3790

Szczegóły
Tytuł 3790
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3790 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3790 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3790 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Serge Jacquemard REQUIEM DLA KR�LA ZBRODNI (Przek�ad: Wojciech Ludwikowski) ROZDZIA� I Czwartek, 10 stycznia 1974 Frank D�Agricola nie lubi� tego widoku zza szyby samochodu. Ponurych dok�w, magazyn�w portowych, czarnych od brudu, z dachami pokrytymi grub� warstw� �niegu. Od tygodnia Nowy Jork by� dotkni�ty �nie�n� zawiej�. M�odzi o opalonych twarzach, do po�owy ukrytych pod czapami, opatuleni w kanadyjki, w grubych botach, obrzucali si� �nie�nymi kulami. �nie�ne kule w dzie� - pomy�la� Frank z niesmakiem � a nocy no�e, brzytwy albo strzelby. Niebo by�o o�owiane. Mia�o si� wra�enie, �e runie na dachy sk�ad�w. Na East River, na wysoko�ci Brooklyn Bridge, odzywa�y si� syreny statk�w. Trzeba by�o wariata, �eby wytkn�� nos w taki czas. Wariata albo kinomana. M�g� si� ostatecznie wybra� do luksusowej sali na Manhattanie, w okolicach Times Square. Tylko �e tam od dawna nie grano �Ojca chrzestnego�. A on chcia� zobaczy� �Ojca chrzestnego�. Uwielbia� ten film. Widzia� go ju� czterna�cie razy, ale zawsze by� got�w zobaczy� znowu. Marlon Brando gra� po prostu fantastycznie jako capo maffioso. Tw�rcy filmu, �eby stworzy� posta� Don Corleone, wybrali jako modeli wielu r�nych capi maffiosi, w�r�d nich i jego, Franka D�Agricol�. Zna� ich wszystkich. Od Vita Genovese po Franka Castello. Realizatorzy wzi�li z ka�dego najlepsze i najgorsze cechy, zebrali razem kawa�ki, pokleili, �eby stworzy� co� w rodzaju Frankensteina, sk�adaj�cego si� z wielu istnie� naraz. Podczas projekcji Frank D�Agricola powtarza� sobie przy ka�dej scenie: �To kiedy� zrobi� Vito...�, �Tego typa Frank kaza� sprz�tn�� w Jersey City�. Albo jeszcze: �Ale�, co on gada, to przecie� ja powiedzia�em do Giuseppa tu� przed wydaleniem go do W�och�. Ca�a m�odo�� Franka od�ywa�a w tym filmie. Nie tylko zreszt� m�odo��, tak�e te lata, gdy jeszcze by� na szczycie. Dawne czasy. Teraz czu� si� okropnie staro. Jak d�ugo jeszcze b�dzie stawia� czo�o? Jak d�ugo oprze si� tej zgrai wilk�w, kt�ra tylko czeka na odpowiedni moment, �eby si� na niego rzuci� i po�re�? By�o mu zimno mimo specjalnego ogrzewania, w jakie wyposa�ono chevroleta. - W��cz wi�cej ogrzewania - poleci� siedz�cemu za kierownic� Charliemu, jednemu ze swoich goryli. Charlie wykona� polecenie, ale mrukn��: - Zdechniemy przez pana, szefie! Frank D�Agricola wzruszy� ramionami. Jeszcze sze�� lat temu Charlie nie pozwoli�by sobie na tak� uwag�. Czasy si� zmieni�y. Zbli�ali si� do Plymouth Street. N�dzna sala nie zmieni�a si� od czas�w niemego filmu. Zawszona dzielnica, pe�na w��cz�g�w. To by�a jedyna sala w pi�ciu okr�gach Nowego Jorku, gdzie grano �Ojca chrzestnego�. Frank D�Agricola musia� si� tam wybra�, �eby po raz pi�tnasty obejrze� film. Przedsi�wzi�� odpowiednie �rodki ostro�no�ci. Cadillaca superlux, kt�rym zwykle je�dzi�, zostawi� w swojej posiad�o�ci na Long Island i wzi�� starego chevroleta z 1969 roku, w�asno�� ogrodnika. W�o�y� stare, pachn�ce st�chlizn� ubranie. Kapelusz tak�e pami�ta� lepsze czasy. Czy nale�a� zreszt� do niego? Mo�e jaki� go�� go kiedy� zapomnia�. Kapelusz spoczywa� od tamtego czasu w k�cie. Tak, by� za ma�y na jego g�ow�. Czu� jak mu �ciska skro�. Przecie� g�owa nie ro�nie. Brzuch tak! Ale nie g�owa. I po co ta ca�a maskarada? �eby go nie zauwa�ono w n�dznej dzielnicy. W takich zak�tkach lepiej wmiesza� si� w t�um. Kierowca skr�ci�. Ukaza� si� zniszczony fronton kina. Nazywa�o si� Kursaal, nawet nazwa niemodna. Samoch�d zwolni� i zaraz stan��. Frank D�Agricola obrzuci� zdegustowanym spojrzeniem obdartych wyrostk�w, kt�rzy kr��yli w pobli�u, zbieraj�c odpadki. Trzeba by�o naprawd� bardzo chcie� zobaczy� �Ojca chrzestnego� - westchn�� i po�o�y� r�k� na klamce. - Co robimy, szefie? - zapyta� Charlie. - Zostajemy tu czy idziemy z panem do �rodka? Frank D�Agricola zawaha� si�. Tyle razy kaza� im ogl�da� �Ojca chrzestnego�, �e musieli ju� go mie� dosy�. Ale natychmiast sam siebie zbeszta�. Co go w�a�ciwie obchodzi stan ich dusz? P�aci im i to grubo, �eby czuwali nad jego bezpiecze�stwem. Ostrym g�osem rzuci�: - Idziecie ze mn�! Nie zwracaj�c uwagi na pos�pny wyraz ich twarzy otworzy� drzwiczki i wysiad�. Odsun�� ch�opaczk�w, zagradzaj�cych mu drog� i wszed� do kina. Kupi� trzy bilety i ruszy� do wej�cia na sal�. Goryle szli za nim. Poda� bilety do kontroli, kupi� w automacie orzeszki i wszed� do �rodka. Z wiekiem wzrok mu si� popsu�, ale nie chcia� przez kokieteri� nosi� okular�w. Wybra� rz�d blisko ekranu. Goryle usiedli dalej, w miejscach strategicznych, sk�d mogli jednocze�nie obserwowa� i jego, i drzwi. Kierowca zosta� w chevrolecie i stamt�d pilnowa� ulicy. Fotel by� twardy i sztywny jak platforma w wagonie towarowym. Sala �le ogrzana. Nagle poczu� si� stary, zm�czony i rozczarowany. Nie by� nawet pewien, czy ma ch�� obejrze� �Ojca chrzestnego�. Zacz�� si� nad sob� litowa�. Trzy lata temu umar�a jego wierna towarzyszka �ycia, Domenica. Wszystko dzielnie znosi�a. Syn, Johnny, poznawszy jego kryminaln� dzia�alno��, ostatecznie go opu�ci�. Co wi�cej, to ju� by� szczyt, po�wi�ci� si� walce z przest�pczo�ci�, jak na ironi�. C�rka Sylwia, narkomanka w ostatnim stadium, �y�a w komunie hippis�w Ashbury�ego Heightsa w San Francisco. Ca�kowite fiasko. Poruszy� si� w fotelu, by�o mu niewygodnie. Kiedy wreszcie zacznie si� seans? Rozejrza� si� doko�a. Same ciemnosk�re twarze Mulat�w. Jak w ca�ym Nowym Jorku, odk�d przyznano im wszystkie prawa. By� przeciw temu. Porz�dek musi by�. Ka�dy na swoim miejscu, a wtedy b�dzie dobrze. Wszystko mieli za darmo, nawet �rodki antykoncepcyjne, �eby nie robili wi�cej dzieci. Ale oni oczywi�cie tego nie u�ywali, odsprzedawali innym. Zgas�y �wiat�a. Frank westchn�� z ulg�. Po aktualno�ciach rozpocz�� si� film. Frank D�Agricola wyj�� z kieszeni paczuszk� solonych orzeszk�w i zacz�� chrupa�. Oczy utkwi� w ekranie. Zna� na pami�� ka�d� kwesti� i m�g�by j� wypowiada�, zanim aktor zaczyna� m�wi�. W�a�nie nast�powa� moment, gdy producent hollywoodzki budzi� si� w po�cieli przesi�kni�tej krwi� s�cz�c� si� z odci�tej g�owy jego ulubionego konia. I wtedy Frank poczu�, �e co� cienkiego i zimnego �ciska mu szyj�. Poderwa� si�. Podni�s� gwa�townie r�ce do gard�a, ale by�o ju� za p�no. Miedziana linka bezlito�nie cisn�a, cisn�a, cisn�a. Pr�bowa� wsta�, ale dwie pot�ne r�ce wciska�y go w fotel uniemo�liwiaj�c ruch. Dusi� si�. Brakowa�o mu powietrza, w nozdrzach pali�o. Odczuwa� straszny b�l, a krew s�czy�a mu si� po wargach i brodzie. Patce szuka�y rozpaczliwie jakiego� punktu zaczepienia, zi�by rozlu�ni� �miertelny ucisk, ale chwyta�y tylko pr�ni�. Na ekranie przesuwa�y si� obrazy, tworz�c jaki� ogromny i barwny kalejdoskop, kt�ry wydawa� si� poch�ania� ca�� sal�. Potem kalejdoskop zacz�� si� kr�ci� i wirowa�. Tu� przed �mierci� Frank pomy�la�: �Co robi� Charlie i Steve?� Nie m�g� wiedzie�, �e dwaj goryle skonali kilka sekund przed nim, w ten sam spos�b. Wtorek, 29 stycznia 1974 Mart Stonewall zapali� spokojnie papierosa, czekaj�c a� stra�nicy otworz� przed nim wrota wi�zienia. Gdy si� uchyli�y, zrobi� krok naprz�d. - Mo�esz spieprza� brudny czarnuchu - rzuci� Chuck O�Connors, pot�ny irlandzki stra�nik o czerwonawej sk�rze. Zamiast odpowiedzi Mart obrzuci� go nieprzyjaznym spojrzeniem i przekroczy� bram�. - Mam nadziej�, �e nast�pnym razem to b�dzie na wieczno��. I wtedy, mo�esz mi wierzy�, dostaniesz wycisk - w�cieka� si� za jego plecami Chuck O�Connors. - Z takimi �winiami, jak ty, umiemy si� rozprawia�, je�li mamy do�� czasu. Nie odpowiedzia�. Na placu przed wi�zieniem czeka� jasnoczerwony rolls-royce. Jego w�asny. Trzej jego ludzie, ci najwierniejsi, stali oparci o mask�. Czego si� go czepia� ten dra� O�Connors? Czy Mart nie byt najwy�szym szefem Harlemu? Niezaprzeczalnym szefem wszystkiego, co si� rozci�ga�o z jednej i drugiej strony 127 Ulicy, mi�dzy Saint Nicholas a Lexington. I rok wi�zienia w niczym nie naruszy� jego presti�u. Rok za pokiereszowanie brzytw� policzka tej blond dziwki, zalanej w trupa, kt�ra go zniewa�y�a w lokalu striptizowym, gdzie, B�g wie po co, mia� niefart zajrze�. Ale kr�lestwo, jakie sobie cierpliwie zbudowa� w Harlemie, nawet przez to nie drgn�o. Dowodzi� z wi�zienia �elazn� r�k�, rozkazuj�c likwidowa� spryciarzy, kt�rym si� wydawa�o, �e mog�, korzystaj�c z jego nieobecno�ci, zaw�adn�� obszarem. Ze strony mafii nie obawia� si� niczego. Przed aresztowaniem dobi� targu. Prostego i owocnego dla obu stron: podzia� fifty-fifty bajecznych dochod�w, jakie mo�na wyci�gn�� z Harlemu. Czy wi�c ten n�dzny irlandzki stra�nik wi�zienny, ze swymi �a�osnymi dochodami, mia� mu odebra� przez swoje gro�by szalon� rado�� powrotu na wolno��? Zbli�yli si� jego ludzie. U�cisn�� im d�onie i nim wsiad� do rolls-royce�a, rozejrza� si� doko�a, oddychaj�c �wie�ym powiewem poranka. Z ty�u rozci�ga�y si� budynki wi�zienne. Na szczycie pag�rka le�a�o miasto Osining, pi��dziesi�t tysi�cy mieszka�c�w, stan Nowy Jork, ze swym wi�zieniem znanym jako Sing-Sing. Na lewo p�yn�y brudne i leniwe wody Hudsonu. Ile� razy Mart przygl�da� si� rzece przez okratowane okno celi. Na dalszym planie dwupoziomowy most Waszyngtona, we mgle unosz�cej si� nad wik�a podobny do szkieletu. Hudson by� milcz�cym towarzyszem jego niedoli i Mart poprzysi�g� sobie, �e w dniu opuszczenia wi�zienia z�o�y mu kurtuazyjn� wizyt� i zanurzy palce w b�otnistej wodzie. By� przes�dny. Jak si� co� przysi�ga, trzeba dotrzyma�. Jego ludzie tupali nogami dla rozgrzewki, tak by�o zimno. - �eby tak co� ma�ego na rozgrzewk� - zaproponowa� Walt Dobbs o woskowej twarzy. - W�ciekle tutaj zimno, nad rzek� - przyzna� Dick Mounts. - Poczekajcie - zatrzyma� ich Mart Stonewall. - Musz� zobaczy� rzek� z bliska. Spojrzeli zdumieni, jakby nagle zwariowa�. - Rzek�? - j�kn�� Dick Mounts. - Ale po co? Mart Stonewall nie odpowiedzia�. Szybkim krokiem ruszy� ku rzece. O ma�o nie po�lizn�� si� na zlodowacia�ej ziemi, a powiew silnego wiatru obrzuci� mu twarz kawa�kami drewna. Ostro�nie zbli�y� si� do brzegu i kucn��. Zamoczy� palce w lodowatej wodzie trz�s�c si� z zimna. Pozostawi� je tak ze dwie sekundy i wyj��. No i dotrzyma� przysi�gi. W niebie lubi� takich, kt�rzy dotrzymuj�. Nie ma w�tpliwo�ci, teraz los b�dzie dla niego �askawy. I szcz�cie b�dzie przy nim. Ogarn�a go fala rado�ci. Tak, szcz�cie b�dzie przy nim. Ruszy� z powrotem, r�wnie szybko, jak przyszed�. Wr�ci� do rollsa i wsiad�. Walt Dobbs zawr�ci� i skierowa� si� ku drodze, kt�ra wij�c si� bieg�a zboczem. - Mi�o znowu pana widzie�, szefie - oznajmi� Dick. - Jak interesy? - zapyta� Mart Stonewall. - Nie ma co narzeka� - odpowiedzia� Dick Mounts. - Bul� wszyscy bez mrugni�cia. - Poziom wp�yw�w sta�y? - Niewielka tendencja zni�kowa, ale to przecie� stycze�, po �wi�tach ludzie s� twardzi. - Nie ma k�opot�w z Ritalami?* (Rital - gwarowe okre�lenie W�ocha) - Bo ja wiem? Takie dziwne rzeczy si� dziej�. Trzeba b�dzie o tym pogada�. - Dziwne rzeczy? - No tak... �r�d�a, co przynosi�y doch�d, wi�cej go nie przynosz�. Mart Stonewall zaniepokoi� si�. - Jakie na przyk�ad? - Loteria, wy�cigi, konie. A, poza tym co� nowego u Rital�w... Zastanawiam si�... - No? - Stary Frankie da� si� zlikwidowa� w kinie brookli�skim, przed dwoma tygodniami. Jakie licho go zanios�o do tej n�dznej salki kinowej, jego, zawsze nadzianego fors�? A co wi�cej, wystawili go chyba do wiatru. Niemo�liwe, �eby stary Frankie... Zawsze bezb��dny. - A jego goryle? Przecie� nie terminatorzy, Charlie i Steve? Czy to nie dziwne? - Kierowcy Frankiego nie znaleziono? - Nie. Wyparowa�. - A w�z? - Tak samo. - To on ich wyda� - stwierdzi� stanowczo Mart Stonewall, - Komu? Nie umia� odpowiedzie�. Zamilk�. Ju� chcia� otworzy� usta, �eby zada� dalsze pytania, kiedy samoch�d nagle zahamowa�. - Co si� dzieje, Walt? - rykn�� w�ciekle. - Gliny - odpowiedzia� lakonicznie Walt. - Gliny? - Tak. Mart Stonewall wychyli� si� przez okno. Biegn�ca zboczem kr�ta droga, kt�r� jechali w kierunku Osining, by�a zagrodzona szlabanem. Dwaj policjanci, w mundurach i w d�ugich p�aszczach si�gaj�cych kostek, rozgrzewali si� tupi�c nogami. Jeden z nich wskaza� palcem na tablic� z ��tym napisem �Objazd�. - Co to ma znaczy�? - wykrzykn�� Walt. - Jak przed chwil� jechali�my, nie by�o nic takiego. - Dobra - odrzek� Mart Stonewall. - Nie tra� czasu. Bierz objazd. Objazd okaza� si� w�sk�, bit� drog� z zamarz�ymi koleinami, na kt�rych rolls okropnie trz�s�. - Wysi�d� amortyzatory - j�kn�� Walt. - Zamknij si� i zajmij prowadzeniem - rzuci� Mart Stonewall. Po pi�ciu minutach droga poprawi�a si� troch�. Po ostrym wira�u wydostali si� na ca�kowicie bezdrzewn� przestrze�, po kt�rej kr��y�y dwa buldo�ery i cztery betoniarki. - To nie�le, �e naprawiaj� drog� - odezwa� si� Dick Mounts. Mart Stonewall zmru�y� oczy. Beton do naprawy drogi? Walt zatrzyma� rollsa za betoniark�, kt�ra mu blokowa�a drog� i w�ciekle tr�bi�, �eby si� odsun�a. Mart spostrzeg� przez szyb�, jak zbli�a si� druga betoniarka i ustawia si� ty�em do boku rollsa. Odwr�ci� g�ow� w lewo i zobaczy�, jak nast�pna wykonuje ten sam manewr. Spojrza� przez tyln� szyb�. Czwarta betoniarka cofa�a si� w kierunku baga�nika rollsa. Cztery betoniarki okr��y�y w�z. Nagle zrozumia�: to by�a pu�apka. Wci�gni�to go w zasadzk�. Gliny z tablic� �Objazd� to lipa. - Wycofuj si� st�d - krzykn�� do Walta. - Te gnojki chc� nas z�apa� w pu�apk�! Walt przesta� naciska� klakson, odwr�ci� si� w jego stron� troch� przestraszony. - Co? - Zwiewajmy, m�wi� ci, szybko, g�upcze! Nic wi�cej nie zd��y� powiedzie�. Strumie� p�ynnego betonu, wyrzucony z ogromn� sil� przez otw�r w kadzi, strzaska� przedni� szyb� i uderzy� w twarze czterech pasa�er�w rollsa. R�wnie� strumienie betonu z trzech pozosta�ych betoniarek strzaska�y boczne i tyln� szyb�. Wla�y si� do wn�trza wozu. Mart Stonewall otworzy� usta, �eby krzykn��, ale p�ynny beton dosi�gn�� ju� jego w�os�w, twarzy, wlewa� si� w oczy, nozdrza, usta, sp�ywa� po ubraniu, ramionach, kolanach. Czu� jakby powoli zanurza� si� w ruchome piaski. Nie mia� czym oddycha�. Wyci�gn�� rozpaczliwie r�k�, �eby z�apa� klamk� drzwiczek, otworzy�, uciec z tej straszliwej zasadzki. Ale beton bezlito�nie wylewa� si� na jego cia�o, zatapia� je, parali�owa� cz�onki. Nie m�g� zrobi� najmniejszego gestu. Mia� palce zlepione. Okropnie pali�y p�uca. Gdy beton pokry� go ca�kowicie, wype�niwszy p�uca i �o��dek, z�apa�a go ostatnia czkawka i skona�. Na zewn�trz jaki� cz�owiek ubrany w grub� kanadyjk�, zeskoczy� z betoniarki na zamarzni�t� ziemi� i podszed� do rol�sa. Chwil� obserwowa� samoch�d przepe�niony betonem i u�miechn�� si�. - Dobra, ch�opcy - wykrzykn��. - Wystarczy. Zatrzymajcie maszyny. Odwr�ci� si� i wezwa� dw�ch kierowc�w buldo�er�w. - Cement by� szybkoschn�cy, przeznaczony do rob�t na morzu - wyja�ni� im. - Wystarczy wi�c chwila, �eby wysch�o. Potem trzeba tylko wszystko pchn�� do rzeki. A wtedy, �eby ich odnale��... Za�mia� si�. �roda, 13 lutego 1974 Wkurzali go ci dranie Ritale! Teraz, gdy dzieli� z nimi swe dochody, ��dali jeszcze wi�cej. A potem co? Da� im palec, to wkr�tce b�d� chcieli ca�� r�k�. K�opot z tym, �e tych skurwysyn�w pe�no wsz�dzie. Doszli ju� nawet do tego, �e usi�owali mu wyci�gn�� paru ludzi. Szcz�liwie Pablo si� zorientowa�. Zdrajc�w dosi�g�a kara. Szcz�cie, �e mo�e zawsze liczy� na Pabla. Gdyby zdradzi� najwierniejszy, na kogo si� zda�? Na Pana Boga? Trzeba przyzna�, �e dzielnic� portoryka�sk� nie�atwo utrzyma� w karbach. Ludno�� portoryka�ska Nowego Jorku jest niesta�a i w konsekwencji trudno ni� kierowa�. To u�atwia zadanie Ritalom. Sytuacja si� pogarsza�a, ale mowy nie by�o, �eby Juan Hernandez, zwany Wilkiem, ust�pi�. Zanadto ceni� to z�otodajne �r�d�o: dochody miesi�czne dwie�cie tysi�cy dolar�w. Gdzie by takie znalaz�? C� wi�c robi�? Sprowadzi� nowych ludzi z Portoryko? W San Juan s� m�odzi, zach�anni, pragn�cy i�� do przodu. I okrutni jak tygrysy. Dlaczego by nie �ci�gn�� kilku do Nowego Jorku. Zast�piliby tych, kt�rzy mog� zdradzi� na rzecz mafii. Albo mo�e sprzymierzy� si� z Kuba�czykami? Byli oprawcy z czas�w Batisty, kt�rych Castro wyrzuci� z Kuby, mieli pot�n� organizacj� o �elaznej dyscyplinie i skutecznie opierali si� Ritalom. No tak, ale czy nie ryzykuje, �e go po�r�, tak jak ryzykuje, �e po�r� go Sycylijczycy? G��bokie westchnienie wydoby�o si� z piersi Hernandeza. Nie�atwo znale�� wyj�cie. Co wi�cej, nie mo�na ufa�. Ritale �atwo zwalniaj� spust. B�g jeden wie, co si� mog�o przydarzy� czarnuchowi Hartowi Stonewallowi. Pewnego ranka, wypuszczony z Sing-Sing, wyparowa�, nie zostawiwszy �ladu. Mafia mia�a na pie�ku z Harlemem. A stary Frankie uduszony w kinie Brooklynu? Jakie� porachunki mi�dzy Ritalami? W ka�dym razie nie ma mowy, �eby Juan Hernandez mia� wyj�� z luksusowego apartamentu w samym sercu dzielnicy portoryka�skiej. Rezydencja zosta�a specjalnie przystosowana i tak usytuowana, �e �aden budynek z ni� nie s�siaduje. To wyklucza, �eby jaki� strzelec m�g� zaczai� si� na dachu albo w jakim� oknie i sprz�tn�� go. Ale to wszystko me jest zbyt pocieszaj�ce. Lepiej pomy�le� o czym� innym, a zw�aszcza o wieczorze, kt�ry zapowiada si� podniecaj�co. Lin-Pei ma go odwiedzi�. Na sam� my�l przeszed� go przyjemny dreszcz. Spojrza� na zegarek. Powinna ju� by�. Wiadomo, kobiety zawsze si� sp�niaj�. A zw�aszcza Chinki. Ale Lin-Pei wszystko mo�na wybaczy�. Ze wzgl�du na jej talenty. Najpierw talent masa�ystki, a nast�pnie umiej�tno�ci w ��ku. Przychodzi z walizeczk�, kt�ra zawiera przybory do masa�u, tubki, pude�eczka, s�oiki. Zrzuca ubranie i bierze si� do pracy, A jak umie pracowa�! Ona... Zadzwoni� telefon. Odebra�. To by� Miguel. - Szefie, jest ta Chinka. - Sama? -Tak, szefie. - Niech wejdzie. - Dobrze. Ca�y budynek nale�a� do Hernandeza i panowali tu jego ludzie. Ma�a szansa, �eby si� dosta� jaki� intruz. Juan Hernandez nacisn�� guzik domofonu, po chwili wszed� Sebastian. - Tak, szefie? - Przysz�a Lin-Pei. Przeszukasz j�, jak zwykle, i przyprowadzisz tutaj. - Dobrze, szefie. Nie min�o pi�� minut, gdy drzwi si� otworzy�y i Lin-Pei stan�a przed nim. U�miecha�a si� zagadkowym u�miechem, w�a�ciwym ludziom z Dalekiego Wschodu. Przygl�da� jej si� z przyjemno�ci�. Prawdziwa rozkosz ta dziewczyna. �redniego wzrostu, szczup�a, twarz tr�jk�tna, migda�owe oczy, czarne w�osy si�gaj�ce po�ladk�w, nogi dobrze zarysowane, kszta�tne, obiecuj�ce. Ale naprawd� do najwy�szego stopnia podnieca�a go jej sk�ra, tak g�adka, at�asowa, delikatna, �e trzeba by�o uwa�a�, �eby jej nie uszkodzi�. Przezroczysta jak nocna koszula z lekkiej tkaniny. A jak masuje! Delicium! Ju� czu� rosn�ce po��danie. - Postaw walizk� i zdejmij to futro - rozkaza� ochryp�ym z podniecenia g�osem. Lin-Pei z u�miechem wykona�a polecenie. Po futrze �ci�gn�a sukni� i botki. Przysz�a kolej na rajstopy i bielizn�. Dobry Bo�e, jaka by�a pi�kna! Hernandez zdj�� szlafrok i po�o�y� si� na wielkim, owalnym �o�u. Wyci�gn�� si� na plecach, r�ce skrzy�owa� na szyi i patrzy� na dziewczyn� mru��c oczy. Teraz i ona by�a zupe�nie naga. Wzi�a walizeczk�, postawi�a j� u st�p ��ka, otworzy�a. Wyj�a du�y r�cznik i roz�o�y�a na ��ku. Nast�pnie wyci�gn�a s�oiki, tubki, g�sie pi�ra, d�ugie i cienkie ig�y, aparat do masa�u i wszystko u�o�y�a na r�czniku. Jej gesty by�y precyzyjne. Kiedy sko�czy�a, zapyta�a z tym samym zagadkowym u�miechem przylepionym do warg: - Gotowy? - Rozumia�a po angielsku, ale m�wi�a s�abo. - Oczywi�cie, jestem got�w! - dysza� Juan Hernandez. - Mo�esz zaczyna�, kotku. Zamkn�� oczy. Zadr�a�, gdy poczu� r�ce Lin-Pei na swym nagim ciele. Lekkimi, delikatnymi dotkni�ciami dziewczyna zacz�a masa� mi�ni brzucha. By� do tego stopnia podniecony, �e nie m�g� ju� opanowa� pop�du. Przyci�gn�� dziewczyn� i wzi�� brutalnie. Usatysfakcjonowany poprosi� o dalszy masa�. Wiedzia�, �e za kilka minut dojdzie do takiego samego stopnia podniecenia, jak poprzednio. Lin-Pei, s�ysz�c jego pomruki, usadowi�a mu si� na brzuchu i doprowadzi�a go znowu do paroksyzmu rozkoszy. Potem zacz�a dalszy masa�, stosuj�c tym razem g�sie pi�ra i cienkie ig�y. Wbija�a je w strefy erogenne. Dr�a� za ka�dym uk�uciem. Lubi� to uczucie, ciep�e fale przenikaj�ce cia�o, zapowied� nowego doznania. Jednym ruchem sprz�tn�a wszystkie ig�y. Sykn��. W tej samej chwili rzuci�a si� na jego rozdygotane cia�o z dzik� nami�tno�ci�. Gdy wsta�a, dysza� z rozkoszy. - Moje uznanie - mrucza� do siebie. - Te Chineczki s� niesamowite. Nie ma to jak one! Jakie znaj� numery! - K�piel? - zapyta�a. Otworzy� oczy. Patrzy�a u�miechni�ta. Mia� nast�pi� kolejny rytua� wschodniego masa�u. Dziewczyna prowadzi ci� do �azienki, pomaga si� wyci�gn�� w wannie i sama ci� myje. Do wody wleje specjalny p�yn, pachn�cy i niebieskawy. Potem ci� wytrze, natrze i wr�cisz na ��ko. Wtedy przyst�pi do ostatniego masa�u przywracaj�cego elastyczno�� twej wym�czonej rozkosz� sk�rze. U�miechn�� si� do niej. Dzielna dziewczyna. Wsta�. Lin-Pei wzi�a z walizki du�� kosmetyczk� i posz�a za nim do �azienki. Pu�ci�a wod�, a gdy wanna by�a do po�owy nape�niona, Juan zanurzy� si� w ciep�ej wodzie. Lin-Pei wla�a tam ca�y flakon g�stego, niebieskawego p�ynu. Delikatnymi ruchami umy�a go dok�adnie g�bk�, wreszcie, ci�gle si� u�miechaj�c, powiedzia�a: - Odpocznij pi�� minut, potem wyjd�. Przytakn��, zamkn�� oczy. Czu� si� znakomicie; Troch� tylko zm�czony. Lin-Pei zasun�a wok� wanny plastykowe zas�ony. S�ysza�, jak si� krz�ta przy umywalce. Gratulowa� sobie, �e odkry� tak� per��. Amerykanki nie pracuj� tak �wietnie. My�l� tylko o sobie. Od czasu r�wnouprawnienia kobiet, m�czyzna sta� si� zerem. Wszystko dla nich, nic dla niego, to by�a ich dewiza. To samo z Portorykankami, nauczy�y si� od Amerykanek. Za�mia� si� przypomniawszy sobie Manolit� o manierach zniewa�onej ksi�niczki. Wych�osta� j� do krwi, �eby nauczy� odpowiedniego dla kurwy zachowania. Nagle us�ysza� jaki� trzask, jakby co� si� pali�o. Otworzy� oczy i zdziwiony obserwowa� plastykow� firank�. - Lin-Pei! - zawo�a�. Nie by�o odpowiedzi. Coraz bardziej zdziwiony, uni�s� si� na r�kach. �okciem oparty o wann�, poci�gn�� firank�. Dym buchn�� mu w twarz. Mia� wra�enie, jakby chlu�ni�to na niego kwasem. Oczy, nozdrza, p�uca okropnie go pali�y. Otworzy� usta, krzykn�� - Lin-Pei!, ale wtedy by�o jeszcze gorzej. Jakby strumie� ognia sp�ywa� w p�uca. Jednocze�nie poczu� straszny zawr�t g�owy, niby tr�ba powietrzna, w kt�rej wirowa�y plastykowe firanki. By�y ��te... ��te firanki... Flakony, masa flakon�w, flakony r�nokolorowe... I drzwi... Zamkni�te drzwi. Zamkni�te drzwi? - Lin-P... I zapach... straszny zapach. S�odkawy, obrzydliwy. Do zwymiotowania. Jak gorzkie migda�y. Pr�bowa� uwolni� si� ze �miertelnej pu�apki. Napi�� wszystkie mi�nie i wylaz� na brzeg wanny. Ostatnim wysi�kiem uda�o mu si� zsun�� na dywanik k�pielowy, ale nie m�g� si� podnie��. Cia�o mia� jak sparali�owane. S�ysza� tylko bicie w�asnego serca. Pociemnia�o mu w oczach, co� jakby si� zapad�o w okolicach czaszki. Straci� przytomno��. Nick De Luca po�o�y� gazet� obok tacki ze �niadaniem. Jeszcze go nie tkn��. Zapali� trzeciego papierosa. Zawsze pali� na czczo trzy papierosy. Stare przyzwyczajenie, jeszcze z czas�w, kiedy odsiadywa� jedyn� kar� wiezienia, na jak� go skazano. To by� zak�ad karny w Alcatraz. Kaw� przynoszono dopiero o si�dmej, a on budzi� si� niezmiennie o sz�stej. Co innego robi� W tym czasie, jak nie pali�? Zapali�, �eby wyp�dzi� te z�e zapachy wydzielane przez wsp�towarzyszy z celi. Te brudne ludzkie zapachy tak natarczywe przy przebudzeniu. �y� teraz w luksusie i czysto�ci, ale zwyczaj pozosta�. Czy to nie Frankie uwa�a�, �e stary kryminalista nigdy si� nie oduczy swoich wi�ziennych przyzwyczaje�? Ale Frankie nie �yje. A z nim ca�a epoka. Stary Frankie potwierdza� sw�j pogl�d sposobem, w jaki trzyma� papierosa w zag��bieniu d�oni. Gdy m�wi�, wykrzywia� k�ciki ust. Mia� te� mani� robienia stu krok�w, jakby si� znajdowa� ci�gle w celi Leavenworth. Przyzwyczaje� starego kryminalisty nigdy nie da si� wymaza�. Stary Frankie nie �yje. Przedostatni z pewnej epoki. Ostatnim by� on sam, Nick De Luca. I grozi�o mu, �e te� odejdzie. Po Frankiem nast�pi�o tajemnicze znikni�cie Marta Stonewalla, szefa Harlemu. A przedwczoraj �mier� we w�asnej wannie Juana Hernandeza, zasranego Portoryka�czyka. �Oni� przyst�pili do ataku. Dotrzymali s�owa. Nie �oni�, �on�. Bydlak! I wkr�tce mo�e przyj�� jego kolej, Nicka De Luki. Ale co mo�e zrobi�? Jest samotny. Ust�pi�? O tym nie ma mowy. Nie on, nie Nick. Wayne Sandborg zosta� odkomenderowany przez FBI, �eby pom�c DEA. Powierzono mu akcj� �Guinea�. Dziwn� robot� go obarczyli. I mowy nie ma o wypoczynku! Zdo�a� rozwik�a� kilka powa�nych spraw. A teraz mia� do czynienia i z FBI, i z DEA. Operacja musia�a si� uda�. Na szcz�cie mia� na ten temat w�asn� teori�. Pomy�la� chwil�, potem wsta�, podszed� do automatu umocowanego na �cianie. Wzi�� kartonowy kubek, nacisn�� i kawa pop�yn�a. Podni�s� kubek do ust, skrzywi� si�. Prawdziwe pomyje. Jakby wla� wszystkie odchody z ca�ego miasta. Obrzydliwo��. Odstawi� kubek i skr�ci� na fotel. Lubi� tylko mocn� kaw�. Tak�, kt�ra przyprawia�a o bicie serca. Nie ma obawy, �eby ta pobudzi�a jego rytm. Jedyne, co mo�e spowodowa�, to albo wrz�d, albo dyzenteri�. Gdyby by� czas, poszed�by do McCallsa, do irlandzkiego bistra przy 52 Ulicy. Tam przynajmniej podaj� kaw�, jak� lubi�, a poza tym jest tam mi�o. Prawdziwie nowojorski nastr�j. Klienci wymieniaj� ostatnie typy na wy�cigi w Aqueduct, dyskutuj� o szansach. Zak�adaj� si� na temat przysz�ych mistrz�w �wiata w wadze ci�kiej. Cz�owiek czuje si� tam tak dobrze, �e po zwyk�ej kawie stawia sobie jeszcze irish coffee - kaw� z whisky i kremem. Westchn��. K�opot w tym, �e nie by�o czasu, by p�j�� do McCallsa. Mia� zaj�cie, a to zaj�cie nazywa si� operacja �Guinea�. A �Guinea� to by� Barto Scalisio. Uderzy� o��wkiem w metalowy blat biurka. Nagle podni�s� si� i ci�kim krokiem zbli�y� do �ciany. Wisia�a tam prostok�tna tablica, jasnoszara, usiana pomara�czowymi paskami, na kt�rych wypisano nazwiska, daty i numery. Przygl�da� si� przez chwil�, potem wzi�� now� fiszk� i wr�ci� do biurka. Chwyci� o��wek i wielkimi literami napisa� numer, nazwisko, dat�: 19. Juan Hernandez, 13 lutego 1974. Umie�ci� fiszk� na tablicy i patrzy� z namys�em na swe dzie�o. Numer 19... Juan Hernandez by� numerem dziewi�tnastym. W�ciek�a wojna! Barto Scalisio dotrzymywa� s�owa. Ale Sandborg zamierza� nie tylko liczy� ciosy. Zgoda, Barto Scalisio podni�s� dochody kwiaciarzy nowojorskich, ale ani FBI, ani DEA, ani on sam nie brali procent�w od obrot�w kwiaciarzy nowojorskich. Nie by�o wi�c �adnego powodu, �eby pozwoli� Bartowi Scalisio prowadzi� spokojnie interesy. Sandborg mia� w�asny plan, jak mu si� przeciwstawi�. Wyci�gn�� r�k� i nacisn�� klawisz interkomu. Odezwa� si� melodyjny g�os. - S�ucham? - Moja droga, jestem pewien, �e w poczekalni kto� umiera z niecierpliwo�ci, �eby mnie zobaczy�. - Tak jest. - Moja ma�a Kate, dlaczego kaza� mu czeka�? To chyba w dawnej Rosji ksi���ta mieli ambicj� stawia� si� punktualnie na spotkanie. A ja ju� jestem sp�niony pi�� minut. ROZDZIA� II Nowy Jork, 15 lutego 1974 M�j drogi! Jest godzina dziewi�ta w Nowym Jorku. Ty, m�j biedaku, szykujesz si� pewnie do snu. Mam nadziej�, �e przynajmniej mo�esz spa�. Bo ja jestem zanadto wyczerpana, aby zasn��. Nie mog�am si� odwr�ci�, �eby spojrze� na ciebie ostatni raz tam, na Orly. Z pewno�ci� pomy�la�e�, �e po prostu sobie posz�am. Ale to by�a typowa reakcja kobiecej pruderii: nie chcia�am, �eby� zobaczy� moje �zy. Uciek�am, �eby na ciebie nie patrze�, i uda�o mi si� kupi� kilka flakon�w francuskich perfum w pi�� minut (dla mnie to rekord). Sprzedawczyni musia�a pomy�le�, �e oszala�am, bo kiedy pakowa�a te flakony, bez przerwy p�aka�am. Na pok�adzie samolotu nic si� nie zmieni�o na lepsze. Pierwsz� piosenk�, jak� us�ysza�am, �piewa� Tony Benett. Opowiada�a o dwojgu ludziach, kt�rzy si� rozstali, a potem odnale�li. Druga piosenka? No dobrze. Zgadnij! Nasza! Ta, kt�r� nucisz co rano pr�buj�c uruchomi� zepsut� maszynk� do kawy. A p�niej by� film. Oczywi�cie, najsmutniejszy, jaki tylko mo�na sobie wyobrazi�. �Powiedz, jak mnie kochasz� z Liz� Minelli. Przy ko�cu filmu by�am zupe�nie rozhisteryzowana. Na szcz�cie pasa�er obok (jaki� Grek z Cypru) by� bardzo wyrozumia�y. Zmusi� mnie do wypicia kieliszka, potem drugiego, potem trzeciego. Uda�o mu si� troch� mnie roz�mieszy�. A mo�e by�am zalana? Na lotnisku Kennedy wywo�a�am ma�e zamieszanie. Pami�tasz dwa ma�e s�oiki z zio�ami, kt�re nam podarowano w tej ma�ej restauracji na Wyspie �wi�tego Ludwika, gdzie jedli�my kolacj�? Jak celnicy odkryli te s�oiki z zio�ami, zacz�li by� podejrzliwi. W�chali, wci�gali, po�o�yli kilka ziarenek na j�zyku i przes�uchiwali mnie, jakbym chcia�a podst�pnie przemyci� do USA narkotyki. W ko�cu interweniowa� ich szef. Zacz�� si� �mia�, gdy mu wyt�umaczy�am pochodzenie tych s�oik�w. Ja te� si� �mia�am, Ale dopiero potem... Cathryn uwielbia moje paryskie prezenty. Jest zawiedziona, �e nie przyjedziesz do Nowego Jorku. Wzi�a powa�nie to, co jej napisa�e� na widok�wce. Na �cianie, na honorowym miejscu, wisi teraz u mnie nasza fotografia zrobiona na statku. Przypominasz sobie? Musisz pami�ta�, bo to by�o wtedy, gdy nasi s�siedzi wydali sobie na kolana ca�� butelk� bordeaux. Ko�cz� ju�. Kocham Ci�. Brenda PS Podlewaj kwiaty, kt�re Ci podarowa�am. PS Musia�e� przemokn�� do suchej nitki podczas ulewy na Orly, jak wyje�d�a�am. Ten deszcz miesza� si� ze �zami, kt�re p�yn�y po moich policzkach. B. Patrick Baudouin od�o�y� list na biurko. �a�owa�, �e Brenda nie zosta�a d�u�ej w Pary�u, ale obowi�zki zawodowe wezwa�y j� do Nowego Jorku wcze�niej ni� pocz�tkowo planowa�a. Sp�dzi� z ni� trzy cudowne tygodnie! Po�ow� w Pary�u, po�ow� na w��cz�dze bez celu po po�udniu Francji, gdzie, wyj�tkowo jak na t� por� roku, panowa�a przyjemna temperatura. Nie mieli nic do roboty na Wybrze�u, g��wnie wi�c leniuchowali, opychali si� rybami, frutti di mare, ta�czyli w lokalach. W ci�gu dnia �azili po ma�o ucz�szczanych drogach. Sp�dzili dzie� i noc w Digne. Rankiem, gdy odstawi� na pod�og� p�misek ze �niadaniem i kiedy wyci�gn�� si� obok Brendy, zobaczy� ze zdumieniem, �e ma oczy pe�ne �ez. P�acz wcale nie pasowa� do Brendy. By�a wysok� blondynk� o szarych oczach, smuk�a i bardzo zgrabna. Mia�a w sobie co� poci�gaj�cego, czemu nie mo�na si� by�o oprze�. Wype�nia�a j� niczym nie zm�cona rado�� �ycia. Emanowa�a tak� energi�, �e ci, co j� otaczali, musieli chc�c nie chc�c dostraja� si� do jej sposobu bycia, 24 godziny doby wydawa�o si� dla niej za ma�o. �y�a tak, jakby jaki� kataklizm mia� w nast�pnej minucie zniszczy� �wiat. Na pocz�tku Patrick z trudem nad��a� za jej tempem �ycia. Nale�a� raczej do ludzi, kt�rzy wyzna wali. zasad�: nie r�b tego dzisiaj, co kto inny mo�e zrobi� jutro. Zawsze mia� na wszystko czas. W krajach Wschodu znajdowa� potwierdzenie w�a�ciwego sobie braku energii. Oczarowa�a go osobowo�� Brendy. Pozna� j� przypadkiem. Sta�a na Place de l�Etoile, wpatrzona w �uk Triumfalny, opatulona w futro, w bia�ych botkach i w �miesznej czapce z r�nokolorowej we�ny. Podszed� proponuj�c, �e oprowadzi j� po Pary�u. Wtedy si� zorientowa�, �e jest Amerykank�. Przyj�a propozycj�. Od razu si� sobie spodobali. Powiedzia�a, �e pracuje w pewnym ameryka�skim biurze podr�y i lata po �wiecie, �eby przygotowa� organizowane przez agencj� wycieczki. Doda�a, �e jest niezam�na, ma 25 lat, �e studiowa�a na uniwersytecie Columbia i m�wi kilkoma j�zykami, co jest cenne w jej zawodzie. Urodzi�a si� w Bronx w Nowym Jorku, z czego nie jest zbyt dumna. Jest sierot� i nie utrzymuje �adnych stosunk�w rodzinnych. Z kolei on si� przedstawi�. 30 lat, pary�anin. Kr�tki pobyt na wydziale literatury, potem w szkole sztuk pi�knych. Nie unormowana sytuacja. Gust eklektyczny. Zami�owanie do mechaniki. Grzebie si� troch� w sportowych wozach koleg�w, pilot�w-amator�w. Rze�bi i maluje. Opublikowa� dwie powie�ci kryminalne i napisa� dziesi�tki scenariuszy filmowych, z kt�rych �adnego producent nie zaakceptowa�. Przez sze�� lat podr�owa� po pi�ciu kontynentach, imaj�c si� r�nych zawod�w. Doker w Nowym Orleanie, kelner w restauracji na Tahiti, �pompero� w Argentynie, smarowacz na statku panamskim, najemnik w Biafrze, prywatny detektyw w Nowym Jorku, goryl afryka�skiego potentata, handlarz z�otem w Indiach. Na razie przebywa w Pary�u. Nie powiedzia� jej, �e samoch�d sportowy, kt�ry prowadzi tak swobodnie, nale�y do jednego z przyjaci�, �e za mieszkanie nie p�aci od trzech miesi�cy, �e jest winien milion starych frank�w kumplom, kt�rzy maj�c do�� du�e dochody, nie dopominaj� si� o zwrot d�ugu. Jego styl �ycia oczarowa� Brend�. Ci�gle zadawa�a mu pytania, nagabywa�a o przyjaci�, o plany. Zawsze weso�a, dynamiczna, roze�miana. A teraz p�acze. Zada� jej najg�upsze pytanie: - Dlaczego p�aczesz? - Och, nic. Nalega�: - Powiedz. - Taka chandra. Podni�s� brew ze zdumienia. - Chandra? Dlaczego? - Na my�l, �e ko�czy si� mi�dzy nami i musz� wraca� do Nowego Jorku. Od razu sta� si� podejrzliwy. T�umaczenie wyda�o mu si� banalne. �Kocham, najdro�szy, nie chc� ci� opuszcza�, zatrzymaj mnie przy sobie. Dobrze nam ze sob� Rozumiemy si�, prawda? Wi�c dlaczego mamy si� rozsta�? Zosta�my razem...�. Je�eli jeste� s�aby i si� zgodzisz, koniec, bo kilka tygodni p�niej, w sprzyjaj�cej chwili, nast�pi inny, znany dobrze refren: �Nie uwa�asz, �e nam dobrze razem? Dlaczego si� nie pobra�? Nie masz do�� kawalerskiego �ycia? Mogliby�my mie� dzieci. Nie chcia�by� mie� dzieci?� Je�eli b�dziesz mia� nieszcz�cie powiedzie� �tak�, cho�by szeptem, to jakby� ju� sta� przed urz�dnikiem stanu cywilnego. W b�yskawicznym tempie wydrukowane zaproszenia, suknia zam�wiona, przyjaciele i rodzice zawiadomieni o szcz�liwym wydarzeniu. Znalaz�e� si� w pu�apce. Ale jego, Patricka Baudouina, tak �atwo nie z�api�. W��czy� si� po �wiecie, wsz�dzie spotyka� dziewczyny gotowe nim zaw�adn��. Nie, to nie z nim. Przede wszystkim nie mia� ani centima. Go�y jak �wi�ty turecki. Czego dziewczyna mo�e po nim oczekiwa�? Niczego, poza pro�b�, �eby pracowa�a i sp�aci�a jego d�ugi. Brenda zacz�a si� t�umaczy�. - To zabawne, zachowuj� si� jak dzieciak. Zaczynam p�aka� w pokoju hotelowym. Gdyby Cathryn mnie widzia�a... p�k�aby ze �miechu! Cathryn to jej najlepsza przyjaci�ka. Brenda wys�a�a do niej widok�wk� z Pary�a i Patrick dopisa� na dole par� s��w, �e b�dzie mia� przyjemno�� j� pozna� w Nowym Jorku. Brenda wsta�a i posz�a do �azienki. Przez reszt� dnia by�a pogodna i beztroska, jak gdyby zapomnia�a o tym rannym p�aczu. Ale nazajutrz zacz�a na nowo. Patrick zrozumia�, �e si� w nim zakocha�a. Przyj�� pozycj� obronn�. Brenda mu si� podoba�a, to pewne, ale mia� si� na baczno�ci. Nie chcia� da� si� wci�gn�� w przygod� uczuciow�, kt�ra go mog�a daleko zaprowadzi�. Dwa dni p�niej wr�cili do Pary�a. Brenda odlecia�a do Nowego Jorku. Teraz dosta� od niej pierwszy list. Przeczyta� go parokrotnie. Czu� to samo, co w chwili jej odjazdu. Okropn� samotno��. I nieprzepart� ch��, �eby j� mie� przy sobie. Czy to nie dziwne? Sp�dzi� u jej boku trzy tygodnie i wcale sobie nie zdawa� sprawy, jaki by� szcz�liwy. Przeciwnie, odepchn�� j�. A teraz, gdy tylko odjecha�a, tak mu jej brakuje. Postawi� maszyn� do pisania na biurku i wzi�� kartk� z bloku listowego. Napisze do niej. Mo�e dzi�ki tej agencji podr�y wpadnie znowu do Pary�a. ROZDZIA� III Pi�tek, 22 lutego 1974 - Panie przewodnicz�cy, czy pan zdaje sobie spraw� z tego wszystkiego, czym usi�uje si� mnie obci��y�? �rodki osza�amiaj�ce, fa�szywe dolary, narkotyki, mi�dzynarodowe str�czycielstwo!... - Narkotyki i �rodki osza�amiaj�ce to chyba to samo, nie uwa�asz, Caggio? - To przej�zyczenie, panie przewodnicz�cy, przepraszam... Wpuszcza si� mnie w maliny i nie pozwala si� stamt�d wydosta�. Uwa�a si� nawet, �e by�em w�a�cicielem ca�ej sieci burdel�w. Ale burdel, panie przewodnicz�cy, jest tu, w mojej g�owie, tak, w mojej g�owie. I tona d�ugo! - Caggio, chcesz, �eby s�d uwierzy�, �e jeste� tylko oszustem na ma�� skal�, drobnym przest�pc�, kt�rego wyst�pki s� b�ahe, podczas gdy �ledztwo prowadzone przez policj� dowodzi, �e... - O, pom�wmy o policji, wszystko gnojki! - Cofnij, co powiedzia�e�, Caggio! - Dobra, cofam, panie przewodnicz�cy, to nie s� gnojki, to s� kr�le gnojk�w! - Uwa�aj, co m�wisz, Caggio, w przeciwnym razie odbior� ci g�os. - Bij� si� w piersi, panie przewodnicz�cy. Ja chcia�em tylko powiedzie�, �e ca�a policja si� zm�wi�a przeciwko mnie. Nie wiem co jej zrobi�em, ale uwzi�li si� na mnie, naprawd�! - Ale dlaczego, twoim zdaniem, uwzi�li si� na ciebie? - Naprawd� nie wiem, panie przewodnicz�cy. - Pomy�l. - No dobrze, �eby panu powiedzie� szczer� prawd�, my�l�, �e oni chc� mnie wrobi� zamiast jednego wa�niaka. - Wa�niaka? - Tak. - Kogo? - Nie wiem. To przeczucie. - Nie masz nic na poparcie swego twierdzenia? - Nie. - Tak samo, jak nie mo�esz odeprze� powa�nych zarzut�w, kt�re na tobie ci��� i... - Ale nie ma dowod�w! - Je�li zaufa� chronologii fakt�w, kt�re doprowadzi�y do zab�jstwa Josepha Farrizziego... - Jestem niewinny! - S�d przysi�g�ych orzeknie. W ka�dym razie to przes�uchanie nie prowadzi nas do celu i nie wnosi �adnego nowego elementu, kt�ry m�g�by si� przyczyni� do o�wiecenia sprawiedliwo�ci i podwa�enia lub umocnienia przekonania �awy przysi�g�ych i s�du co do stopnia twojej odpowiedzialno�ci w tej sprawie. �Prosz� zatem pana prokuratora, �eby zechcia� teraz wyg�osi� oskar�enie. Przypominam, �e dzi� odbywa si� ostatnie posiedzenie w tej sprawie. Po mowie oskar�ycielskiej pana prokuratora wyst�pienia obrony mog� si� przed�u�y� do p�nego wieczora...� ,,... orzeka uniewinnienie Denisa Caggia, kt�rego uwolnienie nast�pi bezzw�ocznie...� Denis Caggio uca�owa� swego adwokata, mecenasa Jeana Francoisa Burnarda, broni�cego go z zapa�em i talentem. Potem Denis rado�nie pozdrowi� r�k� Liliane i Roberta, kt�rzy wstali z �aw dla publiczno�ci i g�o�no oklaskiwali werdykt. - Spotkamy si� zaraz po zwolnieniu - powiedzia� Caggio do mecenasa Burnarda, podczas gdy dwaj stra�nicy ci�gn�li go w stron� korytarza prowadz�cego do wi�zienia. - Zgoda, idziemy na wy�erk�. Wyg�odnia�em na tej rozprawie - odpowiedzia� adwokat z triumfalnym u�miechem. Formalno�ci zwolnienia nie trwa�y d�u�ej ni� 20 minut i Denis Caggio, z torb� zawieraj�c� skromny dobytek wi�nia, przekroczy� wkr�tce bramy wi�zienia i znalaz� si� na chodniku, gdzie czekali mecenas, Lil�ane i Robert. Liliane rzuci�a mu si� w ramiona. - Najdro�szy, nie masz poj�cia, jak si� ciesz�. - Ja te�. Liliane zawis�a mu na szyi i nami�tnie ca�owa�a. - Dobra - rzuci� Robert - zadusisz go. A poza tym zmarzniemy tutaj. Nie m�wi�c ju�, �e s�siedztwo krymina�u zawsze na mnie dzia�a deprymuj�co. Zmywamy si�? - Dobra my�l - powiedzia� mecenas Burnard - tym bardziej, �e umieram z g�odu. Zam�wi�em stolik na cztery osoby w �L�Ecu d�Or�, wczoraj wieczorem... - Cztery osoby? Wczoraj wieczorem? - zdziwi� si� Denis Caggio, ju� wyswobodzony z u�cisku Liliane, -Ale nie m�g� pan przecie� wiedzie�, �e... - Pan wybaczy - napuszy� si� mecenas - ale by�em pewien wyniku. - Moje uznanie - pogratulowa� Robert. - Trzeba przyzna�, �e pa�ska obrona by�a nadzwyczajna, gdybym si� nie powstrzyma�, wy�bym jak dzieciak. A Liliane, warto by�o to zobaczy�, niby wodospad Niagara. - C�, mam wra�liw� dusz� - broni�a si� Liliane. - Nie st�jmy tu - zdecydowa� Denis Caggio. Za�adowali si� do forda adwokata. Pojechali do centrum. - Ale mimo wszystko mia�e� fart - szepn�� Robert Denisowi do ucha. Usadowili si� we dw�ch z ty�u, a Liliane obok adwokata. Denis Caggio wzruszy� ramionami. - Tak si� udaje frajera - mrukn��. - Banda naiwniak�w ci s�dziowie. Ciebie uniewinni�! - Mo�e by� si� tak zamkn�� - warkn�� Denis Caggio. Mecenas Burnard skr�ci� raptownie. Ukaza� si� jasno o�wietlony plac. Naoko�o by�y kafejki o zab�oconych szybach, kina, sklepiki. Adwokat okr��y� plac i skr�ci� w w�sk� uliczk� w �redniowiecznym stylu. Przy chodnikach mn�stwo samochod�w. Frontony dom�w sk�po o�wietlone. Wkr�tce zatrzymali si� przed restauracj�, kt�ra usi�owa�a udawa� �redniowieczn� karczm�. - �L�Ecu d�Or� - og�osi� adwokat. - Zobaczycie, boskie jedzenie. - A jaki szampan? - zaniepokoi� si� Robert. - Najlepszy wytrawny w okolicy. Wyszli z samochodu i zatrzasn�li drzwiczki. Denis Caggio chcia� wzi�� Liliane pod r�k�. Dziewczyna wyrwa�a mu si� gwa�townie. Nagle przeci�y noc pot�ne �wiat�a dw�ch motocykli. Z rykiem wjecha�y w w�sk� uliczk�. - Szale�cy - skomentowa� Robert. Denis odwr�ci� si�. O�lepiony �wiat�ami zmru�y� oczy. Przycisn�� si� do wozu, �eby przepu�ci� jad�cych. - Uwaga! - krzykn�� Robert. Denis zadr�a�. R�k� szuka� klamki. Pomy�la�: �Ukryj� si� w �rodku�. Otworzy� drzwiczki. Nie zd��y� si� schyli�, �eby wsi��� do samochodu. Rozleg�y si� strza�y, zag�uszone warkotem silnik�w. To by�o tak, jakby m�ot pneumatyczny mia�d�y� mu kr�gos�up, nerki, boki. Krew pu�ci�a si� z ust. Upad� na mokry bruk. Jazgot motor�w i ju� motocykle z wygaszonymi reflektorami znikn�y w ciemno�ciach. Robert zauwa�y� dwie postacie w czarnych sk�rach, w butach z takiej samej sk�ry i w jasnych kaskach. Inaczej m�wi�c, anonimy, jakich dziesi�tki tysi�cy na drogach Francji. Le�eli na kierownicach, twarze ukryte za wielkimi okularami. Podesz�a Liliane. Ukl�k�a przy krwawi�cym ciele Denisa Caggio i wybuchn�a p�aczem. Zsinia�y mecenas Burnard pochyli� si� nad trupem, potem si� odwr�ci� i zwymiotowa� piwo i kanapk�, kt�r� zjad� w bufecie s�dowym, gdy s�d przysi�g�ych debatowa� nad wyrokiem. Robert przeklina�, �e nie zorientowa� si� w por� i nie wyci�gn�� pistoletu. W istocie nie mia�by nawet czasu strzeli�. By� kompletnie sparali�owany. Zamierza� przy stoliku w knajpie z dobrym szampanem uczci� zwolnienie Denisa. A oto dwaj mordercy przybyli na motocyklach i wyko�czyli Caggia. Nie trac� czasu, bandziory. Wtorek, 5 marca, 1974 Dominique Orsini by� bardzo dumny ze swego nowego mercedesa. To dopiero w�z! Szkoda, �e w Pary�u ograniczono szybko��. Ale nie powinien si� uskar�a�. M�g� p�dzi� autostrad� Esterel nie k�opocz�c si� o kontrol� radarow� i inne kombinacje wymy�lone, �eby dr�czy� ludzi. Jecha� do Bandol. Wkr�tce b�dzie w Marsylii. U siebie. �adnego zgrzytu. Cichutki jak budzik nie nakr�cany od tygodni. Ten w�z to cacko. Ale jak pali! Takim samochodem nape�nia� kieszenie emir�w arabskich. Rezerwa paliwa zbli�a�a si� do zera. Je�li nie mia� si� znale�� na poboczu szosy z wyci�gni�tym palcem, musi kupi� zaraz benzyn�. Tym bardziej �e przy wje�dzie do Bandol jest stacja starego Justina. �miesznego, starego Justina. Zawsze opowiada zabawne historyjki. Jaki� 2 CV szykowa� si� do wyprzedzenia go. Orsini pozdrowi� kierowc� i doda� gazu. Co on sobie wyobra�a? �e t� swoj� blaszank� wyprzedzi jego 350 SL? Ostatni zakr�t i ukaza�a si� stacja starego Justina. Orsini ju� go spostrzeg�. W wyblak�ej niebieskiej czapce, w poplamionym kombinezonie i dobrze podniszczonych g�osowych butach. Justin wytar� g�bk� szyb� jakiego� peugeota, podszed� do pompy, rzuci� g�bk�; do pojemnika z wod� i szerokim gestem po�egna� kierowc� samochodu. Dominique Orsini zwolni� i podjecha� do pompy. Zatrzyma� si� obok Justina. Na jego widok stary si� u�miechn��. - O! Co ja widz�? Ale� to pan Dominique. - Jak leci, Justin? - Nie najgorzej. Dzi� pi�kne s�o�ce, czeg� wi�cej wymaga� od dobrego Pana Boga. No, panie Dominique, wspania�y ma pan w�z. Maj�tku trzeba by�o, �eby to kupi�. - Pi�kny, co? - Pi�kny jak rzadko. - Nalejesz mi do pe�na? - Pewnie! Co� panu powiem mi�ego, panie Dominique. �eby tylko takie, jak pa�ski, wozy je�dzi�y po szosach Francji, my na stacjach dobrze by�my zarabiali na �ycie. Przynajmniej ��opie. To nie to, co te maluchy, co tu defiluj� przez ca�y dzie�. 10 frank�w, 20 frank�w za benzyn�. Nawet nie maj� za co kupi� aioli, ale je�d��. Dominique Orsini czu� si� doskonale. Wy��czy� silnik, otworzy� drzwiczki, wysiad� i rzuci� kluczyki Justinowi. - Ma pan chwil�, panie Dominique? To opowiem co� zabawnego. Historyjki to by�a specjalno�� Justina. By� niepokonany w tej dziedzinie. Marsylski zmys�. Opowiadania zapieraj�ce dech w piersiach, do p�kania ze �miechu. - Dobra, Justin, zaczynaj. Mam troch� czasu - rzuci� Orsini z pob�a�liwym u�miechem. - Pewna pary�anka wyruszy�a na Lazurowe Wybrze�e. Po raz pierwszy. By�a z kole�ank� i obie mia�y miesi�c wakacji. Zdecydowa�y si� wykorzysta� ten miesi�c. Przyby�y wi�c do Marsylii autostopem i znalaz�y si� przed dworcem Saint-Charles z torbami i walizkami. Zna pan dworzec Saint-Charles, prawda? To nie na dworcu Saint-Charles znajdzie pan... Nagle rozleg� si� warkot motor�w. Wzmaga� si�, nasila�, torturuj�c uszy Dominique�a Orsini. Spojrza� zirytowany. - No prosz� - powiedzia� Justin - jeszcze dwaj, co b�d� prosi� o pomoc Matk� Bosk�. Co� u nich nie po kolei? Jak tr�ba powietrzna dwa motory z siedz�cymi okrakiem dwiema postaciami w sk�rzanych kombinezonach, w kaskach i butach, p� twarzy przykryte szalem, ciemne, wielkie okulary, podjecha�y i zwolni�y. W tej samej sekundzie Orsini zrozumia�. Atak na Denisa Caggio w Dijon... Wsun�� r�k� do kieszeni, �eby chwyci� r�koje�� pistoletu. Zaledwie dotkn�� zimnego metalu, gdy strza�y pomiesza�y si� z rykiem motor�w. Kule kaliber 45 rzuci�y Dominique�a Orsini na przedni� szyb�. G�owa si� roztrzaska�a. Nogi przez chwil� dr�a�y konwulsyjnie na masce mercedesa. Huk motor�w. Zarzucenie. I ju� dwa motocykle wykr�ci�y, przeci�y drog� jakiemu� renault, kierowcy dodali gazu i znikn�li. Bia�y jak p��tno, dr��cy Justin sta� skurczony obok pompy. Z ca�ych si� trzyma� w�a nie widz�c wcale, �e dop�yw paliwa jest otwarty, i �e benzyna p�ynie mieszaj�c si� z krwi� Dominique�a Orsini. Powtarza�: - Sukinsyny, sukinsyny! �roda, 20 marca 1974 Gerard Cuyre zatrzyma� samoch�d przed pizzeri� �A la Baie de Naples� przy ulicy Vavin. Siedz�cy obok Bruno Geraud spojrza� na zegarek. - Pi�� po dwunastej - stwierdzi�. - Idziemy do Jeannota na szklaneczk�? - Dobra - powiedzia� Gerard Cuyre. - Mamy czas. Wysiedli z samochodu, Gerard przekr�ci� kluczyk w drzwiczkach. Bruno wzi�� go pod rami� i ruszyli. W tym momencie otoczy�o ich trzech m�czyzn. - Policja! - rzuci� jeden ostrym tonem, pokazuj�c legitymacj� z tr�jkolorowym paskiem. Dwaj pozostali popchn�li Gerarda i Brunona pod jakie� drzwi i dok�adnie ich obmacali. - No, no - protestowali Gerard i Bruno - co to ma znaczy�? - Dowiecie si� - odpowiedzia� ten, kt�ry ju� wcze�niej si� odzywa�. - Ale czego chcecie? - Zabieramy was. - Macie nakaz? - Podpisze si� w BT. - BT? - Sz�sta Brygada Terytorialna, ulica Croix-Nivert. Tam was zabierzemy. - Nie mamy nic na sumieniu. - To wy tak uwa�acie. Zobaczy si� na miejscu. Broni nie maj�? - zapyta� wsp�towarzyszy. - Nie, szefie. - Dobra, kajdanki. Jednym ruchem Gerard i Bruno zostali skuci. - Jazda, za�adujcie ich. Zbierali si� gapie. Dwaj m�czy�ni odsun�li ich energicznie i wepchn�li Gerarda Cuyre i Brunona Gerauda do czarnego peugeota 404 z anten� na dachu. Samoch�d ruszy�, a ten, kt�ry kierowa� operacj�, podni�s� mikrofon, przymocowany do tablicy i zakomunikowa�: