3783

Szczegóły
Tytuł 3783
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3783 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3783 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3783 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan �eromski Opowiadania Autor: Stefan �eromski Tytul: "Ach! gdybym kiedy do�y� tej pociechy..." Prawie idylla W�ziuchna sandomierska dro�yna prowadzi�a mi� - B�g j� raczy wiedzie�, dok�d prowadzi�a... Zapada�a niekiedy na dno w�wozu i pe�z�a na jego dnie, blada z przera�enia wobec wielkich bry� gliny, zwieszaj�cych si� nad ni� z gro�b� i szyderstwem - to znowu d�wiga�a si� hardo a� na szczyt wzg�rza, sk�d wida� by�o ca�� r�wnin� nieprzejrzan�, le��c� jak' ogromny ko�acz pszeniczny... By�o popo�udnie niedzielne jednego z pierwszych dni wrze�nia. Powietrze dziwnie czyste pozwala�o widzie� najdalsze przedmioty z ca�� wyrazisto�ci� ich zarys�w. Pola okrywa�y si� ju� ciemnoszmaragdowym puchem ozimin, dobywaj�cych si� cieniutkimi �d�b�ami, co jak mg�a przes�ania�y zagony z lekka wygi�te, podobne do r�k d�ugich, oplataj�cych w mi�osnym u�cisku pier� ziemi. Niekiedy po szczytach okr�g�ych pag�rk�w, po ziemi popielatej szed� cie� chmury i zas�pia� twarz ziemi, podobn� do spracowanej twarzy ch�opa, ale za chwil� ucieka�, �cigany jasn� smug� s�o�ca. Wtedy wydawa�o si�, �e ziemia przeci�ga si� strudzona, �e u�miecha si� i oddaje tej bezmiernej, nie�wiadomej rado�ci, jak� czuje cz�owiek, gdy na progu jego serca staje mi�o��. Daleko, daleko w przejrzystych mg�ach, niby w �lubnych welonach, w�r�d zieleni wierzb i wiklin, na piersiach ��k le�a� pas d�ugi, srebrnolity. Jasna to by�a pani: dumna i pi�kna -Wis�a. Dro�yna zawr�ci�a na prawo. Tu� pod stopami mymi, w g��bi w�wozu, tuli�a si� wie�. Bia�e chatynki sta�y obok siebie wzd�u� drogi b�otnistej, wysadzonej wierzbami o wielkich rosochatych g�owach. Od jednej do drugiej szed�, zataczaj�c si�, szary, postarza�y p�otek z wierzbowych palik�w powi�zanych wiklin�. W male�kich ogr�dkach pod oknami chat kwit�y georginie. Okna by�y pootwierane, wie� pusta. Za trzeci� dopiero czy czwart� stodo�� us�ysza�em g�osy. Przeszed�em przez p�ot i wyjrza�em spoza w�g�a chaty - co oni to tam robi�?... Na trawniku pod lip� roz�o�y�a si� niemal ca�a gromada: ch�opi le�eli na brzuchach, podpieraj�c brody pi�ciami i nacisn�wszy na oczy "kapaluse", baby i dziewczyny skupi�y si� opodal i z pobo�nym wyrazem twarzy s�ucha�y, wpatruj�c si� w Wicka Dziabasa, co siedzia� po�rodku na przewr�conym wiaderku i... czyta�. - Istna idylla... - pomy�la�em - ch�opi przy ksi��ce!... Nadzwyczaj powa�nie, powoli, monotonnie dr��cym g�osem czyta� Wicek: - "...Tu prze-rwa�, lecz r�g trzy-ma� - wszystkim si� zdawa�o, �e Woj-ski wci�� gra jesce..." K O N I E C Autor: Stefan �eromski Tytul: Elegia Elegia Upodobania nasze (m�wi� o upodobaniach ludzi wielkich) trudne bywaj� cz�stokro� do wyt�omaczenia. Ja na przyk�ad nami�tnie lubi� przep�dza� poranki na ch�rze naszego ko�cio�ka... Zaledwie rozpocznie si� "prymaria", wst�puj� na kr�te schody z czerwonych cegie�, z kt�rych ka�d� wy��obi�y do po�owy liczne pokolenia organist�w, chodz�cych t�dy Godzien' nie; otwieram ma�e drzwi i zawsze �yczliwym u�miechem odpowiadam na taki� u�miech w�adcy ch�ru, pana Anzelma Wiewi�rskiego, postaci znanej i popularnej w okolicy naszej, jak pos�g Kopernika z Krakowskiego Przedmie�cia w Warszawie. Podczas gdy posta� znana jak warszawski pos�g Kopernika stwarza tony dziwne, niesforne, jakby ob��kane, z przyjemno�ci� zapuszczam oko w ciemn� g��bi� gotyck�, pe�n� szczeg�lnego p�mroku, powa�n� i, nie wiedzie� czemu, naprowadzaj�c� my�li smutne. Bia�y, figlarny promie� porannego s�o�ca odchyla niekiedy przemoc� kraj kotary z li�ci lip i kasztan�w, os�aniaj�cej w�skie okna, i wkracza w t� ustro� po�wi�con� Bogu: rozcina smugi i k��by niebieskiego dymu kadzid�a, skacze po zrujnowanej posadzce z piaskowca, wst�puje ostro�nie na brudne, chropowate, odwiecznym py�em okryte, pe�ne p�ytkich zag��bie� �ciany, zagl�da w szczeliny ocienione paj�czynami i wygania mroki wieczyste, co jak stada czarnych p�az�w wychodz� ze szczelin i uciekaj� przed nim w wiecznie ciemne k�ty ostro�uk�w; jakby ze czci� dotyka marmurowych, kroplami wilgoci zalanych tablic pami�tkowych i zdaje si�, pogr��ony w zadumie g��bokiej, odczytywa� imiona m��w zgas�ych od dawna... Ile razy podmuch wiatru wzmo�e si�, ga��zie sosen, grab�w z ledwie rozwini�tymi listeczkami i r�owawe p�ki kasztan�w kiwaj� si�, niby zatopione w modlitwie, i k�ad� na ramach okien. W�wczas spada, po�lizgn�wszy si� na gzemsie okna, szatanwiatr. Rozbije si� �miertelnie na kamieniach, zawyje z b�lu, zepnie na pazury, pragn�c dosi�gn�� okien, a widz�c, �e nigdzie wyj�cia nie ma, chodzi jak z�odziej doko�a filar�w, cicho mrucz�c, pr�buje obrywa� chor�gwie i zrzuca� obrazy - a� wreszcie poczyna bi� g�ow� o �ciany, wi� si� w spazmach, �kaj�c dzikim, przejmuj�cym p�aczem... Zag�usza go dopiero j�k organ�w. Do j�ku tego przyzwyczajonym by� trzeba. Co do mnie, lubi� te pos�pne, dysonansowe tony, podobne do g��bokich westchnie� nieszcz�ciem udr�czonego ch�opa, te ni st�d, ni zow�d w poch�d ton�w powa�nych wpadaj�ce weso�e allegra, podobne do �piewki dziewczyny, kt�ra upada pod ci�arem pracy w skwarne letnie po�udnie. Opr�cz mnie i pana Anzelma obecny jest zawsze na ch�rze Tomek czy Szymek - "kalikancista". Jest to wyrostek mniej wi�cej dwudziestoletni, mocno ospowaty, z g�ow� w kszta�cie garnka, poros�� p�owym w�osem, kt�ry czesze tylko w niedziel� i �wi�ta "z wystawieniem". Oczy ma kalikancista bladoniebieskie, patrz�ce zawsze oboj�tnie, w pr�ni�, po ch�opsku. Wiosenn� por� ubranie jego sk�ada si� z dziwnie d�ugiej zgrzebnej koszuli, pod szyj� na czerwon� wst��eczk� zwi�zanej i przepasanej paskiem. Spod koszuli wymykaj� si� spodnie si�gaj�ce do kostek. Wielkie, z ��tej sk�ry chodaki bez cholew dope�niaj� reszty jego odzie�y. Tomek czy Szymek jest w�asno�ci� zarz�du parafii. Wychowano go, nauczono �piewa� godzinki, kalikowa�, je�dzi� z dobrodziejem "po kol�dzie" i spe�nia� wszelkie gospodarsko-ko�cielne obowi�zki. Po nabo�e�stwie pasa byd�o. Pan Wiewi�rski zapewnia� mi� niejednokrotnie, �e "bestyja" g�os ma dobry - "dokumentny"... Kilka dni temu trafi�em na nabo�e�stwo �a�obne, odprawiane nad trumn� m�odej dziewczyny, jednej z naj�adniejszych i najbogatszych gospodarskich c�rek, zmar�ej niespodziewanie... Nad przyczyn� tej dziwnej �mierci namedytowa�y si� ju� ciotki i kumoszki, naszepta�y przyjaci�ki. Pierwsze i drugie siedzia�y obecnie w �awkach i, ocieraj�c mokre od �ez twarze, kiwa�y �a�o�nie g�owami. Bia�a, sosnowa, w niebieskie kwiaty pomalowana trumna sta�a po�rodku ko�cio�a na niskim katafalku, mi�dzy dwoma szeregami gromnic. Organista wy�piewa� ju� Dies illa..., wypada�o �piewa� "Witaj, Kr�lowo nieba"... a �e, jak mi si� otwarcie przyzna�, nie by� "w sztosie" - kaza� �piewa� kalikanci�cie. Mrugaj�c figlarnie powiekami, nachyli� mi si� do ucha pan Wiewi�rski i szepta�: - Prosz� ja pana dobrodzieja, ten, kt�rego tu pan dobrodziej widzi, nicpo�, zaleca� si� tak�e do nieboszczki Sroczanki... Ha, ha! A jak�e... Bywa�o, po�lemy go pa�� byd�o - ju�ci byd�o w �ycie, a tego nie ma... Gdzie? Z Marynk� na zap�ociu wyszczerzaj� do siebie z�by. W zimie - ani utrzymaj! Tu byd�u trza zadawa�, a ten drze pod okna Sroki - mryga� na nieboszczk�, Panie �wie� jej... - Mia� �piewa�? - wtr�ci�em. - No, dalej - jazda! - zakomenderowa� mistrz, zast�puj�c ucznia w kalikowaniu i akompaniuj�c mu jedn� r�k�. Ch�opak zbli�y� si� ku organom. Oczy mia� przys�oni�te rz�sami, zbiela�e wargi dr�a�y mu - "zawstydany" by� bardzo. Min�a d�uga chwila, nim �piewa� zacz��. Pierwszy d�wi�k jego g�osu s�aby by�, nie�mia�y i dr��cy. Za pierwszym nast�pi� drugi, bardziej ju� twardy, lecz jakby rozbity, podobny do d�wi�ku poderwanej nagle palcami struny wiolonczeli. Nagle Szymek podni�s� g�ow�, wyprostowa� si�, zblad� jak p��tno, r�koma uczepi� si� balustrady ch�ru i za�piewa�... G�os jego wznosi� si� i jakby zaokr�gla�, a� wreszcie rozla� si� pie�ni� szerok�. Pierwszy raz s�ysza�em �piew taki. By�o w tym �piewie co� porywaj�co swojskiego, jakby przed zm�czonym obczyzn� wzrokiem odkry� si� nagle krajobraz rodzinny... Z oczu Szymka spada�y krople �ez. Nie �piewa� ju�, ale oddawa� si� szalonemu szcz�ciu, bezmiernej rado�ci, jakiej do�wiadcza artysta w natchnieniu. Chwilami wia�a z jego pie�ni jaka� nieokie�znana, dzika si�a m�odo�ci - chwilami ko�ysa�a si� ta pie�� w mi�osnym wzruszeniu, jak si� ko�ysze �an �ytni pod wiatru podmuchem - by spa�� za chwil� do drgaj�cych �ka�. Melodia znana sta�a si� czym� nowym, oryginalnie stworzonym przez �piewaka, i ka�dy jej d�wi�k by� okrzykiem niezd�awionej, brutalnej, ch�opskiej nami�tno�ci, zanurzonej w otch�ani oszala�ego �alu bez wyj�cia po bezcennej stracie. Gdy wy�piewa� ostatnie t�skne tony, do nawo�ywa� podobne, zas�oni� oczy r�kawem koszuli i jak szalony rzuci� si� ku drzwiom... K O N I E CAutor: Stefan �eromski Tytul: Legenda o "bracie le�nym" Rudolf von Speerbach zatrzyma� konia tu� przy samej kraw�dzi p�askowzg�rza i pu�ciwszy z r�k lejce wys�a� oczy na zwiady w poprzek krajobrazu, kt�ry si� u st�p jego roztwiera�. Po lewej r�ce wznosi� si� szczyt Hochetzel, na prawo bieg�y garbate ogniwa prze��czy, w tyle murem sta�a �wierkowa, g�uchoniema puszcza Szwycu; w dole granatowymi smugi i k�pami ci�gn�y si� lasy, zbiegaj�ce po falistych tarasach podg�rza a� do w�d jeziora, niebie�ciej�cych w oddali jak okiem si�gn��. Ko� strzyg� uszyma i mierzy� wprawnym wzrokiem dr�k�, co gdzieniegdzie ukazywa�a si� nisko, mi�dzy drzewami. Ostro�ne jego kopyto kilkakrotnie pr�bowa�o st�pa� po mi�kkiej murawie, ale rycerz zdar� cugle i osadzi� na miejscu swego ulubie�ca. Daleko u podn�a wielkiej grupy Alp Glerne�skich wida� by�o czerwony dach zamku M�rtschenstein i spiczaste jego wie�yce szarzej�ce po�r�d ciemnej zieleni. Nie o spoczynku jednak w swym kamiennym gnie�dzie marzy� w owej chwili rycerz zamy�lony. Stan�� na strzemionach, ws�ucha� si� bacznie w cisz� g�rsk�, jak najpilniej przejrza� raz jeszcze ca�� okolic�, a potem zawr�ci� na miejscu, wjecha� w las i ruszy� wprost na prze��cz. Ko� pobieg� szybko. He�m je�d�ca b�yska� na s�o�cu padaj�cym ju� mi�dzy drzewa, d�ugi miecz d�wi�ka� trzaskaj�c w strzemi� i ostrog�. Ten he�m i miecz byli to starzy a ulubieni towarzysze wypraw pana z M�rtschensteinu. Z ojca na syna przechodzi� dziedzictwem w jego rodzie he�m stary, roboty prostackiej, pokazuj�cy dok�adnie kszta�t czaszki prapradziada rodu Speerbach�w, zwanego Kud�atym Nied�wiedziem z Gaster. W tyle, od szczytu w linii niemal prostej spadaj�c, mia�a ta gruba przy�bica na przodzie wyci�cie szerokie i zupe�ne od brwi a� po szyj�. Znios�a ona niema�o uderze� m�ota, pocisk�w kamienia, niejeden zab�jczy cios miecza, a przecie ani jedna pod ni� czaszka nie p�k�a - tote� Rudolf nad cudnej roboty mediola�skie rynsztunki przek�ada� j� i nosi� lubi� niby zak�ad bezpiecze�stwa. Jak zwykle mia� tego dnia na sobie kaftan ze sk�ry pospolitej, lecz dobrze wyprawnej, lekk� drucian� koszul�, spodnie z t�giego rzemienia i chodaki ozdobione d�ugimi kolcami. U siod�a jego wisia� przymocowany �uk prosty w postaci krzy�a, sajdak ze strza�ami i top�r wielki z jab�kowatym obuchem. Pomimo bowiem �e Rudolf b��ka� si� teraz po lasach i g�rach zupe�nie bez celu, to przecie� nie zapomina�, �e jaki� w�z kupiecki przekrada� si� mo�e w ustronnej dolinie albo zdarzy� na stromych reglach spotkanie z pastuchem unikaj�cym p�acenia haraczu - i dlatego t� bro� niezb�dn� mia� przy sobie. Ko� k�usem wbieg� na szczyt prze��czy. Wi�a si� tam �cie�ynka, przez kozy wydeptana w mokrej glebie, kt�r� okrywa�y szorstkie trawy. Na zboczach ros�y olbrzymie, starodrzewne �wierki, poobwieszane siwymi mchami. Tu i owdzie straszliwe g�rskie wichry wysiepa�y z gleby wielkie drzewo, zwali�y je szczytem na d� i oddar�y kolosalny wykrot, stercz�cy zesch�ymi korzeniami. Gdzieniegdzie cicho szemra�y drobne strumyczki, biegn�c z po�piechem do jakiej� urwistej kraw�dzi, aby stamt�d rzuci� si� z dzikim szumem na o�lep, siklaw� w g��bokie rozpadliny. Ju� kilkana�cie dni baron z M�rtschensteinu wa��sa� si� w tych miejscach. W�a�nie przed dwoma tygodniami zdarzy� mu si� wypadek niezwyk�y. Pewnego razu spa� za dnia w najwi�kszej izbie swego zamku. Do�� ju� d�ugo pada�y by�y deszcze nawalne i m�y�y rozleniwiaj�ce cz�owieka si�pawice. Owego dnia Rudolf by� senny od rana, tote� nie wychylaj�c si� na �wiat wcale wys�a� kilku ciur�w, z przyw�dc� Radlobem na czele, dla zebrania daniny od pastuch�w, kt�rych w taki czas najsnadniej by�o podej��, otoczy� i zmusi� do wydania nale�no�ci. Z twardego snu zbudzi�y go nagle szmery i szepty. Zerwa� si� pr�dko, usiad� na pos�aniu i przetar�szy oczy zobaczy� w k�cie izby, obok szerokiego komina, m�od� dziewczyn�, kt�ra siedz�c na kamiennej pod�odze patrza�a na niego wielkimi oczami. Przez okr�g�e szybki z grubego zielonego szk�a, wprawione w o�owiane ramy, s�czy�o si� do stancji tak ma�o chmurnego �wiat�a, �e Rudolf ledwie m�g� rozpozna� rysy swego go�cia. Domy�li� si� wszak�e, co to znaczy. Ulubieniec jego, Radlob, bardzo cz�sto razem z wydartym podatkiem przywozi� z wycieczki zdobycz tak�, skradzion� w nocy z pastuszego sza�asu albo jak bydl� na arkan z�apan�. Baron stan�� przy dziewczynie i podni�s� j� w r�kach z ziemi. Za�mia� si� rado�nie na ca�e gard�o, przyci�gn�wszy j� si�� do �wiat�a i widz�c dobrze jej twarz cudn�, prawie czarn�, opalon� w wiatrach g�rskich, jej ogromne czarne oczy, wymacawszy jej piersi ma�e i twarde niby jab�ka, mi�nie r�k i n�g t�gie jak skr�cone liny. Mia�a obyczajem dziewek pastuszych w�osy wysmarowane sad�em i splecione na g�owie w du�e w�z�y. By�a p�naga, bo knechty chwytaj�c, wi���c postronkami i wlok�c skr�powan� przy koniu, podar�y na niej kaftan z wyprawnej, w�osem na wierzch odwr�conej sk�ry i sp�dnic� z grubej we�nianej tkaniny. Na odg�os �miechu pana Radlob uchyli� drzwi i stan�� u progu wyszczerzaj�c z�by. Rudolf machn�� na� r�k� i zagada� do dziewczyny. Nie rozumia�a go wcale i zacz�a z krzykiem co� m�wi� w narzeczu Roman�w, potomk�w wojsk cezarowych, kt�rzy zamieszkuj� sio�a pasterskie na wzg�rzach otaczaj�cych dolin� Gaster. Jej rzymski profil, wspania�e oczy i krew kipi�ca pod �niad� sk�r� zacz�y go upaja�. Kiedy tak patrza� na ni� z zachwytem, nagle rzuci�a si� skokiem na niego, z�o�ywszy pi�ci zwali�a go w piersi i pchn�a na pos�anie, a wraz jednym podparciem ramienia wywali�a z ram okno i chcia�a skoczy� na brukowany dziedziniec. Skoro szalon� uj�� w por� i zamierzy� si� do og�uszenia mocnym ciosem, raptem wstrzymany zosta� przez jej spojrzenie. Spojrzenie to zdawa�o si� przebija� go na wskro� jak cios sztyletu. Chwyci�a go nag�a niech�� do tej dziewki. Odwr�ci� si� od niej i waha� przez chwil�. P�niej krzykn�� na Radloba, �eby mu natychmiast siod�ano konia. Gdy podkowy zad�wi�cza�y na bruku, wzi�� dziewczyn� mocno za ramiona, sprowadzi� ze schod�w, przywi�za� sznurem do siod�a, wskoczy� na ko� i wyjecha� za bram�. Jad�c tak ani razu na ni� nie wejrza�. Dopiero stan�wszy w dolinie Lontschu, zwr�ci� w jej stron� spojrzenie. Na chwil� nie spuszcza�a z oka ani jego r�ki, ani topora b�yszcz�cego u siod�a. Jej okr�g�e, �niade barki dr�a�y ci�gle, z�by bia�e jak k�y wilcze bez przerwy szcz�ka�y i pot kroplami sta� na czole. W w�skiej szyi doliny Rudolf odwi�za� nieznacznie link� od siod�a, koniec jej cisn�� na ziemi� i zatrzyma� konia. Dziewczyna patrzy�a na ka�dy jego ruch spode �ba i trz�s�a si� jeszcze bardziej, jakby w oczekiwaniu, �e teraz w�a�nie wyrwie znienacka top�r i rozwali jej g�ow�. Wszak�e gdy spostrzeg�a, �e baron siedzi na koniu bezczynnie i wcale na ni� nie patrzy, jak lis wpe�z�a mi�dzy g�ste zaro�la olszowe... Po chwili rycerz widzia� ju� tylko �lad jej st�p na mokrym piasku �cie�ki i ko�ysz�ce si� ga��zie krzewin, w kt�rych przepad�a. Zdj�a go wtedy zabawna ciekawo�� zobaczenia, dok�d te� posz�a. Zsiad� z konia i prowadz�c go za uzd� szuka� ze �miechem jej �ladu. Mimo to jednak �e mia� wpraw� niema�� w tropieniu zwierza i ludzi, nie odnalaz� �adnego znaku, kt�ry by mu wskaza� kierunek jej ucieczki. Wr�ci� tedy na drog�, wskoczy� na siod�o i pojecha� do domu. Od tego dnia spochmurnia�. Naprz�d my�la� o tej dziewczynie z niech�ci�, nawet z odraz�, w g��bi kt�rej by� jednak jaki� �al �ywy i bolesny czy wstyd niespokojny. Z dnia na dzie� ten wstyd zdawa� si� rozj�trza�, jak nieczysta i samej sobie zostawiona rana. Nast�pnie sta�a si� z Rudolfem von Speerbach rzecz niepoj�ta: zapragn�� owej dziewki cuchn�cej kozim nawozem - uczuciem wszechpot�nym, na �mier� i �ycie. Chcia� zobaczy� znowu za jak� b�d� cen� jej �niad�, chud� twarz, gibkie ruchy wysmuk�ego cia�a i te oczy, w kt�rych niby w mroku b�yszcza�a chytro��, nienawi�� i m�stwo wychowane nad przepa�ciami. Podniecany przez to niez�omne pragnienie, dniem i noc� tu�a� si� po puszczy. Codziennie zaje�d�a� do tego miejsca, gdzie spu�ci� brank� z powroza, i patrza� na dzikie wody kipi�ce w�r�d g�az�w. G�uchy j�k pian bij�cych z w�ciek�o�ci� o granit, ryk szalonego potoku, kt�ry si� wydziera z kamiennego wi�zienia - sprawia�y mu niejak� ulg�. Jad�c po grzbiecie prze��czy w las g�stszy Rudolf rozchyla� co moment ga��zie malin i g�ste zaro�la, nas�uchiwa�, czy nie odezw� si� klekotki kr�w albo granie na rogach, za pomoc� kt�rego zwo�uj� si� pastusi. Tu i owdzie roztwiera�y si� na szczytach ma�e �ysiny g�rskie o po��k�ej ju� trawie, a z nich wida� by�o wielkie turnie. Wyszed� ju� by� z chmur Glarnisch ze swym bia�ym szczytem Vrenelisgratli, podobnym do nachylonego sto�u; niezmierny T�di z grzbietem zgarbionym pod brzemieniem wielkiego lodowca - i ca�y �a�cuch dziwnych potwor�w. Wszystkie trz�s�y si� w oparze wstaj�cym z nich za spraw� promieni s�onecznych - niby straszliwe monstrum, kt�re ziaje zdyszane. Per� nier�wna i gubi�ca si� w trawach skr�ci�a na jednym z takich plac�w znowu ku szczytowi. Zwis�y nad ni� leszczyny i ocienia�y j� zupe�nie. Rudolf schyliwszy si� na szyj� konia wjecha� w t� uliczk�. S�o�ce przelewa�o si� tam przez gaj li�ci i bia�ymi, ruchomymi plamami kapa�o na zio�a wysokie, soczyste, utajone w mroku fioletowym. Nagle rycerz pos�ysza� w g��bokiej ciszy �piew dochodz�cy z oddali. Wkr�tce ko� stan�� przed drzwiami zagrody, przypartej tyln� �cian� do wysmuk�ej, szarej ska�y, kt�ra sama jedna stercza�a mi�dzy drzewami na szczycie g�ry. Drzwi by�y otwarte i wielki, z�oty promie� wpada� przez nie do wn�trza. Rudolf zsun�� si� z konia, podszed� zza w�g�a na palcach i zajrza� w g��b domostwa. Zobaczy� tam starca tak zgrzybia�ego, �e �ys� jego czaszk� powleka�a jakby ple�� ��tawozielona, kt�ry kl�cza� na ziemi ty�em do drzwi zwr�cony i �piewa� wyci�gn�wszy r�ce. D�onie jego by�y mocno �ci�ni�te i jakby za�amane bole�nie. Na nogach mia� ten dziadowina drewniane trepy, na grzbiecie sukman� kr�tk� i obstrz�pion� a si�gaj�c� zaledwie do kolan, z tkaniny najgrubszej, jak� wyrabiali dla pastuch�w mnisi klasztorni w Lucernie. �ydki mia� ca�kiem nagie i g�stym w�osem poros�e. Rzadkie w�osy, wyrastaj�ce za uszami i w tyle jego czaszki, jak srebrne nici le�a�y na brunatnym ko�nierzu. Izba owa by�a kurna i prawie zupe�nie pusta. Kupka w�gli tli�a si� na �rodku g�adko ubitego klepiska, pod �cian� le�a� roz�o�ony wygrabek suchego siana, a obok drzwi sta�o kilka kazub�w z olszowej kory, pe�nych poziomek. Przez d�ug� chwil� Rudolf przypatrywa� si� dziadkowi. Zdj�ty ch�ci� zobaczenia, czy w k�tach izby nie ma czego�, co by si� do zrabowania nadawa�o, wsun�� g�ow� i zas�oni� wej�cie swoj� osob�. Cie� pad� na pod�og� i �cian�. Starzec wsta� z kl�czek i nie przestaj�c �piewa� zbli�y� si� do drzwi. Wtedy baron zobaczy� jego twarz zgrzybia��, a jednak jeszcze do�� czerstw� i okraszon� na policzkach nik�ymi rumie�czykami zdrowia. Czarne, przenikliwe oczy �wieci�y si� jak diamenty w jego obwis�ych powiekach. Z nag�a przesta� �piewa�, szybko zbli�y� si� do rycerza i ostro go zapyta�: - Co� za jeden i czego chcesz, bracie? - A ty co za jeden jeste�, stary grzybie! - krzykn�� Rudolf wchodz�c do izby. Gdy stan�� w cha�upie, g�ow� dosi�gaj�c dranic powa�y, dziad spojrza� na niego, na stary he�m, zmru�y� powieki i wstrz�sn�� g�ow�. - Przy�bica Kud�acza z Gaster. Tak to, tak... - szepta�. -Sk�d ty j� masz, m�ody rycerzu? Czy mo�e sam nim jeste�, zb�jem z M�rtschensteinu? - Tak, jam jest baron na M�rtschensteinie, kt�rego ty, ch�opie pod�y, o�mieli�e� si� zb�jem nazwa�! -wrzasn�� Rudolf chwytaj�c starca za ko�nierz habitu. - Pu�� mi�, baronie na M�rtschensteinie - rzek� dziad z u�miechem. - Zb�jem jeste�, �upie�c� i cudzo�o�nikiem. Przychodz� tu do mnie od dawna ludzie ze skarg� na ciebie. Odbierasz od nich nie tylko podatek, kt�ry ci si� nale�y, ale tak�e kradniesz im byd�o i gwa�cisz ich kobiety. Nie dawniej jak wczoraj przychodzi� do mnie ze skarg� na ciebie ca�y r�d. S�udzy twoi porwali dziewczyn�... - Ty wiesz, dziadu, gdzie ona jest? Ty wiesz?... - przerwa� mu baron. - Wiem i zakazuj� ci!... Zanim zdo�a� wym�wi� my�l swoj�, rycerz chwyci� jego r�ce i potrz�saj�c nim wo�a�: - Prowad� mi� do tej dziewki, prowad� mi� natychmiast! Nic ci z�ego nie zrobi�, je�eli mi b�dziesz pos�uszny, albo ci �eb rozetn� na dwoje, gdyby� mi si� sprzeciwia� zamierza�. Wtem stary pustelnik wyrwa� si� z r�k si�acza, d�wign�� swe schylone ramiona, szybko podszed� do �ciany i zerwawszy z niej ma�y krzy� �elazny stan�� przede drzwiami chaty i piorunuj�cym g�osem zawo�a�: - Oto jest krzy� Zbawiciela �wiata! Przez niewinn� jego m�k� przekln� ci�, rozwi��� s�ugi twe, poddanych i ch�op�w z pos�usze�stwa, od��cz� ci� od spo�ecze�stwa szlachty, zaka�� ci uczestnictwa w ko�ciele, a�eby� zdech� z g�odu i przez psy by� rozszarpany jako niewierny! - Ty mnie przeklniesz? Ty mnie? - wo�a� Rudolf trupio blady. - Ty, ch�opie... - Tum a� zaszed� uciekaj�c od waszych zbrodni, zb�je i �upie�cy! Tu Bogu s�u�� w tej puszczy. Je�eli nie uczynisz pokuty publicznej... Rycerz ty�em wycofa� si� z izby i usi�owa� wskoczy� na siod�o. Trwoga �miertelna jak wilk rzuci�a si� na niego, kiedy starzec wspomnia� o pokucie publicznej. - Nie, nie ucieczesz! - wo�a� dziad id�c za nim. - Wr�� si� natychmiast i uczy� pokut�, inaczej grozi ci kl�twa. W przera�eniu i w�ciek�o�ci Rudolf chwyci� za r�koje�� miecza i ze z�owrogim b�yskiem w oczach szed� z wolna ku starcowi. - Grozisz mi kl�tw�?... Kt�e� ty, co mi grozisz? - szepta� z cicha. - Jestem Recho, baron Speerbach, stryj twego ojca... - Recho... - wyszepta� Rudolf upuszczaj�c w trwodze miecz na ziemi�. - Recho poszed� na wypraw� do Lombardu z cesarzem Ottonem i tam... zgin��. W�o�ci i ludzi odda� mniszkom w Benken. - Zgin��em dla was, zb�jcy, przyszed�em tutaj, a�eby broni� od was tych, kt�rych okradacie. Patrz zreszt� na mnie! Oniemia�y rycerz spojrza� na starca i musia� przyzna�, �e ma przed sob� barona Recho, gwiazd� allema�skiego rycerstwa. Posun�� si� o krok ku niemu i wyci�gn�� r�k�, ale zimny starzec rzek� surowo: - Uczynisz pokut�. - Dziadu - rzek� Rudolf rzucaj�c mu si� do n�g i ca�uj�c jego stopy. - Odpasz miecz, rzu� �uk na ziemi�, zdejm chodaki i he�m! P�jdziesz bosy, z odkryt� g�ow� do Lucerny i tam odprawisz pokut�. - Dziadu... - b�aga� Rudolf nie odejmuj�c ust od nogi starca. - Wsta� i p�jd�! - odpowiedzia� Recho. Gdy s�o�ce wzbi�o si� nad wysokie szczyty, pustelnik Recho jecha� na koniu barona Rudolfa, szepc�c po cichu modlitwy. Przed koniem szed� bosy i bezbronny pan na M�rtschensteinie, zd��aj�c w poprzek wielkiej puszczy w kierunku pi�knych Miten�w, stoj�cych jak kolumny na dalekim widnokr�gu. K O N I E C Autor: Stefan �eromski Tytul: Poganin Po nieustaj�cym, kilkudniowym deszczu nadszed� dzie� niepogodny jeszcze, lecz cichy przecie i ciep�y. �agodny wiatr zachodni dar� jednolite sklepienie burych chmur na p�yty tytaniczne, k�ad� jedn� na drugiej warstwami, tworz�c z ich kraw�dzi jakby wywr�cone schody, od kra�ca widnokr�gu do bezkszta�tnej g��biny niebieskiej wiod�ce. Szed�em miedzami i �cie�kami polnymi, kt�rych kierunek i kszta�t pami�ta�em, jak przez sen, z czas�w dzieci�stwa. To ta sama uboga r�wnina podlaska, z lekka powyginana w p�askie zag��bienia ��k, w okr�g�e wzg�rza, te same zmursza�e ze staro�ci p�oty z opadaj�cymi �erdziami, te same rokiciny, wikle i sity nad b�otami, dalekie wydmuchy szarego piasku i Bug jasnoniebieski - kt�re �ni�y mi si� tylekro�. W ci�gu kilku lat ostatnich nie wyje�d�a�em zupe�nie z Warszawy i, �yj�c jej �yciem, by�em "chory na Moskali", na chorob� dziwn�, nie daj�c� si� okre�li�, lecz bez w�tpienia wyniszczaj�c� organizmy psychiczne tysi�ca ludzi. Wytwarza ona w jednostkach pewnego rodzaju melancholi�, odraz� do wszystkiego, cokolwiek si� wszczyna, a jednocze�nie chorobliw� i bezradn� nadwra�liwo�� na ludzk� niedol�, kt�ra n�ka co godzina, codziennie, wsz�dzie toczy dusz� jak skir i r�wna si� jakiemu� nieprzerwanemu szarpaniu �y�. Choroba ta nie jest ani sentymentalizmem, ani szowinizmem, ani nienawi�ci�, ani mi�o�ci�, lecz jest po prostu g�uch� i niem� rozpacz� umys��w. Pokazuje nico�� systemat�w my�lenia, idei, ukocha�, prac w pocie czo�a, w zaparciu si� siebie, w obeldze i potwarzy, bohaterstw cicho spe�nianych, jak zbrodnie, po�wi�ce� tajemniczych - uczy, �e jeden jest pewnik nieomylny, jeden cel i wynik wszystkiego: "po�a�ujtie w �andarmskuju!"... By� pocz�tek czerwca, �yta sz�y w s�up i czarna fala goni�a ju� po ich powierzchni fal� p�ow�, na ��kach trawy po deszczu pu�ci�y si� bujnie, ostre ��te jaskry pok�ad�y na ich jasnozielonym tle smugi p�omieniste, pachnia�y poziomki, dojrzewaj�ce zio�a i ca�y ten dziwnie wonny, nieuj�ty czad wilgotnej ��ki. Na czystych, ma�ych ka�u�ach wody deszczowej wiatr wzdyma� drobne, ciemnogranatowe fale, a te ko�ysa�y rytmicznie badyle mietlicy z d�ugimi o�ciami u plewek kwiatowych i grube, pozginane sitowia. Cisza, nareszcie cisza, samotno�� i pola! Zapuszczona i ledwie widoczna �cie�ka sz�a wzd�u� rzeki, nad kt�r� zwiesza�y si� g�ste zaro�la, tworz�c na dalekiej przestrzeni ��k pas, zataczaj�cy p�kola. Za rzek�, na nieznacznym wzg�rzu piaszczystym, zaczyna� si� las, si�gaj�cy a� owych wydmuch�w nad brzegiem Bugu. Male�kie p�wyspy, utworzone przez rzeczne zakr�ty, podobne by�y do zacienionych bujn� krzewin� samorodnych altanek. W jednej z takich siedzia�, plecami o krzaki oparty, stary ch�op - pastuch. By� to typowy Jad�wing-Polak: chudy, ko�cisty, zgarbiony, o twarzy �ci�g�ej, czarnej prawie, o ustach w�skich, zaci�tych, brwiach zsuni�tych. Ubrany by� w zgrzebny, na czerwono ufarbowany spancer, w takie� spodnie, oberwane i podarte, i s�omiany kapelusz, spod kt�rego zwiesza�y si� siwe, d�ugie i rzadkie w�osy. Bose nogi z zakrzywionymi i pozbijanymi palcami, z wypchni�tymi w ty� pi�tami, wyci�gn�� przed siebie i tak by� zatopiony w pracowite plecenie �apcia lipowego, �e mi� nie spostrzeg�. Obok niego le�a� kancerek z kory olszowej, osadzony na d�ugim kiju - do �owienia rak�w. - A co to majstrujesz, stary? -zawo�a�em pochylaj�c si� nad nim. Szybko podni�s� g�ow� i �ypi�c zabawnie oczami wpatrywa� si� we mnie. - Widzicie przecie, panulu, byd�o pas�, raki �owi�, taj �ape� plot�... - odpowiedzia� po chwili starczym, zd�awionym g�osem, lecz t� polszczyzn� �piewn�, czyst� i pi�kn�, jak� m�wi lud pochodzenia jad�wingo-polskiego tamtych okolic. - A c�, raki ci si� �owi�? - On by si� i �owi�, rak bestyja, po deszczu; ta, widzisz, �aby tej paskudnej nagna� nie mog�. Taka m�dra i �aba nasta�a: po tej stronie, gdzie byd�o chodzi, po pastwisku nie siedzi, po trawie skacze, a trawy ma�ci� grzech - bogata trawa jaka! M�wi�c to, wpatrywa� si� we mnie uparcie, zawzi�cie, jako� chytrze i nieufnie. Gdzie� t� twarz, za lat dzieci�cych zapewne, widzia�em, lecz gdzie i kiedy, usi�owa�em przypomnie� daremnie. Zachowa�o j� nie�wiadome jakby my�lenie - t� sam�, z pa�aj�cymi pos�pnie oczami. Wiedzia�em jednak, �e oczy te dawniej, wtedy - mia�y wyraz inny. Dzisiejsza ich nieufno�� i szydercze wejrzenie przykro�� i b�l mi sprawia�y. - Gdzie� ja ciebie ju� widzia�em, dziadu... Zezem spojrza� na mnie i rzek�: - Du�o ja si� po �wiecie t�uk�, mo�e mi� gdzie i zazna�e�. A ty, panulu, sk�d? Nie odpowiadaj�c zapyta�em wymijaj�co: - Pastuchem jeste� - we dworze? - Ni - gromadzkie byd�o pas�. - Szmaciny na tobie liche... - Dziadowskie. Dawno ja si� z dziewkami kocha� przesta� prawie takie. - Zas�ug u tej gromady pobierasz du�o? - Zas�ug?... - za�mia� si�. - Przyodziewek mi daj�. - I straw�? - Gdzie za�? Jag�d to ma�o? Czerwona jagoda w lesie jest, malina si� trafi - malina w tutejszych miejscach du�a, s�odka, czernica b�dzie, dziad ro�nie w jarze. Rak�w na�owi�, w w�glach napiek�... �ywcem ich - ta tak si� objem! Rybka, p�oteczka bia�a na �pilk� si� �apie, �liw si� pod kamykami pluskaj�, t�uste jak wieprzki. Zapalaj�c si� coraz bardziej, prawi�: - Ej - o jednym ja tu kaczym gnie�dzie wiem -du�e kaczki, krzy��wki. Jak klapaki wyrosn�, jak w pa�ach b�d�, r�kami pobior�, �by poukr�cam, w glin� ka�de z osobna zalepi�, w w�gle te kule pok�ad� - pa�ek skuba� nie trzeba, bo do gliny przyschn�, a jad�o jakie - ha! Kiedy to m�wili i oczy mu si� za�mia�y �agodnie, przypomnia�em sobie wszystko. - To� ty z Pratulina! Ch�opu dolna warga drgn�a i oczy dziko b�ysn�y. - Z Pratulina? - zapyta� przewlekle: - A tobie na co, sk�d ja? - Ja ciebie widzia�em dawno, jak zbrodnia by�a. Patrzy� mi teraz w oczy surowo, pokaszluj�c z cicha. - Ty� mia� du�� koloni�, bogatym by�e� ch�opem; so�tysem pami�tam... - Co� ja nie przypomn�... dawny to czas - szepta� jakby do siebie szyderczo. - Dawny to czas... ja teraz russki mu�yk, prawos�awny... - A c�, na pastuchy zeszed�e�? Gdzie� grunt? Przepi�e� czy jak? - Grunt? - m�wi� zamy�lony, patykiem uderzaj�c w ziemi�. - Ja i �onk� przepi�em, i dwoje dzieci. Ch�opiec jeden by� u mnie rze�ki jak ten �rebiec, drugi male�ki, male�ki... Do Pana Jezusa ja ich przepi�; wzi�� unie oddaje - he - he... - Wywie�li? - Co� ty na mnie ustygujesz, panulu - Moskalik ty mo�e jaki, powiatowy mo�e - a? - Nie, bracie... Popatrzy� na mnie - i spos�pnia�a nagle ta twarz zimna i skrzep�a, milcz�ca g�ucho, niby pole nagiego gruntu - jakby na ni� cie� pad� znienacka. - Pod serce ty mnie gryziesz, pod serce... - m�wi� ko�ysz�c g�ow�. - Ot ja so�tys, ot ja w�o�cijan, ot ja m�dry gospodarz, pi�mienny cz�owiek - gromadzkie byd�o pasam, w ga�ganach chodz�, strawy ciep�ej nie mam - ot jak... A �onka w stepie po pro�bie chodzi, a na synki moje cudzy cz�owiek pluje - ot jak... U mnie �yto ros�o k�osiste, wysokie, u mnie bu�anki dwa r�a�y, u mnie kr�w pi��, u mnie... hej! - Moskaliki, wy Moskaliki!... M�wi�em mu o Chrystusie mi�osiernym, co �zy n�dzarz�w w sercu trzyma, co krzywdy wszystkie pami�ta, co kara� b�dzie barbarzy�c�... S�uchali mnie uwa�nie, ze �ci�gni�tymi brwiami, g�ow� potakiwa� - a� nagle przerwa�: - Mi�d u ciebie w u�ciech jak u ksi�dza. M�odziute�ki ty... A ja, widzisz, stary, dawno ja to ju� s�ysza�em, dawno... S�u�y� ja Jemu wiernie - temu Panu Jezusowi - a na mnie on nie wejrza�, a na ca�y nar�d ch�opski nie wejrza�, w r�k� oprawc�w nas wyda�. A s�u�y� ja Jemu wiernie, nie g�b� - ot jak! Gwa�townym ruchem rozerwa� tasiemk� koszuli pod szyj� i obna�y� rami� i plecy poszarpane w szwach, w bliznach, w �ladach ran ohydnych. Z oczu mu strzeli� dziki blask, brwi wznios�y si� na czo�o, z�by wyszczerzy�y i buchn�a na twarz nami�tno�� dzika, g�ucha, ch�opska, dawno zduszona. Zacz�� m�wi� szybko, g�o�no, g�osem ochryp�ym: - Ja si� Jego nie zapiera�, na rot�-m wojska wyszed� z krzy�em i piersi odkry�. Ze mnie cia�o kawa�kami lecia�o pod batem - ja imienia Jego wzywa�. Ja w Brze�ciu mi�dzy zb�jami i �otrami krzy�em le�a� po ca�ych nocach, na mnie �o�dactwo plu�o, grunt m�j sprzedali za nic, dzieci wywie�li - ja tylko imienia Jego wzywa�. A� raz w nocy rozum i statek na mnie przyszed�... Jakby Pan B�g na niebie byli, jakby by� sprawiedliwy, toby na �wiecie nie by�o tego katowstwa. Widzia�em ja Moskw�, Ni�ni-Nowgorod - tam moskiewskiego luda moc. Je�li w naszej religii prawda - to za c� tamto wszystko w b��dach �yje? Gadki ksi�dzowskie! Tu nie ma prawdy - to gdzie� ona? W niebiesiech? - Hej - pieni�dzy to nabior� za t� gadk� popy a ksi�dze! Ja si� na prawos�awnego podpisa�em, tam, w tym Ni�nim, ale mi i cerkiew, i ko�ci� - tfu! - Dziadu - ej dziadu! - Tak to... Sam by�em i cho�-em cierpia�, gorzko�� tylko mia�em w sercu z modlitwy, z post�w, umartwie�. Teraz swoj� rzecz wiem. Gruntu mi Moskal nie odda�, bo �ona, powiada, oporna jest. Ano nic - to i dobrze. A grzyby te i jag�dki, rybki i raki - to ju� przecie niczyje, ludzkie, nie jego - piecz�tki nie na�o�y. - A kt� te grzybki i jag�dki stwarza dla ciebie? - Tego to i ty nie wiesz, panulku... Samo ono tak stoi. S�oneczko ono mo�e jasne... Jak ja je zobacz�-oto mi w sercu lubo, a w g�owie jasno. Wstaje se ono co dzie�, pracuje, traweczki hoduje, zio�a przer�ne, a nie ukrzywdzi nikogo, nikt ta za nie w sk�r� nie dosta� - tak to... Idzi, panulu, a nie gadaj Moskalikom nic, bo mi� tu znowu targa� przyjd�... Poszed�em... Mroki wieczorne sp�ywa�y na ziemi�... K O N I E C Autor: Stefan �eromski Tytul: Po Sedanie ...Od sze�ciu dni ca�y szwadron dragon�w pruskich �ciga� szcz�tek naszego batalionu. Uciekali�my o g�odzie, bez snu, na o�lep jak stadko owiec. Na nasze nieszcz�cie bez przerwy pada� deszcz: - w lesie spa� nie by�o mo�na. Podeszwy kamasz�w naszych przenios�y si� do dziedziny wspomnie�, a my pod ich nieobecno�� brn�li�my boso po ig�ach i patykach le�nych, po kamieniach i piaskach. Nogi puch�y od ran - ten i �w zostawa� w lesie odpocz�� - i kto wie, jaki go los spotyka�... Nareszcie wymkn�li�my si� Prusakom na dalek� odleg�o��, dopadli�my nad wieczorem folwarczku ukrytego mi�dzy wzg�rzem a lasem... Sen b�dzie! Co za rozkosz nadziemska... Ta straszna potrzeba, silniejsza od obawy �mierci, zwali�a nas z n�g, jak tylko gospodarz nas�a� s�omy w obszernej sieni domostwa. Zasypiali�my, nie jad�szy po d�ugim po�cie, nie rozbieraj�c si� z przemok�ych i gnij�cych �achman�w. Ja, aczkolwiek usn��em po bohatersku, zbudzi�em si� pierwszy, gdy mnie dym zakrztusi�. Przysiad�em na pos�aniu i przez sen zacz��em si� orientowa�: p�omienie razi�y mi oczy... Zerwa�em si� i j��em ci�gn�� za w�osy towarzysz�w. Podkurzono nas. Dym jak z komina t�oczy� si� do naszej sieni z drzwi izby s�siedniej, pali�y si� zabudowania folwarczne, rozlega� si� trzask, �oskot. Ten i �w z koleg�w, kt�rych bi�em po twarzach i szarpa�em za czupryny, si�ga� do bagnetu, a�eby mnie przebi�, i pada� bezw�adny. Rozbudzeni zacz�li mi pomaga�, wysadzili okno i ci�gn�li ku niemu �pi�cych. Wreszcie powyskakiwali wszyscy. Odnalaz�szy w s�omie m�j sztucer belgijski, przypasa�em bagnet i zaczai�em si� przy oknie. G�uchy trzask rozlega� si� raz po raz: wybijano ich po kolei jak kaczki. W�osy wstawa�y mi na g�owie... Skoczy�em we drzwi, sk�d dym wybucha�, mija�em puste izby, o�wietlone smugami krwawego �wiat�a wdzieraj�cymi si� przez serca okiennic, i dusz�c si� w dymie doszed�em do jakiej� sionki. Wybi�em okno, wyrwa�em okiennic� i skoczy�em w k�p� bz�w rosn�c� tu� pod oknami. Za bzem ci�gn�a si� b�otnista droga, do kt�rej dotyka�a r�wnina, ja�owcem z rzadka poros�a. Zaczai�em si� w krzakach, wietrz�c Niemc�w jak pies. Zdawa�o mi si�, �e z tej strony nie ma nikogo. Skocz� - my�la�em dr��c ca�y, cho� spada�y na mnie ogniste wiechcie pal�cej si� strzechy - pope�zn� mi�dzy krzakami... mo�e nie dojrz�... Jednym susem wypad�em na �rodek drogi i zgi�wszy si� w. pa��k zamierza�em dope�zn�� do pierwszego krzaka... Nagle - �cierp�em! Naprzeciwko mnie sz�a rozwini�tym szeregiem kolumna konnicy. Na drodze szpilk� by znalaz� od p�on�cego, strasznego po�aru. Stan��em na �rodku jak s�up, zdr�twia�em... Gdyby si� wstrzymali, uciek�bym by� pewno, cho�by w p�omienie - lecz �e szli na mnie bystrym k�usem, co� we mnie prysn�o. Na twarze wrog�w, na ich konie, g�owice pa�asz�w pada� czerwony blask ognia. Wolno podnios�em sztucer i zmierzy�em w �rodek szwadronu. Mierzy�em po bohatersku w �rodek kolumny ze trzy sekundy. Strza� pad�. Oficer wyci�gn�� ku mnie pa�asz, mign�� nim, pochyli� si� na �eb konia i wolno zlecia� na ziemi�. Ja tymczasem nasadzi�em na luf� bagnet. Skoczy�o do mnie z wrzaskiem ze dwudziestu �o�nierzy, mign�o ze dwadzie�cia szabel. Zepchn��em z siod�a pierwszego, kt�ry mi� dopad�, pchn��em bagnetem drugiego, lecz bagnet trafi� w pust� przestrze� -gdy� us�ysza�em wtedy, jakby nagle zadzwoniono naraz w jakich trzydziestu ko�cio�ach we wszystkie dzwony. Potem zacz��em lecie� do g�ry, na d�, do g�ry, na d�, coraz g��biej, coraz ni�ej. G�os dzwon�w ucicha�, jakby wsi�ka� w g��b ziemi. Nie wiem, jak to d�ugo trwa� mog�o. Otrze�wia�em na chwil�. Wtedym poczu�, jakby mi si� czaszka roz�upywa�a, w czole pali� mi� straszny ogie�. Gdym dotkn�� tego miejsca r�k�, dwa palce wsun�y si� w jam�. Krew, szerok� strug� zalewaj�ca mi oczy, nap�ywaj�ca we w�osy, w usta i nos, krzep�a. Odgarn��em j� z oczu, d�wign��em si� na kolana, odnalaz�em omackiem sztucer i kiwaj�c si� zacz��em go nabija�, nabija�, nabija�... Zdawa�o mi si�, �em nabi�, przy�o�y�em kolb� do szcz�ki i mierzy�em do nieprzyjaci�, kt�rych ju� prawdopodobnie nie by�o... Lecz wtedy znowu polecia�em w szar� mg��, po kt�rej lata�y czerwone iskry, d�ugie niby �y�y krwawe... K O N I E C Autor: Stefan �eromski Tytul: Z�e przeczucie Od godziny ju� ziewa�em na dworcu kolejowym, oczekuj�c nadej�cia poci�gu. Wytrzeszcza�em z nud�w oczy do kilku po kolei dam, r�wnie� ziewaj�cych w rozmaitych k�tach sali, doczeka�em si� nawet skutku "robienia oka", gdy� jaka� m�odziutka blondynka z bia�ym noskiem, usteczkami jak listki r�y, z oczami jak listki b��kitnej portulaki pokaza�a mi zwini�ty w tr�bk� j�zyk, czerwony jak listek polnego maku - i... nie wiedzia�em, co dalej przedsi�wzi�� dla zabicia czasu. Na szcz�cie wesz�o do sali dwu m�odych student�w, zab�oconych a� do br�d-mierzwinek, zm�czonych drog� i roztargnionych. Jeden z nich szczeg�lnie, jasny blondyn o przecudownym profilu, by� dziwnie rozmarzony czy zrozpaczony. Usiad� w k�cie, zdj�� czapk� i co chwila chowa� twarz w d�onie. Towarzysz kupi� i wr�czy� mu bilet, usiad� obok i co chwila poci�ga� go za r�kaw. - Czeg� rozpaczasz? Jeszcze mo�e by� wszystko dobrze. Anto�, s�yszysz... - Nie... to darmo, umrze, ja wiem... ja wiem... mo�e nawet ju�... - Daj�e pok�j! Czy ojciec mia� kiedy tego rodzaju ataki? - Mia�... od trzynastu lat na serce chory; pi�... czasami. Pomy�l, nas o�mioro, ma�e dziewcz�ta, matka s�abowita. Do emerytury brakuje p� roku... To dola! - Zobaczysz, �e mu przejdzie, Antek!... Dzwonek uderzy�; w sali powsta� zam�t, porywanie pakunk�w, deptanie si� wzajem po odciskach, t�umne odpychanie od drzwi wchodowych szwajcara, gwar i zamieszanie. Wsiad�em do tego samego wagonu klasy trzeciej, w kt�rym umie�ci� si� blondynek student. Kolega odprowadzi� go, posadzi� jak chorego w k�ciku �awki obok okna i usi�owa� pociesza�, cho� mu to nie sz�o i s�owa wi�z�y w gardle. Twarz blondyna drga�a od czasu do czasu kurczowo i powieki zsuwa�y si� na jego zamglone oczy. - Anto�, bracie - m�wi� tamten - zobaczysz no... jak Boga kocham! przekonasz si�, do wszystkich diab��w!... Zadzwoniono po raz drugi i trzeci, pocieszyciel wybieg� z wagonu i, gdy poci�g ruszy�, przesy�a� towarzyszowi dziwne uk�ony, jakby mu grozi� pi�ciami. W wagonie mn�stwo by�o ludzi prostych, �yd�w, dam w salopach szerokich jak Zatoka Biskajska; gadano, zdobywano miejsca ku�akami, palono papierosy. Student stan�� przy oknie i patrza�, patrza�... Za spotnia�� szyb� przesuwa�y si� pasy iskier jak rozpalone do czerwono�ci druty, k��by pary i dymu jak wielkie k�aki waty, kt�re wiatr dar� na strz�py i ciska� o ziemi�. Dymy te wlok�y si� po ma�ych krzakach rosn�cych tam w dole na zmoczonej deszczem ziemi. Zmierzch dnia jesiennego zalewa� krajobraz p�wiat�em, pe�nym jakiej� nieopisanej, pos�pnej melancholii. Biedny, biedny ch�opiec... Patrza� wzrokiem zagas�ym, jakim patrzy pustka smutku bez granic, kt�ry zachodzi a� w dziedzin� m�dro�ci. Wiedzia�em, �e w pustce tej jest jeden tylko rdze� sta�y: - niepok�j. Wiedzia�em, �e na ten rdze� nawija si� cieniutka niteczka nadziei, bardzo d�uga, wybiegaj�ca z jakich� nieznanych krosien, ukrytych poza granicami �wiadomo�ci. Nikogo nie widzia�, nic nie s�ysza� �ledz�c bezmy�lnie k��by dymu. Wiedzia�em, jak mu jest �le, jak wolno posuwa si� dla� poci�g, jaki on zm�czony, jak by ch�tnie teraz p�aka�, gdyby m�g�. Niteczka nadziei �echce mu serce: kto wie? - mo�e wyzdrowieje ojciec, mo�e si� wszystko u�o�y... I nagle - zgad�em ! - krew uciek�a z te j twarzy, wargi zbiela�y i zatrz�s�y si�, szeroko rozwarte oczy z przera�eniem patrza�y daleko, daleko. W przestrzeni martwej dot�d i pustej - co� o�y�o, jakby r�ka z gro��cym palcem wyci�ga�a si� ku niemu, jakby wiatr zawo�a�: - Strze� si�! Nitka nadziei p�k�a i naga, nadmiernie bolesna prawda, w kt�r� nie wierzy� do tej chwili, przeszy�a mu serce jak miecz nagi. Gdybym si� by� w�wczas do niego zbli�y� i powiedzia� mu, �e jestem duchem, kt�ry wszystko wie, �e wiem dobre dla niego wie�ci, �e ojciec jego nie umar� w tej chwili - by�by mi upad� do n�g i uwierzy�. Wy�wiadczy�bym mu �ask� niewys�owion�... Lecz nie poszed�em do niego, nie u�cisn��em mu r�ki. Wola�em przygl�da� mu si� z piln� i nienasycon� ciekawo�ci� brata-cz�owieka. K O N I E C Autor: Stefan �eromski Tytul: Zmierzch Mi�dzy grube pnie kilku �wierk�w, co stercz� samotnie na skraju por�by, plami�cej mn�stwem czarnych pniak�w zgni�ozielony up�az wzg�rza, zsuwa�o si� s�o�ce p�awi�c si� w miedzianym blasku, podobnym do przejrzystego kurzu, nieruchom� warstw� nawis�ego nad dalek� widowni�. Odblaski jego l�ni�y jeszcze na kraw�dziach chmur, wyz�acaj�c je i zabarwiaj�c szkar�atem, wrzyna�y si� mi�dzy fa�dy szarych k��b�w i szkli�y na wodach. W bruzdach �ciernisk i podorywek jesiennych, na sapowatych niwkach i �wie�ych karczowiskach, gdzie sta�y smugi wody po niedawnej nawa�nicy, mieni�y si� rude plamy jak kawa�ki szyb przepalonych. Na szare, przyklepane skiby pada� uci��liwy dla oczu, zwodniczy cie� fioletowy, piaszczyste wydmy ��k�y zielska na przykopach, krzaki na miedzach mia�y jakie� nie swoje, chwilowe barwy. W g��bokiej kotlinie, otoczonej ze wschodu, p�nocy i po�udnia podkow� wzg�rz obdartych z lasu, p�yn�a struga rozlewaj�c si� w zatoki, bagna, p�anie i szyje, powstaj�ca tam w�a�nie ze �r�dlisk zask�rnych. Doko�a wody na torfiastym ko�uchu ros�y g�szcze trzcin, wysmuk�e sity, tataraki i k�py niskiej rokiciny. Nieruchoma czerwona woda �wieci�a si� teraz spod wielkich li�ci grzybienia i szorstkich wodorost�w w postaci bezkszta�tnych plam bia�o-zielonych. Nadlecia�y stadkiem cyranki, kr��y�y kilkakro� z wyci�gni�tymi szyjami, przerywaj�c cisz� melodyjnym, dzwoni�cym �wistem skrzyde�, zatacza�y w powietrzu elipsy coraz mniejsze -wreszcie zapad�y w trzciny, z �oskotem rozbijaj�c wod� piersiami. Ucich� dudni�cy lot bekas�w, g�uche wo�anie kurki wodnej. Usta�o dowcipne pogwizdywanie kulik�w, poznika�y nawet szklarze i modre �witezianki, wiecznie trzepocz�ce siateczkowatymi skrzyd�ami doko�a badyl�w sitowia. B��dzi�y tylko jeszcze po �wietlanej powierzchni g��bin niestrudzone muchy wodne na swoich szczudlastych nogach, cienkich jak w�osy a zaopatrzonych w kolosalne i nasycone t�uszczem stopy i pracowa�o dwoje ludzi. B�ota nale�a�y do dworu. Dawniejszy m�ody dziedzic tapla� si� po nich z wy��em za kaczkami i bekasami p�ty, p�ki wszystkich las�w nie wyci��, p�l nie zostawi� od�ogiem i wyleciawszy nagle z dziedzictwa nie opar� si� a� w Warszawie, gdzie teraz wod� sodow� w budce sprzedaje. Gdy nasta� nowy, m�dry dziedzic, biega� po polach z kijkiem i cz�sto nad b�otami stawa�, w nosie d�ubi�c. Gmera� w bagnie r�kami, dziury kopa�, mierzy�, w�cha� - a� wreszcie wymy�li� rzecz dziwn�. Kaza� karbowemu najmowa� dzie� w dzie� ch�op�w do kopania torfu, szlam na pola wywozi� taczkami, na kupy sk�ada�, a dziury kopa� precz, p�ki si� nie wybierze miejsca na sadzawk�; w�wczas groble fundowa�, d� na drug� sadzawk� wybiera� ni�ej, a� ich si� kilkana�cie uzbiera; wtedy rowy r�n��, wody napuszcza�, mnichy wstawia� i ryby sadzi�... Do wywo�enia torfu naj�� si� zaraz Walek Giba�a, bezrolny wyrobnik, na komornym siedz�cy w pobliskiej wiosce. Giba�a u dawnego dziedzica s�u�y� za fornala, ale u nowego si� nie utrzyma�. Nowy dziedzic i nowy rz�dca po pierwsze ordynari� i pensj� zaraz zmniejszyli, a po wt�re szukali w ka�dej rzeczy z�odziejstwa. U dawnego dziedzica ka�dy fornal p� garnca owsa swojej parze koni ujmowa� i ni�s� wieczorkiem do szynkarza Berlina za tytu�, za bibu�k�, za kapk� gorza�ki. Jak tylko nowy rz�dca nasta�, zaraz ten interes zmiarkowa�, a �e na Walka w�a�nie wina pad�a, w pysk mu da� i wygna� ze s�u�by. Odt�d Walek z bab� siedzia� na komornym we wsi, bo s�u�by znale�� nie m�g�; rz�dca wyda� mu takie �wiadectwo, �e niepodobna by�o zg�asza� si� nawet gdziekolwiek do s�u�by. We �niwa tu i owdzie po ch�opach zarabiali oboje; ale zim� i na przedn�wku marli g��d straszliwy, nieopisany. Ogromny, ko�cisty, z �elaznymi mi�niami ch�op wysech� jak wi�r, sczernia�, zgarbi� si�, zes�ab�. Baba - jak baba, u kumoszki si� po�ywi, grzyb�w, malin, poziomek nazbiera, do dworu albo do �yda zaniesie i cho� na bu�k� chleba zarobi, a ch�op przy m�occe bez jedzenia nie podo�a. Gdy karbowy zapowiedzia� kopanie na ��ce, obojgu a� si� oczy za�wieci�y. Sam rz�dca trzydzie�ci kopiejek od wyrzucenia s��nia kubicznego obieca�. Walek bab� do kopania zajmowa� dzie� dnia. Ona taczki na�adowuje, on po tarcicach rzuconych przez bajora wywozi szlam na pole. Robota pali im si� w r�kach. Maj� dwoje wielkich i g��bokich taczek, nim Walek puste przyci�gnie, ju� drugie na�adowane; - szl� na ramiona narzuca i pcha pod g�r�. �elazne k�ko skrzypi przera�liwie; rzadkie, czarne, ciekn�ce, przero�ni�te korzonkami b�oto pierzcha i flejtuchami pada na obna�one do kolan nogi ch�opa; gdy taczki z deski na desk� przeskakuj�, szla wrzyna mu si� w kark i ramiona, wyciskaj�c na koszuli czarn� pr�g� cuchn�cego potu, r�ce mdlej� w �okciach, nogi cierpn� i dr�twiej� od zanurzania ich w szlamie - ale dwa kubiki na du�ym dniu wybrane - to znaczy kawa� grosza w kieszeni. Mieli nadziej�, �e pod koniec jesieni trzydzie�ci rubli od�o��, komorne zap�ac�, beczk� kapusty zakupi�, ziemniak�w z pi�� korcy, sukman�, buty, zapasek ze dwie, szorc dla baby, p��tna na koszul�, �e przebieduj� do wiosny, to m�ock�, to tkactwem u ludzi dorabiaj�c. A� tu rz�dcy po trzydzie�ci kopiejek od kubika wyda�o si� znienacka za wiele. Zw�cha�, �e nie ka�dy si� z�akomi od �witu do nocy w b�ocie gmera�, �e im tam wida� dobrze dojad�o, kiedy bez namys�u do takiej roboty si� kwapi�; po dwadzie�cia kopiejek - powiada - to dobrze, a nie, to nie... Po ch�opach w taki czas nie zarobi, dw�r si� swoimi lud�mi przy m�ockarniach i maszynach obywa - przebiera� nie ma w czym. Walek po takiej zapowiedzi poszed� do karczmy i schla� si� ze z�o�ci jak bydl�. Na drugi dzie� rano bab� wypra� i poj�� ze sob� do roboty. Od tego czasu - na ma�ym dniu - te same dwa kubiki wyrzucaj�, od rannego brzasku do szczerej nocy nie ust�puj�c w robocie. I teraz oto z dala noc idzie. Dalekie, jasnoniebieskie lasy sczernia�y i rozp�ywaj� si� w pomroce szarej, na wodach blask przygasa, od stoj�cych przed zorz� �wierk�w padaj� niezmierne cienie, na szczytach wzg�rz, po por�bach czerwieni� si� tylko jeszcze gdzieniegdzie to pniaki, to kamienie. Od tych punkt�w �wiec�cych odbijaj� si� ma�e i nik�e promyki, wpadaj�c w g��bokie pustki, jakie tworzy po�r�d przedmiot�w ciemno�� niezupe�na, wibruj� w nich, �ami� si�, dr�� przez mgnienie oka i gasn�, gasn� po kolei. Drzewa i krzewy trac� wypuk�o�ci, bry�owato��, kolor naturalny i tkwi� w szarej przestrzeni tylko jako p�askie kszta�ty o dziwacznych zarysach, czarne zupe�nie. W nizinie zsiada si� ju� mrok g�sty i poci�ga ch��d na wskro� przejmuj�cy cz�owieka. Pomroka idzie niewidzialnymi falami, pe�znie po zboczach wzg�rz, wci�gaj�c w siebie ja�owe barwy �ciernisk, wykrot�w, osypisk, g�az�w. Na spotkanie fal mroku wstaj� z bagien inne, bia�awe, przejrzyste, ledwo-ledwo widzialne, czo�gaj� si� smugami, k��bami okr�caj� si� doko�a zaro�li, dygoc� i mi�tosz� ponad w�d powierzchni�. Zimny powiew wilgoci mi�si je, t�ucze po dnie doliny, rozci�ga na p�ask jak postaw zgrzebnego p��tna. - Mg�a idzie... - szepce Walkowa. Jest to ta chwila zmierzchu, kiedy wszystkie kszta�ty widoczne zdaj� si� rozsypywa� w proch i nico��, kiedy rozlewa si� nad powierzchni� gruntu szara pr�nia, zagl�da w oczy i uciska serce jak�� nieznan� zgryzot�. Walkow� strach ogarnia. W�osy je�� jej si� na g�owie i mrowie przechodzi po sk�rze. Mg�y id� jak �ywe cia�a, podpe�zaj� do niej chy�kiem, zabiegaj� z ty�u, cofaj� si�, czaj� i znowu �aw� sun� coraz natarczywiej. K�ad� na niej wreszcie wilgotne swe r�ce, wsi�kaj� w cia�o a� do ko�ci, drapi� w gardzieli i �echc� w piersiach. Wtedy przypomina jej si� jej dziecko. Od po�udnia go nie widzia�a: �pi samo jedno w zamkni�tej izbie, w kolebce lipowej zawieszonej u stragarza na brzozowych wiciach. P�acze tam pewno, zach�ysta si�, �ka... Matka s�yszy ten p�acz przedziwny, �a�osny jak pisk kani na pustkowiu. Rozlega on si� w jej uszach, n�ka jakie� jedno miejsce w m�zgu i dra�ni w sercu. Przez ca�y dzie� nie my�la�a o nim, bo twarda robota rozprasza wszelkie my�li, unicestwia je prawie i m�ci, ale teraz strach wieczorny zniewala j� do skupienia si�, zaczepiania my�lami o t� kruszyn�... - Walek - m�wi trwo�liwie, gdy ch�op taczki przyci�gn�� -polec� do cha�upy, naskrobi� ziemniak�w?... Giba�a nie odpowiada, jakby nie dos�ysza�; zabiera taczki i rusza, przysiadaj�c jak w�r �yta na wadze dziesi�tnej. Gdy powr�ci�, kobieta b�aga�a znowu: - Walu�, polec�? - Ej... - mrukn�� od niechcenia. Zna ona jego gniew, wie, jak on umie chwyci� pod �ebro, zebra� w gar�� sk�r�, trzasn�� raz, drugi, a potem cisn�� cz�owiekiem jak kamieniem mi�dzy szuwary. Wie, jak on potr