy skończyli. Gdy minął bardzo długi czas, leżeli obok siebie wsłuchani we własne oddechy. Jan nie był bynajmniej zmęczony. Jednak bał się, że ktoś może przebudzić się w domu i zobaczyć ich. Nie oponował, gdy Anna podniosła się w końcu i cicho wymknęła ze stajni. W kilka chwil potem poszedł w jej ślady. Ostrożnie wśliznął się na górę. Na dworze wstawał świt. Na wschodniej stronie widnokręgu wolno przedzierała się przez mrok czerwonawa smuga świtu. Ciemność ustępowała miejsca szarości, powoli, niechętnie odsłaniała drzewa, krzewy i domy. Niewiarowski usłyszał cichy oddech Jaśka i uśmiechnął się do siebie smutno. Naprawdę był chyba wypalony i pusty do cna. Jak mógł uczynić coś takiego człowiekowi, który uratował mu życie, wyrwał z opresji. Lecz mimo wszystko nie czuł wyrzutów sumienia; zresztą - może po prostu go nie miał. Więc tylko wszedł do swej komnaty, odszukał karafkę z winem, nalał do srebrnego pucharu, wychylił jednym haustem. Potem wejrzał w wiszące na ścianie lustro. Zobaczył spokojne, przystojne, szlacheckie i oblicze, więc przymknął oczy i wykrzywił zęby w uśmiechu. Był szlachcicem z krwi i kości. Cóż znaczyły dlań uczucia i sentymenty chłopstwa i miejskich łyków... Wszak stał poza ich cuchnącym, chamskim tłumem... Odbicie Jana w lustrze skrzywiło się jeszcze bardziej i nagle, zda się, ryknęło głośno, rzuciło w tył głową, wysunęło z ust zakrzywione kły. Niewiarowski odskoczył od zwierciadła. Wszystko zawirowało dokoła. Cisnął w lustro pucharem z całej siły. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i wspaniałe weneckie zwierciadło pękło w jednej chwili na tysiące ostrych kawałków. Niewiarowskiemu zdawało się, że spadną nań jak rój kąśliwych os. Ale gdy tylko osypały się na ziemię, z poczerniałych ram buchnęły czerwone płomienie. Za lustrem nie było ściany... Jan poczuł się tak, jak gdyby nagle wejrzał w otchłań bez dna, zobaczył ósmy krąg piekieł, którym księża z ambon straszyli bogobojnych chłopków. Gorący wicher przemknął przez pokój. Jan ukrył twarz w dłoniach. W komnacie była cisza i spokój. Rozejrzał się... Nie, ten głos, te kły, te płomienie - to była chyba jego chora dusza. Tylko dusza. To wszystko było chyba tylko majakiem. Nie patrz zbyt często w lustro, bo zobaczysz diabła... zakołatało w jego głowie. Prawda, często powtarzali tak przesądni ludzie. Niewiarowski nie musiał przesiadywać przed zwierciadłem, aby ujrzeć czarta. Od kiedy tylko pamiętał, zawsze miał go w sobie. Ruszył do sąsiedniej komnaty, tam, gdzie było jego łoże. I przeszedł po okopconych, nadtopionych od ognia okruchach weneckiego zwierciadła. Jaśko wstał późno. Słońce zaglądało już w okna, jego promienie wpadały do pokoju przez szpary w okiennicach. Ostrożnie uniósł się, spojrzał na łoże, uśmiechnął na widok leżącej przy nim Anny. Chciało mu się pić, więc wstał, odszukał dzban z wodą. Dzień był gorący, słoneczny. Na strzechach domów ćwierkały wróble, słońce grzało, z ulicy dochodził gwar głosów. Jaśko ostrożnie ruszył do drzwi. Otworzył je, wyszedł do chłodnej sieni. Gdy wyjrzał na podwórze, zorientował się, że w drzwiach stajni stoi wielki kary koń pana Niewiarowskiego. To znaczy tego szlachcica, któremu udzielił gościny pod swoim dachem. Gdy tak stał i patrzył, jeszcze nie rozumiejąc co to znaczy, usłyszał cichy szmer. Odwrócił się. Niewiarowski stał przed nim gotowy do drogi. Był w swoim karmazynowo-czarnym żupanie, w delii i kołpaku. Przy szabli. Bończa spojrzał nań ze zdumieniem. Ruchy Jana były sprężyste i zdecydowane, z twarzy zniknęła bladość. Ten szlachcic bardzo szybko odzyskał pełnię sił... Zbyt szybko jak na normalnego człowieka. - Cóż to, wyjeżdżacie, panie? - Tak - mruknął zdecydowanym głosem. - Wyjeżdżam. - Ale wasza miłość srodze poraniony. - Jaśko spostrzegł, że szlachcic unika jego wzroku. A może aż tak gardził biednym mieszczaninem? - To nic. Dzięki za opiekę. A to - Niewiarowski wyjął pokaźną sakiewkę - dla ciebie. - Ja nie dla pieniędzy - mruknął Jaśko i nawet nie wyciągnął ręki. - Ja nic nie chcę i niech wasza miłość nie nalega. - Bierz! - Nie chcę. Obcy zamyślił się. A potem schował sakiewkę i zdjął z palca pierścień. - Weź to - mruknął. - Jeślibyś kiedyś czegoś potrzebował, to jest mój sygnet. Sygnet Jana Niewiarowskiego. Pójdź z nim do karczmy u starego Matjasza i pokaż. A Matjasz zaraz zawiadomi mnie. - Zaraz żonę obudzę. - Nie trzeba. - Obcy ruszył w stronę drzwi. - Bądź zdrów. - Wyjeżdżasz? Odwrócił głowę. Anna wyszła zza jego konia, potrząsnęła głową, gdy wyciągnął do niej rękę. Nie dała nawet podejść do siebie. - Odjeżdżasz - wyszeptała. - Zostawiasz mnie z nim. Zostawiasz samą. Znów wszystko będzie takie jak dawniej. - On cię miłuje.. - A ty myślisz, że ja jego. - Ja nic nie myślę. Patrzyła rozgoryczona i wściekła, jak odwiązuje konia i wyprowadza go na podwórze. Potem bez pomocy strzemion znalazł się w siodle. Widział, jak jej smukła dłoń zaciska się na krawędzi wrót. Niewiarowski zwrócił konia ku bramie. Ale nie zobaczył już. jak po twarzy Anny stoczyły się dwie lśniące łzy. Nie wyjechał ze Lwowa tego samego dnia, w którym pożegnał się z Anną. Znów wrócił do karczmy “U Matjasza”, siedział w kącie, pił piwo. Stary karczmarz nie zapytał go o nic. Wiedział dobrze, że jemu, pospolitemu łykowi, daleko do spraw szlachty, a zwłaszcza do interesów kogoś takiego jak Niewiarowski. Więc stawiał tylko kolejne kufle na stole, a szlachcic pił, pił i nie mógł skończyć. Ale nie mógł też się upić. Był na to za twardy. Jan Niewiarowski nie miał życia. Przeciekło mu przez palce jak galareta, jaka robiła się po latach z dobrego węgrzyna. Ale cuchnęło. Śmierdziało niby chamski gnój, w którym legiwali chłopi, przylgnęło do pana Jana niby błoto. Niewiarowski nie mógł już żyć, nie mógł cieszyć się tym wszystkim, co posiada. Ale przecież nie mógł umrzeć. Nie, nie bał się czekającej go otchłani. Jan czuł, że gdyby ze sobą skończył albo pozwolił skończyć ze sobą innym, na przykład przegrywając pojedynek czy zwadę, oznaczałoby to, że do końca wyzbyłby się własnej dumy i honoru. Wyzbyłby się tego, kim był, tych resztek uczuć, które kołatały gdzieś na dnie jego duszy. Ale co mu pozostało? Nawet nie potrafił być wdzięczny za dobroć. Nawet to mu odebrano. Po ósmym piwie wstał i wyszedł na ulicę. Zapadał zmierzch. Uliczka była już pustawa, gwar cichnął z wolna, w miarę jak na niebie ukazywał się blady sierp księżyca. Od niedalekiego meczetu dochodziło doń tęskne zawodzenie jakiegoś Lipka albo tatarskiego kupca wznoszącego modły do swego brodatego Allaha, który nie pozwalał pić wina. Niewiarowski wsparł się na czekanie, popatrzył na ludzi. Spojrzał w bok i zobaczył coś, co zmroziło mu serce. Jaśko spieszył do Anny. Szedł szybko ulicą, zamyślony, ze spuszczoną głową. Był zmęczony, ale nie tylko. Zastanawiał się, nad tym, co spotkało go w ostatnich dniach. W kręgu jego wspomnień, w jego myślach był ciągle tajemniczy nieznajomy. Widział go - posępnego, zamyślonego, na ogromnym karym koniu, z szablą w dłoni. Kim on mógł być, u licha? Wrócił do zdrowia po takiej ranie tak szybko, jak gdyby były w tym jakieś czartowskie sztuczki. I tak szybko wyjechał. Może zresztą nie powinien zaprzątać sobie tym głowy. Wszystko to były jakieś tajemne sprawki panów. Lepiej nie mieszać się do tego. Nie teraz, gdy jest z Anną, a ona potrzebuje go bardzo. Anna... Oblicze jego rozjaśniło się, gdy tylko przypomniał sobie jej postać. Miłował tę dziewczynę z całej swojej duszy, miłował dlatego, że była mu tak oddaną, tak pomocną, tak wierną. Gdy brał ją za żonę, była zwykłą ubogą sierotą, przygarniętą przez rodzinę jednego spod Wysokiego Zamku; popychadłem stworzonym do noszenia pomyj i szorowania garów, a także - rozkładania nóg przed mistrzem, gdy tylko tego zapragnął. Inna rzecz, że już wtedy dziwnie o niej powiadano, a zwłaszcza o ciemnych, tajemniczych oczach dziewczyny. Ale Jaśko nie wierzył wcale w to babskie gadanie o czarach. Był też całkowicie pewien, że Anna jest mu wierna i oddana. Nie mogła go zdradzić, bo... przecież go miłowała. Nagle, zza zakrętu, doleciał odgłos dwóch strzałów. Rozległ się stukot kopyt, dzikie wrzaski i poświstywanie. Kątem oka dostrzegł, że ludzie poczęli znikać w bramach. Podniósł głowę, gdy zobaczył przed sobą białego wierzchowca... Zza rogu wypadło szybko kilkunastu konnych. Chciał pójść w bok, ale nie zdążył. Wpadł prosto na dużą grupę jeźdźców. Nagle, zupełnie niespodziewanie, przejął go gwałtowny chłód. Szybko, sprawnie otoczyli go ze wszystkich stron. Zatrzymał się bezradnie na środku ulicy. Poczuł wokół siebie końskie oddechy, zobaczył szlacheckie żupany z pętlicami, delie, kołpaki. Spojrzał na oczy otaczających go ludzi - mętne od trunków, dziwnie puste, wpatrzone weń z pogardą. Najbliżej niego siedział na koniu wysoki, potężny szlachcic w karmazynowym żupanie i kołpaku ozdobionym trzęsieniem i trzema czaplimi piórami. Jaśko widział jego sumiaste, podkręcone wąsy, krzaczaste brwi i czerwonawą z pijaństwa twarz. Czoło i lewą brew tamtego przecinała ciemna smuga - blizna po źle zagojonym cięciu szablą. Za nim i z boku stała hałaśliwa gromada hultajstwa. Jakiś Kozak z wąsami założonymi na uszy. Opasły grubas o nalanej, paskudnej gębie poznaczonej bliznami. Chudy, ospowaty sztachetka z czekanem w ręku. Byty lisowczyk w lisiej czapie, nadworny Tatar czy Lipek, błyskający spod szyszaka zmrużonymi skośnymi oczyma. Kilku innych w spłowiałych żupanach, w wilczych kapuzach. Bończa poznał szlachcica siedzącego na białym arabie. To był Jakub Krzesz, znany banita i infamis, na którego nie od dziś zasadzali się starostowie grodowi... Jaśko poczuł chłód. Chciał wyrwać się z kręgu koni, cofnąć, ale jeden z tamtych naparł nań wierzchowcem, zatrzymał. Otoczyli go ze wszystkich stron... Serce dobosza zabiło mocno. Czuł całym ciałem, jak przeszywa go chłód, zimny jak oblicze śmierci. - Piwa, kto nam da piwa! - zacharczał brzuchacz, napierając z koniem na Jaśka. Ten zdjął z głowy czapkę, skłonił się lekko. - A tyś co za jeden? - zapytał Krzesz mrużąc oczy. Pochylił się w siodle, zachwiał, widocznie był już nieźle pijany. - Odpowiadaj panu! - huknął na Jaśka inny z hultajów, napierając nań z koniem od drugiej strony. - Gadaj, jak jaśnie wielmożny pan pyta. - Może go oćwiczyć!? - zaśmiał się grubas. - Albo batożkami popędzić. - Coś ty za drab jeden!? - wycharczał Krzesz. Jasiek nałożył na głowę czapkę. Skłonił się jeszcze raz, wystraszony. - Jam nie żaden drab - odparł z godnością - jeno dobosz Jego Królewskiej Mości. - A, dobosz, dobosz... - Krzesz pokiwał głową. Jaśko nie patrzył na niego, ale po ruchu ręki wyczuł, że tamten wyciągnął coś zza pasa. Coś długiego, lekko zakrzywionego... Coś, co przecięło ze świstem powietrze. Jaśko, zdezorientowany odwrócił się szybko... Błysk z ostrza szabli uderzył go w oczy, oślepił. Cały świat zatańczył mu nagle przed oczyma, zawirował jakoś tak gładko, płynnie. Jaśko zobaczył ulicę z dołu, zupełnie jak gdyby leżał na boku. Chciał otworzyć usta, aby krzyknąć, ale choć uczynił to, żaden dźwięk nie wydobył mu się z gardła. Chciał poruszyć rękoma - nie mógł, bo ich nie czuł. Wiedział tylko, że jest mu lekko, jakoś tak strasznie lekko, jak gdyby wcale nie miał ciała. choć przecież widział wszystko jak na dłoni. Czuł nawet bolesne ukłucia drobin piachu wbijających mu się w lewy policzek... Jaśko nie mógł wykonać najmniejszego ruchu, mógł tylko mrugać oczyma. Mrugać i mrugać, aż wszystko ogarnęła ciemność. Ktoś podjechał konno bliżej obciętej głowy Bończy. Pochylił się nad nią, chcąc ją podnieść, ale wskórał tylko tyle, że omal nie zleciał z kulbaki. Kompani powitali jego wysiłki salwą śmiechu. - No to do gospody! - ryknął Krzesz. - Do gospody! - odkrzyknęli pozostali. Wszyscy jak jeden mąż spięli konie ostrogami. Ktoś strzelił na wiwat, czyjś rumak stanął dęba. Krzesz wydobył krócicę i wypalił w stronę najbliższego okna. Rozległ się huk, brzęk tłuczonej szyby. Rumaki poprzysiadały na zadach, skoczyły i pomknęły jak wicher. Minęła długa chwila, nim ktoś podszedł do miejsca, w którym leżał zamordowany. Szlachcic w ciemnym żupanie i karmazynowej delii pochylił się nad ciałem, wstrząśnięty i przerażony. Zobaczył głowę Jaśka, patrzącą nań otwartymi oczami, pochylił się nad tułowiem, którym wstrząsały jeszcze drgawki. Potem wyprostował się i uśmiechnął, bo wiedział, że to właśnie on powinien leżeć tutaj z krwawym kikutem zamiast szyi. Niewiarowski uśmiechnął się jeszcze szerzej. Potem odwrócił się i poszedł sobie. Gdy wszedł do kapliczki, panował już mrok. Noc była duszna, ciemna. Gdzieś nad chmurami świecił wąski sierp księżyca. Niewiarowski przekroczył próg; nie przyklęknął. Nie chciał korzyć się przed Bogiem, którego przeklinał już tyle razy. Szedł naprzód ponury i ciemny niby gradowa chmura, brzęcząc ostrogami; trzymał w dłoni wydobytą z pochwy szablę. Stanął w końcu przed małym ołtarzem, zapatrzył się w krzyż, w figurę ukrzyżowanego Chrystusa. Wąski uśmiech wykrzywił jego usta. - Jak zwykle milczysz, co? - wyszeptał cicho, złowróżbnie. - Nie ma cię na tym świecie. Zostawiłeś nas dawno, przekląłeś ten świat... No, z kurwy synu! Może mi odpowiesz?! Może przemówisz do mnie, przeklęty?! Uciszył się, uspokoił. Widział ciągle przed oczyma martwą twarz Jaśka, jego złote jedwabiste włosy, niewinne lica. Dlaczego tak musiało się stać? Dlaczego? Nawet mnie ukarać nie umiesz, pomyślał. Nawet zabić, zemścić się za to, że cię opuściłem. Ja powinienem tam leżeć, mnie powinien Policki obciąć głowę, nie jemu. Ja miałem sprawę z jego żoną, chociaż mnie uratował, ja zabijałem, gwałciłem, podpalałem. Ja ciebie opuściłem, zaprzedałem duszę za sławę. I co uczynisz? Nic nie uczynisz, bo nie masz siły! - A to wszystko, to wszystko - wyszeptał cicho - znaczy tylko jedno. Czart jest silniejszy od ciebie. Mój pan rządzi, nie ty! Słyszysz mnie, wściekły psie! Odezwij się! Jednym szybkim ruchem wziął zamach i ciął. Damasceńska stal jego czarnej szabli świsnęła w powietrzu, przecięła drewno krzyża jak drewnianą trzaskę. Górna połowa krucyfiksu zwaliła się na ziemię, potoczyła po posadzce, znieruchomiała... Tak jak znieruchomiała głowa Jaśka... Niewiarowski zbladł. Ciął krzyż tak samo, jak Policki ciął Jaśka w szyję... Zamarł z szablą w dłoni. Stał tak długą chwilę, czekając na to, co się stanie. Ale nic się nie stało. Absolutnie nic. Oto przed chwilą uczynił rzecz, za którą nawet w tej wspaniałej, łagodnej Rzeczypospolitej mógłby dostać się na stos; nie, może do szpitala jako obłąkany. Ale nie stało się nic. Bóg był bezsilny, daleki, milczący. Był już daleko za Dublanami, kiedy znienacka, wyjeżdżając z lasu na otwartą przestrzeń, dostrzegł przed sobą sporą grupę zbrojnych. Tamci szli szybko rysią, a nie wyglądali przy tym na spokojnych mieszkańców szlacheckiego pobliskiego zaścianka. Wprost przeciwnie - gromada konnych poubieranych w najróżniejsze stroje, w kożuchy, żupany, kolczugi i fragmenty zbroić, wyglądała jak zwykła kupa grasantów. Zbliżywszy się do tajemniczych jeźdźców, Niewiarowski wytężył wzrok. Pomiędzy rosłymi, ponurymi zabijakami o poznaczonych bliznami twarzach dostrzegł małego siwego staruszka o kaprawych oczkach i długiej, posiwiałej brodzie. Staruszek spojrzał nań, zmarszczył brwi, a potem wysforował się do przodu. Spotkali się na środku pustego pola. - Panu Niewiarowskiemu cześć i sława! - zarechotał wesoło kaprawy dziadek. - Słodki Jezu! - Wzniósł ku niebu czerwonawe oczka. - Ile to już lat będzie! - Uścisnął się z Niewiarowskim siedząc w kulbace, ukradkiem starł z oka łzę. - A nigdy nie zapomnę, jak żeś tych dwóch warchołów w Korsuniu usiekł, kiedy zwady ze mną, niewinnym, szukali! Wszyscy zawsze tacy zajadli na moja krzywdę! - Dawno to było, panie Muraszko - rzekł Niewiarowski. - Ale, do diabła, wreszcie żeśmy się spotkali. Prawdę mówiąc, to potrzebowałem waści pomocy. - Pomocy - o, to zaraz. Ale najpierw do karczmy, do karczmy, panowie bracia! To spotkanie musimy opić. Popijem się jak nieboskie stworzenia, panie Janie! - Muraszko zawrócił konia. - A co tu właściwie waćpan robisz? - zapytał Niewiarowski, gdy już jechali drogą. - Przecie masz swoje folwarki aż na Ukrainie. A może starostowie cię ścigają, boś infamis? - Co?! Jaki infamis! - zaperzył się Muraszko. - Mnie, Rycerza Chrystusowego, co Rzeczypospolitej służę, com pod Cecorą krew za ojczyznę przelewał, do infamisa przyrównujesz?! - Ale potem Kielesińce Jazłowieckim spaliłeś. - Po pijanemu się to stało. Zresztą Jazłowieccy już dawno zapomnieli. A teraz to ja już nie żaden banita! - Muraszko aż zachrypł ze złości. - Już ja starostów się nie boję. Ja pergamin, glejt mam! Teraz to ja już nie żaden swawolnik, jeno ojczyzny obrońca. - Pan hetman dał mi list zapowiedni na chorągiew wolontarską. I tak hultajstwo zbiorę, i Rzeczypospolitej jeszcze się przysłużę! Niech mi tylko który burgrabia podskoczy, to ja mu zaraz pozwy i protestację do gardła wcisnę! Jeszcze niedługo i u samego Króla Jegomości na komnatach mnie zobaczysz! Niewiarowski westchnął ciężko. Sam dobrze pamiętał, jak kilka lat temu pan Serafin Muraszko jako pierwszy zachęcał szlachtę ruską do rokoszu przeciw, jak go nazwał, “alchimiście i sodomicie Zygmuntowi III”... Teraz zaś... No cóż, polityka, uśmiechnął się sam do siebie Niewiarowski. Na ile znał starego Muraszkę, nazywanego, dla podeszłego wieku, Dziadkiem Muraszką, to ów naprawdę mógł być w łaskach u hetmana. Dziadek Muraszko trzymał się na koniu prosto, mimo drewnianej prawej nogi, pamiątki po złośliwej kuli armatniej, która strzaskała mu kolano, gdy zajechał dwór jednego ze swoich sąsiadów. Zresztą stary szelma od lat trzymał w protezie oberżnięty muszkiet, nabity żelaznymi hufnala-mi i tłuczonym szkłem. A dla przezorności sakiewkę miał zawsze ukrytą pod piętą drugiej, ocalałej nogi. No bo kto połaszczyłby się na jeden but? - Panie Muraszko - Jan przechylił się do ucha starego warchoła - panie Muraszko. - A słucham. - Masz waćpan jeszcze swoich zaufanych ludzi w tych stronach? - A bo co? - Bo, panie Muraszko, trzeba znaleźć pewnego hultają. To taką właśnie prośbę miałem do waszej mości. - Aha - mruknął Muraszko i splunął. - Zdaje się, że rozumiem waści dobrze. No cóż, czym chata bogata, tym rada. - Nic waszmość nie rozumiesz - uśmiechnął się smutno Niewiarowski. - Ja chcę tylko wiedzieć, gdzie przebywa pewien człowiek. A o resztę sam się zatroszczę. Rokitnica, ukryta wysoko wśród stromych, porośniętych gęstą puszczą beskidzkich gór i dolin, była prawdziwym zbójeckim gniazdem. Tutaj spotykali się wszyscy, wszyscy, którzy mieli do czynienia z prawem, których nazwiska wywoływano na rynkach miast Rusi Czerwonej. Możny infamis z Małopolski ze zwykłym beskidnikiem, Kozak ciągnący na chadzkę na Wołoszę z Tatarem z dobrudzkich stepów. Cygan koniokrad - ze zbrojnym wołoskim opryszkiem, sabat z Siedmiogrodu ze zbiegłym z regimentu rajtarem. Poczucie wspólnego losu równało stany. Rokitnica żyła własnym życiem. Zwykle raz na trzy lata palono ją do fundamentów, w wyniku tatarskiego najazdu albo waśni między polskimi paniętami, jednak odbudowa następowała niemalże zaraz po zniszczeniu. Zda się z dnia na dzień na miejscu zgliszcz wyrastały nowe krzywe, drewniane chaty kryte gałęziami i słomą. I znów życie toczyło się jak dawniej. Krzesz i jego kompani przyjechali tuż przed zmierzchem. Nie wjechali do samego miasteczka; imć pan Jakub znał wybornie pewną niedużą karczmę, w której można było bezpiecznie zatrzymać się na noc. A Krzesz, zwłaszcza po ostatnich swoich wyczynach we Lwowie, wolał nie leźć w oczy pospolitym warchołom i bawiącej się w Rokitnicy hołocie. Szybko i cicho przemknęli pod zabudowania. Mircza, stary, kulawy Wołoszyn, wyskoczył szybko na próg karczmy i widząc Krzeszą skłonił się uniżenie. Stary hultaj rozejrzał się dokoła. Karczma, ponura, pokrzywiona budowla o spadzistym dachu, stała przy wznoszącym się stromo górskim zboczu. W zapadającym zmierzchu Krzesz widział dokoła pokryte lasem górskie stoki i strzeliste turnie nad nimi. Od strony Rokitnicy, przesłanianej przez drzewa, przebłyskiwało sporo świateł. Uspokojony, wszedł do wnętrza. Trzej pachołkowie - rosły, ponury Żmudzin Znikis ze złamanym i krzywo zrośniętym nosem, mały Lipek Hamszej i Kopywnicki w postrzępionym kołpaku - postąpili za Krzeszem. Kłobski został z Mircza, oporządzać konie. Izba, do której weszli, była zupełnie pusta. W kominie nie palił się ogień, zawieszone nad paleniskiem połcie słoniny i kiełbasy kołysały się poruszane przeciągiem. Krzesz przysiadł przy stole, nalał sobie miodu, wychylił jednym haustem... Musieli zostać tu co najmniej przez kilka dni. Potem dopiero powinni ruszyć do Łańcuta. Niespodziewanie w stajni zarżały konie. Musiały rzucać się niespokojnie, a jeden z nich chyba uderzył kopytami w ścianę, bowiem do uszu Krzeszą doszedł głuchy łomot. Jakub poderwał się niespokojnie. Co u diabła, dlaczego Kłobski jeszcze nie wrócił? pomyślał. Konie w stajni zarżały znowu. Potem nagle umilkły. Krzesz poderwał się szybko. Skinął na swoich ludzi i ci zerwali się zaniepokojeni. Wyszli na zewnątrz. Była już głęboka, chłodna noc. Gdzieś daleko, chyba w Rokitnicy szczekały psy, w górze majaczył wąski sierp księżyca. Krzesz dostrzegł otwarte na oścież wrota stajni, kulę żółtego blasku w środku. Szybko skoczył w tamtą stronę. W stajni panował spokój i porządek. Konie stały bez ruchu w swoich zagrodach. Nigdzie jednak nie było widać Mirczy ani Kłobskiego. Krzesz wydobył broń z pochwy, uczynił jeden krok, drugi... I wtedy właśnie ich zobaczył. Leżeli na środku stajni, w kupie gnoju. Byli spokojni... Śmierć musiała zaskoczyć ich nagle. Na twarzy Mirczy, wpatrującego się ciągle rozszerzonymi, białymi oczyma w sufit, widoczne było przerażenie - zupełnie jak gdyby dostrzegł coś, co nieomal odebrało mu zmysły. Kłobski na nic nie patrzył. Leżał zwinięty na boku w kałuży czerwonej, jeszcze niezastygłej krwi. Krzesz rzucił dokoła szybkie spojrzenie. W stajni panował spokój, wszystko było na swoim miejscu. Tajemniczy zabójca musiał zatem ukrywać się gdzieś na zewnątrz. Usłyszał, jak któryś z jego ludzi, chyba Kopywnicki, wypuścił z sykiem powietrze z płuc. Krzesz skoczył w bok, przylgnął do ściany obok otwartych wrót. Namacał za pasem znajomą rękojeść pistoletu; wyjął go i trzymając w lewej ręce, dał znak Hamszejowi i Kopywnickiemu. Znikis ruszył za nim. Wypadli ze stajni, pomknęli ku przeciwległym rogom budowli. Krzesz ostrożnie przekradł się podsieniami przy karczmie. Tamci szli z drugiej strony, musieli okrążyć budynek... Stanął obok okna, już miał wyjrzeć za róg, gdy wtem nagle w izbie coś się poruszyło. Zobaczył tylko rozmazany cień w błonie okna, usłyszał brzęk szkła, a potem łagodna, miodowa poświata, dotąd przeświecająca przez okna gospody, znikła. Ktoś widać przewrócił kaganek.. Krzesz skoczył szybko ku drzwiom. Skulony, przywarł do framugi Usłyszał trzask pękającego okna, głuchy łomot podkutych butów. Gdy zajrzał do środka, dostrzegł wysoką sprężystą sylwetkę przesłaniającą szarawą plamę okna. Niewiele myśląc wyciągnął ku niej dłoń z pistoletem i nacisnął na spust. Grom rozdarł nocną ciszę. Przeciwnik Krzeszą zwalił się jak dąb na posadzkę, zacharczał cicho. Jakub podszedł doń, chwycił za ramię, odwrócił... Włosy zjeżyły mu się na głowie. Spod rysiego kołpaka wyłoniła się ledwie widoczna w ciemności twarz Kopywnickiego, szczerząca białe zęby, spoza których przestawała już tryskać czerwona posoka. Krzesz nie trafił zabójcy... Zabił własnego pachołka... Lodowate kły strachu wbiły się aż do samego dna serca Krzeszą. Na dworze huknęły strzały. Potem zapadła cisza. Jakub skoczył do drzwi. Zatrzymał się w połowie drogi. Usłyszał cichy szmer. Coś wolno osunęło się po ścianie. Potem usłyszał cichutki stukot, szybki, miarowy... Trwał i wzmagał się, a Krzesz nie wiedział, co mogło go powodować. Odrzucił wystrzelony pistolet. Z szablą w wyciągniętej ręce wyjrzał na zewnątrz. Nie zobaczył nikogo. Tylko ten cichy, zamierający stukot... Wysunął się jeszcze głębiej i wtedy zobaczył. Znikis leżał w poprzek podsienia... Jego nogi kopały w agonii, uderzały o drewnianą ścianę karczmy. Żmudzin charczał cicho. Czarny, zdobiony kindżał wbity miał aż po rękojeść w pierś. Umierał - powoli, okrutnie. Krzesz przysiadł, rozejrzał się dokoła, ale podwórze było ciche i ciemne. Nikogo nie widział. Strach znowu wstrząsnął ciałem Krzeszą. Tak nie bał się jeszcze nigdy. - Hamszej!- zakrzyknął głośno. - Hamszej!- dorzucił. Szybko rzucił się ku stajni, jak spłoszony zając przemknął przez pokrzywy^ wyjrzał za róg. Tu była cisza i spokój. Zajrzał na tyły zajazdu. Pusto. Czyżby Lipek zbiegł? Ale nie słyszał odgłosów jego ucieczki. Zdyszany, zlany zimnym potem rozglądał się co chwila na boki. Gdzie mógł czaić się zabójca, gdzie?! Coś sterczało na wysokim paliku, tuż obok płotu. Krzesz zamarł zobaczywszy ciemną, nieforemną bryłę, która błyszczała białymi zębami w rozwartych ustach... To była głowa Hamszeja; głowa nabita na drewniany kołek... Krzesz cofnął się aż pod drewnianą ścianę karczmy. Stajnia! Tam był jego koń. Jego ostatni ratunek! Rzucił się za róg. Wpadł na podwórze, wskoczył w otwarte drzwi, zza których przeświecała żółtawa poświata lampy. W stajni było pusto. Ciała kulawego Mirczy i Stefana Kłobskiego leżały wciąż w kupie gnoju na środku pomieszczenia. Krzesz skoczył w stronę swojego wierzchowca. Nie zwracał uwagi na nic, rzucił nawet szablę na słomę. Jeszcze chwila, a chwyci wodze swego ulubionego dzianeta... Jeszcze chwila i wypadnie przed stajnię i pogna ku górom z okrzykiem tryumfu... Jeszcze chwila... Nie doczekał. Coś chwyciło go za rękę, podcięło nogi, rzuciło na ziemię. Upadł twarzą prosto w mokry koński gnój. Poderwał się i wówczas otrzymał cios w twarz, jeden, drugi, trzeci. W ustach poczuł słodkawy smak krwi. Jedno oko zalała mu ciemna posoka... Ale drugim spojrzał prosto na zabójcę swoich ludzi. Zadrżał wówczas, zadygotał cały, chciał niemal zaskomleć jak pies. Nieznajomy spojrzał nań dziwnym wzrokiem. Krzesz poczuł, że traci całą wolę i chęć stawiania oporu, że jeszcze chwila i uczyni wszystko, czego tamten sobie zażyczy. Przypominał sobie... Tak, to był ten sam człowiek, który wyrzucił go z karczmy owego pamiętnego wieczoru trzy dni temu... Chciał zerwać się, ale nieznajomy uchwycił go za żupan pod szyją, podniósł i cisnął na słup. Uderzenie w głowę było tak potężne, że Krzesz jęknął, a przed oczyma zatańczyły mu czerwone ogniki. Nieznajomy wyjął zza pasa długi sznur z pętlą na końcu. Przerzucił przez pociemniałą ze starości belkę pod dachem, przywiązał koniec do drewnianej żerdzi. Konopna pętla zakołysała się nad Krzeszem. Spojrzał na nią, jeszcze nie rozumiał niczego, drżący i przerażony. - Wieszaj się, a szybko - rzucił doń tamten. Jakub drgnął. Wszystkie włosy stanęły mu dęba. Wszystko wokół zamarło, oddalało się. Pozostawała tylko ta pętla. Tylko kawałek zawiązanego sznura. - Wieszaj się! - powtórzył groźnie tamten. - Ja nie... - wybełkotał Krzesz. - Pozwól mi, panie... Jak szlachcicowi, z szablą w ręku. - Wieszaj się! Krzesz jęknął cicho. Wszystkie modlitwy, jakie kiedykolwiek poznał, napłynęły mu do głowy. Nigdy nie spędzał dużo czasu w kościołach, niewiele modlił się, ale teraz żarliwie ofiarowywał się Bogu, który przecież nie powinien opuścić go w tej chwili grozy... A wzrok tamtego palił jak płomień. Był tak straszny, tak bolesny. Krzesz poruszył się na czworakach, jęknął z bólu, który łamał go w kościach, wżerał się głęboko w skronie, przebijał na wskroś jak zębaty, zardzewiały bretnal. Czerwone plamy przesłoniły mu świat. Już tylko ta pętla... Już tylko ją widział przed sobą. Tak, uśmiechnął się do siebie, to było jego wyzwolenie, jego ostatnia droga. Jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko jeden ruch. Jęcząc z bólu przypełzł do kulbaki, wyciągnął głowę jak pies w stronę stryczka. Prawie płakał, że nie może iść szybciej. Krew płynąca z rozbitego czoła zalewała mu oczy. Zaskomlał cicho, gdy stanął na kulbace. Krzyczał już, gdy jego ręce chwyciły za pętlę. Modlił się ostatkiem sił, aby był w stanie przełożyć ją przez głowę. Ból był tak straszny, że niemal nie do wytrzymania. Ostatkiem sił Krzesz przełożył konopny sznur przez głowę... ...Ciało opadło w dół z cichym łoskotem. Zakołysało się na sznurze, wyprężyło. Niewiarowski roześmiał się cicho, a śmiech ten rozszedł się echem po całej stajni. Patrzył na Krzeszą wiszącego na arkanie i z wolna uśmiech znikał z jego warg. Niewiarowski pochylił się, zmęczony, słaby. Wsłuchał się w przedśmiertny charkot tamtego. Słuchał i słuchał. Jednym szybkim ruchem wyciągnął szablę z pochwy. Stal świsnęła w półmroku, przecinając linę. Na wpół żywy Krzesz zwalił się na gnój, na klepisko, chwycił się za szyję, dysząc chrapliwie. Niewiarowski spojrzał nań, splunął, uśmiechnął się pogardliwie. Cala złość, cały gniew, strach i ból opuściły go zupełnie. - Podziękuj Bogu - powiedział do Krzeszą. - Módl się, żebyśmy się znowu nie spotkali... Niewiarowski wyszedł ze stajni. Z obu stron poruszyły się cienie, przyskoczyły bliżej. W mroku rozpoznał w nich ludzi Dziadka Muraszki. - W Rokitnicy spokojnie! - zameldował mu pierwszy z nich. - Nikt nic nie słyszał ani widział. Wszyscy śpią albo piją. - Jesteście wolni. - A tamten... - Pachołek wskazał głową w stronę stajni. - Tamten? Tamten już nikomu nie zaszkodzi. Uśmiechnęli się lekko. A potem wtopili się w mrok. Niewiarowski poszedł w stronę lasu. Jednym susem przesadził krzywy płot. Wszedł między drzewa i zagwizdał. Już wkrótce dało słyszeć się znajome parskanie i brzęk uździenic. Koń Jana zbliżył się doń wolno, zarżał cicho. Niewiarowski wskoczył na kulbakę, ponaglił wierzchowca, wyjechał z lasu, a potem puścił się skokiem ku węgierskiej granicy. Minęła chwila, nim w lesie, w ciemności między pniami drzew poruszył się jakiś ciemny kształt. Na krótką chwilę pojawił się tam obrysowany czerwonawym światłem cień wyniosłej postaci z wysokim, podgolonym czubem czarnych włosów. Rogaliński wyjrzał na gościniec, którym odjechał Niewiarowski i patrzył długo w stronę, gdzie zniknął jeździec. Wstawał wczesny świt. Lwów budził się ze snu. Z zaułków wypełzali włóczędzy i żebracy. Po bruku turkotały wyładowane kupieckie wozy. Ludzie śpieszyli na targ. Pan Dominik Wolski nie popędzał swego konia. Nie wiedział dokładnie, gdzie stoi dom, do którego miał zawitać, miał jednak nadzieję, że jakoś odnajdzie go wśród innych. Domek był biały, kryty strzechą, z małą stajnią z tyłu. I w rzeczy samej wkrótce zobaczył podobne obejście. Szybko zeskoczył z konia, podszedł do wrót i załomotał. Minęła chwila, nim ciężka furta uchyliła się nieco. W szparze zobaczył młodą niewiastę o ciemnych włosach oczach patrzących nań smutno, uważnie. Uśmiechnął się do niej lekko, ale nie odpowiedziała na to. - Jestem Dominik Wolski. Przyjeżdżam od pana Niewiarowskiego. Cofnęła się, dając mu przejść. Wszedł na podwórze, przywiązał swego konia przed stajnią. Potem ruszył za nieznajomą kobietą. Weszli do izby na parterze. Anna - przypomniał sobie, że tak nazywał ją Niewiarowski - spojrzał a nań smutno. Wolski sięgnął do pasa, wydobył ciężki, brzęczący mieszek i cisnął na stół. Słabo ściągnięte rzemienie puściły i z sakwy wysypały się złote monety. Czerwonce, dukaty, talary... Anna patrzyła oszołomiona. - Pan Niewiarowski pojechał z Kozakami na wojnę do Wołoszy. A mnie kazał opiekować się waćpanną i strzec jak oka w głowie... - Pojechał - wyszeptała. - Pojechał na Wołoszę... - Przycisnęła dłonie do oczu. - I już nie wróci. - Nie desperuj - powiedział cicho Wolski. - Wróci. Kiedyś wróci. * * * Gdy Borejko skończył opowiadać, przez długą chwilę panowała cisza. Wszyscy spoglądali na siebie w milczeniu, popijali wino i miód. Wreszcie Borucki odezwał się pierwszy. - Ciekawym - rzekł - czy pan Niewiarowski wrócił z Wołoszczyzny. - Wrócił, wrócił - mruknął Muraszko. - Wołosi słabi wojownicy, tchórzem podszyci. Za to chutliwi wielce. A dziewki gładkie mają. - Dziwne, że Sawy jeszcze nie ma - mruknął Dydyński. - A pewnie. Miał przecie dzisiaj być. - A ty, mości kawalerze - rzekł Borucki - powiedz nam, jak ci się widzą nasze historie. Lepsze one niż wasze pludrackie romanse? - Jeśli mam rzec prawdę, to powiem, że nie widzi mi się, aby były prawdziwe. I miłość w nich dziwna. Albo też i wcale jej nie ma. - To musisz waść wypić więcej - podsumował go Borejko. - Pij, pij. Na frasunek dobry trunek. Do diaska! Nalejcie mu jeszcze wina. - Nie, dalibóg nie! - zakrzyknął rozpaczliwie de Coussy, po czym zakołysał się i o mało co nie spadł z ławy. - Pij, pij do dna! - Co, wadzi ci nasza kompanija?! Francuz chwycił kielich z rozpaczą. Począł pić, ochlapując sobie przy tym kaftan i brodę. To było już ponad jego siły. - Pij do dna! Ktoś zbliżył się do stołu. De Coussy znów miał szczęście. Wypił zaledwie połowę, kiedy wszyscy spojrzeli na człowieka w zielonym żupanie i z oczyma błyszczącymi zielonkawo w półmroku. Nieznajomy, który zbliżył się do stołu, miał wygoloną głowę, tylko na czubku pozostawił długą kitę opadających aż do ucha włosów. Bertran odstawił kielich z węgrzynem. Nie miał wiele orientacji w ukrainnych sprawach, ale w nowoprzybyłym rozpoznał Kozaka, jednego z tych, co jak podawano we Francji, jeździli na kozach, a do boju wyruszali z okrzykiem “job twoju mat!” - Sawa! Sawa! - wykrzyknęli szlachcice przy stole. - Zjawiłeś się wreszcie! - zagrzmiał Borucki. - Twoje zdrowie. - Jużeśmy myśleli, żeś w kotle z gorzałką na Siczy utonął! - Horyłki w mene tyle, że bym zaraz na wierzch wypłynął - roześmiał się Sawa. - Ale przybyłem wreszcie do was. Teper ja powiem moją historię. No, uciszcie się, barankowie. Bertran zachwiał się na ławie. Ale był jeszcze na tyle trzeźwy, aby nadstawić ucha... Opowieść piąta ZAPOMNIANA DUMA Kamień potoczył się z łoskotem. Tuszyński zamarł. Ze swej kryjówki w ruinach całe obozowisko Kozaków miał jak na dłoni. Siedział tutaj, niemal jak lis w norze, bojąc się nawet drgnąć. Nie wiedział co robić. Diabli nadali, że tamci musieli zatrzymać się akurat tutaj. Diabli też wiedzieli, co to byli za Kozacy, od Brzuchowieckiego czy też od Juraszki Chmielnickiego. A jednak usłyszeli hałas. Tamci zamarli. Ich ataman zlustrował uważnym wzrokiem rumowisko, a potem krzyknął coś krótko i na ten znak, bez zbędnych słów, kilku mołojców skoczyło w kierunku kryjówki szlachcica. Tuszyński nie czekał, aż go znajdą. Z dwojga złego wolał już wystąpić otwarcie. Wyskoczył zza pokrytego śniegiem kawałka muru i wpadł na usypisko. Śmigał niczym zając, ale tamci byli już zbyt blisko; jeszcze chwila i opadliby go z trzech stron, więc zamiast uciekać dalej, odwrócił się i skoczył na nich z wyciągnięta szablą. To znaczy - chciał skoczyć, bo w tej samej chwili potężny, przyprószony śniegiem kawał gruzu usunął mu się spod stóp. Tuszyński rozciągnął się jak długi, padł prosto pod nogi Kozaków. Zaklął wściekle, ale zanim zdołał poderwać się na nogi, z impetem runęli na niego. - Brać go żywcem! - zakrzyknął któryś. Tuszyński chwycił za szablę. Chciał się bronić, ale najbliższy z Zaporożców odbił cios, inny złapał osaczonego w pasie, a reszta rzuciła się nań, wydarła broń, wykręciła ramiona w tył. Szlachcic nie dawał długo za wygraną. Uderzył kolanem w twarz jednego z Kozaków, przewrócił drugiego. Ale koniec mógł być tylko jeden, tym bardziej że z obozowiska natychmiast przyskoczyło na pomoc kilku Zaporożców. Ośmiu chłopa chwyciło mocno Tuszyńskiego. Wtedy się poddał. Powleczono go w stronę ognia. W jego blasku ujrzał przed sobą wysokiego kozackiego atamana. Wyglądał młodo, tak samo jak szlachcic, ale podobieństwo kończyło się chyba tylko na wieku. No i Tuszyński miał na policzku ciemną bliznę po cięciu szablą. - Kto ty? - zapytał tamten po polsku. - Dlaczego schowałeś się przed nami? Schwytany nic nie odpowiedział. Nawet się nie poruszył. Po prostu stał, wodząc wzrokiem po twarzach Kozaków. A potem nagle sprężył się w sobie i błyskawicznie uderzył głową w szczękę stojącego przed nim Zaporożca. Zakotłowało się. Mołojcy skoczyli na pomoc swojemu atamanowi. Schwycili szlachcica, przytrzymali. Kozak podniósł się na nogi. Splunął krwią, a jego rozedrgana ręka chwyciła rękojeść kindżału. Szerokie, zakrzywione ostrze zalśniło w słabym świetle ogniska, gdy przycisnął je do gardła Jana. Nieznajomy spojrzał mu prosto w oczy i Kozak zamarł. Wzrok szlachcica był jak ostrze przeszywające jego głowę. W blasku ognia, a może księżyca, który wynurzył się spoza kłębów chmur, ujrzał jego oczy - spokojne, jasnoniebieskie, palące niby płomień. To spojrzenie niemal go zniewalało. Ale nie na tyle, aby nie miał zamiaru zabić nieznajomego. - Kim jesteś? - zapytał wściekły na swoją słabość. - Jak się nazywasz? - Chcesz wiedzieć, komu podrzynasz gardło? - zapytał tamten mocnym, ale spokojnym głosem. - Chcę. - To się tego nie dowiesz. - Czego tu szukałeś? - Ścierwa kozackiego. Kozak przygryzł wargi do krwi. W głębi jego duszy wrzał gniew, wściekłość i zapiekła nienawiść, ale nie wbił jeszcze zakrzywionego ostrza w szyję Lacha. Był przez to zły na siebie, ale nieznajomy powstrzymywał go spojrzeniem z taką mocą, jaką daje tylko poczucie wielkiej przewagi i siły. - Czego tu szukałeś? - Nie jestem ci równy, rezunie, żebyś mówił do mnie “ty”. - Więc jak się nazywasz? - Jestem Jan Florian Drofbysz Tuszyński - powiedział szlachcic. - A wy jesteście od Juraszki Chmielnickiego? - Czego tu szukałeś? - zapytał znowu Kozak. - Miałem spotkanie. Z jednym Tatarem. - Z Tatarem? Po co? I gdzie twój koń? - Ukryty w załomie. Zaporożec powiedział coś do jednego ze swoich. Kozak zniknął w mroku, a w kilka chwil później wrócił, prowadząc za sobą wierzchowca Tuszyńskiego. - Jestem wolnym Kozakiem, Lachu. Nie trzymam ani z wami, ani z Moskwą. Zabiliśmy dzisiaj jakiegoś Tatara. Może to był ten twój, a może nie. Mniejsza z tym. - Kozak schował kindżał do pochwy. - Nie masz szczęścia. Co wolisz, pal czy szubienice? - Wysoko mnie cenisz. Jeżeli pal, to wolałbym być na jednym z tobą. - No to się szykuj. - Tylko postawcie mi krzyż. Po co mam zostać upiorem. - Postawimy. Hej, Fyłyp, Iwan, ruszajcie do lasu! - krzyknął Kozak w stronę swoich ludzi. Zareagowali natychmiast. Na ich wilczych twarzach pojawiła się radość. Wiatr, dotąd lekki, niosący z sobą drobny mokry śnieg, nagle zadął ze zdwojoną siłą. Płótna namiotów zafalowały. Wicher wył na gruzach, świszcząc wciskał się we wszystkie szczeliny sypiących się murów. A potem stało się coś jeszcze. Nagle porywane wiatrem płatki śniegu zawirowały wokół nich. Wicher zawył i w jednej chwili tuż o krok od Tuszyńskiego i Kozaków zakręcił się nagle w szalonym tańcu wysoki, przewyższający człowieka wir z niesionego przez wichurę śniegu. Zatrzymał się, a wtedy Tuszyński ujrzał w nim zarysy ludzkiej postaci. Widzieli ją słabo - była blada. To był lirnik. Zwykły, ukraiński did-lirnik. Stary, o pomarszczonej twarzy, na której widniała jednak wielka duma. Duma, mogąca dziwić u zwykłego wiejskiego dziada. W ręku trzymał lirę - wielką, płomienną, jaśniejącą światłem jak gwiazda. Uderzył w struny i zagrał. Czegoś takiego Tuszyński nigdy nie słyszał. Ta melodia po prostu uderzyła w niego. Chciał coś powiedzieć czy uczynić, ale nie mógł. To samo Kozacy. Dzikie, rozwścieczone twarze uspokoiły się, zamarły. Wszyscy słuchali. Ta melodia, ta duma, chociaż did nie śpiewał, była jak lek na broczące krwią rany. Cała złość, strach, ból i cierpienie, w jednej chwili ulotniły się z umysłu szlachcica. To samo było chyba i z kozackim atamanem. Wszyscy zasłuchali się, chcieli słuchać dalej, ale nagle mocniejszy od innych podmuch wiatru rozerwał wirujące płatki śniegu. Postać dida zmalała, zgasła i rozwiała się w nicość. - Co to było? - zapytał szlachcic. - Śniło mi się czy jak? - Widziałeś go? - nadspodziewanie łagodnie zapytał Kozak. - Widziałeś, tak jak ja. Nie, to niemożliwe... Znowu to się pokazało... A więc muszę iść dalej... Spojrzał na Kozaków. Stali, jakby nie wiedząc co począć. Skinął na nich, podnieśli Tuszyńskiego, skrępowali mu nogi, a potem położyli na skórę tuż obok ogniska. Ataman pochylił się nad swoim więźniem. - Nie wiem, co z tobą uczynię - powiedział. - Teraz poleź. Jeżeli... Jeżeli jest tak, jak myślę... Przed nami daleka droga. Gdy tajemniczy Kozak znowu przyszedł do Tuszyńskiego, nad ruinami panowała noc. W milczeniu stanął nad szlachcicem, obrócił go na plecy i przyklęknął. Jan zadrżał. Nienawidził tego mołojca. Tuszyński od zawsze, właściwie od dziecka miał w sercu głęboką urazę do Kozaków i Ukrainy. Od dnia, który przeżył mając osiem lat... Ale teraz było mu dziwnie lekko. Może... Może ten tajemniczy głos liry złagodził złość w jego sercu? - Jeszcze dychasz, Lachu? - zapytał Kozak beznamiętnym głosem. - Przyniosłem ci sałamachy. - Postawił przed twarzą Tuszyńskiego glinianą miskę. - Rozwiąż mi ręce. Nie będę jadł jak pies. Ataman wyciągnął kindżał. Pochylił się nad Tuszyńskim i zamarł, zupełnie jak gdyby nagle uświadomił sobie, co czyni. Z przekleństwem na ustach poderwał się na nogi. - Będziesz tak jadł. Minęły czasy, gdy nas biliście. Chmielnicki zrobił wam łaskę, że nie zdobył Warszawy... - Ale potem ze strachu przed nami sprzedał was Moskwie. Kozak drgnął. Przez chwilę milczał. Tuszyński poczuł, że przeholował. - Nie wspominaj mi o tym - powiedział takim głosem, że młodego szlachcica przeszły ciarki. - Słyszał ty?! Tuszyński przekręcił się jak błyskawica. Związanymi nogami uderzył w miskę, a jej zawartość prysnęła na żupan Kozaka. Zaporożec drgnął. Uchwycił Jana za delię na piersiach i nad jego oczyma zabłysło ostrze kindżału. - Szukasz guza?! - wycedził. - Czy myślisz, że nie mogę cię zarzezać jak psa? Zapanowało milczenie. Ognisko strzeliło czerwonymi iskrami. Wysoko na niebie wiatr oczyścił gwiazdy z chmur. Nad ośnieżonymi polami wstał wolno zamglony sierp księżyca. Kozak jakby uspokoił się. - Nie lubisz nas - powiedział Kozak. - Naprawdę, myślę i myślę, i nie wiem, co mam z tobą uczynić. Wyśpij się. Jutro czeka nas daleka droga. Jan milczał. W jego głowie narastał zamęt, tym większy, że ciągle nie miał pewności, co się z nim stanie. - Dokąd pojedziemy? - zapytał, ale Kozak nic nie odpowiedział. Odwrócił się i odszedł, zostawiając szlachcica samego. I nie wiadomo dlaczego Jan poczuł żal, że nie pozostał z nim dłużej i nie porozmawiał. Ruszyli skoro świt. Panowała jeszcze ciemność, gdy posadziwszy Tuszyńskiego na konia i związawszy mu nogi pod brzuchem wierzchowca, zaczęli podróż w stronę Dniepru. Cała okolica była jednym wielkim pustkowiem. Stepy pomiędzy Humaniem a Czehryniem to były już prawie Dzikie Pola. Zresztą i tak od dawna szalała tutaj wojna. Mijały cztery lata od śmierci starego Bohdana Chmielnickiego, ale znacznie więcej, odkąd Ukraina była tratowana kopytami tatarskich i kozackich bachmatów, ciężkich moskiewskich koni i śmigłych polskich rumaków, odkąd w polach i lasach słyszało się krzyki walczących, szczęk oręża i grzmot dział. Życia tutaj już nie było. Miasta stały się zgliszczami, a wsie pozarastały młodym lasem. Gościńce i drogi zniknęły, a na polach pieniły się chwasty. Jeśli ktoś przeżył, o ile mógł przeżyć to piekło, zaszywał się w lasy ze strachu zarówno przed swoimi, jak i wrogiem, i żył tam jak dzikie zwierzę. Złamana, pokryta pobojowiskami bitew Ukraina krwawiła. Jej lud był wycinany w pień, brany w niewolę. To była ruina, ruina, ruina... Rzeczpospolita wydarła Moskwie prawy brzeg Dniepru, ale na lewym ciągle jeszcze znajdowały się znaczne siły przeciwnika. Na razie obie strony leczyły rany, ściągały wojsko i czekały. Czekały, aż wzmocnią się dostatecznie, aby móc znowu uderzyć. Kozacy szli w stronę Dniepru. Każdy krok oddalał ich od obozu wojsk koronnych. Stepy, jary i wąwozy, przez które podążali, były jak wymarłe. Po ostatnich wojnach, a zwłaszcza po najazdach tatarskich, w tych stronach widywało się dziwne rzeczy. W głębi przepastnych, opadających ku rzece jarów można było usłyszeć dziwne odgłosy: łkania, jęki, okrzyki. W oczeretach wyły wilki i topielcy. Ale od dwunastu łat lała się tu krew. Nie, nawet nie lała, płynęła rokrocznie szerokimi strumieniami. I nic nie wskazywało na to, żeby miała przestać płynąć. Na niebie znowu był wieczór, gdy kozacki ataman podjechał do boku Jana Tuszyńskiego. Przez długą chwilę jechali w milczeniu obok siebie. - Za co nas nienawidzisz? - zapytał Kozak. Tuszyński zamarł. - Jak to, za co? - powiedział cicho. - Dokąd jedziemy? - Ale jesteś ciekawy. - Jestem. Chcesz mnie oddać w ręce Moskwy? Kozak nie odpowiedział. Tuszyńskiemu wydawało się, że uśmiechnął się pod wąsem. - Powiem ci, że cię nienawidzę! - mruknął. - Koniecpolski rzekł kiedyś prawdę. Lepiej, żeby na Ukrainie rosły pokrzywy i burzan, niż miało rodzić się hultajstwo na szkodę Rzeczypospolitej. - Za te słowa ubroczyłem ręce po łokcie w waszej krwi. A wyleliśmy jej sporo pod Żółtymi Wodami i pod Korsuniem. A pod Batohem płynęła strumieniami. - Ale w szabli nie dałbyś mi rady. Jak każdy Kozak, dobrze reżesz tylko bezbronnych! - Widzi mi się, że naprawdę nas nie lubisz. - A za co miałbym lubić!? Jak miałem osiem wiosen, wybuchło powstanie rezunów Chmielnickiego. Ojciec ulokował moją rodzinę w Korcu. Wdarła się tam czerń. Moja matka zginęła, siostrę gdzieś zabrano i wywieziono - nie wiem, gdzie jest teraz. Gdyby nie jeden Tatar, zabilibyście i mnie! Mój ojciec zginął pod Batohem! Zarżnęliście go. I za to będę się mścił. Aż do śmierci!!! - Ale kiedyś wy nas biliście. - Kozak pochylił się ku Tuszyńskiemu i szlachcic zobaczył jego oczy. Płonęły niby wilcze ślepia. - Mojego batkę panowie nawlekli na pal w Kijowie. Moją matkę i siostry wymordował w Słobodyszczach kniaź Jarema. Brat zginął pod Beresteczkiem. A żona i dzieci wzięte w jasyr przez Tatarów - waszych druhów. - To zabij mnie. Wiesz, dlaczego chcesz to zrobić?! Bo się mnie boisz! Zabij mnie! Wtedy na pewno będziesz miał pewność, że jesteś lepszy! Ale ja i tak będę się mścił. - Nie uczynię tego - powiedział cicho Kozak. - A wiesz, dlaczego? Twoja śmierć niczego by nie zmieniła. Gdybym to zrobił, twój brat, albo syn, z zemsty, zabiłby mnie. Mój za to jego. Sam zginąłby z ręki twojego wnuka. To błędne kolisko. Wy mścicie to, za co my mściliśmy. Z tego koła nikt nas nie wyrwie. Nie wyjdziemy z niego nigdy. I chyba wymordujemy się nawzajem co do ostatniego. Nic tego nie przerwie... Ale od czego się zaczęło? Chyba od Nalewajki. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie krew Pawluka, Kosińskiego i wielu innych... - Nie byłoby, gdyby nie bunty. - Jest tak, jak mówiłem. W błędnym jesteśmy kole. Wciąż obracamy się w kółko i w kółko. Tuszyński milczał. Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć. - A kto może to koło przerwać? - Nikt. A może coś... - Co? Tamten nie odpowiedział. Jan zamyślił się. A wtedy coś go uderzyło. Aż zamarł, gdy uświadomił sobie nagle, że nawet nie widział twarzy tych wszystkich, za których miał się teraz mścić. Nigdy, od czasu wybuchu rebelii Chmielnickiego, nie widział swojego ojca. Siostry nie pamiętał. - Jak się nazywasz? - wyszeptał. - Iwan Koreła - powiedział cicho tamten, a potem wysforował się do przodu i zniknął w ciemności, pozostawiając szlachcica samego ze swoimi myślami. Przed wieczorem następnego dnia dotarli do Krzemieńczuka. W tym roku zima trwała bardzo długo i Dniepr był jeszcze skuty lodem. Nie podeszli do samej przeprawy, gdzie potężna rzeka rozlewała się płytko pomiędzy piaszczystymi łachami, ale okrążyli miasteczko od południa. Po drodze nie spotkali ani żywego ducha. Okolica zdawała się wymarła. Wkrótce stanęli na wysokim, zrytym rozpadlinami i wąwozami brzegu Dniepru, otuleni ciemnością jak szczelnym płaszczem, niewidzialni dla zwierząt i ludzi. Tuszyński już wcześniej domyślał się, że omijają Krzemieńczuk. Teraz, gdy miał już pewność, odetchnął z ulgą. W mieście na pewno stała moskiewska załoga. Skoro je ominęli, znaczyło to, że Koreła nie był na służbie cara. Kozacy naradzali się przez chwile. W końcu kilku z nich skoczyło konno na lód, przejechało po nim kawałek i wróciło. Iwan zbliżył się do Tuszyńskiego. - Posłuchaj, Lachu - powiedział. - Czeka nas ciężka przeprawa, więc muszę rozwiązać ci ręce. Jeżeli oczywiście dasz mi słowo, że nie uciekniesz. Tuszyński zamarł. W jego sercu błysnęła nadzieja. Ale tamten od razu odczytał z jego oblicza to, o czym pomyślał. Wbił w oczy szlachcica przeciągłe, natarczywe spojrzenie. Jan drgnął. Wiedział już, że jego myśli zostały zdemaskowane. Nie mógł uciec. - Słowo szlacheckie - powiedział krótko, a tamten wydobył sztylet i rozciął mu więzy. - Co chcecie zrobić? - Musimy jechać na Zadnieprze. Przejedziemy po lodzie - Po lodzie?! - zakrzyknął Tuszyński. - W marcu? Ależ to pewna śmierć! - Zamilcz! - wrzasnął Kozak. - Rób, co każę! Tuszyński zamilkł. Iwan dał znać i Zaporożcy zjechali z wysokiego brzegu. Jan dołączył do jego boku. Strwożone konie chrapały i opierały się. Przymuszone przez jeźdźców, posłusznie ruszyły po białej tafli. Zaczął prószyć drobny śnieg. W chłodnym powietrzu nie czuło się nawet najlżejszego powiewu wiatru. Ledwie oddalili się od ruskiego brzegu, pochłonęła ich ciemność. Nie było widać niemal nic nawet na odległość wyciągniętego ramienia. Dopiero po dłuższym upływie czasu Tuszyński odważył się odetchnąć pełną piersią. Jechali wolno, wsłuchani w ciszę, jak gdyby w oczekiwaniu na mający nastąpić lada moment złowieszczy trzask lodów. Tuszyński nie zastanawiał się nawet, jak głęboki jest w tym miejscu Dniepr. Wiedział, że woda i tak wciągnęłaby ich pod lodową pokrywę. Ale lód był nadspodziewanie mocny. Choć w wielu miejscach sączyła się po nim woda, głębiej tkwiła zmarzlina twarda jak skała. Po kilku chwilach jechali już śmielej, a serca zamierały im z trwogi tylko wtedy, gdy nagle potykał się któryś z wierzchowców. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Tuszyński najbliższego Kozaka. - Za Krzemieńczukiem. Na Sinych Wodach. Tu kiedyś Lachowie potopili w Dnieprze Tatarów. To straszne miejsce. Byli już na środku Dniepru, gdy wtem konie szarpnęły się i zaczęły parskać. Zza pleców usłyszeli nagle daleki, stłumiony dziwny odgłos, jak gdyby coś uderzyło w lód z wielką siłą, usiłując go przełamać od spodu. Brzmiało to tak, jak gdyby pod białą taflą szamotała się jakaś gigantyczna ryba. Zatrzymali się i obejrzeli. Nie zobaczyli nic. Za nimi był tylko ponury, złowieszczy mrok, w którym wirowały wolno drobinki śniegu. - Co to było? - zapytał Tuszyński Iwana. - Diabli wiedzą. - Lody puszczają! - Gdyby puściły, usłyszelibyśmy trzask i plusk. To był tylko łomot. Jedziemy dalej! Ruszyli. Dokoła panowała cisza. Nie zdążyli oddalić się od miejsca, w którym stanęli, gdy tajemniczy odgłos rozległ się znowu, tym razem przed nimi. Był bliższy i jakby wyraźniejszy. Kozacy zamarli i zaczęli się wolno żegnać, a konie, teraz już wyraźnie zatrwożone, szarpnęły się znowu. Tuszyński poczuł, jak za gardło chwyta go groza. W mroku wokół nich nie było widać nic. Ale mimo to czuli się tak, jak gdyby wraz z ciemnością napierała na nich jakaś wielka i złowroga moc, coś zimniejszego od lodu, przerażającego, ukrytego w pomroce. A potem łomoty rozległy się znowu, tym razem z prawej i lewej strony. Zbliżały się. To nie był odgłos pękającego lodu. Coś przesuwało się pod nim w ich stronę. - Idzie ku nam! - wyszeptał Kozak jadący obok Tuszyńskiego. - Na Świętą Przeczystą, idzie! Iwan, jadący dotąd spokojnie, wstrzymał konia. - Ja wiem, co to jest! - zakrzyknął. - Spasi Chryste! To Tatarzy. Ludę, spasajties, bo horę nam! Jak przebudzeni ze snu, runęli przed siebie skokiem. Zanim Tuszyński zrozumiał, o jakich Tatarów chodziło Iwanowi, usłyszał krótki, urywany odgłos pękającego lodu. Gruba skorupa rozstąpiła się z trzaskiem pod kopytami jego konia, a rozszalały rumak, kwicząc ze strachu, runął w czarną otchłań. Młody szlachcic w ostatniej chwili wyrzucił nogi ze strzemion i zwalił się na bok. Padł na lód omywany bryzgami lodowatej wody, przeturlał się po nim. Spojrzał na swojego konia. Nieszczęsne zwierzę od razu zniknęło pod wodą. Zbyt szybko. Tuszyński wiedział, że coś musiało pociągnąć je w głębinę. - Na rany Chrystusa, ratujcie!!! - zakrzyknął w stronę znikających w mroku Kozaków. Chciał rzucić się za nimi, przez tę przestrzeń lodu, która była wolna od pęknięć, ale coś złapało go mocno za nogę, szarpnęło, przytrzymało. Spojrzał w tył. Nie wierzył własnym oczom. Spod lodu wynurzył się za nim jakiś kształt, ciemniejszy od otaczającego mroku. Tuszyński nie widział jego twarzy i szczegółów, ale już samo to, że wynurzył się spod wody, zmroziło serce szlachcica. A potem tu i ówdzie na ciele tamtego dostrzegł przebłysk nagich kości okrytych zgniłymi łachmanami kożucha, a w nozdrza uderzył słodkawo mdły smród gnijącego ciała. Tamten trzymał go za łydkę. Pociągnął w stronę wody i szlachcic przeszorował po lodzie, daremnie czepiając się go paznokciami. Utopiec, pomyślał Tuszyński. Wrzeszcząc przeraźliwie, szarpnął się w jego uścisku. Kozacy zniknęli w mroku i chyba już znikąd nie mógł spodziewać się pomocy. Silne, zimne jak kamień palce szarpnęły go znowu w stronę wody, powlekły po lodzie. W mrocznej czeluści Dniepru rozległ się chlupot i wyłoniły się stamtąd jeszcze dwie postacie cuchnące zgnilizną, okręcone girlandami wodorostów. W półmroku dostrzegał tylko lśnienie błyszczących jak okruchy lodu pazurów i wysokie spiczaste, tatarskie czapy. Wtem obok Jana rozległ się stukot kopyt. W powietrzu coś świsnęło i zabrzęczało, gdy upadło na lód obok szlachcica. Tuszyński ujrzał obok siebie długą, lśniącą kozacką szablę. - Broń się! - krzyknął ktoś z wysoka. Jan uchwycił oręż i ciął trzymające go jak w kleszczach ramiona. Rozległ się zgrzyt przecinanej kości i uścisk nagle zelżał. Szlachcic zerwał się na nogi. Trzy cienie rzuciły się ku niemu z chlupotem. Tuszyński ujrzał obok siebie Iwana na spienionym wierzchowcu. - Wsiadaj! - wrzasnął doń Koreła - wsiadaj! Jan złapał się mocno tylnego łęku kulbaki, podskoczył, a tamten chwycił go za pas i jednym szybkim ruchem wciągnął na siodło tuż za sobą. Spłoszony koń poniósł ich jak wicher. Ułamek sekundy wcześniej szponiasta dłoń złapała z tyłu Tuszyńskiego. Kołnierz żupana pękł, ale szlachcie utrzymał się w kulbace. W lodzie przed nimi otwarła się nowa szczelina. Wyciągnęły się z niej do góry przegniłe, ociekające wodą ręce, lecz rozszalały koń przeskoczył nad nimi z wysiłkiem i jak wicher popędził w kierunku tatarskiego brzegu Dniepru. Usłyszeli za sobą kilka plusków, huk pękających lodów i zapadła cisza. I znów jechali wolno, w milczeniu, otuleni mrokiem. - To było straszne miejsce - powiedział jeden z Kozaków. - Tak ze szesnaście lat temu potopiło się tutaj tyle Tatarów, że teraz straszą po nocach. Tuszyński podjechał do Iwana. - Jestem ci winien wdzięczność - powiedział. - Mam teraz u ciebie dług. - Ale może to cię przekona, że powinniśmy wyjść z błędnego koła. - Z koła... Dziwne, że myślisz, iż to jeszcze jest możliwe. - A czy wiesz, po co jadę na Zadnieprze? - Widzę, że wreszcie przekonałeś się, że możesz mi powiedzieć. - Nie chciałem cię zabijać. Ja już od dawna przypatruję się temu wszystkiemu. Miałem widzenia. Takie jak to, które mieliśmy wtedy, w ruinach. Chyba jest coś, co może przerwać to szaleństwo między nami, między Kozakami a Lachami. Sami z niego nie wyjdziemy, więc może coś nas wyprowadzi. - Nie wierzę. Zbyt dużo krwi przelało się między nami, żeby wszystko mogło być takie jak dawniej. Nie, Iwanie, to nie takie proste. - A ja myślę, że wszystko da się jeszcze naprawić... - Wybacz, ale wolę już nawet Moskwę niż was, Kozaków. - Moskwę?! Żebyś nie powiedział tego w złą godzinę... - Może. Ale powiedz mi wreszcie, dokąd jedziemy. Kim był ten lirnik, którego widzieliśmy? Ta duma, która coś chyba z nami zrobiła? - Chcę coś odnaleźć na Zadnieprzu... Przestrzeń wokół nich rozdarł błysk. Zaraz po nim zaświstały kule, zarżały przerażone konie. Kilkunastu Kozaków spadło na ziemię. Koreła dobył szabli. Zakrzyknął jakąś komendę, ale z mroku wypadła zbita masa ludzi i koni. Wąwóz napełnił się zgiełkiem. Nawałnica poraziła zaskoczonych Zaporożców, pokryła ich kłębowiskiem ciał. Tuszyński padł razem z koniem. Zanim zemdlał, dostrzegł nad sobą brodate oblicza w spiczastych hełmach. Moskwa, Boże, Moskwa, przemknęło mu przez głowę. To była jego ostatnia myśl. W izbie, do której wprowadzono Tuszyńskiego pod strażą, czekało dwóch mężczyzn. Wyglądali dosyć ponuro w swoich bogatych szubach, futrzanych kołpakach wyszywanych perłami. Wysokich, co dobrze świadczyło o znaczeniu ich właścicieli. Jeden z mężczyzn był już stary, zgarbiony, ale drugi stał prosto. Pod jego gęstą, czarną brodą można było domyślić się młodego oblicza. - Ktoś ty? - zapytał Tuszyńskiego. Ten milczał. Nie wiedział, dlaczego go tutaj przyprowadzono. A od czasu potyczki w wąwozie w jego głowie narastał gwałtowny ból. - Nie słyszysz, co powiedziałem? - rzekł tamten groźnie. - Jestem Jan Tuszyński herbu Nałęcz... - Dworianin - mruknął Moskwicin z wyraźnym zadowoleniem. - Co robiłeś przy tych Kozakach? - Byłem jeńcem. Wzięli mnie w niewolę. Bojar szepnął starszemu coś na ucho. Tamten skłonił się i wyszedł z izby. Zapadła cisza. Młody rozsiadł się wygodnie na ławie, wyciągając nogi w safianowych butach na lamparciej skórze. Tuszyński mógłby przysiąc, że takie same okrycia nosiła polska husaria. - Masz szczęście, Lachu. Sprawdzę, czy rzeczywiście jesteś z waszych bojarów. Jeżeli tak, to dziękuj Bogu, że trafiłeś właśnie na mnie. Nazywam się Dymitr Urszyłow - powiedział. - Pod Cudnowem wzięliście w niewolę mojego brata Wasyla. Wymienię cię na niego. - A co zrobisz z tym Kozakiem, Iwanem? - Znam tego hultaja. Krąży między nami i wami i napada to na jednych to na drugich. Na pytkach powie, czego szukał na Zadnieprzu. Ot i ma, czego chciał, pomyślał Tuszyński. Ale wiadomość nie napełniła go radością. - Czy będę jeszcze mógł go zobaczyć? - A to po co? Masz coś do niego? Skrzypnęły drzwi. Wszedł pachołek. Skłonił się przed Urszyłowem i powiedział coś do niego. Bojar podniósł się powoli. - Masz szczęście - powtórzył po raz trzeci. - Kozacy potwierdzili to, co mówiłeś. - Skinął na pachołka i ten przeciął Tuszyńskiemu więzy na rękach. Nie będę cię trzymał w pętach. Zresztą i tak nie miałbyś dokąd uciec. Pójdziesz ze mną na wieczerzę. - Wolałbym spocząć. - Nie słyszałeś, co powiedziałem?! - zakrzyknął Urszyłow z wściekłością. Pójdziesz, choćby na powrozie, polski skurwysynu! Ja tak każę! Zrozumiałeś? - Tak - odparł Jan słabo. - Zrozumiałem. Dziękuję za zaproszenie... W izbie panował gorąc jak w piekle. Tuszyński był niemal na wpół uduszony, niemal pijany swądem rozlanej na stole gorzałki, odorem dziegciu i wonią nigdy niezmienianych kożuchów. Było wesoło. Odgłosy kolejnych toastów mieszały się z pijackimi wrzaskami. Pod oknem ktoś świstał na czekaniku, któryś z Moskwicinów - ledwie trzymający się na nogach - co chwila walił nahajem w stół, a wokół nich mieszały się ze sobą przekleństwa i złorzeczenia. Kilku okutanych w grube szuby Moskali leżało już pod stołem, inni wlewali sobie w gardła matuszkę gorzałkę, bądź zajadali leżące w głębokich misach kawałki tłustego mięsa. I wszyscy - wszyscy ci, którzy jeszcze nie byli dostatecznie pijani, wrogo wpatrywali się w Tuszyńskiego. - Hejże, moi mili! - zakrzyknął nagle Urszyłow i wstał. - Już zapomniałem, że mamy między nami prawdziwego Lacha. Wstańże, Janie Florianowiczu. Pokaż się nam! Tuszyński podniósł się wolno. - To mój jeniec - mówił dalej tamten. - Nikomu nie wolno go tknąć. Pójdzie na wymianę za mojego brata. Wypada wypić jego zdrowie. Za naszego przyjaciela, Lacha! Bojarzy wznieśli naczynia z głośnymi okrzykami. Ale nie wypili ani kropli. Zamiast tego wychlusnęli je w stronę Tuszyńskiego. Szlachcic szarpnął się. Jego policzki oblała purpura, a blizna na twarzy pociemniała, zrobiła się jak purpurowa pręga. W oczach zamigotały błyskawice. Rzucił się ku Urszyłowowi... Chciał się rzucić, ale ktoś chwycił go za ramiona. Zerknął wstecz - za nim stało dwóch pachołków. Przytrzymywali go w miejscu. - Spokój - powiedział z uśmiechem młody bojar. - Jesteś teraz moim jeńcem. - Bodaj was pochłonęło piekło, moskiewskie psy! - zakrzyknął Tuszyński. - Po co mnie tutaj przyprowadziliście?! Zęby ze mnie szydzić?! - No, my ne budem szutit - warknął nagle jakiś bojar z capią bródką. - Wy Litwa moho brata zarizali. - Tuszyński zobaczył złe błyski w jego oczach. - Teper ja tebe ubiju, kak sobakę! - Poderwał się szybko, a w jego ręku zabłysło szerokie ostrze noża. - Ubiju tebia! Ruszył wolno w stronę szlachcica, ale pozostali chwycili go za łeb i wyrzucili od stołu. - No, siadaj! - mruknął Urszyłow. Tuszyński przysiadł na ławie. W samą porę, bo nagle coś świsnęło nad jego głową i wbiło się w ścianę. To był czekan. Duży, pozłacany. Z końca stołu wpatrywał się w Tuszyńskiego duży wąsaty drab w rozchełstanej na piersiach delii. - Prichodzi sjuda! - zakrzyknął wygrażając pięścią szlachcicowi. - Prichodzi na kułaczyj bój! Siedzący obok Dymitr uśmiechnął się lekko. - Ty co, boisz się? - powiedział do Jana. - Nie masz szabli. Bez niej każdy polski pan to tchórz. Tuszyński milczał. Ów drab z końca stołu był dwa razy taki jak on. I pięści miał jak bochny. - Ty za to chyba nawet nie wiesz, jak trzymać szablę - mruknął do Urszyłowa. - Jesteś taki sam jak wasz cały naród. Po chłopsku, na kułaki, to byś poszedł, ale na żelazo, już nie. - Nie wszystko da się załatwić żelazem. Nasz car, batiuszka Aleksiej Michajłowicz, to mądra głowa. Ojczulek poczekał, aż żeście się z Kozakami wyrzezali, a potem nastąpił na was i złamał, zarówno jednych, jak i drugich. - Przecież chcieliście wziąć ich pod protekcję. Bojarzyn roześmiał się wesoło. - Chmielnicki myślał, że nasza Ruś to druga Rzeczpospolita. Przeliczył się. Nasz car inny niż wasz król. Wystarczy mu sił, żeby utrzymać jednych, jak i drugich. To nie my was pobiliśmy. Wyście pobili się sami, bijąc się z Kozakami. Będziecie się z nimi wyrzynali jeszcze długo. A my to wykorzystamy. - Czy jesteś dobry w szabli? - Nie krzykaj, Lachu, bo każę cię oćwiczyć! Siedź i milcz. Tuszyński milczał. W tej jednej chwili przypomniał sobie słowa Koreły. Co on powiedział? Że coś może nas uratować! Ale co? Po co jechał na Zadnieprze? Gdybym to wiedział. Ale to nie mieści mi się w głowie. Co robić? Co robić? Żeby dowiedzieć się wszystkiego do końca, musi uratować Korełę. Biesiada trwała. Tuszyński był słaby. Nie zważał na nic. Moskwicini byli już tak pijani, że niektórzy musieli trzymać się stołu, żeby nie spaść z ławy. Dwóch wielkich chłopów pokłóciło się o coś - chwycili się za brody i szamotali się wśród przekleństw. Dopiero Urszyłow oderwał ich od siebie. Inni zabawiali się Tuszyńskim. - Patrzcie, Lach, a brody nie ma! - zawołał jeden z Moskali. - Ale ma wąsy. I to jakie. Można mu wyrwać i za brodę przyszyć. - Lepiej osmalić! Uczyńmy z niego kukłę! - odezwał się trzeci i wyciągnął rękę z pochodnią. Jan odtrącił ją. Posypały się przekleństwa. Nagle jedno z okien otwarło się z trzaskiem. Gwałtowny wiatr wwiał do środka tuman śniegu. W jednej chwili zmienił się w szybki, poskręcany wir, zaskowyczał, dmąc po całej izbie, a gdy nieco opadł, wszyscy ujrzeli w nim sylwetkę starego dida-lirnika. Była znacznie bledsza niż wtedy, gdy Tuszyński widział ją po raz pierwszy, bardziej wiotka i przejrzysta. Ale była. W izbie od razu zapadła cisza. Pijani Moskwicini, którzy jeszcze przed chwilą gotowi byli skoczyć sobie do gardeł albo zarzezać Tuszyńskiego ot tak, z nudów, teraz zamarli. A tymczasem lirnik uderzył w struny i zagrał. Ale po polsku. Hej! siadł puchacz na mogile I zakrzyknął: “Pugu!” Przywitajcie, Kozaczkowie, Towarzysza z ługu! Nasze szable poszczerbione, Muszkiety bez kurków, Lecz jeszcze serce kozackie Nie lęka się wroga. Hej, kiedyś panowaliśmy, Teraz już giniemy. Tego nieszczęścia i tej doli Wiek nie zapomnimy. Lecz powrócą jeszcze znowu Stare dobre, dawne czasy. Bo powstanie lira z grobu, Bo powstanie i sprowadzi Moc tajemną gdzieś z zaświatów. Potem pokój zaprowadzi Pośród Lachów i Kozaków! Żaden z moskiewskich bojarów nie poderwał się na te słowa. Żaden nie chwycił za szablę. Nagle umilkli, spojrzeli dziwnie po sobie. Już nie mówili. Umilkły pijackie wrzaski, gwar rozmów. Siedzieli, a na ich twarzach zagościł nagle spokój. Po wcześniejszym gwarze ta cisza uderzyła w Tuszyńskiego niczym grom. Jan czuł, że dzieje się z nim chyba to samo co z resztą - jego strach i gniew ulotniły się bardzo szybko. Czy chcesz zrobić to, o czym myślisz? zabrzmiało nagle w głowie szlachcica. Nie wiedział, kto wymówił te słowa, ale lirnik patrzył wprost na niego. Tuszyński poczuł nagle, że jest zmęczony, że chce, żeby ta przeklęta wojna już się skończyła. Zapomniał o niej, gdy lirnik grał. Zapomniał nawet o tym, że siedzący obok Moskwicini są jego wrogami. A zemsta? Nie wiedział już, za co miałby się mścić. - Tak. Pomożesz mi? Po to tu jestem. Ratuj Iwana. - Jak? Przekradnij się od jaru nad Dnieprem. Na południe od wsi. - Kim jesteś? Odpowiedzi nie było. Postać lirnika zaczęła rozwiewać się, blednąc. A potem znikła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. I wszystko ucichło. Dopiero po dłuższej chwili milczenia odezwały się ciche rozmowy. Moskale nie byli już pijani, nie zataczali się, nie klęli. Nawet nie spoglądali na Tuszyńskiego. - Janie Florianowiczu - odezwał się cicho Urszyłow. Spuścił głowę. - Przepraszam za to, co się stało. Sam rozumiesz, mać gorzałka... Chcę ci powiedzieć... Nic zresztą. - Machnął ręką. Jego towarzysze szeptali cicho. Kilku modliło się na podłodze. Tuszyński wstał. Bojar nie zatrzymywał go. Szlachcic ruszył ku drzwiom. - Wasze błagorodie do kogo? - zapytał jeden z Moskali. - Na chwilę. - Wybaczcie, panie. - Tamten machnął ręką i odwrócił się. Z początku szlachcic szedł jak we śnie. Wyszedł na ganek, zeskoczył z niego w śnieg i zapadł w mrok. Miał szczęście, bo wokół dworu, w którym ucztowali, nie było straży. Potem wynurzył się z ciemności za węgłem i niemal bezszelestnie wtopił się w pomrokę za stajnią. Przesadził później jakiś płot, przemknął pomiędzy kilkoma domostwami i wreszcie dostrzegł przed sobą spróchniały częstokół pokryty śniegiem. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł straży. Widocznie wszyscy Moskwicini spali w najlepsze. Przeskoczył niewielki rów i ruszył w stronę stepu. Po drodze zawahał się. Więc mam iść? Mam ratować Kozaka? pomyślał. Jednego z tych, którzy zniszczyli mi dom, rodzinę i zabrali ojcowiznę. Ale za co? Dlaczego? Zamarł. Przypomniał sobie słowa Urszyłowa i ruszył w stronę jaru. Wiedział, że wybrał. Wybrał dobrze. W jarze, do którego zszedł, panował mrok i mgła. Światło księżyca nie sięgało dna wąwozu - pełnego groźnej mgły i ciemności. Tylko jeden Bóg mógł wiedzieć, co się tam znajduje. Szlachcic zsunął się po zboczu aż pod osłonę młodych, gęstych świerków, a wtedy ktoś schwycił go za delię i obalił na śnieg. Przytrzymano go, aby się nie szarpał. W mroku zamajaczyło kilka ciemnych postaci. Ostrza szabel i rusznic zabłysły ledwie dostrzegalnie. - Mamy go, panie poruczniku. Sam szedł - zabrzmiało groźnie. Tuszyński zamarł. To wszystko stało się tak nagle, że nawet nie zdążył się przestraszyć. Ale nagle mgła rozstąpiła się. Przepuściła zielonkawy promień księżycowego światła. Jan dostrzegł, że otaczający go ludzie wyglądają bardzo znajomo. - Wyście Polacy? - zapytał. Niemal nie wierzył własnym oczom. - Nie może to być! Jestem Jan Florian Tuszyński. Uciekłem z niewoli. Towarzysze, którzy go trzymali, zawahali się, ale z ich twarzy nie zniknęła podejrzliwość. W słabej, księżycowej poświacie Jan widział ich srogie wąsate twarze poznaczone bliznami. Ktoś przecisnął się przez ich krąg, spojrzał na jeńca i zakrzyknął tak, aż ściany wąwozu niemal odezwały się echem: - Na Boga! Tuszyński! Jan przypominał go sobie mgliście. To był Jakub Łoś, namiestnik chorągwi kozackiej z wojsk Stefana Czarnieckiego. - Już prawie waści pochowaliśmy - powiedział. - Gdy wyjechałeś z obozu, przepadł o tobie słuch. Wpadłeś w ręce Moskwy? Uciekłeś? - Uciekłem. - Jesteśmy tutaj z podjazdem. Wojewoda chce ruszać z wojskiem za Dniepr. Ile jest Moskwy w tej wiosce? - Ze dwustu. Ale nawet nie wystawili straży. Czują się tutaj jak u siebie w domu. Jeżeli się pośpieszymy, zdołamy ich zaskoczyć! Na twarzy namiestnika odmalowało się wahanie. Zresztą trudno mu się było dziwić. - Pośpiesz się, waćpan! - powtórzył z piorunową mocą.- Wiem, że nie wiesz, czy możesz mi zaufać, ale będzie lepiej, jeżeli to zrobisz. - Może i masz rację - powiedział cicho Łoś. Wydał komendę i kilku ludzi roztopiło się w mroku. - Jeżeli mówisz prawdę, zaraz ruszymy. - Jest tam pewien Kozak. To mój znajomy. Jeżeli pójdziemy w kilka koni, będziemy mogli go odbić. Moskwa może nawet się nie ruszy. Mogą nas nie zauważyć. Pojawimy się tylko i znikniemy. - Pojawimy się i znikniemy - uśmiechnął się Łoś. - Co też waść powiadasz. Wyrżniemy ich wszystkich w pień. Ruszyli wkrótce potem. Najpierw długo podążali wąwozem, a potem wyjechali na step. Ruszyli rysią ku wiosce. Dzielne polskie konie lekko i ostrożnie szły przez wiszący nad stepem tuman mgły. Pod srebrnym blaskiem księżyca wyglądały jak duchy. Wilgotna mgła osadzała się na ich sierści, grzywach, odzieniu, brwiach i wąsach jeźdźców jako szron. W mroku wyglądali jak upiory, jak ukraińskie sysuny. Oddział rozdzielił się. Cześć jeźdźców szerokim łukiem ruszyła na prawo, aby uderzyć z drugiej strony. Pozostali odczekali dostateczną chwile. Wreszcie pan Łoś machnął buławą. - Naprzód, mości panowie!!! Zabłysły szable wydobywane z pochew. Ruszyli najpierw skokiem, a potem cwałem. W półmroku zabrzmiał coraz głośniejszy, potężniejący tętent kopyt. Zanurzyli się w stepowych oparach i szli tak przez chwilę, nie widząc nic przed sobą. Moskiewskie straże, chociaż nieliczne, zorientowały się, że coś się zbliża. Wytężały wzrok, starając się przebić nim mglisty tuman. Tętent kopyt przybliżał się coraz bardziej. Nagle, tak szybko, że nawet nie zdołali mrugnąć, zarysowało się przed nimi kilkadziesiąt omytych bielą kształtów. - Bij! Zabij! Rozpędzone, pokryte lodowatą łuską szronu wierzchowce spadły na Moskwę jak orkan. Straże wycięto w ciągu kilku sekund. Tuszyński dojrzał, jak Łoś w pełnym pędzie ciął szablą w odsłoniętą szyję strażnika. W mroku zgrzytnęła kość, a krew trysnęła jak fontanna z na pół przerąbanej szyi. Jana omal nie zemdliło. Pancerni wpadli całym swoim rozpędem między nędzne chałupy wioski. Napad dokonany był szybko, cicho i zupełnie niespodziewanie. Polscy jeźdźcy runęli na zaskoczonych Moskali jak duchy, jak upiory mrożące krew w żyłach samym swoim oddechem, zabijające piorunami szabel. Przeciwnicy nie bronili się prawie wcale. Jak szaleni, z rykiem przerażenia, na wpół ubrani wybiegali z chat, prosto pod czekające na nich ostrza. Szable biły, wytaczały strumienie krwi. W pomroce cięto Moskwicinów przez głowy, karki, ręce, twarze i piersi. Tratowano końskimi kopytami. Noc pomieszała walczących, stłoczyła ich w opłotkach, przemieszała...Wkrótce walka zmieniła się w rzeź, w pogrom, w mord. Tuszyński trzymał się z boku. Uderzał tylko wtedy, gdy musiał. Parł w stronę dworu, gdzie powinien być Urszyłow, roztrącając walczących. Czuł się źle. A dokoła niego było piekło. Widział, widział dobrze, jak jedni zabijali drugich, jak umierający padali w drgawkach na ziemię, ginęli wśród ryku trwogi i rozpaczy, obalani, cięci, tratowani. Zwykle cieszyłby się z tego. Teraz nie mógł. I niemal żałował już, że sprowadził tu swoich. Widział wszystko. Widział, jak jeden z polskich jeźdźców dopędził uciekającego, jasnowłosego chłopaka w porwanej koszuli. Ułamek sekundy wcześniej Moskwicin wyrzucił ręce w górę, do ścigającego go pancernego i wykrzyczał zagubione w chaosie błaganie o litość. Lecz ostrze szabli spadło na jasnowłosą głowę. Młodzieniec padł, potoczył się pod kopyta rumaków i zniknął pod nimi. Obok, na ganku, ktoś inny dopadł niskiego starca o białych włosach. Tamten uderzył jeźdźca czekanem - chybił, bo polski koń uskoczył w bok. Pancerny stanął w strzemionach i jednym szybkim cięciem odrąbał staruszkowi rękę, a potem skoczył dalej. Jan widział - teraz widział, jak obcięte ramię upadło na mokry śnieg, znacząc go krwią, a starzec cofnął się, oparł o ścianę i wolno osunął, trzymając za kikut tryskający czerwienią. Tuż obok Tuszyńskiego do jednego z pancernych przypadł nagle wymachujący szablą Moskwicin. Jeździec odbił cios, obrócił się w siodle, a potem schwycił przeciwnika za włosy, przycisnął do końskiego boku i jednym, szybkim ruchem przeciągnął po odsłoniętym gardle ostrzem szabli. Niby we śnie Tuszyński wpadł wreszcie na plac pośrodku wsi. Szybko znalazł się przed samym dworem, spojrzał w jasne okna, za którymi Moskwicini szykowali się do obrony i osadził wierzchowca. - Z koni! - zakrzyknął do najbliższych towarzyszy i pocztowych. - Za mną, mości panowie! Pierwszy rzucił się na ganek. Z dworu padło kilka strzałów, kule zaświstały koło uszu biegnących, ale nie wstrzymały ich rozpędu. Wyrwane z zawiasów drzwi runęły pod mocnymi ramionami, a potem przez wszystkie okna runęli do środka żołnierze pana Łosia. Nic nie mogło im sprostać. Moskale bronili się wśród porozbijanych sprzętów, przewróconych stołów. Tuszyński nie szalał. Pomiędzy walczącymi szukał tylko jednego człowieka - Urszyłowa. Na koniec spostrzegł go. Wraz z kilkoma innymi przyparto go do ściany, gdzie bronił się rozpaczliwie. Dwóch z jego pobratymców wkrótce padło pod ciosami szabel, ale on z nadludzką wytrzymałością odbijał wszystkie uderzenia. Żołnierze chcieli wziąć go żywcem. Nie dawał się. Tuszyński skoczył w tamtym kierunku. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Bojar zbladł jak kreda. Jan uchwycił za ramiona najbliższych towarzyszy. - Stać! Stać! - zakrzyknął. - On jest mój! Walczący zawahali się. Spojrzeli na niego niechętnie. - A skąd wiesz, waszmość, że twój? - spytał ktoś. - Właśnie, jakie masz do niego prawo?! - Na bok! - zakrzyknął w szale Tuszyński. - Na bok, psie syny! Jest mój! Musi mi coś powiedzieć! Pewnie by go nie posłuchano. Ale w tejże chwili Urszyłow runął z okrzykiem w stronę młodego rycerza. Żołnierze cofnęli się. Tuszyński stanął naprzeciw swojego wroga. Jan nie chciał walki. Pamiętał jeszcze swoje upokorzenie, ale czuł, że mimo wszystko nie może ot, tak zabić tamtego. A może nawet wybaczył mu wszystko. Lecz Urszyłow sam runął na niego. Szable zaśmigały w powietrzu niby błyskawice, biły jak cepy, dźwieczały pod uderzeniami. Na początku żaden z nich nie mógł uzyskać przewagi. Ale Tuszyński wiedział jedno - aby zwyciężyć, musi zabić Moskala. Dokoła walczących szybko utworzyło się kolisko groźnych, wąsatych, poznaczonych bliznami twarzy. Wszyscy, nawet wzięci do niewoli Moskale, przypatrywali się im w skupieniu. Szala zwycięstwa przechylała się na stronę Dymitra... - Zginiesz, Lachu! - wydyszał Urszyłow przez zaciśnięte zęby. - Pohańbiłeś mnie - wyszeptał Tuszyński. - Tobie pisana jest śmierć. A potem Urszyłow przyciął z całej siły. Tuszyński odbił ostrze i wyprowadził nowy cios. Jak piorun. Bojar krzyknął rozdzierająco. Jan wyłuskał mu szablę z ręki. Zamarli. - Gdzie Koreła?! - Krzyknął Tuszyński - W loszku - odparł tamten mocnym, bezbarwnym głosem. - Ale nie znajdziesz go żywego. Do tego na szczęście nie dopuściłem. Szlachcic zatoczył się jak pijany. - Idź precz! - wykrzyknął do tamtego. - Puśćcie go wolno! - rozkazał. Pancerni chwycili bojara między siebie. Zaraz zmusili go, żeby ukląkł. Niespodziewanie jeden z nich zakręcił się szybko, zakolebał i ciął szablą w szyję. Dymitr tylko krzyknął. Jego głowa gładko stoczyła się na ziemię. - O jednego mniej - mruknął ktoś. - Czyście oszaleli?! - zawrzasnął Tuszyński. Wszyscy spojrzeli nań zdumieni, jak na obłąkanego. - Szukajcie Koreły! Znajdźcie go! Znaleźli go szybko. Jego Kozaków wyścinano. Leżał w lodowatej, wyrąbanej w ziemi jamie. Był na pół martwy. Moskwa wzięła go na tortury. Nie zostało mu wiele życia. Dopiero, gdy natarto mu skronie wódką, oprzytomniał, rozwarł powieki i na jego wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - Żyjesz, Lachu - powiedział widząc Tuszyńskiego. - Żyjesz, a ja... - Wiem. Opatrzymy cię. - Czy wiesz, dlaczego jechałem na Zadnieprze? - wyszeptał słabo Koreła. - Teraz powiem ci wszystko. Ja widziałem. Widziałem na jawie, a jednak we śnie. To był upir, duch liry... Ja o nim słyszałem. Był kiedyś lirnikiem Sahajdacznego pod Chocimiem. Kazał mi coś zrobić. Teraz uczyń to za mnie. Jedź do Horola i znajdź stary kurhan. Rozkop go. Musisz to zrobić. Tam leży lira, lira zrodzona z ziemi Ukrainy oblanej naszą krwią. Ona sprawi, że zapomnimy o wszystkim, że Lachowie i Kozacy wyjdą z błędnego koła. Ona sprawi, że będziemy mogli się ze sobą pogodzić, że na Ukrainę powróci spokój. Musisz tam jechać, słyszysz?! Otwórz ten grób. To może zrobić tylko ten, kto mówił z Wernyhorą. Nikt inny nie wie... Otwórz, błagam... - Oczy Iwana zamknęły się z wolna, a głowa osunęła na bok i tak już pozostała. Tuszyński pochylił się nad nim, ale nie mógł już mu pomóc. - Nie żyje... - wyszeptał cicho, wstrząśnięty. - Nie żyje... Pojechali do Horola... Byli tam dwa dni później. Do kurhanu podjechał tylko sam Tuszyński w towarzystwie Łosia. Stanęli nad grobem w milczeniu. Stali długo. Tuszyński czuł, chyba po raz pierwszy w życiu, pustkę w swoim sercu. Kurhan był pusty. Rozkopany i rozgrabiony. Dwa dni temu Horol spalił się ze szczętem. Po odciskach kopyt poznali, że zrobili to Tatarzy. Sprzymierzeńcy Rzeczypospolitej. Nie oszczędzili nawet starego grobowca. Musieli zrobić to wcześnie, może nawet wczorajszego dnia. Tuszyński długo chodził wokół grobu, aż wreszcie znalazł w błocie jakieś szczątki - strzaskany, srebrny gryf okręcony resztkami strun. Czy to były resztki liry? - Tatarzy - wyszeptał Łoś. - Rozkopali grób, znaleźli, ale widocznie do niczego im się to nie przydało, więc zniszczyli. No cóż, lepiej mieć ich po swojej stronie, nie przeciwko. - Nic waćpan nie rozumiesz - zakrzyknął Tuszyński. - Nic! Wszystko stracone. Nigdy nie będziemy mieć pokoju z Kozakami. Nigdy! - Dopóki nie wytniemy tego hultajstwa w pień. - Dopóki nie wytniemy... Masz waćpan racje. Teraz nie ma już żadnego innego sposobu. Ale może od początku trzeba było zacząć inaczej... - Może. Ale nie dojdziemy już, kto rozpoczął. A może jest też tak, że krzywdy nigdy nie da się naprawić... - Łoś odwrócił się i ruszył w stronę swojego konia. Tuszyński został. Spojrzał na rozkopany kurhan, uklęknął i ukrył twarz w dłoniach. - Wszystko stracone! - zakrzyknął za tamtym. - Wszystko! - Nie - odparł Łoś. - Zostało nam jeszcze to. I położył dłoń na szabli. * * * Teraz już ja sam nie wierzę, żeby to prawda była - mruknął Mu-raszko, gdy Sawa skończył swoją opowieść. - Wielce by nam się takowa lira przydała swego czasu. Nic już na to nie poradzimy, że się tyle krwi między nami przelało i przeleje jeszcze... Tylko pić można na tę okazję. I wypijmy, mości panowie. A ty, panie Bertran, złap się stołu, bo masz łeb mniej twardy od nas wszystkich. Wypili powoli. Na dworze znowu hulał wiatr. Gdzieś od stepów ozwało się nagle wycie wilków. Konie stłoczone w swoich przegrodach poczęły parskać trwożliwie. Kozacy poczęli uspokajać je głaskaniem. Wycie rozległo się znowu, rym razem znacznie bliżej. - Co to za wilk, co pod samą Trembowlę podchodzi - mruknął Muraszko. - Twarda z niego sztuka. - To nie wilk - rzekł obojętnie Borucki. - Pewnie upir, jak mówią na Rusi. Tyle tu ciał leży niepogrzebanych od ostatniego najazdu Tatarów, tyle jest dziwnych rzeczy w dolinach Dniestru. Po nocach strach tam chodzić... Wstają z grobów upiry, wstają sy-suny i czatują na podróżnych... - A ja znam jedną opowieść z Ukrainy - rzekł cicho Muraszko. Znam jedną kozacką dumę, nie wiem czy prawdziwą, ale straszną. Did-lirnik to śpiewał na jarmarku w Czehryniu. A ja ją podsłuchałem i jeszcze pamiętam. - No to opowiadaj - mruknął Dydyński. Opowieść szósta ZŁOTY WIJ Przeciągły skowyt rozległ się w ciszy wieczoru zupełnie niespodziewanie. Choć dochodził z daleka, był tak przeraźliwy, że Andrzej ściągnął cugle wierzchowca. Spojrzał dokoła. Las po obu stronach traktu pokrywał się cieniem nadchodzącej nocy. Choć zapadła cisza, szlachcicowi zdało się, że ów budzący grozę odgłos miał swe źródło gdzieś przed nim, za gęstwiną drzew przesłaniającą zakręt gościńca. Obejrzał się na Ułuka. Pachołek, trzymający w dłoni wodze luzaka, podjechał wolno do boku swego pana. - Wilki? - zapytał Andrzej. - Nie wiem, panie. - Ułuk niespokojnie rozglądał się dokoła. Wycie rozległo się znowu. Tym razem było jakby bliższe. Konie rzuciły niespokojnie łbami, po czym jęły parskać trwożnie. - Może to nie wilki... - wyszeptał pobladły Ułuk. - Mości panie, mamy jechać dalej tą drogą? - Ejże, co też powiadasz - mruknął zniecierpliwiony Andrzej. - Lepiej trzymaj broń w pogotowiu... - Urwał, opierając dłoń na kościanej rękojeści krócicy. Gwałtowny, rozedrgany, choć stłumiony odległością okrzyk rozdarł ciszę wieczoru. Ucichł, zaś po nim doszedł do nich przeraźliwy kwik konia. - To niewiasta - powiedział Andrzej. - Wzywa pomocy. - Mój panie, nie wiem czy... - Nim Ułuk domówił tych słów, Andrzej spiął ostrogami wierzchowca. Rumak pomknął z głośnym rżeniem, więc słudze nie pozostawało nic innego, jak tylko pójść w ślady pana. Drzewa majaczące na tle czerwonej łuny zachodu tylko migały im w oczach. Nie pędzili zbyt długo. Niebawem Andrzej wstrzymał konia. Drzewa rozstąpiły się na boki i zrobiło się jaśniej, bo trakt przecinał niewielką, łysą polanę. Andrzej ściągnął cugle. W słabym świetle zmierzchu dostrzegł na środku pustej przestrzeni martwego konia, który przygniótł postać w jasnej świtce. Od strony spowitych szarością drzew zbliżało się kilka niewyraźnych kształtów. Po chwili do uszu młodego szlachcica doszło mrożące krew w żyłach wilcze wycie. Jego koń szarpnął się, porażony lękiem, zaś szlachcic błyskawicznym ruchem wyszarpnął krócicę z olstra, wymierzył i pociągnął za spust. Nie wiedział, czy trafił, lecz na odgłos wystrzału wilki przystanęły, a później ciszę rozdarł drugi błysk - to Ułuk wypalił ze swej rusznicy. Bestie pierzchły. Z wolna zniknęły między drzewami. Szlachcic przypadł teraz bez zwłoki do leżącej postaci. To była kobieta. Przygnieciona, bezskutecznie usiłowała wydostać się spod martwego konia. Szlachcic pomógł jej. - Waćpanna żyjesz? - zapytał Andrzej. - Nic ci się nie stało? Podniosła głowę. Miała ładną twarz, regularne rysy i strzeliście zarysowane brwi. Odrzuciła w tył złote włosy i zerknęła uważniej na swego wybawcę. Coś drgnęło w Andrzeju, gdy spojrzał jej prosto w oczy. Były jasne, o niemal niespotykanym złotym połysku. Miały w sobie coś, co przykuwało wzrok... - Dziękuję waćpanu - rzekła chłodno, mierząc uważnym spojrzeniem młodą twarz szlachcica, dostatni żupan i karabelę w nabijanej klejnotami pochwie. Przez chwilę nie wiedział co rzec, a potem ściągnął kołpak i skłonił się. - Jestem Andrzej Drohoński - przestawił się, po czym wskazał pachołka. - A to Ułuk. Spojrzała na zsiadającego z konia sługę o skośnych oczach i śniadej cerze. Ułuk zwrócił się ku niej, a wówczas - Andrzej widział to zupełnie wyraźnie - drgnął i jakby cofnął się mimowolnie, czyniąc prawą ręką gwałtowny gest. - Jestem Helena Awdańska - powiedziała cichym głosem. Spojrzała na ciało swego martwego konia i dreszcz wstrząsnął jej ramionami. Przeniosła wzrok na Andrzeja. Poruszył się nerwowo. - Jeszcze raz waści dziękuję. Jechałam przez ten las. gdy mnie wilki napadły. Może bym im i umknęła, jeno że mi konia poraniły. Dotąd dojechałam, dalej już nie... - dokończyła niemal ze łzami w oczach. - Nie desperujże, mości panno - powiedział Andrzej. - Szczęściem nic się nie stało. Swoją drogą dziwno mi, że sama przez ten las konno jeździsz. Ale dość o tym, jechać nam trzeba. Nic chcę spędzić tu nocy. Mam luzaka. Wsiadaj, waćpanna, i ruszajmy stad czym prędzej. Złe to miejsce. Ułuk, podaj konia pani - rozkazał pośpiesznie, bo wciąż zdawało mu się, że lada moment z gąszczu wypaść mogą szare kształty bestii, a wokół nich rozlegnie się przerażające wycie powracającej wilczej watahy. Wilczej, przemknęło mu przez głowę. Nie tylko wilki mogły być tu zagrożeniem. W końcu nikt nie wiedział, co kryły w sobie ciemne, tajemnicze zadnieprzańskie bory. Tymczasem Tatar podprowadził bliżej gniadego bieguna. Helena postawiła stopę w strzemieniu, odbiła się od ziemi i wówczas stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Spokojny dotąd koń z kwikiem stanął dęba. Dziewczyna zsunęła się z kulbaki. Byłaby spadła, lecz Andrzej przyskoczył w ostatniej chwili i schwycił ja mocno, obejmując ręką kibić. Zamarł, czując pod palcami jędrne, gibkie ciało dziewczyny okryte materiałem, a potem rozluźnił uścisk. Na twarzy poczuł jej palące spojrzenie. Chciał coś rzec, nie wiedział wszakże co, więc zmieszany odstąpił na bok. Ułuk poskromił niespokojnego konia. Tym razem rumak nie drgnął nawet, gdy Helena wskoczyła na siodło. Ruszyli. Długą chwilę jechali w milczeniu. Wokół nich robiło się coraz ciemniej. Słońce schowało się już za horyzontem, za niewidoczną stąd linią ukraińskiego stepu, a tylko krwawa smuga zachodu barwiła czerwienią wierzchołki drzew. Gdy polana została dość daleko za nimi, Andrzej obrócił się w stronę dziewczyny, chcąc zagaić rozmowę, lecz nagle konie zatrzymały się. Szlachcic spojrzał w dół i zrozumiał, że poczuły śmierć. Na drodze leżało kilka martwych ciał. To były wilki. Z trudnością zmusił opornego konia do ruszenia z miejsca. Pochylił się. Najbliższy basior leżał na grzbiecie. W szeroko rozwartej paszczęce bielały ostre zęby, zaś wokół ciała zakrzepła niewielka kałuża krwi. Andrzej spojrzał dokoła, lecz otaczający ich las wydawał się spokojny. Odwrócił twarz ku Helenie. Odwzajemniła się przestraszonym spojrzeniem. - Jedźmy już - szepnęła cicho. Była noc. Trzej jeźdźcy podążyli dnem głębokiego wąwozu - grupa cieni w gęstym mroku. Gałęzie drzew przesuwały się powoli ponad ich głowami i rzekłbyś, że to jakieś wielkie, ukryte w ciemności olbrzymy wyginają swe włochate palce ponad drogą. Zmęczone konie szły wolno. Ciszę mąciły tylko głuche uderzenia kopyt i szmer strumienia płynącego środkiem jaru. Na koniec dno wąwozu jęło wznosić się ku górze. Las zrzedniał, a potem przed jadącymi otworzyła się szeroka przestrzeń stepu. Tu było nieco jaśniej. W słabej poświacie zasnutego mglistymi obłokami księżyca rysowało się morze suchych, ostrych, wysokich traw. - Dokąd właściwie jedziesz, mościa panno? - zapytał Andrzej. - Nie myślałem nigdy, że spotkam kogoś takiego jak ty na tym pustkowiu. - Widno nie tak bezludna jest ta okolica, skoro waćpanu tędy droga wypadła. - Bo to stary trakt na Łubnie. Szybciej nim się jedzie. Miałaś szczęście, mościa panno, że akurat mam sprawę u jego mości Jeremiego Wiśniowieckiego. Rzeknij mi teraz, co mam z tobą uczynić. Masz może na Zadnieprzu jakichś krewnych? - Krewnych?... Nie, nie mam. A jadę na Sołonicę. - Na Sołonicę? Toż na niej nic nie ma. To pole bitwy jedno i okopy, co je rezuny Nalewajki zostawili. Po cóż tam jedziesz? - Muszę - powiedziała cicho, jakby z rezygnacją. - Ale ty, waćpan, nie zaprzątaj sobie mną głowy. I tak wieleś dla mnie uczynił. Zachowam cię we wdzięcznej pamięci. Mój Boże, gdyby nie ty, już by mnie wilcy w brzuchach mieli. - Nie dziwię się im, bo wielce smakowity kąsek napotkali. Waćpanna ważysz się na niebezpieczną imprezę. Wokół Słonicy to ino stepy i lasy, a i Kozacy zadnieprzańscy w polankach siedzą. - Wiem o tym - szepnęła cicho. - Jeśli można cię prosić... Ostaw mi jeno swego konia. Bez wierzchowca niedaleko zajdę... - Zajdę? Chybaś waćpanna niespełna rozumu. Nie może to być, abyś jechała sama przez stepy. Lepiej zawróć z drogi. W ogóle to skąd jesteś, jeśli to nie tajemnica? - Spod Kamieńca. - To z daleka. - Nie wiedzieć czemu poczuł, że serce bije mu mocno. - Nie chciałbym ja wtrącać się w nie swoje sprawy, ale przecież nie mogę zostawić cię tutaj bez pomocy - dokończył nieco ciszej, jak gdyby zdumiony własną śmiałością. - Cóżem to nie szlachcic? Do Łubniów mi się nie spieszy, tedy mógłbym nadłożyć nieco drogi i nawrócić się ku Sołonicy. - Dziękuję, mości panie, ale nie może to być - wyszeptała cicho. - Nie chcę, żeby spotkało cię coś złego. Wyczuł zmianę w jej głosie i domyślił się, że w oczach dziewczyny pojawiły się łzy. - Waćpanna, co ci?! - Nic - odparła cicho. - Nie możesz przy mnie pozostawać. Wstyd byłby przed ludźmi... I to zbyt niebezpieczne. Nie pytaj nawet... - Nie jestem zagrodowym sztachetką - rzekł przypatrując jej się bacznie mimo mroku. - Jeżeli ktoś cię skrzywdził, mogę... - To nie to... Wybacz i zapomnij o mnie. Zapomnij, żeś mnie wyratował. Tak będzie lepiej dla ciebie. Zapomnij! Wyjechali spoza drzew. Polanę rozjaśniało światło księżyca. Zatrzymali się, gdy w mroku zarysował się przed nimi czarny, nieruchomy kształt. To było ciało martwego konia. - Bat'ku, spójrz no! I bez tego okrzyku Maksym uniósł głowę. Wstrząsnął nim zimny dreszcz. Spojrzał po twarzach swoich Kozaków. Milczeli. wpatrzeni w to, co leżało na gościńcu. - Ruszcie się! Sprawdźcie dokoła! - rozkazał. Kilku Niżowców zeskoczyło na ziemię. Część z nich poczęła przetrząsać okoliczne krzewy, część zaś przepatrywać drogę. - Znaleźliście co? - Ślady, bat'ku. - Jeden z Kozaków podniósł się z kolan. - Trzy konie. Pojechali tam. - Wskazał gościniec niknący w gęstwinie drzew. - Na Łubnie. Maksym odetchnął głęboko, czując, jak uspokaja mu się bijące szaleńczo serce. Ściągnął kapuzę i odrzucił z czoła mokry od potu osełedec. - Szczob tebe trastia mordowała - mruknął w stronę siedzącej na karym wierzchowcu kobiety. Jej ciało okrywał porwany, złachmaniony płaszcz, a oczy jarzyły się poprzez gęstwę splątanych, potarganych włosów niczym dwa płonące węgle. - Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj! Co myśmy uczynili? Kogośmy na świat wypuścili?! - Co ty? - odrzekła cicho. - Boisz się go może? Zapomniałeś już, kim jesteś? Przyjdzie teraz czas na Lachów. A dla ciebie, za to, żeś mi pomógł, będzie zaporoska buława. Zapomniałeś już, jak polscy panowie nawlekli na pal twego brata? Maksym drgnął. Jego wargi poruszyły się konwulsyjnie i - niczym u wilka - odsłoniły zęby, a dłoń oparła się na rękojeści szabli. - Zobaczysz - szepnęła znowu. - Szlachta zapłaci teraz za twoje cierpienia. Teraz wszystko się dopełni. Gdy tylko złoży on ofiarę ze szlacheckiej krwi... - A wtedy co? - A wiesz, dokąd on pojechał? - Do Łubniów? Nie może to być! Tam kniaź Jarema... - Na Sołonicę. Kozak zdrętwiał. Spojrzał na kobietę z dziwnym, niemal zabobonnym lękiem. - To co robimy? - W konie - odparła. - Będzie tak, jak jest przepowiedziane. Jedziemy za nim. - Jeśli pozwolisz, mościa panno - powiedział Andrzej - to tu się zatrzymamy. Nie gniewaj się, ale wyglądasz na wielce zmęczoną. - Nic mi nie jest - odrzekła cicho, lecz gdy nadstawił ręce, osunęła się w nie jak kamień. - I nie mów do mnie “mościa panno”. Przecież wiesz, jak się nazywam. Skinął głową. - Więc chodźmy. Gospoda, zbudowana z poczerniałych od słońca, wiatru i deszczu bali, wyglądała raczej na małą twierdzę niż zwyczajny, przydrożny zajazd. Główna izba była zupełnie pusta. Karczmarz dostrzegł gości od razu, zmierzył uważnym spojrzeniem, a potem szybko podbiegł do stołu, przy którym usiedli. - Gospodarzu, pokój dla tej damy i coś do jedzenia, byle szybko! - Nie wiem, czy mamy czas na to - mruknęła Helena. - Ależ... Jechaliśmy dzień i noc. - Tyś bardziej zmęczony ode mnie. - Spałem w siodle. Niczym to dla mnie. Jakem służył w husarii i goniliśmy po stepach Tatarów, często i pięć dni z konia nie schodziłem. - Odwrócił się do szynkarza. - Gospodarz! Pospiesz się! Oberżysta skłonił się. Zniknął za zasłoną odgradzającą wejście do kuchni. - Czym ja ci się odwdzięczę? - rzekła Helena do Andrzeja. Spojrzała w kierunku okna. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ławice mglistych, rozmazanych chmur, zapowiadały nadciągający deszcz. - Nie musisz. Dalekim od wtrącania się w twe sprawy... - Umilkł. Pacholik przyniósł im na tacy dymiącą pieczeń i dzban wina. - Doprawdy, pierwszy raz widzę kobietę tak dziwną jak ty - odezwał się Andrzej po długiej chwili. - Jedziesz sama w dzicz, na Sołonicę... Nie chcesz rzec po co, nie chcesz, by ci towarzyszyć. To czyste szaleństwo. Dlaboga! Zastanów się. Przecież tam Tatarzy zaglądają. Jeśli wpadniesz im w łapy, to możesz trafić do haremu... - Niczym oni przy tym, co mnie ściga... - Więc uciekasz? Przed czym? - To zbyt niebezpieczne, by cię w to wplątywać. - Jej oczy błysnęły dziwnie. - Jeśli chcesz koniecznie... tedy odprowadź mnie, jeno do samej Sołonicy, a potem odejdź i zapomnij. - Powstała. - Teraz idę na górę, prześpię się nieco - oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Mniemam, że ruszymy skoro świt. Andrzej został sam. Skończył jeść. Oberżysta pojawił się znowu. Sprzątnął resztki, po czym postawił na stole wielki, kuty w brązie świecznik. Zapalił świece i jasna poświata oblała blat stołu. Na dworze było już ciemno. Andrzej zamyślił się. Zastanawiała go ta kobieta, po równi jak to, skąd wzięła się w takich dalekich, dzikich stronach. Co chciała tu robić? Ciągle widział w swym umyśle jej postać. Długo siedział zatopiony w rozmyślaniach, gdy nagle gdzieś z boku zabrzękły struny, a mocny melodyjny głos podjął starą ukraińską pieśń: Dzwoniat koni kopy ta my hej, hej! Dzwoniat koni kopytamy A wojaki ostrohamy. Dzwoniat koni kopytamy hej, hej! A wojaki ostrohamy. Pod ścianą, prawie niewidoczny w cieniu, stal dziad-lirnik. Długa biała broda opadła w nieładzie na czarną świtę. Był bez czapki, a włosy podgolone miał wysoko. Andrzej, obejrzawszy go pobieżnie, chciał już odwrócić wzrok, gdy nagle ujrzał oblicze starca - dumne, blade i wyniosłe. Natenczas raz jeszcze zmierzył l wzrokiem lirnika i zamarł w zdumieniu, bo zdało mu się, że z postaci tamtego bije jakaś niezwykła moc. Dostojeństwo i powaga j» tak potężne, że Andrzej, choć herbowy człowiek, mógłby skłonić się przed starcem pokornie, aż do samej ziemi. Drohoński wstał. Nie wiedząc, co czyni, podszedł do lirnika, wysupłał z kiesy dukata i położył na stole. - Naści - rzekł łagodnie. - Zagraj co jeszcze, didzie. Lirnik nie odpowiedział. Nawet nie wyciągnął ręki po monetę. Stał tylko i patrzył prosto w oczy Andrzeja. - Nie zagram - rzekł cicho. - Nie zagram, jeno rzeknę ci, szlachcicu, że wisi nad tobą straszliwe niebezpieczeństwo. - Niebezpieczeństwo? - zdumiał się Andrzej. - Co ty, chłopie?! Lirnik nie odpowiedział. Spojrzał szlachcicowi prosto w oczy i natenczas dreszcz przeszedł ciało Andrzeja. Did wyciągnął dłoń ku południowi, jak gdyby wskazując daleką taflę Dniepru, porohy, Dzikie Pola i Zaporoże. - Wiele teraz wydarzy się na Ukrainie - powiedział cicho. - A ty pamiętaj: jest przepowiednia... Jeśli kto z herbowych ludzi wkroczy sam, z własnej woli na Sołonicę, jeśli uroni tam choć kroplę szlacheckiej krwi, to nim osiem lat upłynie, na Ukrainę powróci moc straszliwa... Wstanie ze stepów upiór zemsty i pożogi, co tylko niebo i ziemię za sobą zostawi. Opustoszeje wówczas Rzeczypospolita. Opustoszeje Ruś! A na Ukrainie jeno ogień i miecz szerzyć się będzie. Strzeż się Sołonicy. Weź to. - Wyciągnął dłoń spod płaszcza i podał szlachcicowi małą srebrną lirę. Drohoński wziął ją. Zadrżał, czując w dłoni ciężar instrumentu. - Słuchaj - wyszeptał starzec. - Schowaj tę lirę przy siodle swego konia. I pamiętaj, gdy zobaczysz koło siebie wiją, nie patrz mu w oczy, tylko uderz w struny. Uderz, a potem zabij go. Nie strzyma on ciosu szabli! I pamiętaj! Nie patrz mu w oczy! - Odwrócił się, snadź chcąc odejść, lecz Andrzej poderwał się gwałtownie z ławy i zastąpił mu drogę. - Ktoś ty jest? - zapytał zdławionym głosem. - Jam Sahajdaczny - powiedział lirnik, a młody szlachcic cofnął się odruchowo. Andrzej wiedział dobrze, że od śmierci Sahajdacznego minęło już bez mała dwadzieścia lat. Zdało mu się, że od mrocznej postaci wionęło nań nagle lodowatym chłodem. Upiór odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. Wyszedł, zaś oszołomiony Andrzej otarł zimny pot z czoła i położył srebrny instrument na stole. Usiadł na ławie. Wpatrywał się przez chwilę w lirę... Gdyby nie ona, poprzysiąc mógłby, że wszystko, co wydarzyło się przed chwilą, było tylko snem. - Mości panie! - zagadnął doń nagle jakiś głos. Szlachcic drgnął, podniósł głowę i z ulgą rozpoznał nad sobą oblicze Uluka. - Mości panie, co ci?! - spytał z niepokojem stary Tatar. - Nic - odparł szlachcic. - Ułuk, gdzie byłeś? - Na podwórzu, panie. - Na podwórzu... Wchodził może kto do gospody? - Kto, panie? Jam niczego nie widział. A co, był ktoś może? - Nie, nikt - odparł Andrzej. - Nikt, Ułuk. Poczekaj - rzekł widząc, że stary sługa zamierza się już do odejścia. - Oporządź konie. I weź to. - Wcisnął Tatarowi w dłoń lirę. - Weź to i schowaj w jukach przy moim siodle. Wrócił do karczmy. Ledwie - oszołomiony nieco tym, czego był świadkiem - zdołał przysiąść przy stole, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu. To była Helena. Ze zdumieniem stwierdził, że wyglądała na zaniepokojoną. - Jedźmy stąd! - rzuciła szybko. - Dlaczego niby? - Andrzeju - naprawdę wyglądała na przerażoną - ja czuję tu coś złego. Nie było tu kogo może? Coś, jakiś utajony instynkt kazał szlachcicowi pokręcić przecząco głową. - Co też powiadasz. Ale skoro chcesz ruszać, tedy każę przygotować wierzchowce. - To dobrze. - Przysiadła obok niego. Chciała coś powiedzieć, lecz w tejże chwili na podwórzu zarżały konie. Nie minęła chwila, gdy do izby weszło czterech rozprawiających głośno szlachciców. Najwyższy z nich, idący na przedzie, miał dziwnie znajomą sylwetkę. Andrzej zaczekał, aż znajdzie się on w kręgu światła roztaczanego przez płonące na stole świece, a potem odsunął głowę w cień, by nie zostać rozpoznanym. Nieznany szlachcic - to był Rafał Zarzycki, z którym już od wielu lat procesował się o dojście do rzeki i z którego to powodu jechał teraz na sąd do Łubniów, do księcia wojewody. Skąd on się tu wziął? przemknęło przez głowę Andrzejowi. Nie sądził nigdy, że spotkają się po drodze. Miał nadzieję, że Zarzycki nie zwróci na nich uwagi i pójdzie dalej, lecz szlachcic zatrzymał się właśnie przy ich stole. - Wybaczcie, mości państwo, że wam przeszkadzam - rzekł - ale może od Łubniów jedziecie. Ja z Czerkas przyjechałem i w lasach podle Horola małośmy przez wilki zagryzieni nie zostali. Chciałbym ja wiedzieć, czy dalej takoż samo niebezpiecznie. - Ja od Czerkas przyjechałem - odparł Andrzej - aleśmy przez całą drogę nie spotkali żadnego niebezpieczeństwa. A jechałem jeno z jednym pachołkiem. - Z pachołkiem? - zdumiał się jeden z kompanów pana Rafała. - To chyba waść jeszcze nie wiesz, co się w okolicy dzieje. - Co się ma dziać? Helena wyprostowała się gwałtownie. Andrzejowi zdało się, że wbiła oczy w twarz nieznajomego szlachcica. - Wij wylazł z jakiejś nory podle Dniepru i krąży po świecie. - Wij? - wyszeptała Helena, a Andrzej wyczuł niepokój w jej głosie. - A gdzie go widziano? - Nie wiadomo. I tu, i tam. Powiadają, jakoby kogoś miał ścigać. Strach padł na okolicę, wszystkie trakty opustoszały. Chłopstwo po wsiach siedzi, a szlachta po dworach. Pan Andrzej zamyślił się. Ukraina - owa ziemia obiecana dla szlachty, ciągnącej tu tłumnie ze wszystkich stron Rzeczypospolitej - od wieków była krainą wojen i krwi, magii i czarów. Wszystko tu było możliwe. Wszystko mogło się zdarzyć. Po części działo się tak dla sąsiedztwa tatarskich ord, co po najazdach zostawiały po sobie niebo i ziemię, po części zaś dlatego, że na Ukrainie mieszkał lud ruski - twardy, przed szlachtą karku zginać nie chcący, nawykły do szabli i miecza jak niemal żaden inny na świecie. Zaś za nim stało jeszcze, w karby ujęte od niedawna, Zapor o-że, mające własną organizacje, wojsko i starszyznę. Nie raz zatem i nie dwa cała Ruś zrywała się przeciw szlachcie. Tak na Zadnieprzu, jak i w całej Ukrainie nie wygasła jeszcze pamięć dawnych buntów Pawluka, Ostranicy i Łobody, po których zrównano z ziemią wiele miast i wsi, wycięto wiele słobód i futorów. Rozlew krwi sprzyjał ciemnym mocom, które rodziły się na Dzikich Polach i w ciemnych lasach tego pogranicza. To wszystko przemknęło przez umysł Andrzeja w jednej chwili, ale minęło szybko, jak i pamięć niedawnej rozmowy z Sahajdacznym. Teraz Drohoński myślał tylko o tym, jak wykaraskać się z tej nieprzyjemnej sytuacji. Po namyśle wstał i przywołał gospodarza. - Każ przygotować konie - rozkazał. - Waść wyjeżdżasz na noc? - zdumiał się Zarzycki. - Ależ to niebezpieczne. - Spieszno mi. - A dokąd waść jedziesz? - Do Łubniów. - Do Łubniów?! - szczerze ucieszył się Rafał. - To tam gdzie i ja. Wiesz co, waszmość. zostań na noc w gospodzie. Poczekaj na mnie. Pojedziemy razem. A i godną kompanię na trakcie spotkałem. Pozwolisz, mościa panno - skłonił się przed Helena - jestem Rafał Zarzycki - odwrócił się do Andrzeja. - A ty sam, waszmość pan, jakbyś mi znajomy. Skąd jesteś? - Z daleka - palnął Andrzej bez namysłu - spod samej Warszawy. - Nie było to zbyt wymyślne kłamstwo. - O, spod stolicy! - ucieszył się Rafał. - Tedy nie możesz nas tu ostawić. Powiadaj waszmość pan, co tam się dzieje. Sejm już zwołany? Będzie wojna z pohańcami?! No, pokaż się bliżej. Głowę daję, żeśmy się gdzieś widzieli. Kto waść jesteś? Andrzej postąpił krok ku drzwiom. Skinął na Helenę. Dziewczyna, jakby rozumiejąc go bez słów, poderwała się na nogi. - Żegnajcie, waszmościowie! - Rzekłby kto, że oblicze chciałbyś ukryć - mruknął Zarzycki i błyskawicznie przesunął świecznik po stole, tak, że jasny blask płomieni padł na twarz Andrzeja. - Boże Święty! Drohoński! - dobyło się z piersi pana Rafała. - To ja - rzekł Andrzej pojednawczo, lecz Zarzycki odskoczył jak oparzony, po czym porwawszy za rękojeść szabli, jął krzyczeć ku drzwiom na swą czeladź: - Bywaj tu! Bywaj! Z podwórza natychmiast odpowiedziały mu okrzyki, a jego kompani porwali za szable. - Tyżeś to, zdrajco, złodzieju, katowski pachołku! - wrzeszczał wściekle Zarzycki. - Już ja z ciebie, z kurwy synu, siedem skór zedrę, ćwiekami nabiję, na pal wsadzić każę!!! Już ja ci ten pozew na plecach batożkami wytatarować każę! Krzyczał jeszcze, gdy drzwi otwarły się i z dworu wpadło do izby kilku pachołków. Rafał wyszarpnął broń z pochwy, lecz Andrzej runął nań niczym żbik. Ostrze szabli Zarzyckiego opadło w dół, lecz Drohoński uchylił się, a potem wyrżnął pana Rafała rękojeścią karabeli między oczy. Podniósł się zgiełk i łomot, gdy Zarzycki poleciał w tył. Rąbnął w ścianę, aż zadudniło i zwalił się jak dąb na posadzkę, pociągając za sobą zastawione garnkami półki. - Do szabel, panowie bracia! - krzyknął któryś z jego kompanów. Wszyscy rzucili się w stronę Andrzeja, lecz ów odwrócił się błyskawicznie, a jego szabla świsnęła, ścinając knoty świec ze stojącego na stole świecznika. Zapadły ciemności. I wtedy piekielny zamęt rozpętał się w izbie. Brzęknęły krzyżowane ostrza, a dzikie wrzaski zmieszały się z nawoływaniami. Pan Andrzej nie czekał ani chwili dłużej. Schwycił rękę stojącej tuż obok Heleny, szarpnął i runął w stronę, gdzie, jak sądził, znajdowały się drzwi, zasłaniając dziewczynę własnym ciałem. Byli o krok od wejścia, gdy nagle w otwartych drzwiach stanęła ciemna postać. - Co tu się dzieje? - zapytała głosem Ułuka. W izbie za nim zamigotała złota iskra - ktoś widać usiłował skrzesać ogień, by rozeznać się w zamęcie. Bezskutecznie - światło błysnęło i zgasło, lecz za uciekającymi sypnęły się okrzyki wściekłości i głośne przekleństwa. - Szybciej! Ucieka! Łapcie go, takiego syna! - dobyło się z kilku gardeł, lecz wcześniej Andrzej popchnął przed sobą Ułuka, niemal przewlókł przez próg Helenę i sam wypadł na podwórze. - Do koni! - zakrzyknął. Wierzchowce były już przygotowane. Ułuk skoczył na swego bez chwili wahania, zaś szlachcic uchwycił Helenę w pasie, jak dziecko uniósł w powietrze i posadził w siodle. - Naprzód! - wykrzyknął już z wysokości końskiego grzbietu. Runęli cwałem, prosto w otwierającą się między pasmami lasu wąską wstążkę gościńca. Wypoczęte konie rwały jak szalone. Wiatr świszczał w uszach, głośno łomotały podkowy. Za nimi, od strony karczmy dochodził zgiełk, okrzyki i nawoływania. Słyszeli je jeszcze długo, coraz słabsze, aż wreszcie zapanowała cisza i spokój. - Co to był za szlachcic? - spytała Helena, gdy karczma została już daleko za nimi. - Zdaje mi się, że chętnie by cię ze skóry obdarł. - Wybacz, że tak się to skończyło - mruknął Andrzej. - To mój sąsiad przez miedzę. Właśnie za jego sprawą do Łubniów jadę. - Widać, że nie pijacie z jednej studni - stwierdziła krótko. - Raz jeszcze proszę o wybaczenie. Zapadła cisza. Na koniec Andrzej odważył się wypowiedzieć to, co nurtowało go już od kilku chwil. - Dziwnie zachowywałaś się tam w gospodzie - rzekł. - Dałbym głowę, że zadrżałaś, gdyś ujrzała kompanię Zarzyckiego. Przebóg! Powiedz mi wreszcie, kto cię ściga? Kto ci jaką krzywdę uczynił?! Powiedz, a ja gotówem policzyć się z nim lepiej niż z Rafałem. Co mogę dla ciebie zrobić, jak pomóc? - Możesz jeno odprowadzić mnie na Sołonicę, co zaś do pomocy, to mi już nikt nie pomoże, tym bardziej ty - wyszeptała. - Tym bardziej ty... - powtórzył z goryczą. - Dlaboga, mościa panno. Cóż ty mi zadałaś, że o to, by ci towarzyszyć, gotówem jak o łaskę zabiegać. Ale ty milczysz. - Zwiesił głowę, zwolnił konia i został z tyłu. Zrównał się z Ułukiem. - Mości panie - dobiegł go w pewnej chwili głos pachołka - co my z panią uczynimy? - A co cię to obchodzi?! Twoja rzecz słuchać! Pojedziemy z nią dalej. - A dokąd? - Andrzejowi zdało się, że Ułuk wypowiedział to na poły drwiąco, więc gniew zawrzał w jego duszy. - Czego ty chcesz, stary? - zapytał groźnie. - Nie wiem - odparł tamten - jeno wydaje mi się, że za nią - ściszył głos tak, aby Helena nie mogła go usłyszeć - coś złego postępuje. Coś tak złego, że aż mnie przeraża. Mój panie, jedźmy lepiej swoją drogą... - Czyś oszalał?! - Nie. - Tatar spuścił głowę. -Allah Akbar... - szepnął ledwie dosłyszalnie. - Żeby to na Krymie było, to bym wiedział - wymamrotał niewyraźnie. - Allah Akbar, miej nas w swojej opiece... Mój panie... Strzeżmy się jej... - Idź, głupi! - zakrzyknął wściekle Andrzej. Padało. Krople wody ściekały z gałęzi drzew. Deszcz omywał końskie boki, ludzkie twarze i plecy. Minęli zakręt gościńca. W smugach ulewy jadący na przedzie Kozacy dostrzegli ciemny kształt budynku przy drodze. - Gospoda! - zakrzyknął jeden z nich. Maksym odwrócił się do jadącej za nim wiedźmy. Skinął buławą, zatrzymując oddział. - Jak sądzisz, mogli tu stanąć? Nie odpowiedziała. Mokre czarne włosy oblepiły jej czoło i przemoczony płaszcz na ramionach. Spływały po nich całe strumienie wody. - Czego milczysz! - Nie krzycz. Ja nic nie wiem. Nie znajdziemy ich śladów w tym deszczu. Maksym zapatrzył się w szary kształt gospody majaczący słabo wśród wodnego pyłu. - Horyła nasz człowiek - rzekł. - Ty czekaj tutaj. Ja pójdę tam i wypytam co i jak. Ruszył ku karczmie. Zbliżając się do niej, słyszał głośny plusk ściekających z dachu kropel. Deszcz wzmógł się jeszcze. Maksym zeskoczył z konia i cisnął cugle pachołkowi. Pobrzękując ostrogami przekroczył próg, a potem zerwał z głowy kapuzę i strząsnął z niej pojedyncze krople dżdżu. Przystąpił do szynkwasu. Karczmarz poderwał się z drewnianego zydla. Spojrzał nań uważnie. - To ty? - zapytał z niedowierzaniem. - To ty, Maksymie?! - Ciszej! - syknął Kozak, bo w gospodzie przebywało sporo szlachty i nie chciał być rozpoznanym. - Co tutaj robisz? - Nie zatrzymywał się tu szlachcic z dziewczyną? - Szlachcic? - Horyła wzruszył ramionami. - Szczob ich trastia... panów wielkich. Pobili się wczoraj u mnie, przez co straty miałem. I nie zapłacili... Ale czekaj! Był tu szlachcic i szlachcianka. Wczoraj w noc wyjechali. - Dokąd? - Chyba... Chyba gościńcem na północ. Na Horol albo Łubnie. A ty co porabiasz na Zadnieprzu? Myślałem, żeś osiadł gdzieś pod Białą Cerkwią. - Nic. A ty szykuj się, stary. Przyjdzie teraz czarny czas na Lachów. Wielkie rzeczy dziać się będą na Ukrainie. - Na panów?... Na razie, jakom słyszał, wij na świat wyszedł. - Wij... Ty co, boisz się go może? Już tylko on nas od Lachów i szlachty wybawić może. Masz - wysupłał zza pasa garść czerwieńców - to dla ciebie. - Dziwne rzeczy powiadasz. - Karczmarz cofnął się nieco. - Ale to - wskazał złoto - schowaj lepiej. I uważaj - głos mu się wyostrzył - za tobą nieszczęście zawsze chodziło. - Milcz! - syknął Kozak. - Zegnaj teraz. Chciał już ruszyć do wyjścia, gdy wtem poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. - Ktoś ty? Obrócił głowę. Obok stał szlachcic w żółtym kontuszu. Najwyraźniej już od kilku chwil przysłuchiwał się toczonej z oberżystą rozmowie. - A kto to? - Cóżeś to, Kozacze, szaleju się najadł, że śmiesz do szlachcica, jako do równego sobie, przemawiać!?! - Takom szlachcic jako i wy, panie bracie, ino że ruski. - A kogóż to szukasz? - To już nie waści sprawa - mruknął cicho i ruszył ku drzwiom odprowadzany bacznym spojrzeniem tamtego. Rafał Zarzycki z jękiem oderwał od twarzy przesycone octem szmaty. Na środku czoła wykwitł mu guz wielkości połowy jajka. - Kwasu! -jęknął rozpaczliwie. Siedzieli w komnacie na piętrze starej gospody. Przy stole, oprócz Zarzyckiego, było też jego trzech kompanów z poprzedniego wieczora. Miny mieli raczej niewesołe, a to zaś z powodu wczorajszej bijatyki. Dwóch z nich, nie licząc sińców i zadrapań, miało obandażowane ramiona, a trzeci nadcięte ucho. Wszedł sługa, niosąc na tacy cztery kufle piwa, czarę i dzban z kwasem. Postawił je na stole. Pan Rafał jęknął znowu. - Połóż się! - rzekł doń siedzący najbliżej Janusz Sienieński, najbliższy towarzysz Zarzyckiego do szabli i do szklanki, a przy tym najlepszy rębajło bez mała w całym kijowskim województwie. - Uszy puchną od tego! - A to nas posiekł, psi syn - mruknął Gliszczyński. - Jużem go miał na długość szabli, kiedy światło zgasło. - A kto to właściwie był? - zapytał Mereszczanicki, daleki kuzyn Zarzyckiego. - Takeście gadali, żem nic z tego nie zrozumiał. - To mój sąsiad, Andrzej Drohoński - odparł Rafał upijając nieco kwasu. - Mam z nim sprawę o dostęp do rzeki, za co już też zajechał mnie dwa razy. - A ty jego ile? - Po sprawiedliwości - Zarzycki zamyślił się, krzywiąc niemiłosiernie - będzie ze trzy, a ostatni raz z Kozakami. Właśnie za to pozwał mnie do sądu starościńskiego. Dam ja mu sądy, pohańskiemu synowi, gdy tylko cało do domu powrócę! - Jak by nie było, gardłowa sprawa wczoraj się stała - mruknął Sienieński. - Nie powinniśmy puścić tego płazem, mości panowie. - Ja jego jeszcze dostanę! - Po prawdzie, to oprócz mości Rafała samiśmy się chyba w tych ciemnościach pocięli - mruknął Mereszczanicki. - Za jego przyczyną! - zakrzyknął Rafał i znowu jęknął. - Żeby nie to ucho - powiedział Adam. - Nie moja to sprawa... - Aleś był przy tym. Nie godzi się krewnego w potrzebie opuszczać! Jesteś świadkiem! - Czego?! On uciekł, gdyście szabel dobyli. - Nie byłby takim tchórzem. Został i posiekał nas po ciemku. - To czego tu siedzimy, mości panowie?! - zakrzyknął Sienieński. - Ruszajmy za tym Drohońskim, czy jak mu tam i skończmy całą rzecz. Ja na twoim miejscu, Rafale, nie darowałbym czegoś takiego. - A dokąd on pojechał? Widziat kto? - Czeladź widziała. - A niechże to! - Gliszczyński uderzył się w czoło otwarta dłonią. - Zupełnie wyleciało mi z pamięci. Wiecie, ktoś już się o niego pytał dziś rano. - Kto? - Jakiś Kozak. Przyszedł prosto z gościńca, pogadał z szynkarzem, a potem od razu wyszedł. - Kozak? Co Kozak może mieć do Andrzeja? Dziwne - powiedział Rafał. - Drohoński był z jakąś szlachcianką. Może to o nią chodzi? - Radźcie lepiej, waszmościowie, co nam czynić wypada! - zagrzmiał Sienieński. - Ja rzeknę, żeby ruszać za nim co rychlej. Nie wiem jak wy, ale ten chłystek nadwerężył moją sławę! Trzeba nam rozstrzygnąć rzecz z honorem! Dogonimy go, a potem niechaj nawet z nami wszystkimi po kolei staje! - Ale jak tu ruszać? - Adam spojrzał w stronę okna, za którym szumiała ulewa. - W taki czas? - Czas jak czas, mości panowie. - Sienieński poderwał się na nogi. - Jeśli słabiście od tych paru szturchańców, coście je wczoraj dostali, jeśli tchórzycie, to, na Boga, pojadę sam. - Ty nam takich rzeczy nie mów! - zakrzyknął wściekle Zarzycki. - Nie wymawiaj mi od tchórzy, boś sam widział, że miesiąc temu posiekałem tak młodego Tyszkiewicza, że aż mu kluski z mlekiem z brzucha wypadły! A jak dostaniemy Andrzeja, ja pierwszy z nim stanę! - Trzasnął na pól dobytą z pochwy szablą, zmarszczył brwi i jęknął, bo znowu zabolał go guz. - Ja drugi! - rzeki Sienieński i także trzasnął karabelą. - Ja trzeci! - dorzucił Gliszczyński. - To i ja z wami pojadę - mruknął Mereszczanicki. Do Sołonicy dotarli późnym popołudniem. Skąpane w blasku czerwonego słońca ukazało się przed nimi uroczysko, na którym czterdzieści cztery lata wcześniej hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski wyciął w pień zbuntowane wojsko kozackie Nalewajki. Choć dzikie chaszcze zarosły okopy zaporoskiego obozu, to pamięć o tamtych krwawych dniach nie zniknęła jeszcze z ludzkich umysłów. Na Sołonicy pośród burzanu odnaleźć można było stosy kości, połamane szable, strzaskane zbroje i husarskie skrzydła, a w dolinach bystrych strumieni zdawał się wciąż dudnić stłumiony grzmot dział. - Tutaj nadchodzi pora naszego rozstania - powiedziała Helena, gdy zatrzymali się na porosłych trawą szańcach. - To już Sołonica. - Sołonica - powtórzył Andrzej. Chciał spojrzeć jej w twarz, lecz spuściła głowę. - I cóż, Heleno, chcesz tu czynić? - Nic nie mów - szepnęła. - Rozstańmy się wreszcie. Słowa te zostały wypowiedziane takim tonem, że aż coś drgnęło w duszy szlachcica. - A więc żegnaj - wyszeptał. Helena pochyliła się ku szlachcicowi i wówczas jakiś instynkt kazał mu odsunąć się na bok. Ułuk skrzyżował ręce w dziwnym geście. - Irrakhar, irrakharl - rzeki twardym głosem. Dreszcz wstrząsnął ramionami Heleny. Błyskawicznie odwróciła się do Ułuka. Tatar patrzył na nią rozszerzonymi z przerażenia oczyma. - Na Allaha! - rzekł głośno. - Wiedziałem od dawna... Ratujmy się, mój panie! Andrzej zawahał się i ta chwila zdecydowała... Z przeraźliwym kwikiem rumak pachołka stanął dęba, a potem zwalił się na ziemię, przygniatając Ułuka. Helena skoczyła. Nie, raczej odbiła się z kulbaki, by opaść na Andrzejowego konia tuż za plecami jeźdźca. W tej samej chwili rumak zarżał przeraźliwie, wierzgnął i runął w obłędnym galopie prosto w kierunku otwierającej się przed nim rozległej przestrzeni stepu. - Heleno, co ty, oszalałaś?! - zakrzyknął przerażony Andrzej. - Co ty chcesz uczynić?! - Nie rozstaniemy się - powiedziała szeptem, który zmroził krew w żyłach szlachcica. W jej ręku zabłysnął długi srebrny kindżał, więc szlachcic puścił wodze i schwycił dziewczynę za przegub i kibić. Chciał zepchnąć Helenę z konia, siedziała jednak mocno. Groza ogarnęła Andrzeja, gdy ujrzał jej bladą, podobną do trupiej twarz i bijący z oczu złoty blask. - Jezu Chryste! - zakrzyknął rozpaczliwie. - Zgiń! Przepadnij, maro! Była silna. Tak silna, że niemal wyrwała mu się z rąk. Sztylet jął zbliżać się do serca szlachcica. - Nie wyrwiesz mi się już - wyszeptała znowu. - Twej krwi jeszcze tylko mi potrzeba. Przeleję ją na Sołonicy, tu, gdzieście nas już kiedyś bijali, wy, Lachowie. Ona sprawi, że wrócą do nas upiry i wyreżą Lachów. Z własnej woli tu ze mną przyszedłeś, tak jak trzeba było... Zdrętwiały z przerażenia, chciał odszukać wzrokiem jej źrenice, lecz coś wstrzymywało go od tego. Nie patrz w oczy Złotemu Wijowi, zda się szeptało coś do ucha Andrzeja. Nie patrz w oczy Wiją, głupcze! Więc nie uczynił tego. A tymczasem rozszalały wierzchowiec unosił ich coraz dalej i dalej przez stepy... Niby wicher wpadli do lasu, pomiędzy drzewa ociekające jeszcze kroplami niedawnego deszczu. Rozpędzony koń, chrapnąwszy z wysiłku, przesadził stos omszałych głazów, pobiegł w dół, niczym błyskawica wpadł i poniósł dnem ciemnego jaru. Andrzej i Helena zmagali się wciąż z zaciekłością, a ostrze kindżału dotykało już ciała szlachcica, gdy znienacka koń zarżał straszliwie i stanął dęba, bo tuż przed nim wyrosło spadziste zbocze najeżone głazami. Dobiegli do końca wąwozu. Andrzej wyleciał z siodła. Bezwładnie runął między kępy wilgotnych paproci, a koń uskoczył w bok i przepadł gdzieś w gąszczu krzewów. Drohoński podniósł się powoli. Całe ciało miał obolałe, a w ustach czuł słodkawy smak krwi. Zamarł. To, co stało przed nim, nie było już młodą dziewczyną. Z różnorakich opowieści wiedział mniej lub bardziej dokładnie, jak powinien wyglądać wij - ciemnowłosy, kosołapy stwór. To, co widział, było zupełnie różne od opisów - wysokie, równe wzrostem dorosłemu mężczyźnie. I złote... Złote... Złote włosy otulały postać stwora. - Złoty Wij, szepnęło coś w głębi duszy Andrzeja. Złoty Wij... Gdy patrzył, stwór uniósł nieco głowę i spojrzał w kierunku Drohońskiego. Szlachcic cofnął się, zasłaniając oczy rękawem. Jego ręka mimowolnie opadła ku pochwie karabeli. Zadrżał. Nie miał broni. Najwyraźniej musiała wypaść, gdy leciał z konia... Wij ruszył nań. Złote ślepia szukały oczu Andrzeja. Szlachcic cofnął się jeszcze i coś zabrzęczało mu pod nogami. Spojrzał w dół; nieco z boku leżała na kamieniu mała, srebrna lira. Ta sama, którą dostał w karczmie. W tym jednym momencie, w tej jednej chwili przez umysł Andrzeja przesunęło się wszystko to, co słyszał od tajemniczego lirnika owej jakże dalekiej, ciemnej nocy... Andrzej schwycił lirę niczym błyskawica. Podniósł, a potem nie używając korby uderzył w struny. Głęboki, dźwięczny ton rozszedł się echem dokoła. Andrzej spojrzał na wiją. Stwór stał zupełnie nieruchomo, jedynie spod półprzymkniętych powiek sączyło się ledwie dostrzegalne lśnienie światła. Andrzej ruszył. Powoli, jakby bojąc się zbudzić uśpioną bestię, obchodził wiją z lewej strony. Odnalazł w trawie swoją szablę, lecz nim schylił się po nią, zanim zacisnął dłoń na rękojeści, coś metalicznie szczęknęło mu w dłoni, zabrzęczało cienko i żałośnie. Lira pękła. Wpatrywał się w nią oniemiały. Widział, jak wzdłuż kutego w srebrze trzpienia pojawia się szeroka szczelina, rozszerza, a potem łączy się z innymi pęknięciami. Zerknął na wiją. Jedno, krótkie spojrzenie. A wtedy ów poruszył się i zaatakował. Runął wprost na Andrzeja z zaciśniętym w szponiastej łapie sztyletem. Drohoński uchylił się niemal w ostatniej chwili. Poczuł, jak ostrze kindżału rozcina mu żupan, tnie ciało i osuwa się po kości na lewym przedramieniu, a potem zamachnął się prawą ręką, w której trzymał resztkę liry - długi srebrny gryf. Oczy wiją i Andrzeja spotkały się, i szlachcic krzyknął, ale w tejże chwili srebrna drzazga wbiła się w okryte złotym runem ciało potwora... Wij wpadł na ostrze całym swoim rozpędem, lecz tego Andrzej nie zdołał zobaczyć. Przez moment czuł jeszcze, jakby coś rwało go na strzępy, a potem zapadła ciemność. Jakiś dziwny, daleki odgłos wyrwał Drohońskiego z sennego odrętwienia. Poruszył się i, czując, że nic mu nie jest, usiadł. Nad sobą, ponad chmurą listowia widział pogodne, czyste, przedwieczorne niebo. Poruszył się i wstał. Rozejrzał wokoło. Nigdzie nie było wiją. Andrzej spojrzał w miejsce, gdzie - jak się domyślał - musiał upaść zraniony przezeń stwór. Zobaczył jeno wygniecioną trawę i nic więcej. Pochylił się nisko, ukląkł i pośród zarośli dostrzegł niewielki kopczyk. To była ziemia. Czarna, tłusta, jaką spotykało się jedynie na ruskich stepach... Odruchowo otrzepał z niej ręce i wówczas poczuł, że coś lepkiego przyległo mu do palców. Krew. Ziemia stosu zlepiona była krwią. Wstał i wówczas dostrzegł coś jeszcze. Wbity w ziemię, tkwił srebrzysty kindżał, ten sam, który widział wcześniej w dłoni wiją. Rękojeść pokrywały ciemne plamy zakrzepłej posoki. Dopiero teraz poczuł ból w lewym ramieniu. Odszedł kilka kroków dalej i obmył twarz w źródle bijącym między kamieniami. Od razu poczuł się lepiej. Wstawał właśnie znad brzegu strumienia, gdy usłyszał przytłumiony łomot końskich kopyt. Wytężył słuch. Stukot przybliżał się od strony wąwozu. Andrzej odszukał w trawie swoja szablę. Z półmroku, jaki zalegał pod konarami rosnących na zboczach wąwozu drzew, wyjechało kilkunastu jeźdźców. Dostrzegli go od razu. Jadący na przedzie krzyknęli coś do pozostałych i już po chwili cala grupa otoczyła półkręgiem młodego szlachcica. Po szarych żupanach i spisach przy tylnych łękach siodeł rozpoznał w nich Zaporożców. Wśród nich była jakaś mniejsza i smuklejsza postać - kobieta w porwanym płaszczu i o skołtunionych włosach. - Ktoś ty? - Mąż, który to wypowiedział, miał zatkniętą za pas atamańską buławę. - Szlachcic... Dziewczyna wjechała koniem w wysoką trawę. Szarpnęła cugle, dostrzegając tam kupę zlepionej krwią ziemi. Jej rumak stanął dęba, zatańczył niespokojnie na zadnich nogach. - Spasi Chryste! - zawołała gromko. - Złoty Wij! Złoty Wij zabity! - Tak jest - potwierdził Andrzej. - Ja to uczyniłem. - Więc śmierć ci! Śmierć ci, przeklęty Lachu! Zabić go! - krzyknęła do Kozaków. - Zabić i niech się dopełni! Ruszyli na niego z trzech stron. Zdawać się mogło, że spotka go śmierć, lecz szlachcic uchylił się błyskawicznie przed ostrzem pierwszego Zaporożca. Ciął Kozaka w bok i jeździec zwalił się na ziemię z przerąbanym biodrem. Jego towarzysz uniósł rusznicę do strzału... Jęk zwalnianej cięciwy przerwał ciszę. Kozak wypuścił broń z rąk i runął na ziemię. Z pleców sterczała mu długa, smukła strzała... Strzały świsnęły znowu. Trzech czy czterech jeźdźców spadło na ziemię, a potem, w półmroku za plecami Kozaków, brzęknęły krzyżowane ostrza, rozległy się krzyki i wołanie o ratunek. W okamgnieniu z ciemnego wnętrza wąwozu wynurzyła się gromada uzbrojonych jeźdźców, po czym runęła wprost na oszołomionych Zaporożców. Przez chwilę Kozacy trzymali się jeszcze. Potem pierzchli z wrzaskiem. Napastnicy, choć nieliczni, uderzyli niczym piorun. A potem, tratując kopytami ciała poległych, puścili się w pogoń wśród głośnych okrzyków. Andrzej spojrzał na swoich wybawców i dostrzegł między nimi wielkiego szlachcica, wygrażającego uciekającym w popłochu mołojcom. - Hę, rezuny, uciekacie teraz! - krzyczał tamten, wymachując okrwawioną szablą. - Wiśnie i sól wam wozić, a nie szerpentynę w ręku trzymać! W tejże samej chwili Andrzej krzyknął tak, że aż ściany wąwozu odezwały się echem: - Rafał! Istotnie, był to Rafał Zarzycki, zaś obok, w gromadzie walczących, dostrzegł sylwetkę Ułuka. Przemknęli oni tylko pędem obok Andrzeja, bo walka przeniosła się teraz ku dalszej części wąwozu. Uczynił krok w tamtym kierunku, lecz wówczas błysnęła w mroku szabla i spomiędzy zabitych podniosła się wolno postać w kapuzie. - Nie ujdziesz śmierci, Lachu! - syknął jakiś głos, a Andrzej rozpoznał dowódcę Kozaków i straszliwa wściekłość zatrzęsła jego ciałem. - Masz! - zakrzyknął i przyciął szablą. Zwarli się raz, drugi i trzeci, a potem Kozak uderzył nisko, naparł na Andrzeja i zamarł. Opuścił głowę i spojrzał ze zdumieniem na wbite w swą pierś ostrze. Szabla Andrzeja przebiła go na wylot... Drohoński wyrwał broń. Kozak wolno postąpił krok do przodu, opadł na kolana, spojrzał na swego pogromcę i runął na ziemię. Krzyk zmroził krew w żyłach Andrzeja. Do martwego ciała przypadła kobieta w potarganym płaszczu. - Zabiłeś i jego - wyszeptała. - Ale wiedz, że nic nas już nie wstrzyma. Nie wstrzyma tego, co się wydarzy, bo Złoty Wij złożył już ofiarę ze szlacheckiej krwi. - Podniosła do góry kindżał pokryty posoką, ten sam, który Andrzej widział wcześniej w ręku wiją. - Spójrz. - Wskazała rękaw kontusza Drohońskiego splamiony zakrzepłą krwią. - Spójrz, Lachu. Przelałeś swą krew tu, gdzie czterdzieści lat temu przepadł Nalewajko. Hej! powrócą teraz do nas upiry z prochu i krwi poległych, z głębi ukraińskiej ziemi! A ty sam... Śmierć wisi już nad tobą. Nie ujdziesz jej! Drohoński zamarł. Dziewczyna odwróciła się. Spokojnie i powoli weszła w ciemność. Zniknęła mu z oczu... - Mój panie! W krwawym blasku pochodni stało kilku szlachciców, w których rozpoznał Zarzyckiego i jego kompanów z gospody. Tuż obok stał Ułuk, a dalej gromada rozkrzyczanej zbrojnej czeladzi, potrząsającej wojowniczo szablami. - Mój panie, nic ci nie jest?! - Ułuk przypadł bliżej. - Zloty Wij... - wyszeptał Andrzej. - Złoty Wij... - Naprawdę jesteś pewien, że przybrał postać kobiety? - zapytał z niedowierzaniem Rafał Zarzycki. - Widzieliście ją wszyscy - mruknął Andrzej. Owinął wokół dłoni wodze konia. Spojrzał na majaczące w mroku wzgórza przy Sule, wzdłuż których jechali. - To właśnie ona była ze mną w gospodzie. Mówiłem wam już. - Doprawdy, dziwy waść powiadałeś - odezwał się Gliszczyński. - Dobrze, że tylko tak się to wszystko skończyło. - Dziękuję waszmościom z całego serca... - Na podziękowania czasu jeszcze starczy - rzekł Zarzycki. - Złoty Wij - powiedział Gliszczyński w zadumie. - Nasłuchałem ja się różności o wijach. I wiem, bywa i tak, że wyjdzie czasem skądś wij złośliwszy od wszystkich i do złego ludzi sprowadza, choć, żeby postać kobiety przybierał, pierwszy raz słyszę. Ale dla Rusina z Ukrainy wij - święta rzecz. Nie widziałem go, ale wierzę waćpanu. Wij - wielce to niebezpieczna bestia. Zwłaszcza jeśli kto w oczy mu spojrzy. Wij albo go wtedy wzrokiem swoim zabije, albo coś jeszcze gorszego uczyni... Andrzej poczuł, jak lodowaty strumyk spływa mu wzdłuż grzbietu. - Co gorszego?! - wybełkotał nieswoim głosem. - Takiemu człowiekowi już śmierć pisana. Znałem ludzi, co wytrzymali jego spojrzenie. Nie mijał tydzień, dwa, miesiąc może, jak ginęli. To koń ich stratował, to w pojedynku ich zasiekli, ale śmierć nigdy ich nie minęła. Dziwna rzecz, ale najczęściej od szabli - w bójce, w bitwie czy stając z kimś drugim. Kto wijowi w oczy spojrzy, ten ma już przyszłość skrzywioną i nie żyć mu w świecie. Zawsze go coś złego spotka. A ty, waćpan... Chybaś nie spojrzał mu w oczy? Andrzej nie odpowiedział. - A ci Kozacy? - zapytał z kolei Rafał. - Czemu chcieli cię zabić? Dlaboga! Waszmościowie, powiadam wam, że za tym wszystkim kryje się coś, czego pojąć nie zdołamy. - Chcieli mnie zabić - odparł cicho Andrzej - bo tego wiją zabiłem... A wy, jak właściwie wpadliście na mój ślad? I co tu porabiacie? - Przecież do Łubniów jadę, by prawować się z tobą. Poszliśmy twym śladem od samej gospody, w ktorejśmy się pobili. Na polu pod Sołonicą spotkaliśmy twego sługę. - Rafał wskazał Ułuka. - Rzekł nam co i jak, tedy ruszyliśmy twym śladem. Zapadła cisza. Konie stąpały wolno po stepie. Na niebie błyszczały już pierwsze gwiazdy. - A dlaczego właściwie jechaliście aż tu, na Sołonicę? - zapytał znienacka Andrzej. Kompani Zarzyckiego wymienili między sobą znaczące spojrzenia. - No cóż, trzeba rzec ci prawdę - powiedział w końcu Rafał. - Wielceśmy się rozeźlili na ciebie po tym, jakieś pociął nas w gospodzie. Poprzysięgliśmy, że cię dogonimy i załatwimy rzecz, jak zwykle między szlachtą... - To już dajmy spokój waśniom. - O, nie może to być! - zakrzyknął Rafał. - Nie może, gdyż tu o moją i waszmościów reputację idzie. Toż małżonka mnie za próg dworu nie puści, gdy zobaczy, żem wrócił pocięty, z pobitą czeladzią i w niesławie. Ocaliliśmy cię z rąk Kozaków właśnie po to, byś z nami teraz stawał. Ja pierwszy jestem, a ichmościowie już pomiędzy sobą ustalili, kto następny. - Waszmościowie! - zakrzyknął Andrzej. - Nie może to być! Czyście po to mnie z łap kozackich zbójów ocalili, by teraz na śmierć zasiec?! Czyście poszaleli? - Nie - odparł Sienieński. - Jeno żeś nas waszmość pan pohańbił. Sam jeden posiekł nas i naszą czeladź. - Nie może to być - wyszeptał Andrzej zbielałymi wargami. - Ja w gospodzie nawet nie dobyłem szabli. Samiście się w mroku posiekali, mości panowie. - W tym właśnie rzecz. Wystawiłeś nas, mości Andrzeju, na ludzki śmiech i drwinę. - To gdzie staniemy? - zapytał Drohoński słabym głosem. - Ot, choćby nawet tu - rzekł Sienieński. - Trochę ciemno, ale nam czeladź latarniami przyświeci. - Ja pierwszy - rzekł Rafał. - Ja drugi - mruknął Sienieński. - Ja trzeci - dorzucił trzaskając szablą Gliszczyński. - To i zostawcie, waszmościowie, coś dla mnie - zakończył Mereszczanicki. * * * Bertran wychylił duszkiem resztę wina. Był już mocno pijany. ściany karczmy wirowały mu przed oczyma, nie widział nawet postaci biesiadników. Ostrożnie pomacał ręką, czy nie zginęły mu czasem rękopisy. Uśmiechnął się, słysząc znajomy chrzęst papieru. Tam było wszystko, owoc jego podróży poza Europę, owoc pobytu w tej zdziczałej Rzeczypospolitej. Uśmiechnął się pod wąsem, słuchając opowieści tych Polaczków. Jak zwykle opowiadali bzdury, jak zwykle przedstawiali siebie jako niezwyciężonych mocarzy... Kimże jednak byli naprawdę, oni, urodzeni w kurnych chatach, jakimi były dwory w tym kraju? Ci cali Sarmaci - banda nieokrzesanych hultajów, wiecznie pijanych i leżących w błocie pod stołami. “Królestwo Polskie nazwać by można piekłem chłopów”, pisał o ich kraju Bertran, “gdyż tak wykorzystują oni poddanych, że z nich ostatnie soki wyciskają. Nie ma szlachcic polski swego honoru za nic, gdy od obcego dworu pieniądze bierze, nie ma go za nic, gdy ojczyznę swoją sprzedaje dla swawoli, gdy podatków nie płaci. Grubiaństwo i nieumiarkowane picie wina ma za cnotę, za męstwo burdy w karczmach i w zamtuzach... Skądże się taki jak on ulągł, i dokąd zmierza - nikt nie wie, nawet on sam. Jak jest w niewoli, źle mu bardzo, a jak ma wolność, docenić jej nie potrafi...” Bertran roześmiał się głośno. Chwycił puchar z winem i wychylił do dna. A potem chwycił się stołu i nadstawił ucha. Tym razem opowiadał Dydyński. Opowieść siódma NIE TRAĆ WASZMOŚĆ GŁOWY! Ostrza szabel brzęczały głośno, gdy zderzały się ze sobą. Walczący odskakiwali od siebie, zbliżali się błyskawicznie, tnąc zaciekle, zadając pchnięcia i unikając ciosów przeciwnika. Bili się w deszczu. Od samego rana lało jak z cebra. Janusz Sienieński czuł, że przemókł doszczętnie. Mokry żupan i hajdawery lepiły się do ciała, strumyki deszczu spływały pod koszulę. Powoli ogarniała go złość. Był w drodze z Multan do Lwowa, a po przejściu granicy na Dniestrze z trudem odnalazł tę zapadłą wioszczynę o milę od Chocimia. Gdy już miał nadzieję, że znajdzie tutaj dach nad głową, w paradę weszło mu dwóch rozsierdzonych szlachciców, którzy pałali chęcią poobcinania sobie uszu i pozostawienia co najmniej kilku solidnych szram na podgolonych łbach. W sumie ten pojedynek mało co go obchodził, gdyby nie fakt, iż obaj szlachetnie urodzeni panowie bracia postanowili dać sobie pole wprost przed drzwiami karczmy i to jedynej w tej wiosce. Do zajazdu nie było zatem jak wjechać, a Sienieński nie śmiał przeszkadzać w pojedynku. Zresztą obaj powaśnieni mieli przy sobie po kilku pachołków, a jadący samotrzeć Janusz ani myślał wszczynać z nimi zwady. Nie pozostawało mu zatem nic innego, jak tylko czekać i patrzeć, aż pojedynek się zakończy. - Wybacz waść - odezwał się w końcu do jednego ze sług, który przyglądał się walczącym - ale ciekawym, kto tu ma z kim sprawę i przez co? - Pan Tomasz Łahodowski z Ludwikiem Poniatowskim - mruknął niechętnie zapytany. - A poszło o to, kto komu alkierza w karczmie winien ustąpić. - To widzę, że spotkali się dwaj godni siebie kawalerowie - mruknął Sienieński. Bez trudu przypominał sobie, kim byli obaj powaśnieni szlachcice. Imć pan Tomasz Łahodowski słynął w Ziemi Przemyskiej jako warchoł, okrutnik i swawolnik, jeden z pomniejszych watażków, jakich pełno było w tych niespokojnych czasach na Rusi Czerwonej. Z kolei pan pułkownik Poniatowski był znanym łupieżcą i banitą, jednym z przywódców, a mówiąc zaś ściślej, hersztem niesławnej konfederacji wojskowej sprzed kilku lat, kiedy to zbuntowani żołnierze palili szlacheckie dwory i plądrowali Rzeczpospolitą gorzej niż tatarskie najazdy. - Okrutnie kiepsko pan Poniatowski z podlewu przycina - mruknął znowu Janusz do stojącego w pobliżu sługi. - Szabla mu w garści chodzi jakoby cep w chamskim ręku. Lżej ciąć powinien, szybciej, bo tak to okrutnie się zmacha. Ten Łahodowski wygra ani chybi... - To może waszmość sam się z nim na szabelki popróbujesz? Albo lepiej z nami - mruknął zapytany, ponury, wąsaty drab z przetrąconym i krzywo zrośniętym nosem. Sienieński pożałował już, że się odezwał; tym bardziej iż część czeladzi lub też towarzystwa, które przyglądało się walce, zwróciła nagle na niego swoją uwagę. Szlachcic zobaczył wpatrzone weń nieprzyjaźnie wąsate, poznaczone bliznami gęby czeladzi obu banitów. Obejrzał się na dwóch swoich pachołków, Gąsiorowskiego i Żmogusa. No, cóż, przewaga sił zdecydowanie nie była po jego stronie. Niespodziewanie jeden z walczących uniknął jednego z cięć jednym szybkim zwodem, a potem ciął przeciwnika w łeb. Tamten - Janusz poznał, że był to Poniatowski - potknął się, omal nie upadł, a potem sam wbił ostrze szabli w pierś Łahodowskiego. Ów zachwiał się na nogach, a potem padł na twarz. Poniatowski stal jeszcze przez chwilę, zaś później runął na jego ciało, zalany krwią płynącą z rozbitego łba. Przypatrujący się walce rzucili się w stronę ciał. Słudzy Poniatowskiego - tych było znacznie więcej - szybko podnieśli swego pana z błota. Janusz zeskoczył z konia, przecisnął się przez tłumek. - Będzie żył - mruknął, gdy odgarnął błoto z rany. - Łeb mu okowitą przemyć i zagnieść chleba z pajęczyną - dodał, a potem pochylił się nad drugim z przeciwników. Tutaj niewiele miał do roboty. Pan Tomasz Łahodowski kopal już nogami ziemię, a oczy zaszły mu bielmem śmierci. Janusz mógł tylko złożyć mu dłonie do modlitwy i uczynić w powietrzu znak krzyża. W sumie powinien się jeszcze pomodlić, ale padający z nieba deszcz był tak zimny i nieprzyjemny, że poprzestaj tylko na wypowiedzeniu sakramentalnego “amen”. Jęczącego cicho Poniatowskiego poniesiono do izby. Janusz dojrzał, że trzej ponurzy słudzy powlekli ciało Łahodowskiego w stronę wioski. Karczmarz z dwoma pachołkami odprowadzili już gdzieś konia pana Tomasza. Tak, wszyscy zatroszczyli się o dobra zmarłego. Ale cóż, Łahodowskiemu nie były już potrzebne. Janusz oddał konia pachołkowi i wcisnął się do karczmy zaraz za ludźmi Poniatowskiego. O dziwo, obyło się bez awantury. Kompani czy też słudzy Poniatowskiego - Janusz sam nie wiedział, jak ich zwać - zasiedli wokół ognia, popijając gorzałkę i przegryzając suszoną kiełbasę. Dwóch z nich przemyło ranę swego pana. zagniotło i przyłożyło chleba z pajęczyną, obwiązało łeb pułkownika jakąś szmatą. Na Janusza i jego ludzi nikt nawet nie spojrzał. Pan Sienieński był nawet rad z tego. Wszak wcześniej bał się, że będzie musiał się wykłócać o miejsce w karczmie. A tak mogli bezpiecznie zasiąść w ciemnym kacie. Karczmarz przyniósł im szybko polewkę z wołoskiego sera i pieczoną baraninę. Jedli szybko, w milczeniu. - Nie wiem, czy do Kamieńca spokojnie dojedziemy - rzekł w końcu Żmogus. - Ludzie gadali, jeszcze w Multanach, że Orda Budziacka ruszyła się w stepy. Możemy spotkać po drodze pohańców. - Do Kamieńca jest dzień drogi - mruknął Janusz. - To szybko zejdzie. Zajeździmy konie, ale przed zachodem będziemy już za łącką bramą. - Oby - powiedział Gąsiorowsld - Zmokliśmy tylko przez tę zwadę. Nie mógł to jeden drugiego usiec wcześniej? Staliśmy przed karczmą ze trzy pacierze jak barany. - Ha, będzie jednego infamisa mniej. - W tych stronach zawsze ich było pełno. Co szlachcic, to pieniacz i warchoł. Co dwór, to forteca albo zbójeckie gniazdo. Na Rusi, choćbyś jezuity posiał, przecież złodzieje się urodzą. - Dobro pana Łahodowskiego już rozebrane – powiedział Żmogus. - A takiego araba karczmarz zagarnął, co to ze trzysta czerwonych był warty! O zdrajca Wołoszyn! - Do takiej opieki to ty byś był pierwszy - mruknął Sienieński. - A kiedy ubogi jestem, choć szlachcic. Dziesięcioro dzieci mam! - Jak do domu pojedziesz za miesiąc, jedenaste w drodze będzie - roześmiał się Gąsiorowski. Janusz odpasai szablę, rozpiął pas, zzuł buty, a potem ułożył się na ławie. Był zmęczony, przemoknięty, a w karczmie panowało miłe ciepło. - Gadajcie ile chcecie, byle cicho - mruknął. - I obudźcie mnie przed świtem. Do Kamieńca kawał drogi. Do Kamieńca dotarli jeszcze przed zachodem słońca. Tak jak pan Janusz przypuszczał, nie spotkali po drodze Tatarów. Trakt od Chocimia był pusty, a okolica zdziczała i nieprzyjazna. Od samego Dniestru aż po skały kamienieckie całymi milami ciągnęły się puste stepy i strome jary zarośnięte gęstwiną kolczastych gąszczy. Konie raniły sobie boki o ostre kolce, czasami aż po brzuchy zanurzały się w błocie, jakie zalegało w dolinach rzek. Z pozoru mogło się wydawać, że przez nieprzebyte chaszcze, skały i trzęsawiska nie ma innej drogi niż stary, zarośnięty trakt prowadzący na Wołoszczyznę. Ale Orda, która przechodziła tędy nie rzadziej niż raz na dwa lata, i tak znajdowała w gęstwinie ukryte ścieżki i trakty, którymi mogła zapuszczać się w głąb Podola, a nawet dalej aż pod Jasło, Przemyśl i Lwów. W Kamieńcu Janusz Sienieński stanął zaraz za murami, w gospodzie u Wołoszyna Dupli. Sienieński lubił bardzo tę starą ruderę. Rzadko wybuchały w niej zwady i bójki, a i sam Dupla nigdy nie dolewał do piwa tyle wody, jak czynili to pozostali szynkarze w Kamieńcu. Zaraz gdy tylko usadowili się w gospodzie, Janusz wyszedł z karczmy i skierował się w stronę Łąckiej bramy. Już wkrótce skręcił w wąską uliczkę, a potem zatrzymał konia przed niewielkim drewnianym budynkiem. Szybko przywiązał dzianeta do drewnianej barierki, pchnął drewniane drzwi i wśliznął się do środka. W dużej sieni rozwieszone były pęki ziół, pachniało wonnym kadzidłem i mirra. Cicho jak ryś Sienieński wszedł do komnaty z prawej. Stanął za plecami młodej ciemnowłosej kobiety i roześmiał się głośno. - Witaj, stara czarownico! - zawołał. - Widzę, że jeszcze nie podgolili ci włosów i nie zapalili stosika. Niewiasta odwróciła się błyskawicznie. Była piękna, z tajemniczym błyskiem w ciemnych oczach. Na widok szlachcica aż otworzyła usta ze zdumienia, a potem roześmiała się głośno i rzuciła prosto w ramiona Janusza. Pocałowała go w same usta, a zaraz potem, niespodziewanie, ugryzła w ramię. Szlachcic drgnął. Bezceremonialnie sięgnął ręką do jej okrągłych pośladków. - Ty diable - wymruczała niczym kocica. - Myślałam, że już cię nie zobaczę. Chodziły słuchy, że dopadł cię w końcu starosta Opaliński i ściął w Leżajsku. - Furda mi starosta! - roześmiał się Janusz. - Opaliński już dawno naznaczył cenę za moją głowę. Hę, hę, hę, jeszcze się taki nie znalazł, co by ją zdjął z karku. No, ale dość o tym. Twój zadeczek czekał na mnie przez tyle nocy. Dziś będzie miał zajęcie, ty trzpiotko! Ale to wieczorem, Jewka. Teraz musisz mi powróżyć. - Powróżyć? To poczekaj chwilę. Czarownica zakrzątnęła się szybko. Wyjęła trójnóg, nasypała doń węgli z paleniska, rozdmuchała żar, a potem wrzuciła doń zioła z przetaka. Wnet cała izba napełniła się wonnym dymem. Sienieński przysiadł na zydlu naprzeciwko Jewki. Wpatrzył się w dym, ale nic nie zobaczył, a nawet kichnął, bo zakręciło mu się w nosie. - Widzę zwadę... bitwę wielką - wymruczała Jewka. - Widzę... śmierć jest blisko ciebie, pościg, pogoń idzie... Ha, ogary już spuszczone ze smyczy! Już łowy rozpoczęte. Z kostuchą ty zatańczysz, Januszu, zobaczysz ją blisko, coraz bliżej ciebie... Grób widzę otwarty, w nim ciało szlachcica znacznego... Mości Januszu, nie trać waść głowy! Nie trać głowy! Jewka wyrzekła to wszystko takim głosem, że szlachcic aż zadrżał. Na wszelki wypadek przeżegnał się pośpiesznie. Wiedźma krzyknęła, a potem zakryła oczy dłońmi. - To wszystko... Wszystko... Widzę głowę, głowę w dzbanie... - Moją głowę? - zapytał Janusz. - Mów, dziewko, na Boga! - Nie wiem... Nic już nie widzę, nic, nic... Minęła długa chwila, nim Ewa, czy Jewka, jak nazywano ją w Kamieńcu, odwróciła się i podeszła do okna. Janusz postąpił za nią, położył rękę na ramieniu, a potem jednym zdecydowanym ruchem odwrócił dziewczynę ku sobie. Objęła go ramionami i poczęła całować, dziko i namiętnie. W końcu odsunął jej wargi od swoich. - Czyja to ta głowa w dzbanie? Moja? - Nie wiem... To tylko czary, nic więcej... - Czary... Do diabła, gadaj prawdę! Chcę wiedzieć, kto ma mi uciąć głowę? Kat czy inny szlachcic? - Nic nie wiem... Nic. Zdecydowanym ruchem wysunął się z jej objęć. Nie wiadomo dlaczego poczuł zawrót głowy. Do diabła, co mogła znaczyć ta przepowiednia? Ruszył ku wyjściu. Jewka zastąpiła mu drogę. - Co, już idziesz? A ja? Gdzie się wybierasz, czarcie?! - Wrócę wieczorem - mruknął. Nic się nie bój, kocico, za-miauczysz jeszcze w moich ramionach. Wrócę, nobile verbum daję na to. Zostawiłem przed domem konia. Miej o niego staranie. Nie wyglądało na to, aby przekonały ją jego słowa. Ale i tak Janusz skierował się do drzwi. Wyszedł przed dom i odetchnął chłodnym powietrzem. Zapadał już zmrok, słońce zachodziło za wieże Starego Zamku, a na wąskich ulicach gęstniały tłumy. Janusz ruszył w stronę rynku. Szedł wolno, zgarbiony, zamyślony. Już wkrótce wyszedł na wielki plac, gdzie kręciło się wielu panów braci, mieszczan i plebsu, a kramy Greków, Ormian i ruskich kupców prezentowały swoje towary. Sienieński szedł nie wiedząc sam dokąd. W piwnym kramie kupił kufel pełen pienistego trunku i stanął przy kramie, popijając wolno piwo. O kilkanaście kroków dalej tłum gęstniał. Janusz dojrzał, że gawiedź zgromadziła się wokół woźnego, który wszedłszy na pustą beczkę, odczytywał na głos jakiś pergamin. Sienieński domyślił się, że właśnie wywoływano jakiegoś infamisa lub banitę, a może zresztą nawet po raz kolejny jego samego, ale zbliżył się do zbiegowiska, a potem, gdy usłyszał to, co mówił woźny, zakrztusił się piwem. - ...oznajmia się wszem i wobec, że urodzony Tomasz Jan Łahodowski wyjęty spod prawa zostaje, a kto głowę jego do pana starosty jurydycznego Marcina Krasickiego dostarczy, dziesięć tysięcy czerwonych złotych nagrody otrzyma. • Sienieński słuchał i słuchał, i nie mógł uwierzyć własnym uszom. Głowa, głowa, pomyślał. Do kroćset, już on wiedział dobrze, o jaką głowę chodziło! Szybko się odwrócił i prawie pobiegł do domostwa Jewki. - Dziesięć tysięcy złotych nagrody! - wydyszał Sienieński wprost w ucho panny Jewki. - Do diabła! Kupię za to folwark, postawię dwór! Jeszcze będziesz panią. Jeno znajdź miejsce, gdzie leży Łahodowski. - Niedobrze mi się to wszystko widzi - mruknął Gąsiorowski. - Jakże to tak, wydobyć trupa z grobu, obciąć łeb i zawieźć do starosty. Niechrześcijańska to rzecz. - Kiedyś ty był chrześcijaninem! - odparł Sienieński. - Jakeśmy z lutrami w Czechach wojowali, pierwszy byłeś, żeby krypty otwierać i trupy łupić. A kto z kielicha mszalnego pił miód? Ja czy ty? A kto kościół we Wschowie podpalił? Może też ja? - Zarobek pewny - powiedział Zmogus - a co najważniejsze łatwy. Jeno żeby się to nie rozniosło między szlachtą. Zaraz będzie wielu chętnych, żeby odnaleźć trupa. - Łahodowskiego już szukają. Ale tylko my wiemy, że zginął. No i jeszcze wie Poniatowski. On go usiekł. - Poniatowski nie przyjdzie do siebie przez miesiąc - mruknął Sienieński. - A my tymczasem weźmiemy łeb i powieziemy go do Krasickiego. - Daleko jeszcze? - zapytała Jewka. - Na diabła ciągnąłeś mnie ze sobą?! - Ty nam wywróżysz, gdzie on leży. Przecież nie wywieźli go ze wsi. - A skąd wiesz? - A dokąd go mieli wieźć? Do Chocimia? A jak by pojechali do Kamieńca, to napotkalibyśmy ich po drodze. Tam we wsi była cerkiewka, musi blisko jest cmentarz. Tam go pochowali. - Ciemno się robi - mruknął Gąsiorowski. - Upiry pewnie z kurhanów wyłażą. Strach tędy jechać. Sienieński rozejrzał się dokoła. Zbliżali się już do jaru, w którym znajdowała się wioska. Okolica była pusta i ciemna. Przez cały dzień padał deszcz, pod wieczór ustał, ale z nasiąkniętej wilgocią ziemi wstały szybko mgliste opary. Było chłodno, delikatne krople mgły osadzały się na metalowych częściach tręzli, na guzach i kołpakach. Gdy wjechali między skały, Janusz zorientował się, że lada chwila powinni napotkać drogę do wioski. Teraz z prawej musi stać krzyż, a za nim... ...krzyż wyłonił się z mglistych tumanów. Ale jego kształt nie spodobał się Sienieńskiemu. Szybko ponaglił konia, przypadł bliżej, a potem okrzyk przerażenia dobył się z jego piersi. Na starym, przydrożnym krzyżu wisiały dwa trupy. Dwoje małych dziatek... Ciała kołysały się wolno, poruszane przez lekki wiaterek, skrzypiały naprężone sznury... - Spasi Chryste! - jęknęła Jewka. - Zgiń, przepadnij, maro! Przeżegnali się w milczeniu. Janusz ponaglił konia, zjechał na drogę za krzyżem. W głębi jaru, nad rzeczką mgły już nie było. Ale nie było też wsi. Zamiast niej Janusz widział niewyraźne zarysy ruin i pogorzelisk. Z niektórych unosiły się jeszcze wątłe smużki dymu. - Talary - wycedził przez zęby Zmogus. - Talary tędy przeszli. Miałem rację, że ordy się ruszyły. Zjechali wolno do jaru. Konie zaczęły parskać Trwożliwie, bo tu i ówdzie leżały Trupy. Wieś była zrujnowana. Ordyńcy spalili chałupy, zagarnęli chłopów w jasyr; wymordowali dzieci i starców, którzy nie wytrzymaliby dalekiej drogi na Krym. Z karczmy i otaczających ją szop pozostały tylko na wpół spalone belki i pogorzeliska... Z trudnością odszukali miejsce, w którym stała kiedyś mała drewniana cerkiewka. Janusz pierwszy zeskoczył z siodła, pierwszy wszedł między groby. Odtrącił nogą trupa starego popa, który leżał na jednej z mogił, i przeszedł dalej, szukając świeżego grobu. Gąsiorowski i Zmogus wpadli za nim. Szybko przetrząsnęli chaszcze i krzewy, obeszli cały cmentarzyk dokoła. Ale nigdzie, nigdzie nie widać było żadnej świeżej mogiły. Janusz wszedł na pogorzelisko, ale cerkiewka nie miała katakumb. Zatrzymał się rozwścieczony, zdyszany, spocony. Gąsiorowski i Zmogus przypadli do niego wściekli. - I co, nie ma grobu! - Po coś nas tu wlókł! - Musi być - rozdarł się Sienieński. - Szukajcie dobrze! Musi gdzieś tu być! - Ty-sam szukaj! Przywlokłeś nas tutaj z Kamieńca na śmierć! Orda wkoło, a my wleźliśmy jakoby w paszczę wilka! Spojrzeli na siebie jak rozwścieczone wilki. - To co zrobili z ciałem? Rzucili psom na pożarcie?! Wszyscy milczeli. Spojrzeli na Jewkę. Ta uśmiechnęła się tajemniczo, rozejrzała dokoła, a potem podeszła do pogorzeliska. odnalazła miejsce, z którego unosiła się smużka dymu. Długo patrzyła na dym, na popiół i żar, w końcu odwróciła się do Janusza. - Nie widzę nic - powiedziała ze smutkiem. - Dusze tu wkoło się unoszą. Sysuny wyjdą z ziemi w nocy. Uchodźmy stąd! - To lepiej spójrz jeszcze raz - mruknął Sienieński. - Po to cię wziąłem, wiedźmo, co byś patrzyła, wróżyła i znalazła ścierwo Łahodowskiego. Patrz, wściekła suko! - Chwycił ją za ramię i popchnął brutalnie. - Patrz, gdzie leży. Wpatrz się w ten popiół, dobrze radzę! - Powoli, powoli - rzekł Gąsiorowski i położył dłoń na szabli. - Po coś nas tu ściągnął? Co mi po łbie infamisa, kiedy mogę stracić własny! - Ten łeb - wydyszał Sienieński - ten łeb jest wart dziesięć tysięcy czerwonych. Gdzieś daleko rozległo się wycie wilka. Zawtórowało mu drugie, trzecie, czwarte. Konie poczęły parskać trwożliwie. - Poszaleliście wszyscy! - wykrzyknęła Jewka. - Poszaleliście! Noc już prawie, wilki tu zaraz będą. - Na koń - mruknął krótko Janusz. - Zaszyjemy się gdzieś między skałami. A jutro ruszamy do Kamieńca. Szybko wskoczyli na wierzchowce. Było już ciemno, na niebie pojawił się wąski sierp księżyca. W półmroku straszyły pogorzeliska chałup, nagie drzewa wyciągały swoje konary w stronę podróżnych. W ciemności każdy krzak zdawał się skrywać przyczajonego Tatara, w każdym wykrocie czaił się sysun, a między drzewami lada chwila mogły zaświecić czerwone oczy upiora. Byli już przy rozstajach, gdy Janusz przypomniał sobie o czymś. Zawrócił do krzyża, na którym kołysały się dwa małe ciała, wydobył szablę i jednym szybkim ruchem odciął powieszone dziatki od powroza. Trupy upadły na ziemię. Sienieński zeskoczył z konia; choć miał twarde serce, mimo wszystko nie mógł pozostawić tutaj tych dwóch ciał. - Pochowamy te dziatki - mruknął do Gąsiorowskiego. Ten zeskoczył z konia. Sienieński chwycił koniec powroza i powlókł martwe ciało przez krzaki. I nagle zatrzymał się zdumiony. Wśród trawy dostrzegł świeżo usypany grób. Maleńki kopczyk uszedł wcześniej ich uwadze. Janusz puścił sznur, przyskoczył z bijącym sercem do grobu. - Chodźcie tutaj! - zakrzyknął. - Tu leży nasze dziesięć tysięcy! Szybko poczęli odgarniać na boki ziemię z grobu. Nie mieli łopat, odrzucali piasek gołymi rękoma, nawet Jewka ryła w nim pazurami. Szybko dotarli do zbutwiałej materii. Wówczas zamarli. Sienieński rozejrzał się dokoła, zdjęty nagłym lękiem. Przez chwilę miał wrażenie, że śledzą go czyjeś oczy. Serce zabiło mu mocno. A potem zerwał materiał, odrzucił na bok i spojrzał w dół. Łahodowski leżał spokojnie. Nie wstał i nie rzucił się Sienień-skiemu do gardła. Janusz widział, jak wcześniej Żmogus przygotował ukradkiem osinowy kołek i uśmiechnął się. Imć pan Tomasz nie został upiorem. Pal go zresztą diabli. I tak liczyła się tylko głowa. - Dajcie piłę - mruknął do swych kompanów. Gąsiorowski szybko wetknął mu ją w dłoń. Sienieński podźwignął ciało. Nie szło mu to dobrze, ale Żmogus i Gąsiorowski skoczyli z pomocą, podnieśli martwe ciało. Wówczas Sienieński przeciągnął piłą po gardle Łahodowskiego. Ciał szybko, już wkrótce ostrze zazgrzytało o kręgosłup. Z nim było nieco gorzej, a w końcu jednak kości poddały się. Sienieński uniósł głowę w górę. Nie patrząc na zamknięte oczy, na wywalony na wierzch język, włożył szczątek do worka, zasznurował, podał Żmogusowi. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo drżały mu dłonie. Do kroćset! Czynił w życiu różne rzeczy, zabijał ludzi z zimną krwią, ale nigdy nie obcinał trupowi głowy piłą. Szybko zasypali bezgłowe ciało w grobie. Gąsiorowskiego chwycił nagły skurcz. Zerwał się nagle i pobiegł w krzaki, a Sienieński słyszał, jak wypruwał sobie żywot. Jemu samemu zakręciło się w głowie. Nawet Żmogus, choć gruboskóry jak to zwykle Żmudzini, splunął kilkakroć na trawę i przeżegnał się nabożnie. - Ruszamy! - rzucił Janusz, gdy wstali znad grobu. - Do Krasiczyna mamy pięć dni drogi. Już następnego dnia wieczorem wjechali w ludniejszy kraj. Podążali szybko, nie odzywając się wcale do siebie, nie patrząc wstecz. Konie pomęczyły się od szybkiej jazdy. Ich boki pokryły się pianą; zwierzęta zwiesiły głowy, szły wolno, potykały się na kamieniach. Jeszcze nim zapadł zmrok, znaleźli schronienie w małej karczmie o dwie mile przed Buczaczem. Szybko pozostawili konie czeladzi, a sami weszli do izby, usiedli przy ogniu i długo popijali w milczeniu grzane lubelskie wino. Za oknem dogorywał powoli czerwony blask zachodu. Milczeli. Wreszcie pierwszy odezwał się Żmogus. - Jest kłopot z tą głową - mruknął cicho. - Zaczyna śmierdzieć. - Trzeba będzie wsadzić ją w dzban z winem - mruknął Sienieński. - Tak uczynili Turcy z głową imć pana hetmana Żółkiewskiego, pamiętacie? Myśmy uszli wtedy spod Mohylewa, a Żółkiewski z Koniecpolskim zostali... - Powiadają po dworach, że hetman do końca chciał bronić granic Rzeczypospolitej - mruknęła Jewka. - Konia mu podawali, ale nie chciał uchodzić. - Głupio gadasz. Żółkiewski kulę z rusznicy miał w kolanie, jeździć konno nie mógł. Stary zrzęda był z niego. Męczennikiem chciał zostać, jak prorok jaki. To i hyc - Turcy zdjęli łeb z karku i powieźli Osmanowi. - Zaraz, a gdzie jest głowa? - zapytał Sienieński. - Kto ja ma? - Ja... Ja, chyba mam w jukach - odezwał się Żmogus. Gdzieś, chyba ze stanu doszedł do nich słaby okrzyk. Zerwali się na nogi. Sienieński poczuł, jak mu serce poczyna bić coraz szybciej i szybciej... Szybko skoczył do sieni. Potem wpadł do karczmy i... oniemiał. Koń Żmogusa stał rozkulbaczony, juki spoczywały obok wierzchowca, a na środku stajni leżała odcięta głowa Łahodowskicgo, ślepiąca na Janusza białkami wytrzeszczonych oczu. A o dwa kroki od niej stali trzej przerażeni stajenni. Rozdziawili szeroko gęby, wytrzeszczyli oczy... Jeden z nich żegnał się nabożnie. - Przenajświętsza panienko - jęknął jeden z nich - A dyć to pan Łahodowski, co to w naszej karczmie burdę urządził. Janusz poczuł, że serce podeszło mu do gardła. Jednym szybkim ruchem chwycił głowę za włosy i wcisnął ją do worka. Spojrzał na oniemiałych pachołków. - Chcieliście ją ukraść, ścierwa! - wydyszał. A potem wysunął pistolety z olster. Podszedł wolno do stajennych. Już wiedział, co musi uczynić. Już był pewien... - Kraść chcieliście, co?! - wydyszał. - No to teraz będziecie mieli. - Łaski, panie - zaskomlał pierwszy z nich. Runęli na kolana. Jeden z nich chciał podejść do Janusza, ale powstrzymał się. Wzrok Sienieńskiego był lodowaty. - Janusz, szczo ty? - krzyknęła z tyłu Jewka. - Ubiję ścierwa - wysyczał i przyłożył pistolet do głowy pierwszego z pachołków. A wtedy Jewka rzuciła się w jego stronę, chwyciła uzbrojoną rękę, drapieżna jak kocica, odgięła mu dłoń do tyłu. Rozwścieczony odepchnął ją od siebie. Rzuciła się nań znowu, jej paznokcie wbiły się jak szpony w dłoń Sienieńskiego. Szlachcic zaklął; palec obsunął mu się na spuście. Padł strzał; był tak głośny, że zdawać by się mogło, iż rozsadzi ściany karczmy. Spłoszone konie poprzysiadały na zadach, poczęły rzucać się na uwiązach. Sienieński rozejrzał się dokoła, spojrzał na Jewkę, na Żmogusa i Gąsiorowskiego. - Na koń! - krzyknął. - Odjeżdżamy stąd! I znów siedzieli w karczmie przy piwie. Był wieczór, słońce zachodziło krwawo. Przez błony w oknach prześwitywała czerwonawa poświata... Czekali... Tym razem Janusz nie zostawił głowy w jukach. Miał ją przy sobie w dzbanie z miodem. Upłynęły już dwa dni, a jak na tę porę roku było dość ciepło, więc głowa poczęła się psuć, śmierdzieć słodkawą zgnilizną. Janusz miał nadzieję, że w winie przetrwa przynajmniej przez tydzień. A to wystarczało, aby spokojnie dojechać do Krasiczyna i podzielić się dziesięcioma tysiącami czerwonych. Ano właśnie, pomyślał, podzielić. Wypadało na to, że każdemu przypadnie po równo. Pewnie Jewka też będzie chciała swoją część. To by znaczyło, że otrzyma dwa i pół tysiąca czerwonych. Trzeba będzie przechytrzyć głupią babę, nagadać coś, żeby oddała mu pieniądze. A potem zniknąć, zaszyć się gdzieś na Litwie... Zresztą ona i tak by go nie znalazła. Siedzący przy oknie Żmogus nadstawił ucha. Potem pochylił się do Janusza. - Konie - mruknął. - Jazda sroga. Już po chwili usłyszeli wyraźnie łoskot końskich kopyt. Na podwórzu przed karczmą rozległy się krzyki, brzęk stali. Janusz przesiadł się tak, aby być przodem do drzwi. Ukradkiem, pod stołem odciągnął skałkę pistoletu. Żmogus wydobył kindżał, schował go w rękawie, Gąsiorowski sprawdził, czy szabla wychodzi dobrze z pochwy. Czekali... Drzwi otwarły się z trzaskiem. Do karczmy weszło sześciu panów braci. Pierwszy z nich, wysoki, postawny, miał na głowie lisi kołpak. Drugi, młodszy, przyodziany był w tatarską misiurkę i kolczugę. Trzeci, z łukiem przewieszonym przez ramię, zmrużył nie-nawykłe do światła oczy. Trzej ostatni wyglądali na ludzi pośledniejszej kondycji. Jeden był niski, przysadzisty, w kołpaku z czaplim piórem, z blizną na skroni i zapadniętym lewym okiem, dwaj pozostali wysocy, żylaści, jeden z rapierem zamiast szabli. I nie trzeba chyba dodawać, że już na pierwszy rzut oka nie spodobali się Sienieńskiemu. Tymczasem nieznajomi podeszli bliżej. Ten w kolczudze obrzucił uważnym spojrzeniem Sienieńskiego. Jego uwadze nie uszła czarna szabla przy boku szlachcica, trzy blizny na gębie - jedna szpecąca brew. - Waść jesteś Sienieński? - zapytał ten w lisim kołpaku. Jeszcze jeden Lisowczyk, pomyślał Janusz. Od czasu gdy wyczyny dawnych chorągwi pana Lisowskiego stały się sławne, każdy pierwszy lepszy zawalidroga z gościńca sprawiał sobie lisią czapę. - A waszmościowie czego sobie uważacie? - Przyszliśmy po głowę. Wysoki powiedział to ot, tak, po prostu. - Po głowę? Po moją głowę? No cóż - Janusz położył sobie dłoń na szyi i przejechał w górę - jak widzicie, siedzi mocno. Ciężko będzie zdjąć ją z karku. - Twój łeb rzucimy psom. My chcemy głowy Łahodowskiego. Sienieński milczał. Spojrzał ukradkiem na obu swoich ludzi. - Responsu czekam - zagrzmiał wysoki. - Ot, masz respons! - wybuchnął Janusz. Jednym szybkim ruchem wyrwał pistolet spod stołu i wypalił w same piersi nieznanego szlachcica. Huk wstrząsnął ścianami izby. Lisowczyk chwycił się za piersi, padł na kolana, a z ust buchnęła mu krew. - Do szabel! - wrzasnął Sienieński i sam pierwszy wskoczył na stół. Wokół zamigotały błyskawice obnażonych kling. Żmogus błysnął kindżałem, rzucił go i jeden z przeciwników zwalił się, ranny w bok. Janusz wpadł na wysokiego draba w kolczudze. Zabrzękły zderzające się ostrza szabel. Przeciwnik ciął Sienieńskiego z podlewu, odbił ostrze, przyciął w kiść, potem wlew i na odlew. Janusz odpowiedział szybkim cięciem w krzyż, pchnął, a potem sam zszedł z linii ciosu. Ktoś strzelił doń z bliska! Chybił! Huk wystrzału omal nie urwał Sienieńskiemu głowy. Jak błyskawica odskoczył, przysiadł na piętach, przepuścił ostrze górą i pchnął od dołu, czyniąc przeciwtempo. Ktoś potrącił stojący pod stołem dzban. Wino wylało się, a głowa Łahodowskiego potoczyła się pod nogi walczących. Żmogus ciął chudego szlachetkę w pierś i rubinowe krople krwi trysnęły na sponiewierany ludzki szczątek. A w chwilę później zakrwawione ciało zwaliło się na brudne deski tuż obok głowy. Sienieński bił się nad nią z mężczyzną w kolczudze. Przez długą chwilę walczyli jak równy z równym, potem Sienieński pokazał swój szermierczy kunszt. Szybko uczynił zwód i pchnął. Ostrze husarskiej szabli przebiło ogniwa kolczugi, wbiło się w brzuch. Przeciwnik Janusza jęknął krótko, padł na twarz. Opadł tuż przed głową Łahodowskiego, charczał, pluł krwią... Wyciągnął rękę po ten szczątek, ale Sienieński kopnął głowę; potoczyła się w kąt. Zaraz po tym z prawej i lewej przypadło do pana Janusza dwóch następnych przeciwników - opasły szlachcic z zapadniętym lewym okiem i wysoki chudeusz z rapierem. Sienieński przysiadł, skulił się unikając cięcia szabli, wyskoczył na środek izby. Z boku przyskoczył doń Żmogus, który już uporał się z poprzednim przeciwnikiem. Sienieński dostrzegł kątem oka, jak Gąsiorowski chlasta szablą w łeb żylastego szlachcica... Janusz zwarł się na środku izby z grubym szlachetką. Przeciwnik miał krzepę w garści. Szabla Sienieńskiego zadrżała po ciosie w pierś. Janusz przyciął z nadgarstka w kiść, odbił potężne uderzenie i przyciął na odlew, sparował cięcie i przyciął wręcz. Dalej walczyć już nie musiał, opasły szlachcic skoczył bowiem ku oknu. Gdyby nie brzuch, można by rzec, iż uciekał jak łania. Do drzwi drogę zastawiał mu Żmogus, więc wskoczył w okno rozbijając ramę, z trudnością przeciskał swoje cielsko przez otwór, a Janusz dopadł go w ostatniej chwili. Szybko jak błyskawica wzniósł szablę do cięcia i chlasnął szlachcica po wypiętym zadzie. Grubas ryknął z bólu, szybko przesunął się przez otwór, a potem wpadł prosto w błoto na podwórzu. Janusz nie ścigał go. Odwrócił się powoli. Najpierw usłyszał jęki i biadolenia karczmarza, potem przesunął spojrzeniem pod leżących na podłodze ciałach, wsłuchał się w jęki rannych. Obok Gąsiorowski opatrywał ranę Zmogusa, w izbie unosił się jeszcze dym po wystrzałach. Sienieński przyklęknął przy jednym z rannych, jęczących wrogów i otarł ostrze szabli połą jego żupana. Po tej ostatniej zwadzie Sienieński postanowił, że będzie ostrożniejszy. Nie jechał już głównymi traktami, prowadził swoich kompanów bocznymi drogami, omijał większe miasta. Podróż przedłużyła się przez to bardzo. Czasami musieli nadkładać całe mile, żeby ominąć osiedla, a przez wioski i osady przemykali się jak duchy; nocowali w położonych na ustroniu karczmach. Janusz był pełen najgorszych przeczuć. Spodziewał się, że wieść o śmierci Łahodowskiego rozeszła się już po okolicy, a wielu rębajłów i hultajów mogło podążać jego śladem. Był jeszcze bardziej zaniepokojony, kiedy dotarli do Halicza. Ominąć go nie mogli, bowiem w tym miejscu znajdowała się przeprawa przez bystry i wezbrany wiosennymi roztopami Dniestr. Rad nierad, Sienieński musiał zatem wjechać do miasta. W Haliczu trwał doroczny jarmark. Ulicami przejeżdżały wozy, na rynku i w odchodzących zeń uliczkach stały kramy, a kupcy prezentowali swoje towary. Było tutaj gwarno, wesoło, ruchliwie. bo na targi zjeżdżało zwykle sporo szlachty z Rusi Czerwonej. Sienieński i jego ludzie jechali wolno przez zatłoczone ulice, przeciskali się przez tłum, wymijali wozy i konie. Minęło sporo czasu. nim zjechali na brzeg rzeki pod miastem. Tutaj była przeprawa i zatłoczony prom, na który oczekiwały na przystani prawdziwe tłumy. Z trudnością przepchnęli się przez pospólstwo i panów braci, aby w końcu po dwóch kwaterach dopchać się na drewniany statek. Przeprawa nie trwała długo. Dniestr, choć wezbrany, nic był w tym miejscu szeroki. Ale właśnie na drugim brzegu czekało na nich najgorsze. Zmogus zjeżdżał właśnie spokojnie z promu na brzeg, gdy nagle jego koń potknął się, a potem wierzgnął. Zmogus nie utrzymał się w siodle, zleciał puszczając wodze. I wtedy nie wiadomo skąd na prom skoczył młody wyrostek z gołą głową, w znoszonym kaftanie i starych, rozpadających się butach. Jak błyskawica skoczył na kulbakę i nim ktokolwiek zdołał się opamiętać, uderzył konia łydkami, a potem pomknął jak wicher prosto w stronę lasu. - Głowa! - zawył wściekle Sienieński. Ale nie miał już czasu na zastanawianie się. Uderzył konia ostrogami, a jego dzianet zarżał i puścił się pędem za uciekającym złodziejaszkiem. Nie czekał na Jewkę i obu swoich kompanów. Gnając w pędzie omal nie stratował przekupki, przeskoczył nad jakimś kramem, omal nie zderzył się z wozem, który wyjechał z bocznej uliczki. Daleko przed sobą wciąż widział uciekającego złodziejaszka, który wiózł w jukach przy siodle dziesięć tysięcy czerwonych złotych, o czym pewnie sam jeszcze nie wiedział. Dziesięć tysięcy! Prawdziwą fortunę! Gnając jak wicher wypadli poza przedmieście. Do lasu był już tylko kawałeczek drogi. Niebawem wpadli między drzewa. Janusz popędził swojego konia, pochylił się w kulbace, dotknął mokrej od potu końskiej sierści, przysunął twarz do rozwianej końskiej grzywy i wyszeptał niemal wprost do ucha koniowi: - Pędź, pędź, siwy, pędź! Koń stulił uszy i puścił się cwałem. Gnał bez tchu, bez opamiętania. Drzewa tylko migały w oczach Janusza, gałęzie przelatywały mu nad głową, ale nie zdołał zbliżyć się do uciekającego. Gorzej nawet - w lesie stracił go z oczu. Jechał i jechał, a uciekiniera nie było. Niebawem koń Janusza okrył się pianą, dyszał chrapliwie, zaczął ustawać. A potem Sienieński wyjechał na rozległą polanę. Na jej końcu dostrzegł rozwidlenie dróg. Zatrzymał się przy nim i wówczas dostrzegł wyraźne ślady kopyt skręcające z głównego traktu. Koniokrad zboczył w małą dróżkę, która prowadziła wprost do stromego jaru, tuż przy Dniestrze. Sienieński zatrzymał się. Zsiadł z konia i poczekał. Już po chwili usłyszał tętent kopyt. To nadjeżdżała jego kompania. Gąsiorowski i Zmogus przyjechali na jednym koniu. Janusz wskazał ruchem głowy dróżkę, w którą skręcił złodziejaszek. - Jak go złapiemy - wydyszał - pasy będziemy drzeć. Niskie, złowróżbne wycie wilka sprawiło, że konie potrząsnęły niecierpliwie łbami. Zaczęły parskać trwożliwie. Sienieński rozejrzał się dokoła. Zmierzch gęstniał wokół nich; cienie wydłużyły się, słońce zapewne zachodziło za wzgórzami. Las był cichy i ciemny. Wycie rozległo się znowu, tym razem bliżej. Sienieński poczuł się nieswojo. Słyszał, że w jarach wzdłuż Dniestru ostatnio bardzo rozmnożyły się wilki. Jeszcze gdy panowały zimna i mrozy, całe ich watahy podchodziły pod miasta, nie bały się także napadać na ludzi. Pan Janusz sięgnął po bandolet, sprawdził, czy broń nabita, a potem chwycił klucz i nakręcił zamek. Powoli ruszył do przodu. Wąska ścieżka wiodła w górę, wspinała się na pagórek zarośnięty krzewami. Sienieński nie widział, co działo się za zaroślami. Usłyszał jednak nagle głuche warczenie, potem jakieś szelesty i stukot, jakby po ziemi wleczono coś ciężkiego. A potem gestem dał znać swym kompanom, by pozostali w ukryciu, zaś sam wspiął się na wzniesienie i rozgarnął gałęzie krzewów. Właściwie nie miał tutaj nic do roboty. Koń Zmogusa leżał na boku, z rozszarpanym brzuchem. Trawa pod nim ciemniała od krwi, która sączyła się jeszcze z rozdartych żył i mięśni. Tuż obok Sienieński dostrzegł ciało koniokrada. Trup był już porządnie nad-jedzony. Dwa wielkie szare wilki chłeptały krew z wielkiej kałuży, jaka utworzyła się wokół martwych ciał. Jeden z nich wspiął się na grzbiet konia, sięgnął pyskiem do juków, a potem... tak, potem zaczął wyciągać stamtąd głowę Łahodowskiego. Sienieński zamarł z przerażenia. Podniósł bandolet do strzału, a wówczas drugi z wilków podniósł łeb - zwietrzył i zobaczył człowieka. Zawarczał przeciągle, a potem powoli, bardzo powoli zaczął iść w stronę Sienieńskiego. Janusz nie wiedział co czynić. Dostrzegł, jak pierwszy z wilków oddala się od konia, unosząc krwawy ochłap człowieka. Drugi szedł w jego stronę... Gdzie strzelić... Kogo ratować - siebie czy te przeklęte dziesięć tysięcy czerwonych?! Wilk chwycił głowę mocniej, potrząsnął łbem. Janusz krzyknął i wypalił w jego stronę. Ogromny zwierz zawył. Potężne szczęki kłapnęły w powietrzu, a potem drapieżca złożył zdruzgotany łeb na przednich łapach i padł na ziemię tuż obok głowy Łahodowskiego. Drugi wilk śmignął w powietrzu. Wpadł z całym impetem na Janusza, zbił go z nóg, rozciągnął na ziemi. W ostatniej chwili szlachcic zdołał zasłonić twarz rękawem żupana. Wilcze kły przegryzły sukno w jednej chwili, rwący ból wstrząsnął zmysłami pana Janusza. Potężne szczęki zatrzasnęły się tuż przed twarzą, wilk zawarczał wściekle, potężne pazury poczęły ryć pierś szlachcica. A potem uderzył grom. Sienieński zamarł, gdy w twarz chlusnęła mu gorąca wilcza posoka. Olbrzymia bestia znieruchomiała. Janusz strącił ją z obrzydzeniem i wtedy nad sobą ujrzał blade oblicze Jewki i dymiący pistolet zaciśnięty w jej dłoni... - Do Krasiczyna jeszcze dwie mile - rzekł Sienieński. - Jak dobrze pójdzie, to zdążymy przed zmierzchem. - Ja tylko mam nadzieję, że nam pan starosta zaraz wypłaci pieniądze - powiedział Żmogus. - Musi. Krasicki zawzięty na infamisów, ale słowa zawsze dotrzymuje. Jak przyrzeknie, że cię ze skóry obłupi, to za parę niedziel już będziesz w rękach skrucha. A najbardziej nie lubi Diabląt Stadnickich. - Myśleliście już, co uczynicie z pieniędzmi? - Ja... - zastanawiał się głośno Gąsiorowski - kupię z pół jakiejś kolokacji i puszczę w dzierżawę. - A ja - mruknął Żmogus - poczet sobie sprawię i pójdę... do husarii. - Do husarii? Ty, Żmudzin? Niechże mnie pokręci! To pan towarzysz będziesz! - A jakże! - Czekajcie, most przed nami. Wjechali na brzeg niewielkiej, ale szeroko rozlanej rzeczki. Woda, spływająca z gór i wezbrana roztopami, pieniła się wściekle na kamieniach. Ale przez rzekę przerzucony był długi drewniany most. Sienieński wjechał pierwszy, za nim Żmogus i Gąsiorowski. Jewka zawahała się. Wstrzymała konia, poprawiła kołpaczek na głowie, zasłoniła oczy dłońmi. - Krew widzę, krew, krew... Panie Sienieński... Ty nie będziesz miał pieniędzy... Po drugiej stronie mostku wyjechało z lasu kilku jeźdźców. Pan Janusz zatrzymał się na moście i zmarszczył brwi, spojrzawszy na nieznajomych. Zobaczył nieruchome, jakoby wypłowiałe twarze... Dostrzegł ich spokojne, szydzące zeń oczy, porwane żupany, postrzępione kołpaki lub lisie czapy. Broń i rzędy w blasku słońca... U boków widniały czarne szable. A przy jeźdźcach siedział na koniu wysoki, chudy szlachcic z łbem obwiązanym zwojami bandaża. Uśmiechał się chytrze i kpiąco. Wyjechał nieco do przodu i wtedy Sienieński poznał go. To był Ludwik Poniatowski! - Panie Sienieński, zatrzymaj się waść! - wykrzyknął pułkownik. - Co, nie spodziewałeś się?! - Czego waść chcesz? - Dobrze wiesz, na czym mi zależy! Oddaj waść głowę i złóż broń. Ja usiekłem Łahodowskiego i mnie należy się nagroda. Chyba się ze mną zgodzisz, panie Sienieński? Janusz obejrzał się. Na przeciwległym brzegu rzeki stało kilku hajduków. Wszyscy trzymali rusznice wymierzone w stronę mostu. Sienieński zaklął. Byli w pułapce. - Złóż broń, panie Sienieński! - zakrzyknął Poniatowski. - Dziesięć luf w ciebie mierzy! Sienieński spuścił głowę. A potem sięgnął do juków, w których spoczywała głowa Łahodowskiego, wyciągnął ją za włosy i trzymał w ręku z boku, nad spienioną, skotłowaną wodą. Wezbrana roztopami rzeka burzyła się na kamieniach. - Każ strzelać! - zawołał wesoło. - A jak mnie ubijesz, nigdy łba nie dostaniesz. Chyba że do Gdańska Sanem i Wisłą za nim popłyniesz! Poniatowski zaklął głośno. A wówczas Sienieński jak błyskawica zwrócił konia w przeciwną stronę, spiął wierzchowca ostrogami, a potem runął w stronę skupionych przy moście hajduków. - Za nim! - wrzasnął piskliwie Poniatowski. - I nie strzelać. Most zadudnił od uderzeń kopyt. Hajducy na drugim brzegu niepewnie unieśli broń do oka. Nie wiedzieli, czy nacisnąć cyngle. Rozpędzony wierzchowiec Sienieńskiego wpadł na nich. Wrzasnęli tylko głośno, a potem rozpierzchli się, aby ujść spod kopyt. Sienieński przemknął tuż obok nich jak dziki Tatar, trzymając w dłoni obciętą ludzką głowę... Tuż za nim pędzili Żmogus i Gąsiorowski, a na końcu Jewka. Wpadli do lasu. Za nimi rozległy się krzyki, strzały. Sienieński dojrzał, jak Gąsiorowski pochyla się w kulbace, a potem wali na ziemię. Gwałtowny skurcz targnął jego sercem. Gąsiorowski był z nim od tak dawna... jeszcze od czasu służby w Lisowczykach... Nie miał czasu na rozmyślania. Ludzie Poniatowskiego niemal siedzieli im na karkach. Sienieński prawie czuł gorący oddech rozpędzonych koni na swoich plecach. Pędzili wąską dróżką między drzewami, przeskakiwali nad zwalonymi pniami. Wielkie, stare drzewa przemykały obok nich, chłostały ich w pędzie gałęziami, łomot końskich kopyt zdawał się rozsadzać czaszkę. Sienieński obejrzał się za siebie. Dostrzegł, że przeciwnicy pozostali jednak nieco z tyłu... - Orient! - zakrzyknął, gdy wypadli na rozległą, zarośniętą krzewami polanę, z której rozchodziły się dwie drogi. Żmogus zrozumiał wszystko w lot. Gdy przebyli pustą przestrzeń i wpadli pod splątane gałęzie drzew, wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię a potem klepnął zwierzę po zadzie. Koń zarżał i popędził dalej drogą, a Żmogus skoczył za drzewo. Sienieński podążył w jego ślady. Wyszarpnął tylko z juków sakwę na głowę. A potem przytrzymał zeskakującą z siodła Jewkę. W ostatniej chwili przypadli do ziemi w wykrocie u korzeni przewróconego drzewa. Nad nimi zadudniły końskie podkowy, traktem przemknęli zbrojni jeźdźcy, zniknęli w oddali. Sienieński ostrożnie uniósł głowę. Droga wśród drzew była pusta. Wstał, zarzucił na ramię worek z głową i wyszedł na trakt. Wszędzie było pusto i cicho. Odwrócił się i wszedł między drzewa, ruszył przed siebie, byle dalej od traktu. Jewka i Żmogus podążyli za nim. Sienieński roześmiał się cicho. Oto wyprowadził w pole nawet takiego zagończyka jak Poniatowski... Wsadził głowę Łahodowskiego do sakwy, zacisnął mocno rzemień i przewiesił przez ramię... Nad stosem zwalonych przez wiatr, spróchniałych drzew przemknął koń. Trzy inne wynurzyły się spoza drzew za plecami Sienieńskiego. Janusz zamarł. Na wspaniałym karym ogierze na wprost niego siedział Poniatowski. Uśmiechał się złośliwie, lecz był to uśmiech diabelski. - Kpy! - roześmiał się wesoło. - Znam ja takie sztuczki jeszcze z czasów wojny moskiewskiej. No, panie Sienieński, widzisz, że za brodę wodzić się nie dam. Oddaj głowę. Janusz wysunął z pochwy szablę. - To chodź i weź ją. Poniatowski skinął głową. Trzej jego rębacze runęli na nich jak wściekłe psy. Żmogus chwycił za rękojeść bandoletu, wypalił w stronę jednego z koni, a ten padł z kwikiem, przygniatając swym ciężarem jeźdźca. Szlachcic uderzył głową o kamień, jęknął i omdlał. Dwaj inni skoczyli w stronę Janusza. Sienieński uchylił się przed cięciem z konia, zatoczył szablą młyńca nad głową, a rumak pierwszego z przeciwników stanął dęba. Szlachcic zachwiał się, widząc wymierzoną w siebie lufę bandoletu, lecz w tejże chwili Zmogus przypadł z boku do jeźdźca i ciął go szablą po ręku. Tamten wrzasnął z bólu, wypuścił broń, a wtedy drugi z ludzi Poniatowskiego pchnął go sztychem w plecy. Zmogus zamarł, chwycił oburącz wysuwające mu się z piersi ostrze, zacharczał, a na jego wargach pojawiła się krew. Sienieński zawył z wściekłości. Oczy zaszły mu mgłą. Jak wicher skoczył ku konnym. Poniatowski strzelił gdzieś w bok, ale Janusz przemknął już pod brzuchem konia i pchnął go z ziemi w bok, z półobrotu, prowadząc ostrze tuż pod lewą pachą. Koń zarżał, stanął dęba, a potem skoczył między drzewa, wlokąc na strzemieniu bezwładne ludzkie ciało. Drugi z przeciwników - ten ranny w rękę - odwrócił się ku Januszowi. Szybko podniósł szablę z temblaka, ciął między oczy szlachcica, ale Sienieński uchylił się, a potem, gdy tamten mijał go w przelocie, skoczył jak żbik na plecy jeźdźca i silnym szarpnięciem ściągnął go z siodła. Przycisnął potem szamoczące się ciało do ziemi i jednym szybkim ruchem wbił sztych szabli w gardło. Sienieński dźwignął się z kolan. Szedł pokrwawiony, z błyskiem w oku. Poniatowski nie ruszał się. I zanim Janusz zbliżył się do niego, szybko wbił ostrogi w boki konia. Rumak ruszył z miejsca skokiem, wpadł między drzewa. Sienieński patrzył za nim... Stał i patrzył. Poniatowski uchodził. Uchodził, ale mógł wrócić. Janusz rozejrzał się po pobojowisku. Zaraz, coś tu się nie zgadzało. Zmogus padł, ale... Jewka! Omal nie zawył, gdy dostrzegł, że leży na ziemi. Przypadł do niej, podniósł głowę i wówczas dojrzał czerwony ślad po kuli, na piersi, pod sercem... Blisko serca. - Jewka - wydyszał. - Jewka... - Krew wszędzie, krew... I ty cały we krwi, a hołowa bęc na ziemię... Po co ja... po co ja wyjechała z Kamieńca - zacharczała; cieniutka smużka krwi popłynęła z kącika jej ust. - Jewka - wyszeptał błagalnie - nie umieraj... Błagam. Krasiczyn jest tuż, tuż... Jesteśmy bogaci. Mamy dziesięć tysięcy czerwonych. Kupimy za to wieś, dwie wsie... - Połóż mi kamień na piersi - wycharczała - albo wbij kołek, żebym nie wstała... Za szczo ja tebe, Lacha miłowała, za szczo... - Jewka - wyszeptał, ale ona zamknęła oczy. Nie słyszała go już. Sienieński siedział przez chwilę w milczeniu. A potem usłyszał rżenie koni od strony traktu. To mogło znaczyć tylko jedno: powracał Poniatowski. Sienieński zerwał się na nogi i skoczył w stronę drzew. Zniknął między bezlistnymi gałęziami krzewów. Zatrzymał się jeszcze, bo coś obijało mu się o biodro, gdy szedł. Ostrożnie sięgnął do boku i wymacał tam sakwę z głową Łahodowskiego. Ostrożnie wydobył z niej ludzki szczątek, spojrzał na leżące na polanie trupy, na ciało Jewki, na martwego Zmogusa, przebitego od tyłu szablą, a potem chwycił głowę za włosy i odrzucił precz, daleko w krzaki, tak, by nie mogli jej znaleźć ludzie Poniatowskiego. Odwrócił się i począł przemykać między drzewami. Szedł jak pijany, wszystko wirowało mu przed oczyma. Bezradnie macał drogę jak ślepiec i wspierał się na szabli. Głowa potoczyła się ze stukiem po ziemi. Odbiła się od pnia i wpadła w mrowisko. Już wkrótce oblazły ją mrówki, weszły do uszu, dostały się pod powieki, do ust i do nosa... * * * Bertran de Coussy zatoczył się i spadł pod stół. Wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Na szlacheckich obliczach wykwitły uśmiechy. - Ma dość pludrak! - zakrzyknął Muraszko. - Dajcie mu jeszcze! Nalewajcie. - Pij, panie bracie! - rzekł Borejko do Bertrana i wcisnął kawalerowi w dłoń kielich z miodem. Francuz podniósł się chwiejnie i wychylił go jednym haustem. Wtedy zatoczył się strącając ze stołu dzban z winem. Czerwony trunek chlusnął na białe deski podłogi, rozlał się szeroko, potem szybko wsiąkł w szpary. - A to co?! - Sawa podniósł z ławy sakwę Bertrana, rozsupłał sznur i wysunął zwój papierów. - Paczcie, pyśmo jakieś. - Zostaw. To pewnie listy miłosne. Imć pan Bertran koperczaki do panien smalił. Albo galickim obyczajem do chłopczyków. Nie czytaj, Sawo, bo jeszcze co śmiesznego wyczytasz i imć Bertran jak prosię cię przekłuje. Mógiby on na swoim rapierze woły piec. - Do tego jeno ta broń zdatna. - Zdrowie pana Bertrana, mości panowie! - Zdrowie! Zdrowie! Bertran oparł się o stół, podniósł kielich drżącą ręką, ale nie trafił już nią do ust. Padł głową na stół, oparł się i zachrapał. A tymczasem Borucki rozpoczął kolejną opowieść. Opowieść ósma TRZECH DO PODZIAŁU Stanisław wysunął głowę przez okno karocy. Przywołał gestem dworzanina. Młody mężczyzna, o długich, zawiązanych z tyłu włosach, ponaglił konia i przybliżył się szybko. - Jean, daleko jeszcze do Tykocina? - Ze trzy mile, miłościwy panie. Nie zdążymy przed zmierzchem. - Nie zdążymy? - trudno było stwierdzić, czy ten fakt zasmucił, czy też uradował starego. Na jego zmęczonej, pooranej bruzdami twarzy wykwitł dziwny grymas. Wcisnął się głębiej w atłasowe poduszki trzęsącej karocy. Wsparł głowę za rękach. Był zmęczony... Oczy miał przekrwione, a postać - zgarbioną, jak gdyby pod brzemieniem zbyt ciężkim dla jego ramion. Ostrożnie dotknął dłonią stojącego z boku, inkrustowanego złotem kufra. Przycisnął doń dłoń, jak gdyby w tej skrzyni znajdowały się skarby całego jego życia, skarby starego, zniszczonego człowieka o siwych kosmykach włosów wymykających się spod peruki. Pomacał ręką puzdro, upewniając się, czy wszystko w porządku. Karoca zwolniła i stanęła. Drzwi otwarły się, a dwaj forysie rozłożyli schodki. Do środka zajrzał znowu Jean. - Co się dzieje? - Tu musimy stanąć, panie. Teraz nocą strach jechać. Po drogach pełno moskiewskiego hultajstwa. Jeszcze człowieka obłuskają. - Źle się czuję - wymamrotał Stanisław. - Dusi mnie. Powietrza! Powietrza, Jean! Pokojowy pośpiesznie wskoczył do karocy. Razem z dwoma sługami wynieśli starego na zewnątrz, posadzili na przygotowanym zawczasu krześle. Zbierało się na burze. Było parno, gorąco. Dragoni z eskorty zsiadali z koni. Słudzy szybko podźwignęli krzesło, ponieśli Stanisława wprost na ganek gospody. Karczmarz czekał, zgięty w pół. - Wszystko gotowe? - zapytał Jasiek. - W rzeczy samej, miłościwy panie... prosiemy, prosiemy w nasze progi. Wnet wieczerza będzie. Ostrożnie wnieśli starego do głównej izby. Była duża, mroczna. Oświetlały ja tylko świece w żelaznym świeczniku i płonący w palenisku ogień. Na dworze błysnęło. Zielonkawa poświata pioruna zalśniła w brudnych, matowych szybkach okien. Dopiero po długiej chwili usłyszeli huk gromu. Stanisław odesłał pokojowych machnięciem ręki. Został sam z Jaśkiem. Sługa rozejrzał się dokoła. Nie widział wszystkich kątów przestronnej sali. Żółte płomienie świec oświetlały tylko posępną twarz starego mężczyzny i blat stołu. - To już jesteśmy... Na Litwie... -wydyszał- już tutaj... Tak szybko. Jean! - rzucił do dworzanina, który chciał ruszyć ku drzwiom. -Zostań. Nie chcę być sam. Nie dziś... Jeszcze znowu będziesz miał kłopoty... Zawsze ciągnie cię do kart i dziewek... Dworzanin skłonił się, ukrywając skrzywienie warg. Że też ten stary piernik - nazywał tak tamtego tylko w myślach, choć reszta służby czasami nie wahała się mówić tego Stanisławowi prosto między oczy - zawsze musiał wypominać mu jego słabości... - Zaraz będzie wieczerza, miłościwy panie. Znowu błysnęło. Poświata na chwilę rozjarzyła mrok w kątach izby. Jasiek drgnął, kładąc dłoń na rękojeści szpady, bo nagle w jednym z nich coś się poruszyło. Z półmroku wyłoniła się wysoka postać, zbliżyła, stukając podkutymi obcasami wysokich butów. Jasiek omal nie przetarł oczu, bowiem nieznajomy odziewał się tak staro, tak niemodnie, że młodzieniec pomyślał przez chwilę, że nie może pochodzić z tej epoki. Ale wrażenie minęło. To był tylko zwykły, staromodny szlachcic. Musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, choć szerokie bary znamionowały wielką, nie nadwątloną przez wiek siłę. Przyodziany w strój polski - skromny, szary żupan i narzucony nań kontusz, przewiązany pasem słuckim. - Dobry wieczór waszmościom - powiedział i skłonił się, ściągnąwszy z głowy kołpak ozdobiony czaplim piórem. - Co waćpan tutaj robisz?! - A tak, nocować mi przyszło - odparł tamten prosto. Jasiek znowu przyjrzał się mu uważniej. Tamten podgalał włosy wysoko, miał długie, sumiaste wąsy, opadające aż poza podbródek. Wyglądał normalnie... Wrażenie, że coś w jego postaci jest nie tak, było chyba złudzeniem. To zwykły, podlaski hołota, pomyślał od niechcenia Jasiek, założę się, że nie wie, kogo ma przed sobą... - Waszmościowie chyba nie wyprosicie mnie za próg?! - zapytał nieznajomy cicho i jakby żałośnie. - Jestem Mikołaj Borucki, herbu Nowina. Jasiek obejrzał się na Stanisława. Stary człowiek był blady, co młodzieniec przypisał duchocie panującej w izbie. W sumie mógł podać mu jeden z trzeźwiących olejków, ale te zostały w karocy, a Winnickiemu nie chciało się wychodzić na deszcz. W końcu tamten był mu winien pensję za cały rok. I w dodatku nie robił nic, aby jakoś zaspokoić jego wierzycieli, tak jak mu to obiecał. Winnicki wiedział, że Stanisław był na wykończeniu. Palce ręki, którą wyciągnął przed siebie, aby wskazać krzesło, drżały. Z drugiej strony jednak jeszcze miał siłę, żeby spróbować walczyć... Walczyć nawet w takiej sytuacji, w jakiej była teraz Rzeczpospolita... - Siadaj waćpan - powiedział Stanisław cichym głosem. Borucki nie uczynił tego. Wpatrywał się w twarz starego. - Tak mi się widzi, że waszmości skądś znam - powiedział nieco zmienionym tonem. - Dokąd was los prowadzi? Czasy niespokojne, a wy w podróży. Wszędzie pełno moskiewskiego ścierwa... Szlachta uchodzi z Litwy. Jedziecie wprost ku nieszczęściu. - Nic waćpanu do tego - mruknął Jasiek. Ten szlachcic poczynał już go denerwować. Nie usiedzi szaraczek spokojnie - pomyślał. Jego wzrok padł na broń nieznajomego. Oręża takiego jak ten, nie używano w Rzeczypospolitej już od wielu lat. To nie była zwykła, paradna karabela, jaką nosili szlachcice starej daty, ani augustówka, lecz długa, ciężka husarska szablica w czarnej pochwie. Pewno tamten miał ją jeszcze po pradziadach. Jasiek widywał takie w starych zbrojowniach, do jakich zaliczał się niestety arsenał koronny w Warszawie. Ale tamte bywały zardzewiałe. Zaś rękojeść oręża nieznajomego lśniła, jak gdyby używano jej dość często. - Pana się pytam, a nie sługi! - mruknął Borucki, a w jego głosie zaszła nagła zmiana. Tak nie zwykł mówić zaściankowy szlachetka. Jaśkowi przestało się to podobać. - Z daleka - odparł szybko Stanisław - a skąd wy? - Spod Łęczycy. Widzę, że przejechaliście tutaj kawał drogi z Warszawy. I nie wyglądacie na takich, co jadą na miody, albo dziewki. A przecież na Podlasiu i jednego i drugiego jest dosyć. Tutaj w Tykocinie, mieszka jedna taka hoża dziewucha. Gładka i - broń diable - jakaś cnotliwa dziewica, co ma zrośnięte między nogami. Powiadam wam, cycki, jako dwie limony. Królewska jabłoń nie urodzi takich owoców. Acan przecież lubisz dziewki - powiedział do Stanisława, zmrużywszy jedno oko. - Co też byśmy bez nich czynili? Jak powiadają, białogłowa, a ryba smak swój w środku nosi... - Nie po drodze nam do Tykocina. Podążamy innymi drogami, niż ty, panie bracie - dodał z wahaniem pan Stanisław. - Jedziemy na Litwę. - Na Litwę? Przecież tam stoi cała potęga moskiewska? Żołdacy, tej kurwy, imperatorowej Katarzyny łupią szlachtę, grabią chłopstwo i łyków. A najgorsi są targowiczanie. Dorwali się do władzy i majątków. Kogo nawet puszczają żywym, tego obłuskuja z majętności. I wy macie tam jakiś cel? - Tak nam wypada droga. - Droga - powiedział tamten szybko i cicho. - Widzicie waszmościowie, drogi mogą być różne. Jedna wiedzie do karczmy, druga do zamtuza i z tychże to szlaków powinien korzystać uczciwy człowiek. Jest i trzecia - na manowce. Jest i czwarta - ściszył głos - na szubienicę... Którą z nich wybraliście? - To nie twoja... - zaczai Jasiek, ale Stanisław uczynił szybki, niecierpliwy gest dłonią. To znaczyło, że odsyłał go precz. Dworzanin cofnął się wolno. Nie, żeby drżał o bezpieczeństwo tamtego... Ale z drugiej strony Jasiek wiedział, co zamierza jego pan i mimo wszystko doceniał starania tamtego. Nie chciał, aby stało mu się coś złego. Przynajmniej nie teraz, kiedy król jeszcze coś znaczył i mógł wiele zrobić dla Jaśka. Swoją drogą Winnicki czuł ciekawość. Kim był ów tajemniczy szlachcic? Co sprawiło, że król chciał rozmawiać z nim w cztery oczy? Tu chyba toczyła się gra o wielką stawkę. Dlatego tylko udał, że wchodzi na schody, szybko i cicho skoczył w bok, po czym skrył się za wielkim okopconym kominem. - No i co, panie August? - Głos Boruckiego rozbrzmiał zupełnie inaczej niż wcześniej, władczo, zdecydowanie. - Co z naszą umową? Jak zbierali kreski na sejmikach na waściny sejm, co potem wprowadził te konstytucję i wszystko przewrócili na głowie i kiedy waści obierali, cala ziemia łęczycka stanęła za tobą jak jeden mąż. Wtedy to byłem waści potrzebny. Wtedy mnie szanowałeś. I dałeś słowo - żadnych zmian, żadnego uszczuplania Polski. Pal diabli tę konstytucję sprzed dwóch lat. Ale co robisz teraz? Jedziesz do Grodna. Zwąchałeś się z Targowicą. I myślisz, że będzie tak łatwo plunąć mi w oczy po tym wszystkim? Zapadła cisza. Ukryty za kominem Jasiek słyszał tylko ciężki oddech Stanisława Augusta Poniatowskiego. Serce młodzieńca zabiło mocniej. A więc ów tajemniczy szlachcic był...? No właśnie - kim? O co tu mogło chodzić? Umowa sprzed lat? Nigdy nie słyszał, żeby August zawarł coś takiego. - A co mam robić, według ciebie? - usłyszał zdenerwowany głos króla. - Nic już nie ocali Rzeczypospolitej. Nic... Nikt nam nie pomoże. Przegraliśmy wszystko. Pozostaje nam próbować ocalić resztki dawnej świetności. Ale bez ustępstw. Żadnego oddawania... Poczyniono mi pewne obietnice... Jasiek milczał. Zgadzał się z tym całkowicie. W końcu było to celem ich wyjazdu. - Poczyniła caryca Katarzyna. Najstarsza, zajeżdżona dziwka jest przy niej niewiastą pełną uroku. I ty w to wierzysz? - Nic innego mi nie pozostaje... - Pozostaje honor! I szabla. I słowo. Obiecałeś, że nie uczynisz niczego takiego! - Nie mam wyboru! Muszę bronić Rzeczypospolitej. I będę to robił. Nie ustąpię! - Przecież ty chcesz... Ty jedziesz tam, żeby to podpisać! Nie łżyj! - Odejdź, proszę, odejdź - westchnął cicho Poniatowski.- Błagam... - A umowa? Wrócę tu jeszcze... Chciałem tylko przypomnieć ci o wszystkim... - Winnicki nie usłyszał dalszego ciągu rozmowy. Tamci ściszyli głosy. A potem rozległ się trzask zamykanych drzwi i ciche wołanie króla: - Jean, Jean... Wypadł szybko zza komina. August miał jeszcze bledszą twarz. - Widziałeś? - wycharczał król. - Jeszcze jeden... O Boże, kiedy będę miał spokój? Kiedy...? - Miłościwy panie, kto to był? - Idź, idź, zobacz, dokąd poszedł - wydyszał król - szybko, Jean! Duszę się, zostaw mnie! Gdy wyszedł przed gospodę, powitał go chłód i drobny deszczyk kwietniowej nocy. Było ciemno. Nie wiedział, gdzie szukać obcego. Czyżby ten Borucki zdołał już oddalić się poza podwórze? Winnicki skręcił za róg karczmy. A potem... Dostrzegł jakiś ruch, szybki jak mgnienie. Niby błyskawica rzucił się w bok, wyrywając szpadę z pochwy. W ostatniej chwili odbił mierzące w siebie ostrze. To był on... ten nieznajomy szlachcic. Borucki skoczył nań z dobytą szablą. Ciął na odlew, aż rękojeść szpady zadrżała w ręku Jana. Dworzanin cofnął się, pchnął, ale przeciwnik zszedł z linii ciosu. Wymierzył szybkie cięcie wręcz, potem wlew... Winnicki sparował uderzenia. Sam przyciął krzyżem. Borucki wywinął się zwinnie. Uderzył płazem w kosz osłaniający dłoń Winnickiego. Jasiek krzyknął. Broń wypadła mu z ręki... Tamten chwycił go lewą ręką za frak na piersi, rzucił na ścianę z taką siłą, że dworzanin aż krzyknął z bólu. Przyłożył mu ostrze szabli do gardła. - I co, panie Winnicki? - zapytał bez śladu zmęczenia w głosie. - Król kazał ci mnie śledzić? I ty poszedłeś, jak baran na rzeź? Ty, taki szelma i hultaj, patrzący tylko za własną korzyścią? - Ja... - Jasiek zająknął się. Czerwone oczy tamtego zdawały się płonąć. - Ja miałem zobaczyć, dokąd idziesz... - I pewnoś ciekaw, kim jestem i czego chciałem od Augusta, co? - Od króla... - wydyszał Winnicki i szybko, kurczowo potrząsnął głową. - Od króla... Pies mi królem, nie on. Wiesz, dokąd jedziecie? No, powiedz, nie bój się. Wtedy się dowiesz, czego chciałem od niego. - Do... do Grodna na sejm... - Do Grodna na sejm. Z polecenia carycy Katarzyny. A wiesz, co ma robić na tym sejmie? Winnicki milczał. Serce uderzyło mu mocniej. Bał się... Ohydny, mdlący bezwład przeszywał go od żołądka aż do przełyku. - Służysz wiernie królowi? Skinął wolno głową, obawiając się, że tamten mógłby domyślić się wszystkiego. Przeklął w myślach swoje karciane długi, które sprawiły, że musiał szukać służby u takiego bankruta jak Stanisław August Poniatowski. Ale swoja drogą tylko pod jego opieką mógłby drwić z wierzycieli. Choć teraz... Mówiąc szczerze, wolałby spotkanie ze wszystkimi, u których był zadłużony, niż z tym jednym szlachcicem. - Więc dowiedz się, jaki jest cel waszej podróży - wydyszał mu w twarz Borucki. - Stanisław August Poniatowski jedzie na sejm do Grodna, aby podpisać traktat rozbiorowy Rzeczypospolitej. Aby unicestwić ją na wieki! Winnicki drgnął. To było zupełnie niespodziewane. Nawet ktoś taki jak on nie mógł patrzeć spokojnie na to, co działo się ostatnimi czasy w Polsce. Przegrana wojna, wkroczenie wojsk rosyjskich i rządy targowicy po obaleniu sławetnej Konstytucji Trzeciego Maja przejmowały gniewem nawet kogoś takiego jak on. Podziwiał energię Stanisława Augusta. Wyruszyli do Grodna, aby negocjować, ale bynajmniej nie po to, by poddawać się Rosji. Tak przynajmniej twierdził król. - To nie... To nie może być prawda - wyszeptał cicho. - My musimy tam jechać... Musimy negocjować. Na pewno nie obejdzie się bez obalenia konstytucji... - Więc myślisz, że Katarzyna ot, tak sobie wycofa wojska z Polski? Może jeszcze przywróci nam dawne swobody? Nie, pachołku. Twój król zdradził! Jedzie podpisać nowy rozbiór. Prusy wezmą sobie Wielkopolskę, Austria nic, w końcu ma teraz kłopoty z Francuzami. A Rosja - ta sięgnie po Litwę i całą resztę. Stanisław August to zdrajca! Zdradził mnie, bo obiecał, że nigdy nie podniesie ręki na całość Rzeczypospolitej, zdradził ciebie, bo nie powiedział ci całej prawdy. Zdradził wojsko, bo nakazał przerwać wojnę. Zdradził całą szlachtę, miejskich łyków, nawet chamów chłopskich, bo jedzie podpisać wyrok na nas wszystkich... - Nie! Nie! - wykrzyknął Winnicki. To... niemożliwe! Jak on mógł?! - Więc idź! Sam się go spytaj, pachołku! To jest powód, dlaczego tu przybyłem. On nie może dojechać do Grodna. Nie może dojechać... żywy. Nie pozwolę, jakem szlachcic polski! A ty... ty możesz mi się przysłużyć. Ty sprawisz, że on przestanie istnieć... - Ja nie chcę się w to mieszać - wydyszał Winnicki. - Nie mogę... - Możesz! Nawet powinieneś to zrobić! - powiedział cicho Borucki. - A wcześniej idź i powtórz mu, że nie dopuszczę do tego, aby złożył swój podpis na akcie rozbioru! Winnicki przymknął oczy. Silna ręka Boruckiego, dotąd przyciskająca go do ściany, nagle osłabła. Jasiek mógł już odetchnąć swobodniej... Powoli rozwarł źrenice... Był sam... krople wody ściekały z dachu za jego kołnierz. Tamten odszedł. Odszedł... Odszedł. Winnicki rozejrzał się z bijącym sercem. Nie widział nikogo i niczego. Niczego?! Karoca kołysała się jednostajnie na wyboistej podlaskiej drodze. Jechali wolno, ale i tak oddalili się już od Tykocina o dwie mile. August wcisnął się głębiej w wyściełane atłasowymi poduszkami siedzenie. Był zmęczony. Ale nie na tyle, żeby raz jeszcze nie przemyśleć swojej sytuacji. Tamten wiedział już o wszystkim. Poniatowski miał nadzieję, że nie dowie się o jego wyjeździe z Warszawy. Ale “czarny” - tak nazywał w myślach spotkanego w karczmie szlachcica - miał nosa. Wywęszył, co się święci. August był przekonany, że teraz uczyni wszystko, co tylko możliwe, a mógł wiele, aby król nie dotarł do Grodna. Aby wszystko zostało po staremu... Ale co mógł uczynić? Otwarty napad nie wchodził chyba w grę... Zagrodzić drogę? Stanisław drżał na samo wspomnienie ognistych oczu tamtego. Co mógł uczynić? Co? To było niepokojące, zważywszy, że musiał bezwarunkowo być w Grodnie najdalej za kilka dni... A może, przemknęło mu przez głowę, a może spróbować się z nim ułożyć... Tylko jak? Przez kogo? Przez Winnickiego? Podświadomie czul, że kto jak kto, ale ten szelma i karciarz nadawałby się do tego najlepiej. Tak, powinien tego spróbować. Nagle rozległ się głośny trzask. Karoca przechyliła się mocno w bok. Z zewnątrz doszło do uszu króla rżenie koni i przekleństwa woźniców. Uchwycił się mocniej siedzenia, przytrzymał zsuwającą się skrzynkę. Drzwiczki otwarły się wolno. Ostrożnie przysunął się do nich, pozwolił ująć za ramiona dwóm pokojowym, aby wynieśli go z przekrzywionego pojazdu. - Wasza Królewska Mość, koło się urwało! - usłyszał głos Jaśka. Chłód przeszył serce Poniatowskiego. Spojrzał na karocę, przechyloną nienaturalnie na bok, na unurzanych w błocie służących, próbujących dźwignąć przednią oś. - Wasza miłość, nie ujedziemy dziś dalej - powiedział wachmistrz z eskorty. - Trzeba gdzieś nocować. Przez noc, da Bóg, naprawim. - Wasza mość - szepnął drugi z dworzan. - Jakoby złe jakieś nas obsiadło. Najpierw w Tykocinie padły nam konie... potem most zawalony. Teraz koło... Może dać na mszę w kościele. - Stul gębę, głupcze! - warknął groźnie August. Nie miał już sił na nich wszystkich. - Naprawcie to! Poślijcie po kołodzieja! - Miłościwy Panie... - Ten głos sprawił, że August odwrócił się. Winnicki. W oczach miał dziwny błysk. Pewnie pił znowu przez całą noc. - Czego chcesz? - Po co w ogóle nam jechać do Grodna? Jeśli mamy stawić tam opór, to równie dobrze można i zwlekać z przyjazdem... - Myślisz, że Sievers nie przyśle po nas Kozaków? Zresztą, co cię to obchodzi, Jean? - A jeśli... Jeśli to, co chcesz uczynić, zgubi Rzeczpospolitą? - Coś ty się nagle zrobił patriotą, Jean? - zapytał chmurnie August. - Mądrzejsi od ciebie myśleli, jak ją uratować. Zresztą, posłuchaj - masz długi, nieprawdaż? Gdyby nie ja, zlicytowaliby cię już dawno. Więc milcz i rób, co każę. A Grodno... Grodno może być doskonałym sposobem dla nas... jesteś młody, obrotny, może trafisz do samego Petersburga? Idźże już! Winnicki podjechał wolno do karczmy. Tego wieczora zemknął na kilka godzin sprzed oczu Poniatowskiego. Musiał wszystko przemyśleć. Musiał zastanowić się, co czynić. Słowa Boruckiego, a potem króla, wywołały w nim falę niepokoju. Coś było nie tak. A Jasiek nie chciał służyć zdrajcy. Może dlatego, że, jak sam przyznawał, jego sumienie nie było jeszcze wypalone do cna... Rozbiory oznaczały rządy targowicy. A kilku z targowiczan miało do niego pewne... żale, ot choćby pan Franciszek Ksawery Branicki, za to, co stało się... Wiadomo, kobiety, karty, pojedynki. Nie, raczej karty, pojedynki, kobiety... To mogło okazać się nieprzyjemne. Dlatego Winnicki musiał opić w sobie wszystko i pomyśleć. Chociaż przez chwilę. Nikt nie wybiegł mu na spotkanie. Karczma wydawała się zupełnie pusta. Winnicki przywiązał wodze do barierki. Potem pchnął drzwi i wkroczył do ciemnego wnętrza. Uderzyła go pustka panująca we wnętrzu zajazdu. W kominie nie płonął ogień, stołki i ławy były poprzewracane, baryłki i dzbany puste, a po kątach kołysały się w przeciągu wiotkie przędze pajęczyn. Winnicki już miał wyjść na zewnątrz, gdy nagle dostrzegł wątłą smużkę światła w szparze kotary, którą przegrodzono jeden z alkierzy. Szybko skierował się w tamtą stronę. Potem jednym ruchem rozsunął obie połowy materii. - Jest!!! Jest! - zabrzmiało z kilkunastu gardeł. Alkierz - wielki, bo zajmujący niemal połowę całej karczmy - był pełen ludzi. W nozdrza Winnickiego uderzył odór wina i spoconych ciał, gwar i hałas, bo nagle, zupełnie niespodziewanie, jakby na komendę, wszyscy poczęli hałasować, prowadzić dysputy, pić i bawić się. Winnicki widział wśród nich samą szlachtę - ubrani byli w stroje polskie, wszyscy mieli podgolone łby i szable, pili, kłócili się, słowem - bawili jak za dawnych czasów, jak co najmniej za przysłowiowego króla Sasa. Tyle, że nikt nie czynił tego w Rzeczypospolitej w ostatnich czasach. Tak mogli weselić się tylko targowiczanie, ci, którzy przyszli do Litwy i Korony za moskiewskimi bagnetami. Ale wśród nich mało było szlachty takiej jak ta - rozparta wygodnie na ławach w karczmie. I Winnicki nie widział wśród nich żadnego Moskala, żadnego carskiego oficera ani nawet jednego sprzedawczyka we fraczku i peruce. Ci tutaj, w kontuszach albo żupanach, w rogatych konfederatkach albo futrzanych kołpakach, nie bardzo przypominali nowych władców Polski i Litwy. Zabawa trwała w najlepsze. Ale dlaczego nie słyszał jej przed karczmą i wtedy, gdy wszedł do głównej izby? Winnickiemu zakręciło się w głowie... Ta karczma... To wszystko, co tu się działo, było dlań tak odległe, tak dalekie, jak gdyby wszedłszy tutaj, przeniósł się z jakiejś zapadłej podlaskiej mordowni gdzieś daleko... Ale nie w sensie dalekich stron. Raczej kilku stuleci wstecz... - Czołem, czołem waszmości! - Borucki szedł mu naprzeciw wraz z kilkoma nieznajomymi szlachcicami. - W końcu i ty tu trafiłeś! Pij z nami! - Wcisnął mu w dłoń wielki, chyba półgarncowy kielich pełen wina. - Wszyscy tu traficie! Jasiek przyłożył naczynie do warg. Pił długo, wolno, nie czując cierpkiego smaku młodego wina. Zawrót głowy ogarnął go, ledwie tylko oderwał naczynie od ust. - Pozwólcie, waszmościowie! - zakrzyknął Borucki - Jan Winnicki, godny nas kawaler. Panie Janie, poznajże i ty moją kompanię. To - wskazał najbliższego ze swych towarzyszy - oto pan Samuel Łaszcz, hultaj, warchoł i pijanica, co się zowie! Dwieście sześćdziesiąt banicji i czterdzieści infamii swego czasu! A ile łbów w bójkach poszczerbił. - Dwieście sześćdziesiąt siedem banicji i czterdzieści siedem infamii, za pozwoleniem waszmości! - poprawił Boruckiego wskazany. - I dwieście sześćdziesiąt wystarczyłoby, byś tu się znalazł! - wykrzyknął inny z towarzyszy Boruckiego, wysoki mężczyzna o wygolonej starannie głowie i dość poczciwych rysach twarzy. W ręku trzymał gruby, skórzany nahaj. - A to - wskazał go Borucki - pan Mikołaj Bazyli Potocki, ówże starosta kaniowski, co baby strzelał po drzewach, a Żydów piekł żywcem! Teraz ja jego piekę na gorzałce! Pij waćpan! - Pij! - wykrzyknął Potocki, potrząsając nahajem, gdy Winnicki po raz wtóry oderwał naczynie od ust. - Pij do dna! - Jużeś nasz! - Jużeś swój! Winnicki upił znowu wina. Kręciło mu się w głowie. Inni towarzysze tamtego wykrzykiwali doń wśród śmiechu swoje nazwiska. Ligęza, Zborowski, Łaszcz, Radziwiłł... Gdzie on był? W karczmie? W niebie? Jasiek gotów był poniechać kart i dziewek, jeśli w zaświatach miód i gorzałka płynęłyby tak obfitymi strumieniami, jak w tym zajeździe. A może... może to było piekło? - Siadaj waść! - Borucki klepnął go w ramię z taką siłą, że Winnicki omal nie rozciągnął się jak długi na ławie. Stary szlachcic przysiadł naprzeciwko. Spojrzał na młodzieńca spod przymrużonych oczu, szelmowsko, ale zarazem z dziwną pogardą. - Kim waćpan jesteś? - zapytał Jasiek odruchowo. - Gdzie ja jestem? - Może najpierw ja powiem ci, kim ty jesteś. Jan Winnicki... Ojciec zostawił ci spory majątek. Cztery wsie przegrałeś w karty, dwie przepiłeś, jedna poszła na długi. Czepiałeś się pańskich klamek, potem trafiłeś na gorszego szubrawca, niż sam jesteś - do Stanisława Poniatowskiego. Wozisz się przy jego karocy, sprowadzasz mu dziewki na noc, jeździsz z listami. Jesteś, mości Winnicki, łotr bez czci i sumienia, lokaj - sługus, szelma i tylko katu cię oddać. Dwóm niewinnym dziewkom spłodziłeś bękarta. Jedna spędziła płód, druga się utopiła, o czym nawet nie wiesz. Masz długi - wierzyciele za tobą chodzą. Jak pijesz, to nie za swoje. Jak grasz, to przegrywasz. Ale jednak trochę sumienia masz... Rzeczypospolitej za swoje długi w moskiewskie jarzmo byś nie zaprzedał, tak jak król. A skoro masz tę trochę, to witaj u mnie! - Wiele o mnie wiesz - mruknął Winnicki. Jeśli Borucki myślał, że po tym wszystkim będzie zmieszany, to mylił się. - Skąd mnie tak dobrze znasz? - Jakże bym nie znał takiego hultaja! Jestem Boruta z Łęczycy. - Czart z zamku? Ten z bajek? To niemożliwe! - Pij, pij! - wykrzyknął siedzący obok Mikołaj Bazyli Potocki. Dolał wina Winnickiemu. - Nasz pan wie wszystko, prawda, mości Zborowski? - rzucił do siedzącego nieopodal szlachcica w futrzanym kołpaku na głowie. - Nawet to, gdzie się twoja głowa podziała... - No i nie jesteś takim szelmą jak Poniński czy Braniccy... W oczy nie dasz sobie plunąć - ciągnął dalej Boruta. - A dzieciaki... Przecie nie ten chłop dobry, co się drugiego nie boi, lecz ten co z kutasem, a kutas mu stoi. Tylkoś sługa zdrajcy!!! - Nieprawda! - zakrzyknął Winnicki. Wino usadowiło się mocno w jego głowie. - August nie ma wyboru. Musi jechać do Grodna. Tam będzie się opierał. Tam przeciwstawi się carycy! Będziemy rokowali! Nie wierzę, że Poniatowski zdradził kraj. - A ja ci mówię, że to szelma i łotr! Jedzie tam, żeby podpisać akt rozbioru Rzeczypospolitej. Musi zalegalizować bezprawie. Po to Katarzyna zrobiła zeń króla! - Wiec... Więc co ma robić? To przecież koniec... Ale carowa obiecała, że nie naruszy naszych granic... - I myślisz, że ot, tak sobie wycofa wojska z granic Rzeczypospolitej?! Stanisław August to zdrajca! Katarzyna opłaciła go, żeby wydał nas w ręce Moskwy! - On będzie się opierał... Nie zrobi tego... Ale i tak... nie pozostaje nam nic innego... - Pozostaje! - powiedział Boruta. - Pozostaje honor i to - uderzył się po szabli. - Nigdy szlachta nie ugięła się pod siłą Moskwy! Do szabel, panowie bracia, bij Moskwicina! - Do szabel! Do szabel! - rozległy się okrzyki. - Wojnę przegraliśmy... Poniatowski nie ma innego wyjścia... - Ale czy musi oddawać Katarzynie klejnoty koronne?! Zajrzyj do tej skrzyni, którą wiezie ze sobą. Zobaczysz, co tam jest... - Jak to?! - wykrztusił Winnicki. Krew odpłynęła mu z twarzy. Nie może być... - Za Rzeczpospolitą, mości panowie! - wykrzyknął Boruta. - Za szlachtę polską! Zdrowie waszmościów! Zewsząd odpowiedziały mu liczne okrzyki. Jeden z pijących, mający już nieźle w czubie, zatoczył się, po czym padł na stół. Wino z przewróconego dzbana popłynęło szeroką strugą w kierunku krawędzi. Inny, siedzący po przekątnej od Winnickiego, zajęczał żałośnie. Był tak pijany, że nie mógł chwycić ręką pełnego kielicha i donieść go do ust. Mimo tego jednak twardo siedział na ławie. - Pan Badowski już gotów! - zakrzyknął Łaszcz. - Pomóżcie Konradowi! Rękami biedaczysko nie rusza! Nalejcie mu! Wnet jeden ze szlachciców uniósł puchar napełniony winem. Winnicki myślał, że da mu pić, ale tamten po prostu przechylił kielich i wlał całą jego zawartość prosto w rozdziawioną paszczękę Badowskiego. Ani jedna kropelka trunku nie została zmarnowana. Wino zabulgotało w gardzieli, chlupnęło i - było już po wszystkim. Winnicki nie wiedział, nie przypuszczał nawet, że ktoś mógł pić w taki sposób... - To Konrad Badowski, pisarz ziemski lubelski... Największy pijanica z lubelskiego! - zakrzyknął Potocki. - A zatem co innego mamy robić? - zapytał Winnicki. - Walczyć! Opierać się jak najdłużej! Z zachodu, z Francji nadejdzie pomoc. Musimy wytrwać! Nie narodziła się jeszcze taka siła, która pokonałaby szlachtę! Ale wcześniej nie możemy dopuścić do nowego rozbioru. Nie możemy dopuścić, aby Stanisław August dotarł do Grodna. I ty nam w tym pomożesz! - Nie rozumiem tylko, dlaczego tobie, diabłu zależy tak na istnieniu Rzeczypospolitej? Dlaczego jej tak bronisz? Przecież dla ciebie jest chyba lepiej, jeśli zatryumfuje nad nią siła i przemoc. Po co ratować kraj, gdzie wszyscy wierzą w Boga, wszyscy chodzą do kościołów, tłuką łbami o podłogę, a księża mają się dobrze. Po co ci to? Czy nie lepiej - uśmiechnął się chytrze - przyłożyć rękę do jego upadku? Z tego będziesz miał więcej korzyści niż z istnienia Rzeczypospolitej. - Ale ja jestem szlachcicem polskim! - wybuchną} Bo ruta. - Tu się urodziłem! Tu jest mój dom! A co do księży, to racja, wielu Polaków chodzi do kościołów, ale prędzej uwierzą w zbawcza moc gorzałki niż w cuda i żywoty świętych. Poza tym podobają mi się wasze obyczaje. Ja kocham wolność, tak jak szlachta w Rzeczypospolitej. I chcę ją zachować. A przy tym - to moja dziedzina. My w piekle podzieliliśmy świat na części. Każdy czart ma swoją. Co uczynię, jeśli moskiewski Dytko i pruski Koffel podzielą się Polską i Litwą? Gdzie się obrócę? I dlatego zrobię wszystko, żeby nie dopuścić do rozbioru Polski, który zaplanował August! - Ale ja - Winnicki zawahał się - ja nie wierzę, żeby on go podpisał... - Podpisze! To zdrajca! Mówisz, że chce stawiać opór, ale dlaczego w takim razie jedzie do Grodna? Przecież mógłby zostać w Warszawie, wymówić się chorobą. A on jeszcze popędza wszystkich służących. To zdrajca! - Zdrajca! Zdrajca! - rozległy się głosy innych pijących. - A tyś sługa zdrajcy i nie Polak, jeśli mi nie pomożesz! Kto ci bliższy, ja, czy on? Winnicki poczuł się źle. Twarze i nazwiska mieszały mu się przed oczyma. Był pijany... tak pijany jak jeszcze nigdy. I czuł, że jednak będzie się musiał zdecydować. - Co chcesz, żebym zrobił dla ciebie! - wydyszał Borucie prosto w twarz. - Zabij zdrajcę! - szepnął mu tamten wprost do ucha. - Zdrajców w Rzeczypospolitej zawsze wieszano. On nie jest już królem. Co to za władca, co gubi własny kraj? Winnicki zamarł. Spojrzał po twarzach kompanów Boruty. Byli weseli, pijani, roześmiani, ale ich oczy pozostawały dziwnie martwe, zupełnie jak gdyby gdzieś w głębi duszy, tkwił w tych ludziach wielki smutek i ból. I cierpienie, tak cierpienie przechodzące ludzkie wyobrażenia... Ta wesołość, ta pijatyka była sztuczna. Tamci nie udawali - oni po prostu musieli to robić... Musieli przez całą wieczność... - Chybaś oszalał, panie Boruta... Ja nie jestem królobójcą... - Więc chcesz zguby Rzeczypospolitej?! Chcesz nas zniszczyć? Pomyśl sam jeden - tylko od ciebie zależy los tego kraju... Tylko od ciebie... - Chytry jesteś, panie Boruta, ale ja będę jeszcze chytrzejszy. Co będę miał z tego dla siebie, jeśli zabiję króla? - Winnicki! Wiedziałem, że jesteś szelmą, ale nie myślałem, że aż takim... Spłacę twoje długi, Jasiek. Zwrócę ci wszystkie wsie, które przehulałeś... Winnicki zadrżał... Rodowe posiadłości. Jego ojciec prosił go na łożu śmierci, żeby nigdy nikomu ich nie sprzedał. A wszystkie poszły na długi, na karty i na dziewki... - Zbawisz Rzeczpospolitą i będziesz bogaty... - wyszeptał Boruta. - Nie bój się, nie zostaniesz królobójcą... Tylko katem... A to nie jest aż taka straszna hańba... - Kiedy dostanę pieniądze? - Dzień po śmierci króla. Spotkamy się w Tykocinie, w karczmie “Pod Szablami". Idź już. Zdążysz do pałacu. On śpi. - Pójdę! - wyszeptał cicho Winnicki. Zatoczył się, pijany. W jego gardle narastały mdłości. - Pójdę, psie syny! Pójdę! - Idź. Jasiek ruszył ku drzwiom. Rozstępowano się przed nim jak przed zadżumionym, wymieniano z tylu ukradkowe spojrzenia. Ale on tego nie widział. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Biesiada trwała dalej... - Wszystko będzie dobrze - powiedział Boruta do Samuela Łaszczą. - On to zrobi. Dziś może nie, ale jutro. - Jak to, więc zamierzasz wynagrodzić potem królobójcę? I to szlachcica polskiego, który dopuścił się takiego czynu? - zapytał Łaszcz. - Żaden Polak nie porwał się nigdy na swojego pana... - Wynagrodzić królobójcę? Chyba kpisz. Czy ja nie jestem szlachcicem? Zapłacę mu, a jakże. A potem każę powiesić. Z worem złota na szyi. Jego dusza i tak należy do mnie. Nie żywię nigdy takich łotrów jak Winnicki. Zapadła cisza. Spojrzeli po sobie. - Wszystko będzie dobrze - mruknął Boruta. Okiennice otwarły się z lekkim trzaskiem, gdy podważył je sztyletem. Rozchylił je ostrożnie. Okno było otwarte. Szybko i cicho wskoczył do ciemnego wnętrza. Rozejrzał się, zacisnąwszy broń w garści. Łoże stało pod ścianą. Ostrożnie zwrócił się w tamtą stronę... Szedł na palcach, ale w jego duszy nie było lęku. Nie czul już takie skutków wypitego niedawno wina. Trunek ulotnił mu się z głowy, pozostawiając pustkę i... rzeczywistość. Nie bał się tego, co miał zrobić. Nawet był tym nieco zauroczony. Ostrożnie rozchylił zasłony przy łożu. Stanisław August Po-niatowski spał na boku. Wyglądał dziwnie staro, z łysiną wyglądającą spod szlafmycy teraz, gdy zdjęto mu z głowy białą perukę. Oddychał ciężko, niemal chrapliwie. Winnicki pochylił się i sprężył do jednego, krótkiego wyrzutu ramienia, tak aby szybko i pewnie zatopić sztylet w sercu króla. A wtedy August poruszył się. - No, czego nie uderzasz, Jean. Śmiało, pchnij! Winnicki zamarł. Poniatowski nie spał! Cały precyzyjnie obmyślony plan runął w gruzy. Winnicki obawiał się, że jego ofiara może być świadoma śmierci. A tego lękał się najbardziej... Nie wierzył, żeby potrafił z zimną krwią zabić kogoś przytomnego i patrzącego mu w oczy. Po tysiąckroć powtarzał sobie, że dopadnie króla we śnie - pchnie - a rankiem będzie już daleko. - Uderzaj, Jasiek. Nie bój się. Uwolnisz mnie od tego wszystkiego. Ja już nie mam siły. Swoją drogą nigdy nie pomyślałem, że jesteś gotów to zrobić... Sądziłem, że szlachcic polski nigdy nie podniesie ręki na swego władcę. - Na władcę - nie. Na zdrajcę - tak! - A więc jestem zdrajcą? - zapytał Stanisław August Poniatowski. - No, to śmiało - uderzaj. Zyskasz wtedy najbardziej przekonywające dowody mej zdrady. Winnicki cofnął się nieco. Nie wiedział już co robić... - Chcesz podpisać rozbiór Rzeczypospolitej - wydyszał cicho. - Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jean... Ale ty, widzę, należysz do tych głupców, którzy sądzą, że Katarzyna przestraszy się trzaskania szabelką. No, dalej! Zabij mnie! Zgub Rzeczpospolitą. Ja nie podniosę hałasu. Nikt się nie dowie, że to ty... Jasiek opuścił rękę ze sztyletem. Milczał przez chwilę. - Dlaczego... Dlaczego chcesz podpisać rozbiór Polski? - zapytał. - A co mi innego pozostaje - mruknął August. - Widzisz, Jasiek, ten kraj potrzebuje zmian. Dużych zmian. Oświaty, edukacji... Ja chciałem go oświecić, chciałem, żeby zrozumiał, iż tak dalej nic można. I dlatego złożyłem podpis pod Konstytucją Trzeciego Maja. Ale przegraliśmy. Nie mamy szansy w walce z Rosją. Dlatego przerwałem wojnę w zeszłym roku. Przystąpiłem do targowicy, żeby skończyć z tym niepotrzebnym rozlewem krwi. I dlatego teraz jadę do Grodna. Jadę, aby uchronić choć cząstkę tego, co ja i mnie podobni budowali przez tyle lat, przez całe życie. I żeby nic nie stracić, nie zaprzepaścić resztki Polski, muszę podpisać ten przeklęty traktat... Muszę! Oddam... Oddam Rosji i Prusom kawał kraju, ale w zamian za to kupię nam choć nadzieję na przetrwanie. I dokończę to, co zacząłem w roku 1763... Odnowię Rzeczpospolitą. Kupię jej wolność za cenę ziemi. To chyba godziwa zapłata, nieprawdaż? - To zdrada, panie. Czy my nie powinniśmy teraz porwać się do szabel, tak jak w dawnych latach? Chwycić za broń! Powołać armię... - I jak dawniej znowu przegrać? Tym razem przegrać wszystko, całą Rzeczpospolitą, podczas gdy możemy uchronić jej część... Co za diabeł podszepnął ci te szaleńcze słowa? Nikt nie pokona Rosji. Konfederackie ruchawki, takie jak ta panów barskich, bijał, kto chciał i jak chciał. Nie tędy droga. Trzeba się nauczyć, jak korzystać z wolności, jak kierować się rozumem i rozwagą... a nie pustą dumą i szaleństwem. - To zdrada - wyszeptał Jasiek. - Wiem, wiem, że wy młodzi weźmiecie mnie za zdrajcę... Ale cóż innego mogę uczynić? Nie pozostaje mi nic innego, niż układać się z Katarzyną o tę pozostałą część Rzeczypospolitej... Przynajmniej tyle... Pomyśl sam: jeśli podejmiemy walkę, Rosja zabierze nam całą Polskę... Jeśli pójdziemy na ugodę, możemy uratować znaczne terytoria. Zwłaszcza jeśli to ja - król - przyjadę do Grodna, jeśli to ja będę negocjował z Katarzyną. Podpiszę - zgoda, ale bynajmniej nie to, co mi dadzą do podpisu! Ale jeśli nie wierzysz, Jean - pchnij! Wbij mi sztylet w serce, jeśli nie mam racji. Ale wtedy sam postaw się na moim miejscu. Zostań królem i nie umieraj - tylko ratuj Polskę. Co ty byś uczynił? - Poderwałbym kraj do walki... - Tak robiliśmy już wiele razy i nic z tego nie wynikło. Za konfederacji barskiej, w obronie konstytucji, a wcześniej za Leszczyńskiego. Czasy się zmieniły, Jean. Szlachta może sobie trzaskać szablami, ale w otwartym polu nikogo nie zwycięży... - On mówił, że trzeba walczyć... - Co za on?! - wykrzyknął król. - Kto taki? - Boruta... Poniatowski westchnął ciężko. Rozejrzał się dokoła, jak gdyby obawiając się, że gdzieś w mroku dostrzeże nagle postać tamtego. - Kto to Boruta? Mówił że jest diabłem, ale... jak mu wierzyć? - Bo to jest diabeł - powiedział spokojnie August. - To Boruta z Łęczycy. Może jestem szalony, ale nigdy nie wierzyłem w jakieś nadprzyrodzone siły... Mój Boże. Wszyscy znajomi wyśmieliby mnie, gdybym powiedział, co mnie spotkało... Ale on naprawdę istnieje. Wiem, to przeczy zdrowemu rozsądkowi, tym niemniej tak właśnie jest. Gdy była moja elekcja, przyszedł do mnie. I powiedział, że poprze mój wybór, o ile przysięgnę, że nigdy nie podniosę ręki na Rzeczpospolitą i nie doprowadzę kraju do zguby. Przysiągłem. I teraz, kiedy przyszła taka godzina, on pojawił się znowu. - Ale ma rację, panie. A przy tym on po prostu miłuje Rzeczpospolitą. - To diabeł, Jean. - Demon zawsze pozostanie demonem. - On twierdzi, że trzeba walczyć, wystąpić zbrojnie przeciwko Moskwie. Tylko on jeden tak twierdzi. Tylko on chce naprawdę ratować ojczyznę. - Porywając się na śmierć i zgubę? Ja wiem, dlaczego ten demon jest za tym, aby istniała dawna Rzeczpospolita! - Król poderwał się nagle z łoża.- Ja już rozumiem jego myśli. Boruta chce istnienia Polski takiej, jaka była, bo w żadnym innym kraju nie miałby tylu dusz, które wpadają w jego sidła... W żadnym innym państwie tylu potępieńców. Polacy zawsze mają to we krwi, zawsze swawolą, zawsze buntują się przeciwko własnej władzy! Warcholą, piją, żyją w rozpuście, popełniają wielkie grzechy i występki. To polska pycha i niezgoda i duma... O to mu chodzi! Bo Boruta wie dobrze, że jeśli ich ojczyzna upadnie, wtedy, gnębieni przez Moskwę, Prusy i Austrię, zwrócą się w nadziei ku Bogu. Będą modlić się, będą leżeć krzyżem w kościołach, żyć w zgodzie i spokoju. W niewoli wszyscy będą bogobojni i pokorni, diabeł nie będzie miał z nich żadnego pożytku. Temu narodowi uderza do głowy tylko wolność. A zatem jaki pożytek dla diabła z polskiej niewoli? Żaden! I dlatego on chce się bić, chce rzucić na śmierć tysiące. Boruta musi utrzymać Rzeczpospolitą taką, jaka była. Żeby w Polsce kwitła dalej anarchia i swawola, bo wtedy będzie mieć nas w ręku. To on kazał przyjść ci tutaj. A przedtem przekonywał, jakim jest patriotą! To łgarstwo! Wszystko dlatego, że miał z polskiej anarchii takie profity, o jakich nie śniło się żadnemu innemu biesowi. To Boruta kazał ci mnie zabić! Winnicki milczał. Serce uderzało mu powoli... - Zabij mnie... - wyszeptał król - ale pamiętaj, że właśnie Boruta jest sprawcą wszystkich nieszczęść, które spadły na Rzeczpospolitą. On podjudzał ludzi do czynienia grzechów, które stały się przyczyną naszego upadku. A teraz jeszcze sprzeciwia się moim planom. Zrobił cię królobójcą. Jean! - wykrzyknął i spojrzał w twarz Winnickiego dziwnym, przeszywającym spojrzeniem - Jean! Wybierz sam... Nie jesteś jego niewolnikiem. I zabij tego, który wydaje ci się bardziej winny... - Nie wiem - powiedział głucho Winnicki. - Ja mam długi... długi... - Obiecał ci je spłacić? A skąd pewność, że dotrzyma słowa? Jasiek ukrył twarz w dłoniach. - Zabij go, Jean - wyszeptał cicho król. - Zabij diabła, sprawcę naszych nieszczęść. Zabij Borutę! Winnicki milczał. Schował sztylet za pas. Skulił się, zmalał. Po-niatowski był pewien jednego. Tę partię rozegrał po mistrzowsku. Mdlący smród spalenizny sprawił, że Jean podniósł głowę. Zatrzymał konia, pozwolił, by karoca z eskortą przejechała obok. Sam stał i patrzył. Poznawał to miejsce. Rozstaje dróg, zarośnięte na poboczach kępami rokity, były bardzo znajome. Tutaj stała karczma, owa gospoda, w której pił z Boruta i jego kompanami. Tylko że teraz w miejscu zajazdu znajdował się stos potrzaskanych, zwęglonych belek, kupa zgliszcz i popiołu. Czuł woń spalenizny. Pogorzelisko nie było stare. W wielu miejscach unosiły się lekkie dymki. Winnicki przetarł zmęczone oczy. Karczma musiała spalić się niedawno. Zapewne tej nocy. Usłyszał spokojny, głęboki ton... Dźwięk dzwonu. Ktoś w kościele bił na nabożeństwo poranne. Winnicki zawrócił konia i puścił się pędem w tamtą stronę. Chwila jeszcze i spoza drzew wyłonił się niewielki drewniany kościółek. Jasiek wstrzymał rozhukanego wierzchowca. Spuścił głowę. Prawie nigdy nie przestępował progów świątyń. Ale teraz odczuwał wielką chęć, aby choć przez chwilę pogrążyć się w modlitwie, aby poszukać wsparcia u Boga. Podjechał wolno do drewnianego płotu. Wokół kościoła dostrzegł istny tłum. Wszyscy modlili się, klęczeli w pyle i kurzu u stóp pańskiego majestatu... Jasiek drgnął. Coś mu się przypomniało. - Panie Winnicki! Zaskoczony odwrócił głowę. Drogą od rozstajów jechał wolno młody szlachcic. Ubrany był w strój polski, a jego twarz wydała się Jaśkowi dziwnie znajoma. - Cóż to, nie poznajesz mnie waszmość? W Warszawie się widzieliśmy... Przed tym wszystkim. - Słoński?! - wykrzyknął Winnicki. - Na Boga, co tutaj robisz? Czołem, czołem, panie kawalerze... - Pośpiesznie uścisnął dłoń tamtego. Teraz przypomniał sobie wszystko. Widzieli się z parę razy w stolicy, ot, nic szczególnego. Słoński słynął przez jakiś czas jako pijanica i koster, a dopóki miał z czego płacić za nich obydwu, Winnicki uważał go za dobrego kompana. Potem tamtemu skończyła się gotowizna i pewnej nocy zniknął z oberży, nie placąc wcale za noc i dziewki. Winnicki miał się wtedy z pyszna. Jasiek zaklął w duszy. Wszędzie miał znajomych. Tylko że do przyjaźni z nim przyznawali się sami najwięksi hultaje i rozpustnicy. - Mieszkam tutaj - powiedział cicho Słoński. - Mam jedną małą wioszczynę. Ciężkie czasy nadeszły, panie Winnicki. Koniec chyba z Rzecząpospolitą... - Nie powiesz mi, że jedziesz do kościoła... - A jakże by inaczej. Powiem ci - Słoński przechylił się do ucha Winnickiego - teraz już tylko w Bogu nadzieja. Modlić się musimy. Jedź waćpan ze mną na mszę. - Nie poznaję... Nie poznaję dawnego Słońskiego. - Ja widziałem - szept tamtego palił ucho Winnickiego jak płomień - ja widziałem cud... W Wilnie... A na Ukrainie śpiewają ponoć, że Polska powstanie. Odkryto jakąś przepowiednię... Winnicki milczał. Spojrzał błędnym wzrokiem na oblicze tamtego, a potem, nie żegnając się, ruszył z powrotem, wymijając wychodzącą z kościoła procesję. Stanisław August miał rację. Wszystko już się zaczęło. - To za mało... Stanowczo za mało... - Drugie tyle dostaniesz, panie, w Petersburgu. Winnicki zamarł. Rozmowa toczyła się w komnacie z lewej. W pokoju sypialnym króla. Wyraźnie rozpoznawał zdenerwowany głos Augusta. - Tylko sto tysięcy dukatów?! To mało jak za rozbiór takiego kraju jak Polska! Tyle wzięli Szczęsny Potocki, Branicki i Poniński za Targowicę. Ja jestem przecież królem! - Dostaniecie więcej, panie... Jak tylko podpiszecie. - Ale to nawet nie wystarczy na pokrycie długów! Sto tysięcy?! Czy ta kurwa Katarzyna myśli, że nie mam innych potrzeb? - Imperatorowa Katarzyna Wielka, panie, wsparła was w staraniach o tron w Polsce. Zapomnieliście już? - Starczyło dwa razy ją przeswadźbić... - Sto tysięcy. Połowa przed, połowa po sejmie. - Za mało. Szlag by to trafił! - wrzasnął histerycznie Poniatowski. - Powiedz Sieversowi, że mi na nic nie starczy. Długów mam na ponad pół miliona złotych... - Jeśli się szybko sprawicie, panie, dostaniecie nagrodę po sejmie. Od imperatorowej, w stolicy. Może co najmniej drugie tyle. A poza tym przecież nie złoży cię, panie, z urzędu. Nadal będziesz królem. - Jeśli mnie Polacy nie powieszą... - Szlachta będzie milczeć. A o tym, że czynisz to za pieniądze, nikt się nie dowie, ręczę za dyskrecję. - Ale ja jeszcze się zastanowię, czy podpisać. - No, dobrze. Sto pięćdziesiąt tysięcy. Pięćdziesiąt w Grodnie, reszta w Petersburgu. I nagroda od imperatorowej. - Niech stracę - mruczał Stanisław Poniatowski - ale to i tak nie po mojej myśli. Muszę teraz udawać, że się trochę opieram. Tak pro forma... Będę w Grodnie dopiero za trzy dni. Przygotujcie, co potrzeba. - Oczywiście, panie. I - Winnicki usłyszał zduszony śmiech - nie zapomnijcie pugilaresu z piórem. Podpis króla - najważniejsza rzecz. A klejnoty? Masz je, panie? - Są w skrzyni. O tam. Dam je wam, kiedy dostanę drugą ratę. - Dobrze, panie. To mi się podoba. Tedy jadę do Grodna. Spotkamy się jeszcze przed sejmem. Wtedy dostaniesz złoto. A teraz czas na mnie. Winnicki usłyszał skrzyp podłogi. Pośpiesznie cofnął się, ukrył za uchylonymi drzwiami prowadzącymi do sąsiedniej komnaty. Zerknął przez nie dyskretnie. Z pokoju królewskiego wyszedł mężczyzna w mundurze pułkownika jegrów. Poprawił pieróg na głowie, wolno nałożył jedwabne rękawiczki. Winnicki poczuł, jak serce poczęło uderzać mu coraz szybciej i szybciej. Nie wiedział co czynić. Nie wiedział. Otworzył drzwiczki. Czekała, tak jak kazał. Rozejrzał się dokoła, czy nikt nie widział, jak wprowadza ją do pałacyku, po czym skinął ręką. Szybko prześliznęła się obok niego. Zamknął za nią przejście. - Miałam dostać dukata... Obiecałeś - przypomniała cicho. Bez słowa pociągnął ją do pokoju. Mała, kopcąca lampka dawała słabe, czerwonawe światło. Było tu niemal tak cicho i przytulnie jak w prawdziwym zamtuzie. Usiadł na krześle, pociągnął ją na kolana, a potem spokojnie zanurzył rękę w wycięciu porwanej sukni. Nie broniła się. Spojrzała po ścianach. - Ładnie mieszkasz - powiedziała. - Na pewno dostanę dukata?... To może już. Objął ją drugą ręką, przycisnął mocniej. Pod cienkim, tandetnym materiałem czuł jej ciało - gorące, spocone. Potrzebował go... Potrzebował nocy z taką zwykłą, miejską dziwką, potrzebował zapomnienia. Tylko że pożądanie nie nadchodziło. Dziewczyna przekręciła się na kolanach Winnickiego. Siedziała teraz przodem do niego. Zadrżała, gdy rozpiął jej suknię, obnażył małe piersi ze sterczącymi, naprężonymi sutkami. Powoli przybliżył do nich usta, całował, ale odruchowo, bynajmniej nie dlatego, że chciał. Winnicki nie mógł, po raz chyba pierwszy i jedyny, nie mógł pragnąć tej kobiety. Nie czuł zupełnie nic. - Idź! - syknął ze złością, a potem zepchnął ladacznicę z kolan. Zapewne zaprotestowałaby, ale szybko cisnął jej dukata. Chwyciła go chciwie, sprawdziła zębami, czy dobry. - Co, nie możesz?! - roześmiała się złośliwie. - Taki byczek i ma miękkiego... - Wyjdź stąd! - wykrzyknął w gniewie. Chwycił ją za ramię, a potem stanowczo podprowadził do drzwi, pociągnął za klamkę i wypchnął dziwkę na zewnątrz. Zatrzasnął drzwi, nie zważając na jej przekleństwa. Wzburzony, usiadł w fotelu. Wszystko wirowało mu przed oczyma. Zdrada Augusta, Boruta, jego długi, tysiące ciemnych sprawek, przez które stał się zależny od takiego szelmy i łajdaka jak Poniatowski. Ale czuł też, że dobrze byłoby znaleźć się daleko stąd. Mieć spokój - wieczorem popić sobie w dobrej karczmie i iść spać z dziwką lepszą od tej, którą przed paroma chwilami przegnał ze swoich kolan. Mieć wreszcie dużo majętności i nie być zależnym od takich kreatur, jak król i ten diabeł. Cóż jednak mógł zrobić? Co czynić? Czuł, że pomiędzy nim, a Boruta i Poniatowskim wytworzył się jakiś układ, jakieś powiązanie. Było ich trzech i wszystkich interesowały korzyści wynikające z podziału Rzeczypospolitej. Boru tę - dusze, Poniatowskiego - pieniądze, bo Winnicki pozbył się wątpliwości co do jego intencji, zwłaszcza po podsłuchanej rozmowie z carskim wysłannikiem. A Jaśka- spłata długowi, rzecz jasna, dalsza kariera. Oni- byli w tym układzie wielcy, ale to właśnie on wiedział o wszystkim, i mógł, być może, przeważyć szalę. Nagle ktoś chwycił go za frak na piersiach. Poderwał w górę, podniósł z fotela. Winnicki nie mógł nawet drgnąć. Otworzył oczy i dostrzegł przed sobą oblicze Boruty. Wnętrzności runęły mu w pustkę. Był w rękach diabła. Czart pchnął mocno Winnickiego. Jasiek padł na stół. Mebel rozleciał się pod ciężarem jego ciała. Sługa krzyknął, ale nie poruszył się nawet. Ostrze szabli Boruty dotknęło szyi młodzieńca. - Nie zabiłeś Poniatowskiego, tak jak ci kazałem, pachołku. Ale teraz to mniejsza... I tak zamierzałem wymierzyć ci sprawiedliwość. Zresztą jako łotr i szelma należysz do mnie. A teraz chodź! Wstawaj. - Cofnął ostrze. Jasiek podniósł się powoli. Boruta schwycił go za frak, potrząsnął, cisnął na ścianę. Uderzenie czołem w mur było straszne. Winnicki jęknął czując, jak z nosa i warg spływa mu w dół ciepła, lepka krew. - Idź przodem! Posłusznie ruszył do drzwi. Ostrze szabli tamtego kłuło go w łopatkę. - Dokąd mam iść? - Do zdrajcy Augusta. Winnicki postąpił krok, potem drugi. Bał się unieść ręce, więc tylko potrząsnął głową, aby pozbyć się napływającej do oczu krwi. Cały świat pociemniał. Powoli, jak we śnie, wyszli z komnaty. Poczęli wstępować na schody. Wszędzie było pusto i cicho. Boruta szarpnął drzwi do pokojów królewskich. Jasiek dostrzegł, że pokojowi i wartownicy drzemali w najlepsze na krzesłach. Cały pałac zdawał się pogrążony w głębokim śnie. Winnicki pierwszy wszedł do komnaty Poniatowskiego. Boruta zamknął za nim ciężkie odrzwia. Potem cofnął szablę. Szybko podszedł do stojącego w kącie komnaty stołu i niecierpliwie uniósł wieko stojącej na nim skrzyni. Winnicki nie mógł się opanować. Postąpił za nim i spojrzał przez ramię. W wyściełanym atłasem wnętrzu dostrzegł lśnienie złota. Korona, berto i jabłko... Klejnoty koronacyjne królów polskich. - Wiezie to do Grodna... - mruknął czart. - Odda sługusom Katarzyny. Ta zamknie je w swoim skarbcu albo przetopi na złoto dla swoich żołdaków... Teraz widzisz, co jest wart król. - Nie tylko on... Widzę, co i ty jesteś. Potrzebne ci są dusze... Tylko dusze... - Dusze?! - Na twarzy diabła pojawiło się zdumienie. - Skąd wiesz o tym? Może August ci powiedział? - To o mnie mówicie?! Winnicki i Boruta jednocześnie spojrzeli w stronę, skąd nadszedł głos. W drzwiach prowadzących do sąsiedniego pokoju stał król. Był w nocnej koszuli i szlafmycy na głowie. Wyglądał na spokojnego, starał się być taki, coś jednak mówiło Winnickiemu, że August się boi. Że lada chwila z wrzaskiem rzuci się do ucieczki, przypieczętowując swój los. - Jesteś - mruknął z zadowoleniem Boruta. Począł iść w stronę Poniatowskiego. August cofnął się, wszedł tyłem do sypialni, a tam oparł o ścianę. Winnicki widział jego rozszerzone przerażeniem oczy. - No, zabij mnie - powtórzył król. Powiedział to samo i tym tonem, kiedy zeszłej nocy nad jego piersią zawisło ostrze sztyletu Winnickiego. - Wszystko mi jedno. - Kłamiesz! Winnicki wiedział, że Boruta ma rację. Po twarzy Augusta ściekały grube krople potu. Król trząsł się. Przez jego palce przebiegało spazmatyczne drżenie. - I co teraz, panie Poniatowski? - zapytał czart. – Dzielisz Rzeczpospolitą. Dajesz połowę z niej Rosji, jedną czwartą Prusom, a resztę może Austrii. Tylko co dasz mnie? Gdzie będzie moja dziedzina? To nieładnie, panie August, pomijać w traktacie rozbiorowym moje imię. Ale wiesz, co teraz zrobię? Ubiję cię i wejdę w twoje ciało. Potem pojadę na sejm do Grodna i tam podpiszę taki pakt z Moskwą, w którym ja będę reprezentował Rzeczpospolitą... - Poczekajcie, panie! - wykrztusił z trudem Winnicki. - Po co zabijać Poniatowskiego... Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Boruta zamarł. Nie odwrócił się nawet. Ale szabla, którą zbliżał do szyi Augusta, zatrzymała się. Winnicki nie myślał nawet, że zdobędzie się jeszcze na tak spokojny ton. - Ten człowiek złamał umowę - powiedział Boruta. - W roku 1763 było nas dwóch do podziału... Dla niego miał być tron, a dla mnie dusze... Miał utrzymać Rzeczpospolitą taką, jaka była... Ale połakomił się na pieniądze Katarzyny. Jest nas dwóch do podziału, będzie jeden... - Jest nas trzech do podziału, panie Boruta - powiedział wolno Winnicki. - Nie masz po co zabijać króla. To wprowadzi tylko zamęt. Przecież nawet z upadku Polski możesz wyciągnąć większe korzyści niż z jej egzystencji. Po co zabijać Augusta? Jak on zginie, wpadnę w łapy wierzycielom... A ty będziesz królobójcą. Sam chciałeś mnie za to obwiesić. Dogadajcie się znowu. Podzielcie się Rzeczpospolitą sami! Boruta milczał. Namyślał się. A potem odstąpił na bok, tak aby mieć na oku obu ludzi - króla i lokaja. - Ten szelma, mój pokojowy, ma rację - powiedział cicho August. - Skoro jest nas trzech, godnych siebie łajdaków, dogadajmy się. - Zdradziłeś Rzeczpospolitą. Złamałeś naszą umowę! - sapnął wściekle czart. - I mam ci wierzyć? - Była zawarta bez świadków. Powiedz głośno, teraz już możesz, dlaczego tak bronisz Polski. Masz na widoku jedynie zyski płynące z tego kraju. Boisz się, że po rozbiorach zostaną one umniejszone. Ale przecież, diable, ty nie panujesz nad terytorium. Ty panujesz nad ludźmi... Nad narodem... Nad Polakami... Z czego masz profity? Pozwól, że ci przypomnę. Z polskiej rozpusty, nędzy, pijaństwa, obżarstwa, pychy, niezgody, kłótni i nierządu. Boisz się, że zaborcy zrobią z twoim narodem porządek... Że każdy będzie modlił się i pracował, a ty stracisz dusze... Bo to one są największym skarbem dla ciebie. Ale ja powiem ci i sprzedam coś, co sprawi, że rozbiory będą dla ciebie korzyścią, że dzięki nim zyskasz jeszcze więcej dusz... I to, co stanie się niebawem, będzie dla ciebie błogosławieństwem... Boruta milczał. Stał nieruchomo, wpatrując się płonącymi ogniście oczyma w twarz króla Augusta. - Oddam ci coś, co cię zaskoczy, a co jest tylko w moim ręku, jako króla Rzeczypospolitej, co wynagrodzi ci rozbiór kraju i upadek szlacheckich rządów. Oddam ci, jako król i pomazaniec boży, całą przyszłość Polski i Polaków. I powiem, co będziesz musiał zrobić... Miałeś niezłe zyski z warcholstwa, pijaństwa i nierządu. Ale teraz będziesz podszeptywał Polakom słowa buntu, prowokował do powstań. Będziesz odwodził ich od Boga, mówiąc, że jest okrutny, skoro dopuścił do upadku takiego kraju jak Rzeczpospolita, ogłosisz go sprawcą wszystkich nieszczęść, do których w rzeczywistości ty sam przyłożyłeś rękę. I będziesz miał więcej dusz, niż mógłbyś sobie wymarzyć. Cały ten naród będzie twój. Jego najwięksi poeci nazwą Boga carem świata, odwrócą się od niego... ku tobie. A nawet, jeśli będą modlić się i leżeć krzyżem w kościołach, podszepniesz im tylko, w imieniu jakoby prawdziwego Stwórcy, aby chwycili za broń, a oni pójdą w bój na śmierć. Na śmierć, bo nie będą mieć żadnej szansy na zwycięstwo. I potępi ich wtedy nawet boży namiestnik z Rzymu. I będą wyć i płakać, bić się w piersi, ale tak naprawdę to ich serca będą już twoje. A ilu rzuci wiarę ojców, ilu zaprze się jej w gniewie? Ilu będzie bluźnić? Dotąd byłeś sługą tego narodu - teraz będziesz jego panem. Polacy to szaleni ludzie. Gotowi porwać się z gołymi rękoma przeciw wszystkim potęgom tego świata. A ty, będziesz żył z nich jak król. No, panie Boruta, zgódź się. Podpiszemy umowę, czy cyrograf, jak tam ją zwiesz. I podzielimy na części zyski, jakie przypadną nam z upadku Rzeczypospolitej. Sprawiedliwie i po równo. Ja wezmę pieniądze od Katarzyny, ty polskie dusze. - Zgódź się, panie Boruta - powtórzył jak echo Winnicki. - Tak będzie najlepiej. Czart poruszył się niepewnie. Opuścił szablę. Jasiek wiedział już, że wygrali. Wygrali wszystko, co tylko mogło być stawką w tej wielkiej grze. - Zadziwiasz mnie, Poniatowski - powiedział wolno diabeł. - Zadziwiasz przenikliwością. Tak... Przyszłość Polski rysuje mi się nadzwyczaj ciekawie. Zgadzam się! Ale musisz coś podpisać. Na gębę nie zwykłem się umawiać! - Sięgnął w zanadrze i wydobył stamtąd pergamin, a także żelazny rysik. - Podpiszesz to własną krwią! August drgnął. Posłusznie ujął rysik i zakłuł się w serdeczny palec. - Pisz, pisz, Auguście. To nasza ugoda. Dzielimy Polskę - sprawiedliwie. Palce króla zadrżały znowu. Poniatowski jakby zawahał się. Ale złożył swój podpis. Zamaszyście, po królewsku. - Teraz ty, jako świadek! Jasiek przybliżył się wolno. Serce zabiło mu mocno. - A jaka będzie z tego korzyść dla mnie? - spytał. - Złoto, kariera... Dam ci tyle, że spłacisz długi z naddatkiem. Jasiek pochylił się nad pergaminem. Zakłuł w palec i pozwolił, by jego krew napełniła żelazny rysik. Przez chwilę poczuł się dziwnie - niby sędzia przy stole rozpraw. Rzeczpospolita została osądzona. Razem z królem podpisywali właśnie wyrok. Poczuł, nie, on wiedział to dobrze, że robi coś nieodwracalnego, coś, czego nie da już się cofnąć. To wszystko było snem... Musiało mu się śnić. Złożył swój podpis - niewyraźny i pokrętny, taki, jaka była jego natura. - Dobrze - mruknął. - Zatem każdy coś z tego będzie miał. Wy, panie August - pieniądze od Katarzyny. Wy, panie Boruta - przyszłość Polaków. A ja? Mój podpis, choć lichy, też kosztuje. - Wart jesteś pala, panie Winnicki - powiedział diabeł, nie wiadomo - z podziwem czy z niechęcią. Chwycił pergamin, zwinął go w rulon i wsunął w zanadrze. Potem rozchylił poły delii i wydobył pękaty, wypchany mieszek. Zabrzęczał cicho, ale przyjemnie, gdy rzucił go na stół. - Trzydzieści tysięcy złotych. Dwa razy tyle, ile masz długów, Winnicki. - A ode mnie dostaniesz rekomendacje do imperatorowej, do Petersburga, szelmo - uśmiechnął się z przymusem Poniatowski. - Wysoko zajdziesz, Jean. - Na szubienice... - mruknął diabeł. - Ja już się pożegnam. Czołem, mości panowie! I pamiętajcie - należycie teraz do mnie... Do zobaczenia. Odwrócił się i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Roztopił się w mroku. - Poszedł - wydyszał blady jak płótno August - poszedł. Mamy spokój... Zaraz! Jean, chodź szybko za mną! Jak burza wpadł do pokoju, w którym zniknął diabeł. Winnicki skoczył za nim. Król dopadł kufra w kącie. Skrzynia była pusta! Klejnoty królewskie zniknęły... - Zabrał koronę... - wydyszał Poniatowski - zabrał... Cała przyszłość należy teraz do niego. - To co zrobimy? Co powie Katarzyna? - Pojedziesz do Augustowa, Jean - powiedział cicho król. - Mój złotnik ma tam kopie insygniów. Tylko kopie, ale Katarzynie nie powinno to przeszkadzać... - Dobrze, ale co dalej? - Przyjedziesz z nimi do Grodna. Tylko śpiesz się. Potem ruszysz do Petersburga, tak, jak ci to obiecałem. Jesteś sprytny, poradzisz sobie. Opłaciło ci się. Za jeden podpis. No, a teraz ruszaj! * * * Przenikliwy chłód wyrwał Bertrana de Coussy z głębokiego snu. Gdy rozwarł opuchnięte powieki, w oczy zakłuła go biel śniegu. Potem rozległo się krakanie wron; całe ich stado zerwało się z łoskotem do lotu. Bertran rozejrzał się dokoła. Łeb bolał go wprost diabelsko, w całym ciele czuł mdlące zawroty głowy. Zobaczył, że leży w ruinach jakiejś drewnianej budowli, przykryty płaszczem i przysypany śniegiem. Dokoła widział osmalone, poczerniałe belki. Zamiast dachu widział szare, zimowe poranne niebo i kołujące na nim stada wron i kawek. Ostrożnie wstał; nie miał sił, aby ustać na nogach, więc dobył z pochwy rapier, wbił w ziemię i wsparł się na rękojeści. Nie wiedział, gdzie jest i skąd się tu znalazł. Wspomnienie dziwnej nocy wróciło do niego znowu. Nagle w jednym przebłysku przypomniał sobie wszystko - długą pijacką biesiadę z Boruckim i jego kompanami, opowieści i wypijany miód i wino. Ostrożnie sięgnął ręką do boku i zamarł, gdy nie wyczuł sakwy z papierami. Rozejrzał się dokoła i dostrzegł, że leży dalej na śniegu. Ostrożnie schylił się i podniósł ją z ziemi. Z tego, co widział, nie zginęło chyba nic. Był wczesny świt, słońce dopiero wstało za chmurami. Czyżby zatem wczoraj padł, zmożony mocą trunku, a kompani porzucili go w tych ruinach? Ach, ta polska szlachta! Ostrożnie przeszedł przez ocalały próg i zamarł. Z nadpalonej belki zwieszał się spło-wiały szyld zajazdu wyobrażający smoka. Był taki sam jak godło, które oglądał wczorajszego wieczora. Nie wiedział co sądzić o tym wszystkim. Przeżegnał się, ale nie rozproszyło to jego obaw. Powoli wyszedł przed karczmę i stanął, bezradny, z papierami w ręku. Usłyszał z boku ciche rżenie. Zza stosu przykrytych śniegiem belek wynurzył się jego jabłkowity koń. Poznał swego pana i przyskoczył radośnie do Bertrana. Zarżał głośno. Szlachcic chwycił cugle, przytulił się do końskiej sierści. W głowie miał istny zamęt, wspomnienia dziwnej nocy mieszały się w jego umyśle z postaciami z opowiadanych historii. Czy wszystko to, co przeżył, miało miejsce naprawdę? Nie wiedział. Być może była to po prostu czartowska sztuczka... Szybko wskoczył na konia. Obejrzał się na ruiny zajazdu. Wyglądało na to, że karczma została spalona bardzo dawno temu. Potrzaskane, nadtrawione przez ogień belki przykrywała gruba warstwa śniegu. Bertran aż złapał się za głowę. Ruszył w stronę Trembowli. Ale nagle spojrzał w ziemię i zamarł, a serce uderzyło mu z taką siłą, jak gdyby chciało wyrwać się z piersi. Na świeżo spadłym śniegu widniały liczne odciski kopyt prowadzące w stronę spalonej karczmy. Było ich wiele, zupełnie jak gdyby przejechało tędy co najmniej kilkunastu jeźdźców. Bertran popędził konia. Miał już dość tego kraju; miał dość, bo - przyznawał to przed samym sobą - nie rozumiał już tego wszystkiego. Nie rozumiał opowieści kompanii pana Boruckiego. Ścisnął głowę rękoma, a potem wydobył z sakwy swe zapiski do Opisania Królestwa Polskiego. Rzucił obojętne spojrzenie na równe rządki pisma, a potem wysunął rękę w bok. Wiatr wyrwał mu rękopis z palców i poniósł karty w stronę Dniestru, ponad ośnieżonymi stepami Rzeczypospolitej... KONIEC