3770
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3770 |
Rozszerzenie: |
3770 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3770 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3770 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3770 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Autor: Stefan �eromski
Tytul: Doktor Piotr
Dokt�r Piotr
W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, cho� stary jegomo�� nie �pi. Opar�szy si� plecami o poduszki, wp�le��c na ��ku, zatopiony jest w dziwacznych my�lach, do niebywa�ego ogromu podniesionych przez cisz� nocn�. A noc jest cicha �miertelnie. �wiat�o ksi�ycowe, przestrzeliwszy grub� warstw� szronu, co zabieli� szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych grat�w, dwu �cian, cz�ci sufitu i pod�ogi bez ruchu, jakby z zimna skostnia�o, takie samo zapewne, jakie o�wietla� musi tej nocy k�ody gnij�ce na dnie w�d przywalonych lodem. W szparze szerokiego zapiecka odzywa si� czasami �wierszcz, w k�cie pokoju ko�ace g�ucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek �wietno�ci minionej. �piew �wierszcza i t�py szcz�k wahad�a sprawiaj� panu Dominikowi niejak�, trudn� do okre�lenia ulg�. Gdyby nie te dwa lito�ciwe szmery, rozszarpa�yby mu chyba serce t�ok i burza uczu� i odebra�a rozum nawa�nica ponurych my�li. Gdy z mrocznych k�t�w izby wychyla� si� poczn� zmory boja�ni, gdy w sercu �arzy� si� poczyna �al bezsilny i �zy okrutnego b�lu pal� powieki - �wierszcz szepce - g�o�niej, zupe�nie jak gdyby wyra�nymi s�owami, sylaba za sylab�, m�wi�: "Wzywaj Go w dzie� utrapienia, a wyrwie ci� i czci� Go b�dziesz". To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym i ostatnim punktem podparcia dla wytr�conych ze zwyczajnej kolei my�li samotnika.
Kilkakrotnie zapala� �wiec� s�dz�c, �e go �wiat�o uspokoi. Daremnie. Skoro zatli� zapa�k�, rzuca� mu si� w oczy list syna i przypomina�, jakie i gdzie ta m�ka ma �r�d�o. Teraz ogarn�a go ch�� zajrzenia raz jeszcze nieszcz�ciu w same �lepie, d�wign�a z niemocy ducha biedna odwaga smutnych a� do �mierci: zapu�ci� sond� w g��b rany, do cna j� wymaca�, przekona� si� naocznie i nieomylnie, �e jest niewyleczaln� - no, i niech tam wszystko jasne pioruny spal�!
Na�o�y� okulary, odsun�� list za p�omie� i powoli, p�g�osem czyta� zacz��:
"M�j Drogi Ojcze! Ze wszystkich moich z�otych marze� diabe� sobie fidybus skr�ci� i zapali� cygaro. Che�pi�em si� niegdy� z moich zdolno�ci do matematyki, oczy mi na wierzch wy�azi�y z pychy, gdy kole�kowie kpinkowali, �e ja ju� w �onie matki, w randze sze�ciomiesi�cznego embriona, oczekuj�c chwili wydostania si� na ten pad� rachunku r�niczkowego, rozwi�zywa�em z nud�w algebraiczne zadanie o go�cach. Teraz przeklinam i te niby zdolno�ci, i te g�upie rachunki. Gdybym by� pasa� krowy na wygonie albo i same wieprzki... Ale co to pomo�e w bawe�n� obwija�! Awantura ma taki dese�: Mniej wi�cej przed trzema tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego Jonatana Mundsleya, chemika, by�ego profesora w jednym z uniwersytet�w angielskich. Ten pan, porzuciwszy katedr�, urz�dzi� sobie laboratorium prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu najzdolniejszego spomi�dzy asystent�w naszej politechniki, chce bowiem takiemu facetowi powierzy� kierownictwo owej budy. Obiecuje p�aci� dwie�cie frank�w miesi�cznie, da� mieszkanie, wszelkie materia�y, jakich chemiczna dusza zapragnie, opa� i inne przyjemno�ci - no i prawie zupe�n� swobod� w pracy. Gdym list przesylabizowa�, profesor odebra� go z r�k moich, z�o�y� starannie, schowa� do szuflady, skrzywi� si� swoim zwyczajem i podawszy mi flegmatycznie ko�czyn� usiad� przy biurku i wetkn�� nos w papiery. Patrza�em z podziwieniem na jego �ysy czerep, gdy ten stary niedojda mrukn��:
- Tam ju� napisa�em... Nale�y wzi�� ciep�e spodnie i we�niane skarpetki. Wiadoma rzecz... mg�y... Miasto Hull nad morzem. Je�eli brak panu pieni�dzy, mog� po�yc�y� trzysta frank�w bez procentu na trzy miesi�ce. Tak... tylko na trzy miesi�ce.
Zrobi�o mi si� haniebnie g�upio. Azali� ja - my�la�em -wzi�wszy na si� posta� najzdolniejszego mi�dzy chemiki, pojad� w we�nianych skarpetkach nad morze, a� do miasta Hull? Czemu nie kogo innego spotyka takie zaszczytne wyr�nienie, taki los szcz�liwy? Bo to los! W pracowni Mundsleya bez troski o jutrzejszy obiad i dzisiejsze przyszczypki u but�w, mo�na pracowa� nie tylko nad zdobyciem nowych wiadomo�ci, ale i zaspakaja� wyd�ubane ze swego w�asnego m�zgu hipotezy.
Ta chemia ma swoje psie figle... Skoro cz�owiek raz w to b�oto wlezie, je�eli jeszcze pow�cha spraw nie zbadanych a wiecznie n�c�cych, porywa go taka przecie� szewska pasja odnajdywania nowych "pr�dze�", �e got�w i o we�nianych skarpetkach mniej dok�adnie pami�ta�. A zreszt�, m�j Tatku, zobaczy� Angli�, jej prawdziwie wielki przemys�, te cuda cywilizacji, te kolosalne skoki ludzkiego geniuszu! Zabra�em si� i wyszed�em. Posiedzia�em na Stapferwegu, a stamt�d, gnany niepokojem, ruszy�em na miasto. Zamiast wszak�e zwo�a� publik� do Kropfa, gdzie tradycja surowo nakazuje oblewa� wyj�tkowe zdarzenia, pu�ci�em si� nad jezioro. Nie pami�tam, kiedy znalaz�em si� na drodze prowadz�cej do Westm�nster. Ciemna mg�a k�pa�a si� we wzburzonych falach: rude, obdarte, poszczerbione zbocza i up�azy g�r wynurza�y si� z niej kiedy niekiedy niby fantastyczne wyspy; �a�o�nie kraka�y mewy szybuj�c nad sam� wod�.
A wi�c jad� - my�la�em - do ziemi Angielczyk�w ziemnowodnych, jad� nad morze, nad dalekie i nieznane morze... Nadaremnie tak d�ugo �udzi�em si� nadziej�, �e pojad� w inne strony, �e po o�miu latach inny zobacz� krajobraz. Nadaremnie w ci�gu ostatnich trzech lat wys�a�em tyle strzelisto-rekomendowanych afekt�w do �odzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszaj�c o posad� z p�ac� czterdzie�ci, trzydzie�ci, niech tam zreszt� wszyscy diabli! - dwadzie�cia pi�� rubli miesi�cznie. Na pr�no wynosi�em pod niebiosa moje talenty chemiczne, cytowa�em moje patenty, obiecywa�em wynale�� nowe �rodki drukowania perkalik�w. Skompromitowa�em si� tylko w oczach w�asnych i �wi�tej nauki. Tam �ydkowie i niemczykowie wszystko ju� wynale�li, zatkali wszystkie miejsca i popychaj� wielki przemys�. Rozwia�y si� marzenia o tym, �e ci�, M�j Staruszku, mit Pompe und Parade zabior� do siebie, �e posprawiamy sobie nowe przyodziewki (samych but�w koz�owych z cholewami po dwie pary na ch�opa), �e naznosimy tytuniu, cukru, herbaty, kie�bas - licho wie zreszt� czego, �e si� b�dziemy wieczorami jak ostatnie szewcy zgrywa� w domino i �wi�tej pami�ci Kozik�w wspomina�... Kozik�w!... Czy te� Ojciec pami�ta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obro�ni�ty krzywymi sosnami i nisk�, szorstk� traw�? Sam nie wiem, czemu tak lubi� my�le� o tej dziurze. Pami�tam raz... Po d�ugich i t�gich mrozach, po ci�kiej zimie, nasta� pierwszy dzie� ciep�y, prawie upalny. By� to jeden z pierwszych dni marca. Oko�o po�udnia obna�y� si� niespodzianie ze �niegu szczyt owego wzg�rza, wylaz� ze skorupy i zaczernia� nad bia�ym widnokr�giem jak garb potworny. Sta�em wtedy w oknie i wydawa�em lekcj� korepetytorowi - pami�ta go Tatko? Kud�atemu Kawicy. Co� mi� koln�o. Nie wiem, jakim sposobem wykr�ci�em si� z lekcji, wypad�em na dw�r, zwo�a�em psy folwarczne i "co ko� skoczy" przez zagony, przez pastwisko, bez czapki!... Do dzi� dnia mam w sercu t� chwil�, te uczucia, jakby to by�o wczoraj. Po ig�ach, ga��ziach, po korze odziemk�w sosnowych sp�ywa�y ogromne, brudne krople, ci�ko kapa�y na zaspy i dziurawi�y je na wskro�; ka�dy skostnia�y badyl, ka�dy pniak, kamie�, ka�de drzewo, ka�dy przedmiot wci�ga� w siebie, po�yka� wszystkimi porami promienie s�o�ca i stawa� si� w mgnieniu oka ogniskiem ciep�a. Doko�a drzew, krzak�w, suchych �odyg chwastu, dooko�a kamieni i ko�k�w dr��y�y si� w oczach ogromne jamy i ukazywa� w nich jasny, wiotki piasek. Ka�de jego ziarenko, nasycone ciep�em, zdawa�o si� �arzy� i p�on��, szerzy�o na zmarzni�tych towarzysz�w radosny ogie�. Ziarnka piasku parzy�y �nieg ze spodu, drzewa i krzaki chlusta�y na� ciep�ymi kroplami; przykopy i zagony zdawa�y si� d�wiga� zd�awione grzbiety. Z dalekich p�l szed� g�sty opar niby dym ciep�y, miga� si� i przewala� nad r�wninami, a trz�s� i po�yskiwa� nad wzg�rzem.
Stado wr�bli wygrzewa�o si� na ga��ziach suchej wierzby i �wierka�o jak na trwog�. Rozpuszczone, jak u indyk�w, ich skrzyd�a strzepywa�y z ga��zek l�d i os�dzielizn�, dzioby ku�y niecierpliwie w pr�chno obwieszone soplami. Zdawa�o mi si� wtedy, �e ca�e to stadko �piewa jedn� pie�� dziwn� i nigdy nie s�yszan�, przejmuj�c� do szpiku ko�ci. I pop�yn�y nareszcie pierwsze wody wiosenne, bujne, nag�e, gwa�towne, jak �zy niespodziewanego szcz�cia. S�czy�y si� bruzdami, ��obi�y sobie g��bokie �o�yska w posinia�ych kolejach wyr�ni�tych przez sanice, la�y si� po wierzchu �niegowej skorupy, z cicha, rado�nie szemrz�c. W naszym strumieniu woda wezbra�a, powstawa�y wiry hucz�ce, ods�ania�y si� brzegi i sp�ywa�a po nich, jak ropa, ��ta, rzadka, rozmoczona glina. Pnie brz�z nadwodnych zanurzy�y si� w rzek� i ssa�y korzeniami t� wod� �yw�...
Wpad�em w sza�: spuszcza�em strumyki, u�atwia�em spadek wodospadom, kopa�em kana�y, stawia�em tamy... Cieszy�em si� z g��bi serca, �e skostnia�ym badylom ciep�o, �e ju� �aden wr�bel nie zmarznie, i wyci�ga�em po raz pierwszy w �yciu dzieci�ce ramiona do tej wielkiej niewiadomej...
Czy te� to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne g�owy i pi�ra doktora Piotra Cedzyny - nieprawda�? Ach tak!... Cz�owiek, kt�remu odejm� strzaskan� r�k�, czuje ci�g�y b�l w pr�ni r�wnaj�cej si� d�ugo�ci r�ki. Cz�sto budz� si� po twardym �nie z tym nieuj�tym b�lem w pr�ni. Oto przyjdzie nowa wiosna... Zobacz� j� we mg�ach przydymionych sadz� fabryczn� - a zar�wno tam jak tutaj b�d� ni�s� w sobie k�y upiora, g��boko zapuszczone w dusz�... I tak zawsze, bez ko�ca...
Zapomnia�em, o czym w�a�ciwie chcia�em Ci pisa�, M�j Stary, M�j Drogi Stary... Jestem sam na �wiecie i Ciebie mam tylko jak drug� po�ow� siebie, jak oddart� i niezmiernie daleko uwi�zion� po�ow� duszy. Nie gniewaj si�, �e pisz� rzeczy nieciekawe - pisz� jakby do siebie... Gdym tedy sta� nad brzegiem jeziora, by�o mi strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone fale bieg�y z jakiego� nieznanego miejsca schowanego we mgle, trzepa�y si� u brzegu, p�ka�y rozp�atane przez ostrze kamieni, a ka�da ze�lizguj�c si� w g��bin�, zda�o si�, wzdycha�a: "Jeste� jak mr�wka wychowana w lesie, gdy j� na �rodek stawu wiatr zaniesie... "
Pan Dominik odrzuca list ze z�o�ci� i podpar�szy brod� pi�ciami siedzi nasro�ony jak kania. Nie m�cz� go ju� teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale za to skupiaj� si� i kojarz� logiczne, nie mniej bolesne my�li. Czemu taki koniec wzi�o �ycie? Gdzie przyczyna tych wszystkich wypadk�w? Dlaczego jedyny syn nie s�ucha ani pr�b, ani. zakl��, ani przedstawie�, ani rozkaz�w i zamiast si� uniewinnia�, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumia�e? Dlaczego nie powraca? Gdyby si� tylko zjawi�, przy protekcji, podeptawszy nieco, znalaz�oby si� dla niego doskona�e miejsce, posa�n� pann�... Dlaczego? - To rzecz jasna. Cz�owiek nie mo�e �y� i pracowa� - odpowiada sobie pan Cedzyna - je�li kto� nie �y� przed nim i nie pracowa� dla niego. Ten kto�-kt� to jest? -Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi �ycia - daje tylko obietnic� �ycia, wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupe�nia. Tu jest �r�d�o konieczno�ci dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest w�z�em, co spaja pokolenia umieraj�ce z rodz�cymi si�, wyp�ywa z tego, co jest niezb�dne we wzgl�dzie potrzeby cia�a, tworzy i uwiecznia rodzin�. Rodzina bez dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest m�czarni� narzucon� cz�owiekowi przez Opatrzno��... Tak� kl�tw� my na sobie d�wigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest znamieniem cz�owiecze�stwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoce swych wra�e�, poj��, rozwagi, odkry� i domys��w, wszystkiego, s�owem, co m�g� naby� d�ugoletnim do�wiadczeniem. Syn od punktu, w kt�rym si� ojciec zatrzyma�, post�puje i si�ga dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji - a tym porz�dkiem praca przechodzi z r�k do r�k, gromadzi si�, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedesta�, na kt�rym wznosi si� coraz wy�ej... cywilizacja. W rosn�cym post�pie spo�ecze�stwa, je�eli kto raz utraci w�tek, ju� go niepodobna pochwyci� - i je�eli ojciec by� niedo��nym w pracy, syn cierpi za winy nie pope�nione, a nieszcz�cie z krwi� si� przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obr�bie prog�w domowych i zaspakaja ostatni� i dlatego mo�e tak wielk� i gwa�town� nami�tno�� staro�ci, nami�tno�� obcowania z potomkami...
- Ja to wszystko straci�em - szepce pan Dominik �ciskaj�c sobie skronie - i straci�em na zawsze! G�os staro�ci wo�a na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak rze�biarz, od kt�rego ��daj� w terminie sko�czonego pos�gu, podczas gdy on, pr�cz idealnego w duszy obrazu, nie ma ani gar�ci gliny. O�mnastoletniego wyrostka pu�ci�em bez grosza, samopas za granic�... c� dziwnego, �e wyr�s� na obcego mym wyobra�eniom, na nowo�ytnego cz�owieka. Czym�e ja go przyci�gn�? Mi�o�ci�, �mierteln� t�sknot�?... Co nas ��czy? Nazwisko chyba, kt�re on po nowomodnemu lekcewa�y sobie. To nowoczesny cz�owiek: uczyni ze sob�, co chce i jak chce. Za moich czas�w syn by� w r�ku ojca, s�ucha� go i czci�, nie mia� prawa opu�ci� pod gro�b� surowego wyroku naszych ludzi. Nie zasmuci� ojca, bo wisia�o nad nim twarde i mocne, niepisane prawo. Teraz ono rozwi�zane le�y, odk�d znikn�� nasz obyczaj szlachecki. Synowie nasi odeszli w �wiat... Szukaj� nowej prawdy. �piesz� po twardym go�ci�cu, w skwarze i znu�eniuzdaje im si� bowiem, �e na najbli�szym wzg�rzu tej drogi le�y nie tylko ten skarb, ale i szcz�cie ducha. Nas wstrzymywa�a w biegu m�dro�� rodzicielska, pokazuj�c, �e ta nadzieja czczym jest mamid�em. Ich nic nie wstrzyma, tote� w duszach ich nie ma "mi�kkich w��kien" czu�o�ci. S�abych i nikczemnych mieli ojc�w. Ach! wielka nasza wina!... ale czy� nasza tylko? My, cz�onkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowili�my odr�bn� spo�eczno��, byli�my cennym zbo�em, rosn�cym na pocie t�umu jak na nawozie. Czy nie tworzyli�my post�pu, nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali prawid�owo naszej my�li? Duch czasu wsia� nas w gminy, jakby kto� �wier� dorodnego �yta wsia� w pole n�dznej wyki. Rozbili�my si� na jednostki, zwyrodnieli i zgo�a znikli. C� z tego, �e ja przystosowa�em si�, �e poszed�em na s�u�b� do pierwszego lepszego b�karta losu, do syna jakiego� przekupnia, do parweniusza, kt�ry rozmaitymi protekcjami, stypendiami z lewej r�ki, pokornym ca�owaniem mankiet�w doszed� do dyplomu in�yniera i mo�no�ci zgarniania pieni�dzy na torach kolejowych? Co z tego, �e wy�ama�em ze staw�w moje harde my�lenie z takim trudem, jakbym wy�amywa� ko�ci, �e nauczy�em si� zgina� kark i pracowa� jak ostatni z moich niegdy� parobk�w? Co z tego, �e zd�awiwszy w sobie obrzydzenie wsiad�em na karuzel� poj�� nowoczesnych? Nie przesta�em by� sob� i nie zosta�em mieszczuchem. Co stokro� gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie b�d� jego przyjacielem, nigdy nie b�d� godnym jego wsp�czucia, jego, co jest jedyn� na ca�ym szerokim �wiecie istot� z mojej krwi. I nic si� ju� nie zdarzy w tym plugawym �yciu opr�cz jednego wypadku godnego uwagi, opr�cz �mierci. Piotru� pojedzie do Anglii. To znaczy, �e gdy ja b�d� umiera�, gdy kto� lito�ciwy wezwie go telegraficznie, on, przy najwi�kszym po�piechu, mo�e przyjecha� nazajutrz po moim pogrzebie. Po mojej n�dznej �mierci... Nigdy ju� nie pomacam r�kami jego w�os�w ani nie us�ysz� g�osu. Zapomnia�em, jak on m�wi, i nie mog� sobie przypomnie� tego d�wi�ku. Ci�gle si� w czyjej� mowie odzywa, kr��y mi ko�o uszu i ci�gle zwodzi. Nigdy nie obejm� oczami jego postaci, jego m�skich, szerokich ramion. Taki by� wtedy chuderlawy, mizerny tego wieczora, kiedym go odprowadza� nie przeczuwaj�c, �e na zawsze. Do ko�ca b�d� nas�uchiwa�, wyczekiwa� jak g�upi do ostatniej minuty �ycia - nadaremnie!...
W tej chwili stary szlachcic czuje znowu w sobie mro�ne powiewy obawy.
- On zupe�nie o mnie zapomni - szepce zbiela�ymi wargami. - Ani razu o mnie nie pomy�li... Ale co.. nie pomy�li! On dobrowolnie, umy�lnie zerwie, przestanie pisywa�, zaprze si�. Ogarn� mu umys� jakie� wyobra�enia. Co to jest ojcostwo? - zada sobie pytanie jaki� filozof nowoczesny. Nagromadzi dowod�w i wyka�e z oczywisto�ci� nieodpart�, �e ojcostwo to z�udzenie uczu�, to pewien nawyk moralny, kt�ry dla takich a takich przyczyn wytrzebi� by z dusz warto Mo�e nawet... o, rozpaczy!... b�dzie mia� s�uszno��! Nie b�dzie wcale pod�y ani g�upi, tylko wykszta�cony. Nikt go za to nie skarze, nikt nawet nie obwini. Jakie� jest na to prawo?
Trzeba si� ratowa� - m�wi starzec za�amuj�c r�ce.
Zimny pot sp�ywa mu z czo�a, serce uderza twardym, g�o�nym, powolnym t�tnem. Za pomoc� si�y ducha, mocnej a cienkiej, jakiej� ja�ni nagle skupionej i wy�amanej z g��bi istoty moralnej, stara si� zbada� sw�j rozum, podnieci� go, wy�wiczy� i wyostrzy� do walki z sofizmatami syna.
- Ja ci� naucz�, b�a�nie, ja ci wyt�umacz�, ja ci� przekonam, �e ��esz - m�wi g�uchym i twardym g�osem.
Bolesny, nat�ony, bezowocny paroksyzm poznania podpowiada mu zdania cudaczne i plugawe. Starzec chwyta je i pomija, szuka innych i znowu tropi coraz nikczemniejsze my�li synowskie, zupe�nie tak, jak ogar tropi �lady samy podczas zamieci zimowej, gdy wicher je zwiewa.
- Chemia ma swoje psie figle... Dlatego leci na koniec �wiata. C� znaczy stary jaki� dziad, kt�remu los odbiera� po kolei wszystko, a� do ostatniej szmaty odzie�y i ostatniego z�udzenia!
Wszystkimi pot�gami ojcowskiego serca klnie t� nauk�. Jaka� umiej�tno��, co�, czego nie mo�na ani zniweczy�, ani nawet nienawidzie� - porwa�o ch�opca jak �mier�.
- Oddaj mi go! - skamle - wypo�ycz na jeden dzie� ca�y. Wi�cej nie chc�.
Gdzie� niesko�czenie daleko, w zaspach �niegu rozlega si� �wist przelatuj�cego poci�gu, nag�y, przeszywaj�cy jak wo�anie na pomoc. Potem nastaje znowu cisza g��boka. Blask ksi�ycowego �wiat�a z wolna si� przysuwa do ��ka starca, kt�ry zwin�wszy si� w k��bek miota si�, placze w tym ciemnym k�cie i mruczy monotonn�, �a�osn� swoj� skarg�.
* * *
Pan Teodor Bijakowski ( vel Bijak) uko�czy� Instytut Komunikacji w tym w�a�nie okresie, kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworcy�y pugilares szepcz�c: zagrabiaj, o pi�kny pos�gu!... Nie tylko tendencja pisarstwa �piewa�a kantat� na cze�� in�yniera i o�wietla�a jego posta� ogniami bengalskimi, ale jeszcze, na domiar szcz�cia, panny m�dre, kt�re, jak wiadomo, najsprytniej umiej� zw�cha� ducha czasu, zapali�y znienacka lampy swe, ods�oni�y �ona �ab�dzie i czuwaj�c oczekiwa�y na ko�atanie pozytywnego oblubie�ca. Pan Teodor zrozumia� jeszcze dok�adniej ni� panny ducha czasu i postanowi� o�eni� si� odpowiednio. Bywa� tedy w domu bogatego warszawskiego powro�nika, urocza c�rka kt�rego piel�gnowa�a w pami�ci swej kilka pierwszych stronic z dzie�a Buckle'a.
Pan Teodor urodzi� si� w mie�cie Warszawie, bodaj �e na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale ch�dogi szynczek naro�ny utrzymywa�. W latach pachol�cych bawi� si� ma�y Teo� wraz z czered� m�odszego i starszego rodze�stwa, �e tak powiem, w rynsztoku, wybija� szyby s�siadom starozakonnym i by�by by� pozosta� na zawsze w stanie barbarzy�stwa, gdyby nie jedna szcz�liwa okoliczno��. Oto w�a�cicielka domostwa, gdzie mie�ci� si� instytut starego Bijaka, dama dra�ni�ta z�bem czasu i przedziwnie uczuciowa, dosta�a pewnego pi�knego poranku celny strza� z procy naci�gni�tej r�k� ma�ego urwipo�cia. Kamie� utkwi� w samym koku i przyprawi� podstarza�� pann� o kilka dni p�aczu i cierpie� moralnych.
Rozkaza�a przywo�a� do siebie Teosia, patrza�a na� d�ugo, a wreszcie rzek�a:
- P�jd�, dzieci�, ja ci� uczy� ka��.
Ch�opiec by� nadspodziewanie zdolny, w lot nauk� w sztubie poch�on�� i w sekrecie nawet przed zapijaj�cym wszelkie sprawy Bijakiem-seniorem zda� do gminazjum. I tam szed� z nagrodami z klasy do klasy, cicho i skromnie. Opiekunce na imieniny pisa� laurki, ca�owa� kolana i r�ce, a po jej �mierci musia�, sierotka, wiele naca�owa� mankiet�w, nim wreszcie zda� do Szko�y G��wnej, uko�czy� wydzia� matematyczny i przy pomocy tych i tamtych dosta� si� do Instytutu.
Wszystko to g�adko mu posz�o. Nie b�d� opiewa� wszystkich jego promocji, przyg�d, zachod�w, zmian sposobu my�lenia i miejsc pobytu - do�� b�dzie, gdy powiem, �e budowa� wiele pi�knych most�w, du�ych dworc�w, wielk� ilo�� dystans�w i �e, nim uptyn�o lat dziesi�� od uko�czenia studi�w, pos�g nasz mia� ju� kilkadziesi�t tysi�cy rubli ulokowanych bezpiecznie i �wietnie. Do posad przy eksploatacji nie kwapi� si�, wola� zawsze trzyma� z grubymi rybami i asystowa� przy budowie dr�g nowych. Pieni�dze p�yn�y do jego kieszeni szerokim �o�yskiem: drobna niejednokrotnie us�uga, s��wko zgrabnie pochlebne, dzielna, niewinna na poz�r operacyjka, co wi�cej, szcz�liwy dowcip warszawski - nape�nia�y na nowo pugilares, po jakiej� in�ynierskiej bachanalijce chwilowo opr�niony. Nie m�wi� o rezultatach g��boko i systematycznie obmy�lanych plan�w dzia�ania...
...W�r�d u�miech�w losu in�ynier nasz, wyzna� trzeba, nie zapomnia� o ubogiej familii z Krochmalnej ulicy. Prowadza� za sob� kohort� nie tylko braci, ale bli�szych i dalszych kuzyn�w, z kt�rych ka�dy ju� po tygodniu operowania pod okiem dobroczy�cy chadza� przy zegarku i rujnowa� si� na modne haweloki. Na po�udniowym wybrze�u Krymu pan Teodor posiada� wytworn� will�, gdzie kr�lowa�a pi�knie rozkwit�a ma��onka jego, czytelniczka niegdy� Buckle'�w i Mill�w. Cudownie tam by�o: w oddali falowa�o morze, doko�a roz�ciela� si� las podzwrotnikowych krzew�w. Zdawa�o si�, �e pan Teodor do ko�ca �ycia b�dzie sobie w wolnych chwilach odczytywa� to t�, to inn� stronic� Dekamerona (m�dre bowiem ksi�gi rozda� na pami�tk� niewyspanym telegrafistom), gdy oto niespodziewanie zjawi� si� demon niepokoju...
...W�wczas w�a�nie pocz�to w kraju budowa� drog� �elazn� - pan Teodor zjawi� si� i wzi�� nowy dystans.
Zaraz po obj�ciu rob�t przypl�ta� si� do niego zrujnowany do szcz�tu obywatel ziemski, Dominik Cedzyna. Pocz�tkowo pe�ni� na buduj�cym si� plancie obowi�zki zwyczajnego dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, p�niej zaskarbi� sobie wzgl�dy naszego przedsi�biorcy i do innych cel�w u�ytym zosta�. Dziwnie wygl�da� ten elegancki, wyprostowany starzec z min� pana, zawsze wytwornie i czysto ubrany, g�adko uczesany i wygolony starannie, kiedy sta� w pobli�u drzwi wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krze�le. In�ynier do�wiadcza� demokratycznej rozkoszy trzymaj�c przy drzwiach by�ego panka i m�wi�c do niego: "p�jdziesz mi, m�j panie Cedzyna" ...albo: "tyle ju� razy m�wi�em panu Cedzynie"... albo: "trzeba by� mazgajem, panie ten... panie Cedzyna".
Twarz starego szlachcica nie zdradza�a nigdy ani �ladu gniewu, ani cienia obrazy, ani pozoru zdziwienia. Czasami tylko po zaci�tych jego wargach przemyka� si� t�skny, dzieci�cy niemal u�miech, czasami wyp�owia�e oczy zachodzi�y mg�� jeszcze bardziej i zdawa�y si� nic nie widzie�. Nigdy wszak�e �r�ce go upokorzenie nie wynurza�o si� na zewn�trz w d�wi�ku mowy lub tre�ci s��w.
- To tak�e honor, to punkt honoru - my�la�. - Ja i tak pan, a ty� i tak cham!...
Mia� ten cz�owiek jedn� tylko pociech� i nadziej�. Skoro nadchodzi� wiecz�r, gdy robotnicy, zlani do suchej nitki potem, rzucali �opaty i zjad�szy straw� padali w sen kamienny, gdy panowie in�ynierowie zasiadali do winta - Cedzyna szed� wzd�u� plantu do s�siedniego miasteczka.
G�owa jego podnosi�a si� wtedy dumnie, oczy nabiera�y blasku, usta szepta�y: "Piotru�... ach, Piotru�".
Puka� do okna pocztmistrza i ugrzecznionym, boja�liwym g�osem pyta�, czy nie ma listu do Dominika Cedzyny. Je�eli ten list upragniony otrzyma�, oddala� si� szybko, pieszcz�c kopert� palcami i do warg j� przytulaj~c. Potem w swej n�dznej izdebce stawia� �wiec� przy ��ku i zaczyna� czyta�. Czyta� powoli, w spos�b dziwaczny: nie przebiega� oczyma od razu ca�ego listu, lecz wykrada� jedno, dwa zdania, kilka s��w - i sk�ada� pismo. Czasami koniec listu odczytywa� dopiero trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczono, gdy go obra�ono, gdy czu�, �e mu klatk� piersiow� co� gnie�� zaczyna niby obr�cz �elazna i krew uderza do g�owy - maca� boczn� kiesze� surduta, gdzie nosi� paczk� list�w od syna - i odzyskiwa� spok�j. W ka�dej chwili wytchnienia, podczas obiadu czy chwilowej przerwy w robocie, wydobywa� arkusik i wmy�la� si� w jakie� zwyczajne zdanie. Wtedy u�miech �agodny jak promyk s�o�ca wypogadza� jego twarz drewnian� i skrzep�� na niej trosk� niweczy�.
W odleg�o�ci wiorsty od d�wigaj�cego si� nasypu, stanowi�cego cz�� dystansu pana Teodora, stercza�o po�r�d p�l wynios�e wzg�rze poro�ni�te ja�owcem i uwie�czone szarym, z�batym grzbietem ska� wapiennych. G�ra nale�a�a do folwarku Zap�ocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. In�ynier zwr�ci� uwag� na owo wzg�rze zaraz po rozpocz�ciu rob�t, zbada� ska�y, znalaz� w nich obfito�� w�glanu wapnia i niewielk� ilo�� obcych przymieszek, dostrzeg�, �e zbocza i osypiska wykazuj� pi�kne pok�ady wyborowej gliny - tote� w kilka dni po przyje�dzie zabra� ze sob� pana Cedzyn� i pojecha� do folwarku Polichnowicza. Zmierzch zapada�, kiedy furmanka zbli�a�a si� do Zap�ocia. Folwark sta� u samego podn�a g�ry. Zabudowania otacza� szeroki czworobok usychaj�cych top�l. Budynki by�y w stanie op�akanym: wali�a si� w gruzy stara gorzelnia i wyci�ga�a ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak ko�ciotrupie piszczele, nachyla�y si� ku ziemi dachy stod�, tu i owdzie stercza�y �erdzie rozwalonych p�ot�w. Kamienista i urozmaicona zatrwa�aj�cymi wyrwami droga mija�a pewien rodzaj bramy i prowadzi�a przed dw�r. Ogromny, czarny dach domostwa zje�d�a� ze �cian w ty� i jednym
swoim kra�cem dosi�ga� prawie ziemi.
Kiedy was�g naszych przedsi�biorc�w zatrzyma� si� przed gankiem, w dwu oknach b�yszcza�o �wiat�o. Jaka� figura zjawi�a si� we drzwiach.
- Czy to ty, Szulim? - zapyta� g�o�no stoj�cy na progu.
- Nie, to nie Szulim - odpowiedzia� Bijakowski. - Czy dziedzic jest w domu?
- Kt� tam, u diab�a?
- Czy dziedzic tutejszy jest w domu? - Dziedzic?
- Mo�na si� z nim widzie�?
Osoba znik�a i jednocze�nie prawie �wiat�o w oknach zgas�o. W�drowcy nasi wst�pili na ganek, lecz znale�li drzwi zamkni�te. Bijakowski zastuka�.
�adnej odpowiedzi.
- Dziwna rzecz! - zauwa�y� pan Dominik.
In�ynier zeszed� z ganku i zajrza� za w�gie� dworu szukaj�c innego wej�cia. Musia�y tam by� jakie� drzwi, biegano bowiem tamt�dy, bia�e postacie wsuwa�y si� do dworu i wymyka�y do ogrodu, d�wigaj�c jakie� ci�kie przedmioty, co� w rodzaju szaf, luster, kanap, sto��w, ��ek, obraz�w.
- Nadzwyczajny dom - m�wi� do siebie zaciekawiony do �ywego bourgeois. - Ten obywatel wyprowadza si� widocznie, czy co u licha?... o tej porze... panie Cedzyna...
Pan Dominik pokiwa� melancholijnie g�ow� i cicho westchn��.
Spomi�dzy pokrzyw i k�p bzu wysun�a si� wreszcie jaka� babina, podesz�a do Bijakowskiego i bezczelnie zagl�da�a mu w oczy.
- Co�cie to za jedni, ludzie? Sk�de�cie?
- Jeste�my z kolei, chcemy rozm�wi� si� z tutejszym panem - m�wi� do niej pan Cedzyna. - Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupi� kamie�... S�yszysz? Jest ten wasz pan? mo�na go widzie�?
- Pana niby? - namy�la�a si� baba. - Naturalnie, �e nie ciebie...
W tej chwili wynurzy� si� z mroku cie� inny.
- Panowie kolejarze... aha... Prosz�, bardzo prosz�... Maryna, rypaj zapali� lamp�. Ka� wnosi� na powr�t. Prosz� pan�w... jestem Polichnowicz.
Drzwi prowadz�ce z ganku do sieni otwar�y si� znowu i przybysze wprowadzeni zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Sta�o tam mn�stwo mebli i sprz�t�w w szczeg�lniejszym ugrupowaniu: komoda wysuni�ta by�a na �rodek pokoju, na niej Le�a�o kilka obraz�w w grubych, z�oconych ramach i lustro, st� zarzucony by� stosem rzemieni, uzd, bat�w, szpicrut, popr�g�w, torb my�liwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer ods�ania� wn�trze pe�ne brudnej bielizny i zniszczonej odzie�y. Na ��ku okrytym podart� ko�dr� spoczywa�o olbrzymie psisko z familii dog�w, a na wygniecionej kanapie spa� male�ki kud�aty piesek. Gospodarz usi�owa� za pomoc� forsownego wykr�cania knota wydoby� z zakopconej lampki wi�kszy p�omie�. By� to m�ody cz�owiek, lat oko�o trzydziestu, ,nieco przygarbiony, o twarzy wywi�d�ej i zu�ytej.
- Siadajcie, panowie - m�wi zrzucaj�c z krzese�ek na ziemi� porozmiatane cz�ci m�skiego odzienia i przysuwaj�c kulawe krzes�a go�ciom. - U mnie tu cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami... Fintik! won, podlecu!...
Kud�aty piesek podni�s� �eb niech�tnie i machaj�c ogonem zsun�� si� na pod�og�.
- Prosz� pana - zacz�� Bijakowski - taki jest nasz interes: Do pana nale�y g�ra, w pobli�u kt�rej prowadzimy plant kolejowy?
- G�ra? "�wi�ska Krzywda"? no, do mnie nale�y... i c� z tego?
- Pan z niej �adnego zysku nie ci�gnie?
- Jaki� ja zysk mog� ci�gn�� z takiej g�ry? Kpisz pan czy co? - Pastwisko pewnie - wtr�ci� pan Cedzyna nie�mia�o.
- Jakie pastwisko! - oburzy� si� Polichnowicz. - Kamie� na kamieniu i trocha ja�owcu. Miejsce ust�powe dla trznadli... chcia�e� pan chyba powiedzie�. Ale co panom znowu do tej g�ry?... Fintik! won, podlecu!...
Piesek zeskoczy� znowu z kanapy, na kt�r� si� by� wdrapa�. - Kr�tko m�wi�c - ci�gn�� in�ynier - ja bym kupi� od pana kamie� z tej g�ry i prawo wybierania gliny. Czy zgadza si� pan?
- Kamie�? A prawda... Owszem, panie dobrodzieju, z najwi�ksz� przyjemno�ci�.
- I co by te� pan ��da�?
Polichnowicz zacz�� kr�ci� w palcach papierosa, za�o�ywszy nog� na nog� w taki spos�b, �e ko�cem �piczastego buta dotyka� prawie swego nosa i - milcza�. Dopiero gdy za�atwi� proces umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczy� si� k��bami dymu, wypali� �mia�o:
- Odst�pi� panu za o�mset rubli.
Bijakowski zacz�� si� �mia� krzykliwie:
- Siedmset rubli!... bagatela! I to za miejsce ust�powe dla trznadli... Cha!... cha!... wie pan, co...
- Nie siedmset, lecz o�mset rubli! M�w pan, co dajesz! Nie lubi�, gdy mi si� kto w nos �mieje! Fintik! wyrzuc� ci� za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz...
Piesek znowu zlaz� z kanapy. Bijakowski spowa�nia� i nad�� si�.
- Pan s�dzisz, �e masz z frajerem do czynienia - m�wi� m�ody obywatel przymru�aj�c lewe oko. - Ja, panie, jestem dubla�czyk i wiem, co jest warta taka glinka zmieszana z pewn� ilo�ci� piasku, bynajmniej nie t�usta... Znajd� pan tu w okolicy tak� glin� i taki kamie�.
- Kto wie?... mo�e i znajd� - powiedzia� in�ynier wstaj�c i zabieraj�c si� do wyj�cia.
- No... c� pan dajesz?... niech s�ysz�.
- W ka�dym razie nie wi�cej nad sto rubli. Pan Polichnowicz wpad� w g��bok� zadum�.
- Dawaj pan na r�k� dwie�cie rubli... i niech tam diabli!...
- Nie, panie - rzek� zimno Bijakowski.
- No, to trudno... Dajesz pan sto pi��dziesi�t?... In�ynier �mia� si� pod w�sem ironicznie.
- Spiszemy kontrakcik... co tam!... Mo�e herbaty?
- Ajno, herbaty! - odezwa� si� niespodziewanie g�os z s�siedniego pokoju. - Pan b�dzie cz�stowa�, a ja nie wiem, sk�d panu wezm� tej herbaty... widzicie!
- Milcze�, ma�po jedna! - rzek� Polichnowicz wca�e nie odwracaj�c g�owy. - Mo�e panowie kwa�nego mleka z kartoflami?...
- Nie, dzi�kujemy. Sto rubelk�w p�ac�, piszemy umow� na dwie r�ce... jest �wiadek, pan Cedzyna...
- Pan Cedzyna! - zawo�a� m�ody cz�owiek obrzucaj�c go�cia ognistym spojrzeniem - pan Cedzyna z Kozikowa?
- Tak, niegdy�...
- C� znowu? Ju� pana wyleli. Cha, cha!... To dopiero pogrom na ziemia�stwo! Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?...
- Pracuj� - odpowiedzia� skromnie pan Dominik.
- Phy!... a no, c� robi�!... piszmy ten kontrakt. B�dzie przynajmniej co wsadzi� jutro w z�by panom starozakonnym. Spisano kontrakt - i p�no w noc przedsi�biorcy opu�cili folwark.
Po up�ywie kilkunastu dni u podn�a g�ry funkcjonowa�a maszyna do wyrabiania ceg�y, a na ska�ach roi�y si� ludzkie postacie. In�ynier zjawia� si� na szczycie g�ry i rozci�gaj�cy si� u st�p jej obszar ciekawym i zamy�lonym obejmowa� okiem.
By� koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panowa� zupe�ny spok�j. Bijakowski nie zna� si� na gospodarce rolnej, z mozo�em odr�nia� pszenic� od j�czmienia w k�osie, zastanawia�a go wszak�e szczeg�lna predylekcja dziedzica Zap�ocia do ugor�w. Te d�ugie, szare smugi gruntu, pokarbowanego niegdy� przez r�wne zagony, sprawia�y wra�enie jak cmentarz smutne. Gdzieniegdzie jednostajn� barw� od�ogu przerywa�o p�lko �cierniska albo kartofli -za nimi ukazywa� si� on znowu i gin�� a� w oddali, jednocz�c si� z nieu�ytkami i pastwiskiem.
M�ody dziedzic przychodzi� codziennie na g�r�, siada� na kamieniu, �mi� papierosa za papierosem i gaw�dzi�.
- Pa�ski folwark - m�wi� do niego Bijakowski pewnego razu - widziany z tej g�ry, podobny jest do trupa.
- Dobrze, dobrze... Do trupa! Wzi��em po ojcu folwark �le prowadzony, musia�em zaprowadzi� p�odozmian umiej�tny... - P�odozmian? Gdzie� tu i jakie p�ody pan zmieniasz? Tu �adnych p�od�w wcale nie ma.
- Jak to nie ma?
- Nie znam si� na tym, ale nie widz� ani �yta... - A bobik?
- Co za bobik?
- No i bierzesz si� pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?
- C� panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? �yta nie widz�.
- A tamto �ciernisko to po czym�e?... po kapu�cie z baranin�?
- Ale� to ch�op przecie dwa razy wi�cej �yta wysiewa!
- Bo ch�op niszczy gleb�, sieje �yto po �ycie... Ch�opu pan pozw�l tylko, to panu na Placu Teatralnym "zimiok�w" nasadzi, ale wcale z tego nie wynika, aby�my mieii, id�c za jego przyk�adem, wyniszcza� grunta. Tu rzeczywi�cie trzeba troch� mie� kapita�u...
Nie pami�tam dok�adnie, jak si� to sta�o, do�� �e nadesz�a ta chwila. Gdy pierwsze lokomotywy �wista� pocz�y na nowej drodze �elaznej, Jules Polichnowicz wyje�d�a� z Zap�ocia, unosz�c w podr�nym saku kilka setek rubli. Folwark z ugorami, pustymi stodo�ami i litani� d�ug�w sta� si� w�asno�ci� in�yniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez czas pewien spogl�da� z rozkosz� na pochylone pola, zapadaj�cy si� w ziemi� dw�r staroszlachecki i wysokie topole z uschni�tymi szczytami. W�asny maj�tek! Stare domostwo - marzy� - przeznaczy si� dla rz�dcy; na wzg�rzu, frontem do plantu, wzniesie skromny, ale stylowy pa�acyk. Zbyt d�ugo wszak�e in�ynier nasz by� cz�owiekiem praktycznym, aby idealne marzenie o pa�acyku usun�� mog�o na plan drugi my�l o ugorach. Co pocz�� z tymi ugorami? Czyli� doprawdy osi��� w takim Zap�ociu i zacz�� uzbierane pieni�dze "wk�ada�" w bruzdy, stodo�y, owczarnie? Je�dzi� co niedziela z rodzin� do wiejskiego ko�cio�a, zas�ugiwa� si� Panu Bogu, aby �yta gradem nie wybija� i strzeg� od podpalacza?
Przyjecha� na lato do siedziby wiejskiej, obserwowa� z ma��onk� zachody s�o�ca, ugania� si� (wraz z t�� ma��onk�) po pachn�cych ��kach za r�nobarwnymi motylami, czyta� Giovanni Boccaccia w cieniu lip odwiecznych, nawet kie�bie �owi� na w�dk� w strumieniu - s�odkie to s� przejemno�ci, ani s�owa; ale siedzie� tu zim� i �ypa� oczami na przebiegaj�ce poci�gi - to co najmniej nierozs�dek.
Zupe�nie inne uczucia miota�y dusz� pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez in�yniera folwarku da�o mu nadziej� otrzymania posady rz�dcy, powrotu na wie�, do roli, rozporz�dzania si�, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzech� starego dworu. Tote� zas�ugiwanie si� jego Bijakowskiemu, pos�usze�stwo i niemi�osierna pilno�� przechodzi�y wszelkie granice.
Ten pan in�ynier wie dobrze - my�la� stary szlachcic - co wart jest pan Cedzyna. Wie, �e to nie dorobkiewicz goni�cy za zyskiem; wie, �e taki Cedzyna zdechnie z g�odu, a nie ruszy tego, co nale�y do dziedzica; �e wypruje ze siebie �y�y dla tego, komu s�u�y, bo to jest cz�owiek posiadaj�cy nie znany dzisiejszym ludziom przymiot, �mieszny male�ki przymiot staroszlachecki - honor.
Nie spe�ni�y si� nadzieje pana Dominika.
Zjawili si� "indywiduali�ci" i zaproponowali in�ynierowi rozparcelowanie folwarku. Po g��bokim namy�le, po sp�aceniu d�ug�w - Bijakowski rozprzeda� ugory pozostawiaj�c sobie zabudowania, skalist� g�r� i ma�y skraweczek ornego gruntu poza ogrodem.
Do niepoznania zmieni�a si� posta� tego kawa�ka ziemi. Kud�aci indywiduali�ci zwlekli si� wkr�tce na pola folwarku wraz z �onami, dzie�mi, sprz�ajem i dobytkiem. Chude szkapy osadnik�w ci�gn�y z lasu belki i gonty, ko�a woz�w ��obi�y nowe drogi wzd�u� dzikich miedz; wybierano studnie, grodzono p�oty i na gwa�t wznoszono domostwa. Po ca�ych dniach s�ycha� by�o �oskot siekier. Kwa�ne pastwiska, poro�ni�te n�dzn�, k�dzierzaw� trawk�, kt�re, historycznie rzecz bior�c, od czas�w ko�odzieja Piasta a� do dubla�czyka Polichnowicza s�u�y�y tylko za miejsce igrzysk i spacer�w dla bystronogich zaj�cy, pustki podle�ne i obumar�e ugory nabra�y teraz tak wielkiej warto�ci, �e si� sta�y cz�ci� sk�adow� wielu istnie� ludzkich. Liczne oczy wpatrywa�y si� w te kawa�ki ziemi z niepokojem i serca osnuwa�y na nich nadzieje.
Gdy nadesz�a wiosna, wysz�y na ugory p�ugi i odwr�ci�y skiby przero�ni�te muraw�...
Gdy nadesz�a wiosna, u podn�a g�ry, nosz�cej w mowie gminu nazw� "�wi�skiej Krzywdy", bucha�y wielkie k��by dymu. Przyparty do zbocza g�ry olbrzymi cylinder szachtowego wapiennika wyrzuca� w mokre mg�y snopy iskier. D�uga, nad przepa�ci� zawieszona �awa ��czy�a okopcony szczyt komina z podn�em bia�ych turniczek. O kilkaset krok�w dalej, bli�ej dworu, wznosi� si� wysmuk�y, czerwony komin cegielni.
Smugi dymu, p�yn�ce po przestworzu niebieskim, wywabi�y z dalekich wiosek, w lasach ukrytych, gromad� bezspodniowc�w z zapadni�tymi brzuchami i wyd�u�onym przewodem pokarmowym wskutek bezwstydnego prze�adowywania go samymi kartoflami. Przyszli i stan�li przed obliczem tw�rcy cywilizacji. In�ynier wejrza� okiem m�drca na ich wywi�d�e kad�uby, na brudem obros�e ich dzieci, na znikome resztki sp�dnic ich �on, c�rek, kochanek - i mi�osiernie wyznaczy� im miejsce w post�pie ludzko�ci.
Ze zrzyn�w od belek pobudowano lokale mieszkalne w miejscach przez in�yniera wskazanych i poumieszczano tam przyby�ych. Zwierzchnictwo nad ca�� produkcj� obj�� pan Dominik Cedzyna, osadzony w dwu mieszkalnych izbach dworu. In�ynier opu�ci� dziedzictwo i uda� si� tam, dok�d powo�ywa�y go nieuniknione warunki ekonomiczne. Przed wyjazdem nauczy� starego szlachcica, jak si� ma zapatrywa� na sprawy spo�eczne, gdzie zak�ada� kopalnie gliny, jak zsypywa� do pieca bry�y kamienia i formowa� z nich sklepienie, jak poznawa� po mocnym �wietle wapna, �e kwas w�glany wyp�dzony z tych bry� zosta�, jak unika� tworzenia si� "wilk�w", jak normowa� p�omienie wchodz�ce do pieca z oddzielnych ognisk - itd.
I pop�yn�y jednostajne, r�wne i bardzo d�ugie dni rzetelnej pracy. Nadzorca wstawa� o �wicie, budzi� i prowadzi� do roboty czeladk�, a p�na noc przyp�dza�a go dopiero do starej rudery.
Odwieczne kamienie j�cza�y pod m�otami, wali�y si� ca�e urwiska niestrudzonymi uderzeniami podkopywane, zlatywa�y ze szczyt�w i kruszy�y si� na drobne cz�stki ogromne bry�y, podwa�one wysi�kiem ramion. G��bokie miejsca wszczepienia i oparcia �elaznych dr�g�w, ��oby i garby wykute dziobem ci�kiego kilofa, pozosta�y na zawsze, �wiadcz�c, ile tam cz�owiek w�o�y� si�y mi�niowej. Za pomoc� dwu d�wigni - dr�ga i oskarda - zepchni�to z posad ca�e ska�y, zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narz�dzia zast�pi� prostacki "spos�b" na przyrod�, wymys� nie m�zgu, ale raczej mi�ni. Codziennie o �wicie zaczyna�o si� to spotkanie siepaczy z kamiennymi masami, kt�re, nim uleg�y zuchwa�ej napa�ci cz�owieka, m�ci�y si� na nim, czyha�y na ka�d� chwil� jego nieuwagi, na ka�dy moment omdlenia. Nawis�e z�omy, gdy rozp�tano nieopatrznie ich utajon� energi�, zlatywa�y niespodziewanie jak uderzenie piorunu, zabijaj�c i kalecz�c; ka�dy g�az, zanim wtr�cony zosta� w czelu�� pieca, do ostatka rani�, gni�t�, kara� ci�arem, twardo�ci�, ostr� powierzchni�, parzy� ogniem i dusi� dymem, jak wr�g �miertelny wy�eraj�c �ycie.
Bezkszta�tne obna�enia warstw g��bokich i u�amane wierzcho�ki stoj� na tym pobojowisku jak p�yty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe wy��abiaj� na ich powierzchniach tajemnicze znaki - mo�e imiona "rycerzy kultury", co tam polegli w boju z przyrod�.
Pan Dominik zasn�� dopiero nad ranem. Nie by� to posilny odpoczynek, lecz starcze p�czuwanie. Zjadliwa, b��dna bole�� nie usun�a si�, nie ukoi�a, lecz jak top�r kata, ci�ka i nieuj�ta, wisia�a w postaci snu nad zn�kan� jego dusz�. �ni�o mu si�, �e stoi na rozmi�k�ej grobli, u brzegu zamarzni�tego stawu. L�d na nim by� siny, kruchy i nasi�k�y wod�. Nagle zobaczy� id�c� ku niemu z przeciwnego ko�ca stawu posta� omglon�. Widmo sz�o, lekko si� ko�ysz�c, zgrabne zatacza�o ko�a, ledwo-ledwo dotykaj�c stopami g�adkiej powierzchni. I oto - w mgnieniu oka - zobaczy� tu� przy brzegu, prawie u st�p swoich, fal� zwijaj�c� si� ogromnym k��bem, l�d pop�kany na drobn� kr�, a na wodzie rozmoczone, jasne jak len w�osy. Cudne k�dziory m�odzie�cze to rozbiega�y si� na wodzie, tworz�c jakoby koron�, to lgn�y kosmykami do czo�a, do jasnego czo�a Piotrusia. Starzec usi�uje krzycze�, ale gard�o ma �ci�ni�te i zatkane jakby skrzepami zsiad�ej krwi; chce rzuci� si� w wod�, lecz, nie wiedzie� czemu, nie mo�e jej dosi�gn��. Zanurza wreszcie r�ce po �okcie i czuje zimno, �cinaj�ce, okropne, �miertelne zimno w �y�ach, w piersiach i w sercu. Gdyby m�g� wyda� j�k, jeden tylko j�k, jeden okrzyk... gdyby chocia� m�g� westchn��...
Brzask zimowego �witu ubieli� zamarzni�te szyby. Da� si� s�ysze� �oskot drzwi roztwieranych w czworakach, odg�os skrzypi�cego st�pania po zmarzni�tym �niegu i rozm�w ludzkich. Pan Cedzyna si� ockn�� i ci�kim wzrokiem powi�d� po swej izbie. Male�ka miara pociechy sp�yn�a do jego duszy, gdy si� u�wiadomi�, �e to, co widzia� przed chwil�, by�o snem tylko. Niestety! to, co czu� przed chwil�, ci�gle trwa�o... Przedsenne zgryzoty rzuci�y si� na� znowu i jak m�ciwe, rozz�oszczone pszczo�y ci�� pocz�y jego serce. Obejmowa�a go z�owieszcza niech�� do tej izby, do nadchodz�cego dnia, mo�e do siebie wreszcie.
Na p� rozebrany usiad� na ��ku i t�pym, bezsilnym wzrokiem patrza� w k�t pokoju. Niedos�yszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg - wym�wi�:
- �eby to ju� raz, do cholery... umrze�...
Rozleg�o si� stukanie w szyb�, jakim jeden z robotnik�w pe�ni�cy obowi�zki str�a dawa� zna� nadzorcy, �e idzie z nar�czem drew pali� w piecu. Pan Dominik nie poruszy� si�. Dziki wstr�t i bezmy�lna nienawi�� zaciska�y jego pi�cie. Wszystka jego inteligencja osiad�a na jednej trze�wej my�li:
�eby to ju� raz...
Stukanie w szyb� powt�rzy�o si� i nieznany g�os zawo�a�: - Czy pan Dominik Cedzyna jest w domu?
Stary zerwa� si� na r�wne nogi. Wszystko jedno, kto to stuka - byleby kto� obcy, jaki� cz�owiek nieznany, byleby nie ten parobek w cuchn�cym ko�uchu.
- Panie Cedzyna! - zawo�a� kto� zza okna.
Wszystka krew sp�yn�a nagle do serca starowiny. Po�piesznie wci�gn�� d�ugie buty, zarzuci� na ramiona lisiur� i pobieg�szy na palcach do okna zacz�� chucha� na szyb� i wyciera� w szronie okr�g�y otw�r. Naraz przerwa� t� czynno�� i raptownie odwr�ci� si� do �ciany. Zgi�� si� w pa��k, oczy mu zasz�y bielmem, twarz skurczy�a si� bole�nie, r�ce zacisn�y spazmatycznie - i m�wi�, nie wiedz�c do kogo, cichym, r�wnym g�osem:
- Je�eli tam, za oknem, jest Piotru�, to ja oddam... ty wiesz, �e ja nie sk�ami�... ja ci oddam...
Raz jeszcze mocno, mocno �cisn�� sobie r�ce i spokojnie poszed� ku drzwiom. Odrzuci� haczyk i wyszed� do sieni, szeroko otworzy� drzwi na ganek i stan�� w progu. Na �cie�ce sta� m�ody cz�owiek w kr�tkim paltocie, z walizk� podr�n� w r�ku. W niebieskim mroku przed�witu stary nie m�g� rozpozna� rys�w jego twarzy, ale tamten posun�� si� o krok naprz�d i wym�wi� cicho, z niewypowiedzian� s�odycz�:
- To ojciec.
Stary Cedzyna g�ucho szlochaj�c wyci�gn�� ramiona i ogarn�� przychodnia d�ug�, czu�� i nienasycon� pieszczot� ojcowsk�.
Potem zacz�� go forsownie ci�gn�� do pokoju, be�kocz�c pojedyncze sylaby wyraz�w urwanych i po�kni�tych razem ze �zami. Wydar� mu z r�k walizk�, rozpi�� palto, wystawi� ze szafy na st� wszystkie butelki z octem, z naft�, z terpentyn� i gorza�k�, szuka� kieliszka w stosie rzemieni i �elastwa le��cym w k�cie izby i ci�gle dygoc�cymi usty mrucza�:
- Pisa�... do Anglii... do miasta...
Doktor Piotr wodzi� za starcem za�zawionymi oczyma i nie m�g� przyj�� do s�owa. Nareszcie pan Dominik oprzytomnia�. - Zzi�b�e�... co? - zapyta� nakrywaj�c oczy d�oni�, jakby patrza� pod s�o�ce.
- Nie...
- Ale! gadanie! Zaraz ja w piecu napal�.
Skoczy� ku zapieckowi i pocz�� wyrzuca� suche drwa na �rodek pokoju. Zaczerwieniony i zziajany k�ad� je p�niej do pieca.
- Niech ojciec da pok�j - przerwa� mu m�ody dokt�r - tu ciep�o. Ja bym si�, szczerze m�wi�c, przespa� troch�.
- �wi�ta prawda! Niespodziewany cymba� ze mnie starego! Malec jecha� tyli �wiat. Chod�, przyniesiemy sof�... mam jeszcze nasz� zielon� sof�... wiesz... zielon�...
Weszli do s�siedniej, zimnej izby, zawalonej przer�nymi st�tkami i rupieciami, i przyd�wigali do pierwszej staro�ytn�, familijn� sof� z wierzchem ruchomym.
Pan Dominik rozpostar� na niej swoj� po�ciel i u�o�y� syna do snu. Sam, zabawnie wykr�caj�c nogi, aby st�pa� na palcach, wyni�s� si� z mieszkania. Zaledwie dokt�r Piotr przy�o�y� g�ow� do poduszki, zapad� w senne marzenie, jakie jest skutkiem zm�czenia si� d�ugotrwa�� jazd� w wagonie. Powieki mu si� klei�y, ale nie dawa� mu zasn�� mocno jakby nieustaj�cy trzask dzwonk�w elektrycznych, utajony w nerwach. Na niezliczonej ilo�ci stacji kolejowych dzwoneczki te bi�y za szybami wagonu g�osem cichym, przeszywaj�cym, natarczywym i okrutnym, a� zacz�y dzwoni� w uchu bez przerwy. Zdawa�o mu si�, �e wci�� trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rz�du noc sp�dzona w wagonie. Drzemie nie pod strzech� ojcowsk�, lecz w w�skim przedziale, z g�ow� opart� o dr��c� drewnian� �cian�. S�yszy jeszcze �oskot k� bij�cych w ko�ce szyn, skr�conych od mrozu, gdy poci�g gna� na p�noc od Oderberga - i to ponure dudnienie skostnia�ej ziemi, co g�ucho st�ka pod szynami: - to ja, to ja, to ja... Widzi do tej chwili pod przymkni�tymi powiekami nagi, roz�o�ysty, nieobesz�y krajobraz, jak go zobaczy� wtedy, przycisn�wszy twarz do szyby - t� pustyni� przywalon� zaspami. Daleko, w wielkim �wietle ksi�yca s�abo czerniej� ch�opskie chaty. D�ugim szeregiem stoj� na widnokr�gu - het - het... W piersi w�drowca bije nie jego w�asne m�skie serce, co ju� z�udze� przebola�o tyle, ale serce dziecka, dost�pne dla dawno minionych trw�g i bole�ci. Jak kolka tarniny przebija je dzieci�cy �al czy wielka skrucha, i wyl�k�e usta szepcz�:
- Panie, nie jestem godzien...
Pan Dominik powr�ci� na paluszkach, nios�c wi�zk� suchych szczap, i pocz�� pali� w piecu. Dokt�r jak przez mg�� widzia� jego zgarbione plecy i siw�, kr�tko przystrzy�on� czupryn�. Chwilami wydawa�o mu si�, �e ta droga g�owa usuwa si� i niknie, pozostawiaj�c po sobie tylko du�y cie� prze�amany na �cianie i suficie. Morzy� go przerywaj�cy si�, p�ochliwy sen... Kiedy si� na p� przebudzi�, przed piecem siedzia�, jak poprzednio, starzec twarz� zwr�cony do ognia. W pobli�u drzwiczek tli�a si� ju� zaledwie kupka w�gli. Wiotka, jasnofioletowa perzyna powleka�a j� z wolna, a po niej miga�y raz za razem r�owe, pe�zaj�ce iskierki. Pan Dominik przypatrywa� si� iskrom i rusza� w�sami, jakby tym b��dnym �wiate�kom opowiada� tajemnicze historie. Co pewien czas wyci�ga� r�k� i odgarnia� ko�uch �mietanki w garnuszku przystawionym do w�gli.
U wezg�owia doktorowego pos�ania sta� stary zegar. Wahad�o ko�ysa�o si� nad sam� jego g�ow�. Kiedy pomyka�o na lewo, w cie�, na upstrzonej przez muchy jego powierzchni b�yska� klinik �wiat�a. Wydawa�o si�, �e stary perpendyku� rozdziawia usta i p�ka z radosnego �miechu. Wewn�trz pud�a, przysypanego wieloletnim kurzem, stuka nieustaj�cy chrz�st tryb�w, niby bicie serca zestarza�ego gruchota. Melodia jego szeptu unosi si� nad rozmarzon� g�ow� �pi�cego jak �piew znajomy, rozkochany, t�skny i niewys�owienie s�odki.
- Ty nie wiesz - �piewa - ty nie wiesz, dziecko, co to jest t�sknota... Spojrzyj tylko raz, spojrzyj tylko, �piochu, d�wignij powiek�. Widzisz t� �z�, co wytoczywszy si� z oka starszego pana Cedzyny, jak ��d� na ko�cu katapulty, zawis�a na ko�cu najd�u�szego w�osa w jego lewym w�sie? Co to za ci�ar, co to za ogromna �za, jaka monstrualnie wielka �za! Pac! - zlecia�a z �oskutem na przyszw� lewego buta. Co to? co to? - Wysuwa si� druga, jeszcze ogromniejsza, jeszcze ci�sza... Kap! - ju� wisi na w�sie. Starowina boi si� bardzo, aby nie upad�a na pogrzebacz i g�o�nym upadkiem snu twojego nie sp�oszy�a. Patrz, jak j� paradnie, jak �miesznie i niezgrabnie zdejmuje z w�sa dwoma palcami.. Te �zy - gada stary zegar - by�y cie�szymi ni� nitka paj�cza w��kienkami w sercu, w tym miejscu, gdzie jest nigdy nie schn�ca ranka t�sknoty. By�o i�h mn�stwo, a ka�da mia�a brze�ki ostre jak ��d�o komara. Siedzia�y jedna obok drugiej komunikiem i nosi�y szumny tytu� lasecznika t�sknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssa�y dusz�, niejednemu odgryza�y rozum... tak, tak, czcigodny organizmie... A ty, mocarzu, zada�e� im trucizn� jednym jedynym synowskim u�ciskiem.
Ka�da skona�a i rozp�yn�a si� w wielk� �z� szcz�cia. Ach, tylko pomy�l... gdyby cho� jedna z tych �ez upad�a na twoj� dusz�! ... Ach, tylko pomy�l - wszak ona str�ci�aby ci� z oblicza ziemi - ach, tylko pomy�l...
W pochodzie k�ek i walc�w gadatliwego klekota nast�pi� raptem jaki� kataklizm, jakby stary zegar przyci�� sobie j�zyk w�asnymi z�bami. Rozleg� si� t�py szcz�k, zamieszanie, �oskot - i powoli, z maj