371
Szczegóły |
Tytuł |
371 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
371 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 371 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
371 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Kobieta w jeziorze"
autor: Raymond Chandler
Prze�. Andrzej Zerwa�d
Warszawa 1990
Pisa� R. Du�
Korekty dokona�y
K. Kruk
i K. Markiewicz
* * *
I. Nie powiadamiaj�c w�adz
Rozsiad�em si� w�a�nie z�o�ywszy nowiutkie buty na blacie biurka, kiedy wpad� Violets M'Gee. Sierpniowy ranek by� ospa�y, upalny i parny, nawet prze�cierad�o k�pielowe nie wystarcza�o do ocierania potu z karku.
- Jak leci, ch�opcze? - spyta�, jak zwykle, Violets. - Od tygodnia nic si� nie dzieje, co? Pewien facet, nazywa si� Howard Melton i pracuje w Avenant Building, zgubi� �on�. Jest dyrektorem filii Doreme Cosmetic Company. Ma swoje powody, �eby oficjalnie nie zg�asza� zagini�cia ma��onki. Szef go troch� zna. Przejd� si� tam, tylko przedtem zdejmij te buty. Wygl�dasz w nich, jakby� si� wybiera� na parad�. Violets M'Gee pracuje jako �led� w wydziale zab�jstw w Biurze Szeryfa i gdyby nie drobne zlecenia, kt�re mi czasem daje z dobroci serca, z trudem wi�za�bym koniec z ko�cem. Ta sprawa zapowiada�a si� troch� inaczej, zdj��em wi�c nogi z biurka, i jeszcze raz wytar�em kark i wyszed�em. Avenant Building stoi na rogu OLive i Sixth, prowadzi do niego chodnik w czarno-bia�� szachownic�. Windy obs�uguj� tu dziewczyny w szarych jedwabnych rubaszkach i bufiastych beretach, jakich u�ywaj� arty�ci malarze, �eby farba nie chlapa�a im na w�osy. Doreme Cosmetic Company zajmowa�a �adny lokal na sz�stym pi�trze. Recepcj� z lustrzanymi �cianami i perskimi dywanami zdobi�y wazony z kwiatami i dziwaczne po�yskuj�ce rze�by. Mi�a blondyneczka siedzia�a przy centralce telefonicznej, wbudowanej w du�e biurko, na kt�rym sta�y kwiaty i umieszczona pod k�tem tabliczka z napisem: "Panna Van de Graaf". Panna mia�a okulary ~a la Harold Lloyd, w�osy �ci�gni�te do ty�u i zwi�zane wysoko, w strefie wiecznego �niegu. Powiedzia�a, �e pan Howard Melton jest akurat na konferencji, ale ona mo�e przy sposobno�ci poda� mu moj� wizyt�wk�, i spyta�a, w jakiej przyszed�em sprawie. Odpar�em, �e nie mam wizyt�wki, a nazywam si� John Dalmas, od pana Westa.
- Kto to taki, pan West? - zapyta�a ozi�ble - czy pan Melton go zna?
- Nie mam poj�cia, siostro. Nie znaj�c pana Meltona, nie znam jego przyjaci�.
- Jakiego rodzaju sprawa pana sprowadza?
- Osobista.
- Aha. Szybko po�o�y�a paraf� na trzech papierkach le��cych na biurku, �eby nie cisn�� we mnie ka�amarzem. Wyszed�em na korytarz i usiad�em w niebieskim sk�rzanym fotelu z chromowanymi por�czami. Wygl�dem, zapachem i w dotyku niezwykle wprost przypomina� fotel fryzjerski. Mniej wi�cej po p� godzinie otwar�y si� drzwi za metalow� balustrad� i ty�em wysz�o dw�ch za�miewaj�cych si� m�czyzn. Trzeci przytrzymywa� drzwi i wt�rowa� im. U�cisn�li sobie r�ce, tamci dwaj opu�cili lokal, a trzeci w mgnieniu oka zmaza� u�miech z twarzy i spojrza� na pann� Van de Graaf.
- S� jakie� sprawy? - spyta� w�adczym g�osem? Sekretarka zaszele�ci�a papierami.
- Nie, prosz� pana. Jaki� pan... Dalmas chcia�by si� z panem widzie�. Od pana Westa. W sprawie osobistej.
- Nie znam takiego - warkn�� szef. - Mam ju� tyle polis ubezpieczeniowych, �e nie nad��am z p�aceniem stawek. Popatrzy� na mnie kr�tko i nieprzyja�nie, po czym znikn�� w swoim pokoju, trzaskaj�c drzwiami. Panna Van de Graaf u�miechn�a si� do mnie z lekkim �alem. Zapali�em papierosa i dla odmiany za�o�y�em lew� nog� na praw�. Po pi�ciu minutach drzwi za balustrad� zn�w si� otwar�y, m�czyzna wyszed� w kapeluszu na g�owie i obra�onym tonem oznajmi�, �e wr�ci za p� godziny. Min�� bramk� w balustradzie i ruszy� w stron� wyj�cia, wtem jednak, zrobiwszy zgrabny zwrot, podszed� do mnie wielkimi krokami. Patrzy� z g�ry - pot�ny m�czyzna, sze�� st�p i dwa cale, odpowiedniej do wzrostu budowy. G�adko wymasowana twarz nosi�a �lady hulaszczego �ycia. Oczy mia� czarne, surowe i zdradliwe.
- Pan chcia� si� ze mn� widzie�? Wsta�em, wyci�gn��em portfel i poda�em mu wizyt�wk�. Obejrza� j� i obr�ci� w palcach. Jego wzrok wyra�a� zamy�lenie.
- Kto to jest pan West?
- Nie mam poj�cia. Spojrza� mi prosto w oczy, surowo, ale z zainteresowaniem.
- To dobry pomys� - powiedzia�. - Chod�my do gabinetu. Sekretarka tak si� zdenerwowa�a, �e kiedy przechodzili�my obok niej przez bramk� w balustradzie, pr�bowa�a parafowa� trzy papierki naraz. Gabinet by� d�ugi, mroczny i cichy, ale bynajmniej nie ch�odny. Na �cianie wisia�a du�a fotografia, przedstawiaj�ca ponurego typa, kt�ry w swoim czasie z niejednego pieca chleb jad�. Pot�ny m�czyzna przeszed� za biurko, warte przynajmniej osiemset dolar�w, i usadowi� si� w wy�cie�anym fotelu dyrektorskim z wysokim oparciem. Popchn�� ku mnie skrzyneczk� z cygarami. Zapali�em, a on przygl�da� mi si� przez chwil� zimnym, nieruchomym wzrokiem.
- To sprawa bardzo poufna - zacz��.
- Aha. Jeszcze raz obejrza� moj� wizyt�wk� i wsun�� j� do portfela ze z�oceniami.
- Kto pana przys�a�?
- Przyjaciel z Biura Szeryfa.
- Musia�bym wiedzie� o panu troszk� wi�cej. Poda�em mu dwa nazwiska i telefony. Si�gn�� po aparat, poprosi� o miasto i sam wykr�ci� numery. Zasta� oba moje kontakty. Po czterech minutach od�o�y� s�uchawk� i zn�w wyci�gn�� si� w fotelu. Obaj otarli�my sobie kark z potu.
- Na razie wszystko si� zgadza
- powiedzia�. - Teraz niech mi pan udowodni, �e jest pan tym, za kogo si� podaje. Wyj��em portfel i pokaza�em ma�y fotostat licencji. To mu wystarczy�o.
- Jaka jest pa�ska stawka?
- Dwadzie�cia pi�� dolc�w dziennie i zwrot koszt�w.
- To za du�o. Jakiego rodzaju koszta wchodz� w gr�?
- Benzyna i olej, od czasu do czasu �ap�wka, posi�ki i whisky. G��wnie whisky.
- Czy pan nic nie je, kiedy pan nie pracuje?
- Jem, ale nie tak dobrze. U�miechn�� si�. W jego u�miechu, tak jak we wzroku, by�o co� lodowatego.
- Chyba si� jako� dogadamy - stwierdzi�. Otworzy� szuflad� i wyj�� butelk� szkockiej. Napili�my si�. Postawi� butelk� na pod�odze, otar� usta, zapali� papierosa ozdobionego monogramem i zaci�gn�� si� z lubo�ci�.
- Niech pan spu�ci do pi�tnastu - zaproponowa�. - W dzisiejszych czasach... I prosz� nie przesadza� z piciem.
- Chcia�em pana nabra� - stwierdzi�em. - Cz�owiekowi, kt�rego nie da si� nabra�, nie mo�na ufa�. Zn�w si� u�miechn��.
- Umowa stoi. Ale pierwszy warunek to obietnica, �e w �adnym wypadku nie b�dzie si� pan kontaktowa� ze swoimi przyjaci�mi gliniarzami.
- Zgoda, je�li pan nikogo nie zamordowa�. Wybuchn�� �miechem.
- Na razie nikogo. Ale uprzedzam, �e twardy ze mnie go��. Chc�, �eby pan trafi� na �lad mojej �ony, ustali�, gdzie obecnie przebywa i co robi, w dodatku tak, by ona o tym nie wiedzia�a. Znik�a jedena�cie dni temu - dwunastego sierpnia - z naszego domku letniego nad jeziorem Little Fawn. To jeziorko, kt�re nale�y do mnie i dw�ch innych facet�w. Trzy mile od Puma Point. Oczywi�cie wie pan, gdzie to jest.
- W g�rach San Bernardino, jakie� czterdzie�ci mil od miasteczka San Bernardino.
- Tak. Strzepn�� popi� na blat biurka i pochyli� si�, �eby go zdmuchn�� na pod�og�.
- Little Fawn ma zaledwie nieco ponad �wier� mili d�ugo�ci. Zbudowali�my nad nim tam�, licz�c na wzrost cen gruntu - ale si� przeliczyli�my. S� tam cztery domki. M�j, dwa, kt�re nale�� do moich przyjaci�, oba tego lata nie zamieszkane, i czwarty, nad tym brzegiem bli�ej szosy. Mieszka w nim niejaki William Haines z �on�. Inwalida wojenny na rencie. Nie p�aci czynszu, za to pilnuje domk�w. Moja �ona sp�dza�a tam lato i mia�a wr�ci� do miasta dwunastego z powodu obowi�zk�w towarzyskich, jakie j� czeka�y w sobot�. Nie wr�ci�a. Kiwn��em g�ow�. M�czyzna otworzy� zamykan� na klucz szuflad� i wyj�� kopert�, a z niej zdj�cie i telegram, kt�ry pchn�� w moj� stron�. Wys�any 15 sierpnia o #/9#18, by� zaadresowany do Howarda Meltona, 715 Avenant Building Los Angeles, i brzmia�: "Jad� po meksyka�ski rozw�d stop wychodz� za Lance'a stop �egnaj i powodzenia stop Julia". Od�o�y�em ��ty blankiet na biurko.
- Julia to imi� mojej �ony - wyja�ni� Melton.
- A kto to jest Lance?
- Lancelot Goodwin. Jeszcze rok temu by� moim osobistym sekretarzem. Potem dosta� troch� forsy i odszed�. Od dawna wiem, �e Julia i on czuli do siebie mi�t�, o ile mo�na to tak nazwa�.
- Ale� prosz�, je�li o mnie chodzi. Popchn�� zdj�cie przez szeroko�� biurka. Amatorska fotografia na b�yszcz�cym papierze przedstawia�a szczup��, drobn� blondynk� i wysokiego, smuk�ego, przystojnego, mo�e odrobin� za bardzo przystojnego, bruneta w wieku lat trzydziestu pi�ciu. Blondynka mog�a mie� od osiemnastu do czterdziestu lat. Taki typ urody. Z tych, co zachowuj� lini�, nie odmawiaj�c sobie jedzenia. Mia�a na sobie kostium k�pielowy, kt�ry nie zmusza� do nat�ania wyobra�ni, M�czyzna by� w k�piel�wkach. Siedzieli na piasku, pod pasiastym pla�owym parasolem. Po�o�y�em zdj�cie na telegramie.
- Oto wszystkie dowody rzeczowe - powiedzia� Melton - ale nie wszystkie fakty. Napije si� pan? Nala�, wypili�my. Zn�w odstawi� butelk� na pod�og�. Wtem zadzwoni� telefon. Rozmawia� kr�tko, potem zastuka� w wide�ki i poprosi� sekretark�, �eby go z nikim nie ��czy�a.
- Z pocz�tku nic wi�cej si� nie dzia�o - podj��. - Ale w zesz�y pi�tek spotka�em na ulicy Lance'a Goodwina. Twierdzi, �e od paru miesi�cy nie widzia� si� z Juli�. Wierz� mu, bo Lance to facet bez kompleks�w, kt�ry niczego si� nie boi. Sta� by go by�o na to, �eby w razie czego powiedzie� mi prawd� prosto w oczy. Przy tym my�l�, �e on sam b�dzie trzyma� j�zyk za z�bami.
- Czy mogli tu wchodzi� w gr� jacy� inni m�czy�ni?
- Nie. Je�li jacy� byli, ja nic o tym nie wiem. Podejrzewam, �e Julia trafi�a gdzie� do pud�a i uda�o si� jej, za pomoc� �ap�wki, albo w inny spos�b, ukry� swoj� to�samo��.
- Do pud�a? Za co? Zawaha� si�.
- Julia jest kleptomank�. - Powiedzia� spokojnie po chwili.
- Nieszkodliw� i tylko od czasu do czasu. Przewa�nie wtedy, gdy za du�o pije. Miewa takie okresy. Dot�d pr�bowa�a swoich sztuczek tu, w Los Angeles, w du�ych domach towarowych, gdzie mamy otwarte konto. Z�apali j� par� razy, ale zawsze si� wy�ga�a i sprzedawcy wystawiali rachunek. Nie by�o dotychczas wi�kszego skandalu, kt�rego bym nie umia� zatuszowa�. Ale w obcym mie�cie... Przerwa� i zmarszczy� brwi.
- Musz� uwa�a�, �eby nie straci� posady w Doreme - stwierdzi�.
- Czy kiedy� jej zdejmowano?
- Co prosz�?
- Czy zdejmowano jej odciski palc�w?
- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedzia�, wyra�nie zaniepokojony.
- A ten Goodwin wie o jej ubocznym hobby?
- Trudno powiedzie�. Mam nadziej�, �e nie. Sam, rzecz prosta, nigdy o niczym takim ze mn� nie rozmawia�.
- Chcia�bym dosta� jego adres.
- Jest w ksi��ce telefonicznej. Goodwin ma domek w rejonie Chevy Chase, ko�o Glendale. Na zupe�nym odludziu. Mam podejrzenie, �e Lance to samotny my�liwy. Wszystko �adnie si� uk�ada�o, ale nie powiedzia�em tego na g�os. Nie wiedzia�em, sk�d w najbli�szym czasie m�g�bym si� spodziewa� jakich� innych uczciwie zarobionych pieni�dzy.
- By� pan oczywi�cie nad Little Fawn po zagini�ciu �ony? Zaskoczy�em go tym pytaniem.
- Prawd� m�wi�c - nie. Nie widzia�em powodu. Dop�ki nie spotka�em Lance'a przed wej�ciem do Klubu Sportowego, przypuszcza�em, �e on i Julia s� gdzie� razem, mo�e nawet ju� po �lubie. Rozwody meksyka�skie za�atwia si� szybko.
- A co z pieni�dzmi? Mia�a przy sobie du�o forsy?
- Nie wiem. Julia odziedziczy�a sporo pieni�dzy po ojcu. S�dz�, �e w razie potrzeby mog�aby dysponowa� grubsz� fors�.
- Rozumiem. A jak by�a ubrana
- nie, tego nie mo�e pan wiedzie�. Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie widzia�em jej od dw�ch tygodni. Zwykle nosi�a ciemne rzeczy. Mo�e Haines panu powie. Przypuszczam, �e on wie o jej zagini�ciu. Mam nadziej�, �e b�dzie umia� trzyma� g�b� na k��dk�. U�miechn�� si� krzywo.
- Mia�a - kontynuowa� po chwili - o�miok�tny platynowy zegarek na bransoletce z du�ych p�ytek. Prezent urodzinowy. W �rodku by�o wyryte jej imi�. Mia�a te� pier�cionek z diamentem i szmaragdami oraz platynow� �lubn� obr�czk� z wygrawerowanym napisem: "Howard i Julia Meltonowie, 27 lipca 1926".
- Ale nie podejrzewa pan jakiej� nieczystej sprawy?
- Nie - zaprzeczy� i odrobin� si� zaczerwieni�. - Ju� m�wi�em, co podejrzewam.
- Co mam robi�, je�li siedzi gdzie� w pudle? Zawiadomi� pana i czeka�?
- Oczywi�cie. A je�li jest na wolno�ci, niech pan jej nie spuszcza z oka, dop�ki nie przyjad�. My�l�, �e dam sobie rad� w ka�dej sytuacji.
- Taak. W ko�cu kawa� z pana ch�opa. M�wi pan zatem, �e �ona wyjecha�a znad jeziora dwunastego sierpnia. Ale sam pan tam nie by�. Wi�c wyjecha�a - czy tylko mia�a wyjecha� - czy te� wnioskowa� pan z daty telegramu?
- Brawo. Zapomnia�em o jednym. Julia faktycznie wyjecha�a dwunastego. Nie lubi�a je�dzi� noc�, wi�c wyruszy�a po po�udniu i zatrzyma�a si� w hotelu Olimpia, gdzie poczeka�a na poci�g. Wiem o tym, poniewa� po tygodniu zadzwoni� do mnie hotelarz, poinformowa�, �e auto stoi u nich w gara�u i spyta�, kiedy je odbior�. Powiedzia�em, �e wpadn�, jak b�d� mia� czas.
- No c�, panie Melton. My�l�, �e rozejrz� si� po okolicy, a najpierw sprawdz� tego Lancelota Goodwina. By� mo�e nie powiedzia� panu ca�ej prawdy. Melton wr�czy� mi ksi��k� telefoniczn� okolic Los Angeles. Znalaz�em. Lancelot Goodwin mieszka� przy Chester Lane 3416. Nie zna�em tej ulicy, ale w samochodzie mia�em map�.
- Pojad� tam i troch� pow�sz�. Przyda�oby mi si� nieco forsy na koncie. Powiedzmy st�w�.
- Na pocz�tek wystarczy pi��dziesi�t. Wyj�� portfel ze z�oceniami i wr�czy� mi dwie dwudziestki oraz dziesi�ciodolar�wk�.
- Wezm� od pana pokwitowanie, tak dla porz�dku. Mia� w biurku kwitariusz, napisa�, co tam chcia�, a ja podpisa�em. Schowa�em oba dowody rzeczowe do kieszeni i wsta�em. Wymienili�my u�cisk d�oni. Zostawi�em go, czuj�c, �e jest to facet, kt�ry myli si� rzadko, zw�aszcza w sprawach pieni�nych. Kiedy wychodzi�em, sekretarka spojrza�a na mnie koso. My�la�em o tym z niepokojem prawie do samej windy.
* * *
II. Wymar�y dom
Samoch�d sta� na parkingu po drugiej stronie ulicy, pojecha�em wi�c Fifth w kierunku p�nocnym, skr�ci�em na lewo od Flower, potem zjecha�em w Glendale Boulevard i wreszcie znalaz�em si� w samym Glendale. By�a pora lunchu, wi�c zatrzyma�em si� i zjad�em kanapk�. Chevy Chase to g��boki kanion przerzynaj�cy podg�rze, na pograniczu Glendale i Pasadeny. Teren jest g�sto zalesiony, a boczne drogi bywaj� ciemne i zaro�ni�te. Chester Lane okaza�a si� tak ciemna, jakby bieg�a przez sekwojow� puszcz�. Na samym jej ko�cu mie�ci� si� domek Goodwina - ma�y bungalow w stylu angielskim, ze stromym dachem i oprawionymi w o��w szybami, kt�re nie przepuszcza�yby wiele �wiat�a, nawet gdyby by�o co przepuszcza�. Domek przycupn�� mi�dzy dwoma wzg�rzami, od frontu, prawie na samej werandzie, r�s� olbrzymi d�b. Istne gniazdko rozkoszy. Stoj�cy obok domku gara� by� zamkni�ty. Poszed�em zygzakowat� �cie�k�, wy�o�on� kamieniami, i nacisn��em dzwonek. S�ysza�em, jak dzwoni gdzie� w g��bi, tym g�uchym d�wi�kiem, charakterystycznym dla dzwonk�w w opustosza�ych domach. Spr�bowa�em jeszcze dwa razy. Nikt nie otworzy�. Przedrze�niacz usiad� na �adnie utrzymanym trawniku przed domkiem, wygrzeba� sobie robaka i odfrun��. Kto� zapali� silnik samochodu, gdzie� za zakr�tem, poza zasi�giem mego wzroku. Po drugiej stronie ulicy sta� nowiutki dom, z tabliczk� "Na sprzeda�" wbit� w kup� nawozu przemieszanego z nasionami trawy. W pobli�u nie by�o innych dom�w. Jeszcze raz nacisn��em dzwonek i kr�tko za�omota�em ko�atk� w kszta�cie wystaj�cego z lwiej paszczy pier�cienia. Potem zszed�em z werandy i przez szpar� w drzwiach zajrza�em do gara�u. Sta� tam jaki� l�ni�cy w przy�mionym �wietle samoch�d. W�szy�em dalej; za domkiem zobaczy�em jeszcze dwa d�by, palenisko na �mieci, a pod jednym z d�b�w zielony st� ogrodowy i trzy krzes�a. Ten zacieniony zak�tek by� tak cichy i spokojny, �e wzi�a mnie ochota odpocz��. Podszed�em jednak do tylnych drzwi domku, oszklonych w g�rnej cz�ci i zamykanych na spr�ynowy zatrzask, by spr�bowa� przekr�ci� ga�k�. To nie by� m�dry pomys�. Drzwi ust�pi�y, wi�c zaczerpn��em g��boko powietrza i wszed�em. Ten Lancelot Goodwin b�dzie musia� wys�ucha� moich argument�w, je�li to pu�apka. A je�li nie, chcia�em si� troch� rozejrze� po jego w�o�ciach. Co� mnie w tym cz�owieku niepokoi�o, mo�e jego imi�? Drzwi prowadzi�y do sieni, przedzielonej kilkoma w�skimi i wysokimi przepierzeniami. Z sieni inne drzwi, te� na zatrzask, i te� nie zamkni�te, wiod�y do kuchni z jaskrawymi kafelkami i obudowan� drewnem kuchenk� gazow�. Obok zlewu sta�o mn�stwo pustych butelek. By�y tu ponadto dwie pary wahad�owych drzwi. Pchn��em te, kt�re wiod�y ku frontowi domku. UJrza�em jadalni� z barkiem, na kt�rym sta�o jeszcze wi�cej butelek, tym razem wcale nie pustych. Salonik znajdowa� si� po mojej prawej, za �ukowatym wej�ciem. Nawet w �rodku dnia by�o w nim ciemno. �adnie umeblowany, mia� wbudowane w �cian� p�ki, pe�ne ksi��ek, kt�rych nie kupowano ca�ymi seriami. W k�cie sta�o meblowe radio, a na nim szklanka do po�owy wype�niona bursztynowym p�ynem. W �rodku p�ywa� jeszcze l�d. Radio bucza�o z cicha, za skal� jarzy�o si� �wiat�o. Odbiornik by� w��czony, ale zupe�nie �ciszony. Wszystko to wygl�da�o zabawnie. Obr�ci�em si� i w lewym rogu pokoju zobaczy�em co� jeszcze zabawniejszego. W g��bokim fotelu obitym brokatem, opieraj�c stopy w kapciach na podobnie obitym sto�eczku, siedzia� jaki� m�czyzna. Mia� na sobie rozpi�t� pod szyj� koszulk� polo i kremowe spodnie z bia�ym paskiem. Lewa r�ka spoczywa�a na szerokiej por�czy fotela, podczas gdy prawa zwisa�a oci�ale z drugiej por�czy na jednobarwny, matowor�owy dywan. By� to szczup�y brunet, przystojny i dobrze zbudowany. Jeden z tych facet�w, co szybko si� poruszaj� i s� silniejsi, ni� na to wygl�daj�. Lekko rozwarte wargi ods�ania�y kraw�dzie z�b�w. G�ow� przechyli� nieco, jakby si� zdrzemn�� po paru szklaneczkach przy d�wi�kach muzyki. By� jeszcze rewolwer, na pod�odze, obok prawej r�ki m�czyzny, no i by�a te� czerwona dziura z osmalonymi brzegami, w samym �rodku jego czo�a. Z brody spokojnie kapa�a krew, padaj�c na bia�� koszulk� polo. Przez ca�� minut� - kt�ra w takich okoliczno�ciach mo�e by� d�uga jak kciuk kr�garza - nie drgn�� mi �aden musku�. Je�li w og�le oddycha�em, to tylko ukradkiem. Tkwi�em w miejscu, sflacza�y niczym p�kni�ty wrz�d, i przygl�da�em si�, jak krew pana Lancelota Goodwina zbiera si� na jego brodzie w ma�e krople, przypominaj�ce pere�ki, a potem powoli, raz po raz, spada, powi�kszaj�c spor� czerwon� plam�, zak��caj�c� biel koszulki polo. Mia�em wra�enie, �e w ci�gu tej minuty krew skapywa�a coraz wolniej. W ko�cu podnios�em jedn� nog�, wydobywaj�c j� z cementu, w kt�rym ugrz�z�a, zrobi�em krok, potem doci�gn��em z trudem drug� jak kul� u �a�cucha. Wlok�em si� przez mroczny, pogr��ony w ciszy pok�j. Kiedy podszed�em bli�ej, co� zamigota�o mu w oczach. Pochyli�em si� nad nim, chc�c napotka� jego wzrok. Daremnie. Nigdy si� to nie udaje, je�li oczy s� martwe. Zawsze patrz� troch� w bok albo w g�r�, albo w d�. Dotkn��em jego twarzy. By�a ciep�a i nieco wilgotna. Pewnie od alkoholu. Nie �y� najwy�ej od dwudziestu minut. Zrobi�em szybki unik, ogarni�ty wra�eniem, �e kto� czai si� za mn� z maczug�, ale nikogo nie by�o. Panowa�a cisza. Wype�nia�a ca�y pok�j, wprost si� z niego wylewa�a. Za oknem na drzewie za�wierka� ptak, ale to tylko pog��bi�o t� cisz�. Mo�na j� by�o kraja� jak chleb i smarowa� jak mas�o. Zacz��em rozgl�da� si� po pokoju. Na pod�odze, przed gipsowym kominkiem, le�a�a odwr�cona fotografia w srebrnej ramce. Podnios�em j� przez chusteczk� i obejrza�em. Szk�o p�k�o na ukos przez ca�� d�ugo��. Zdj�cie przedstawia�o szczup�� blondynk� o niebezpiecznym u�miechu. Wyci�gn��em fotk�, kt�r� da� mi Howard Melton, i por�wna�em. Nie mia�em w�tpliwo�ci, �e to ta sama twarz, ale wyraz mia�a inny, zreszt� by� to do�� pospolity typ urody. Ostro�nie zanios�em zdj�cie do �adnie umeblowanej sypialni i otwar�em szuflad� komody na wysokich n�kach. Wyj��em je z ramki, a sam� ramk� starannie wytar�em chusteczk� i wetkn��em pod stert� koszul. Mo�e niezbyt m�drze, ale wydawa�o mi si�, �e tak b�dzie lepiej. Nie by�o chyba powodu do po�piechu. Gdyby kto� us�ysza� i rozpozna� strza�, patrol policyjny ju� dawno by si� zjawi�. Wzi��em fotografi� do �azienki, zmniejszy�em j�, pos�u�ywszy si� scyzorykiem, skrawki papieru wrzuci�em do ubikacji i spu�ci�em wod�. To, co zosta�o ze zdj�cia, wsun��em do kieszeni koszuli i wr�ci�em do saloniku. Na niskim stoliczku ko�o lewej r�ki nieboszczyka sta�a pusta szklanka. Powinny na niej pozosta� jego odciski palc�w. Zarazem jednak kto� inny m�g� z niej pi� i zostawi� swoje. Oczywi�cie - kobieta. Siedzia�a na por�czy fotela, u�miechaj�c si� s�odko i przymilnie, a rewolwer kry�a za plecami. To musia�a by� kobieta. M�czyzna nie zastrzeli�by go w tak zupe�nie rozlu�nionej pozycji. Domy�la�em si�, co to za kobieta, i nie spodoba�o mi si�, �e zostawi�a na pod�odze swoje zdj�cie. To reklama w kiepskim stylu. Nie mog�em ryzykowa� ze szklank�. Wytar�em j� starannie i zrobi�em co�, co mi wcale si� nie u�miecha�o. W�o�y�em mu szklank� w d�o�, po czym odstawi�em j� na stolik. Powt�rzy�em t� operacj� z rewolwerem. Kiedy pu�ci�em d�o� nieboszczyka, kt�ra przez chwil� by�a d�oni� strzelca, zako�ysa�a si� jak wahad�o w zegarze pradziadka. Podszed�em do radia i przetar�em je z wierzchu. Pomy�l�, �e by�a wyj�tkowo przebieg�a, �e to jaka� kobieta ca�kiem innego pokroju, je�li w og�le bywaj� kobiety innego pokroju. Wybra�em cztery niedopa�ki ze �ladami szminki w odcieniu zwanym Carmen
- szminki dla blondynek. Wynios�em je do �azienki i powierzy�em miastu. Powyciera�em r�cznikiem niekt�re b�yszcz�ce urz�dzenia �azienkowe, zrobi�em to samo z klamk� przy drzwiach wej�ciowych i uzna�em, �e mieszkanie jest czyste. Nie mog�em przecie� powyciera� dok�adnie ca�ego cholernego domku. Zatrzyma�em si� jeszcze, �eby popatrze� na Lancelota Goodwina. Krew przesta�a p�yn��. Ostatnia kropla na brodzie nie mia�a ju� nigdy opa��. B�dzie tak wisia�a, coraz ciemniejsza, po�yskliwa, wieczna jak brodawka. Wyszed�em przez kuchni� i sie�, wycieraj�c po drodze jeszcze par� klamek, szybko min��em boczn� �cian� domku i rozejrza�em si� na prawo i na lewo. Poniewa� w polu widzenia nie by�o nikogo, zwie�czy�em swe dzie�o, dzwoni�c jeszcze par� razy do drzwi frontowych, a przy okazji wycieraj�c starannie guzik dzwonka i klamk�. Wr�ci�em do swego samochodu i odjecha�em. M�j pobyt w domku nie trwa� d�u�ej ni� p� godziny. A czu�em si�, jakbym walczy� w wojnie domowej - od jej pierwszego do ostatniego dnia. Przebywszy dwie trzecie drogi powrotnej, stan��em na rogu Alesandro Street i skry�em si� w budce telefonicznej. Wykr�ci�em numer biura Howarda Meltona.
- Doreme Cosmetic Company - oznajmi� szczebiotliwy g�osik. - Dobry wietrzcz���r.
- Z panem Meltonem.
- Po��cz� pana z jego sekretark� - za�piewa� g�osik blondyneczki, kt�r� postawiono w k�cie, �eby nie mog�a wi�cej psoci�.
- M�wi Van de Graaf - odezwa� si� przyjemny g�os, kt�ry p� tonu wy�ej lub p� tonu ni�ej m�g�by by� albo uroczy, albo wynios�y. - Kogo mam zameldowa� panu Meltonowi?
- Johna Dalmasa.
- A czy... czy pan Melton zna pana, panie... Dalmas?
- Nie zaczynaj od nowa - odpar�em. - Spytaj go, c�rko. Gdy mam ochot� na ceregiele id� na poczt� do okienka ze znaczkami. Wci�gn�a powietrze tak g�o�no, �e ma�o mi nie p�k�y b�benki. Potem by�a pauza, co� zaklekota�o i odezwa� si� d�wi�czny, oficjalny g�os Meltona.
- Tak? M�wi Melton. S�ucham.
- Musz� si� z panem szybko zobaczy�.
- O co chodzi? - burkn��.
- Powiedzia�em to, co pan s�ysza�. Zasz�y pewne nowe, jak to m�wi� ch�opcy, okoliczno�ci. Wie pan chyba, z kim pan rozmawia?
- Ale� tak, wiem. Chwileczk�. Musz� zajrze� do terminarza.
- Do diab�a z terminarzem - powiedzia�em. - Sprawa jest powa�na. Mam do�� oleju w g�owie. Nie wywraca�bym panu porz�dku dnia, gdyby chodzi�o o g�upstwo.
- Klub Sportowy - za dziesi�� minut - oznajmi� lakonicznie. - Niech mnie wywo�aj� z czytelni.
- Droga zajmie mi troch� wi�cej. Od�o�y�em s�uchawk�, zanim zd��y� zaprotestowa�. W samej rzeczy dojecha�em po dwudziestu minutach. Pos�aniec w hallu Klubu Sportowego wskoczy� do staromodnej windy, przypominaj�cej otwart� klatk� i po chwili by� ju� z powrotem. Zawi�z� mnie na trzecie pi�tro i pokaza� drog� do czytelni.
- Po lewej stronie sali, prosz� pana. Czytelnia nie by�a przeznaczona tylko do lektury, cho� na d�ugim mahoniowym stole le�a�y gazety i czasopisma, w oszklonych gablotach sta�y oprawne w sk�r� roczniki, a na �cianie wisia� olejny portret za�o�yciela klubu, o�wietlony z g�ry ma�� lampk� z aba�urem. Wi�ksz� cz�� sali zajmowa�y przytulne zak�tki, w kt�rych sta�y olbrzymie mi�kkie fotele sk�rzane z wysokimi oparciami, a w nich w spokoju ducha drzemali weterani sportu z twarzami fioletowymi ze staro�ci i wskutek nadci�nienia. Po cichu przemkn��em si� przez czytelni�. Melton siedzia� w lewym kra�cu, w odosobnionym zak�tku mi�dzy rega�ami, plecami do sali, a fotel, mimo �e wysoki, nie ca�kiem zas�ania� jego du�� g�ow� bruneta. Obok dostawiono drugi fotel. W�lizgn��em si� na siedzenie i mrugn��em do Meltona.
- Rozmawiajmy szeptem - poleci�. - To miejsce popo�udniowych drzemek. No wi�c, co si� sta�o? Wynaj��em pana po to, �eby sobie oszcz�dzi� k�opot�w, a nie przysporzy� nowych.
- Zgadza si� - stwierdzi�em i pochyli�em si� ku jego twarzy. Pachnia� whisky, ale przyjemnie.
- Ona go zastrzeli�a. Lekko uni�s� nieruchome brwi. Patrzy� przed siebie twardym wzrokiem. Z�by mia� mocno zaci�ni�te. Westchn��, po�o�y� r�k� na kolanie i uporczywie si� w ni� wpatrywa�.
- Niech pan m�wi - powiedzia� g�osem twardym jak marmur. Obejrza�em si�. Najbli�szy staruszek drzema� nadal, a w�oski w jego nosie drga�y po�wistuj�c przy ka�dym wdechu i wydechu.
- Pojecha�em do domku Goodwina. Nikt nie otwiera�. Spr�bowa�em od ty�u. By�o otwarte. Wszed�em. Radio w��czone, ale �ciszone. Dwie szklanki z alkoholem. Rozbita fotografia na pod�odze przy kominku. Goodwin w fotelu, zastrzelony z bliska. Charakterystyczna rana. KO�o jego prawej r�ki na pod�odze rewolwer. Automat kaliber dwadzie�cia pi�� - kobieca bro�. Siedzia� tak, jakby nie wiedzia�, co mu si� przydarzy�o. Powyciera�em szklanki, rewolwer, klamki, porobi�em odciski jego palc�w tam, gdzie powinny by�, i uciek�em. Melton otwar� i zamkn�� usta. Zazgrzyta� z�bami. Zacisn�� d�onie w pi�ci. Potem popatrzy� na mnie surowo swymi czarnymi oczyma.
- Zdj�cie - powiedzia� ochryple. Si�gn��em do kieszeni i pokaza�em mu z daleka fotografi�.
- Julia - stwierdzi�. Wyda� z siebie dziwny, przejmuj�cy �wist, a jego r�ce pokry�y si� kroplami potu. Schowa�em zdj�cie do kieszeni.
- I co teraz? - wyszepta�.
- Wszystko mo�liwe. Kto� m�g� mnie widzie�, ale nie jak wchodzi�em, ani jak wychodzi�em. Z ty�u rosn� drzewa. Miejsce jest os�oni�te. Czy �ona mia�a taki rewolwer? Melton opu�ci� g�ow� i z�o�y� j� w d�oniach. Trwa� w bezruchu, po czym uni�s� twarz, zakry� rozpostartymi palcami i przez nie m�wi� do �ciany, w kt�r��my si� obaj wpatrywali.
- Tak. Ale nigdy go nie nosi�a. Podejrzewam, �e on j� sprowokowa�, ten �mierdz�cy szczur. Powiedzia� to bardzo spokojnie, bez emocji.
- Niez�y z pana zawodnik - doda�. - Teraz to wygl�da na samob�jstwo, prawda?
- Trudno przes�dzi�. Nie maj�c podejrzanego, mog� to tak potraktowa�. Zrobi� mu na r�ce test parafinowy, �eby si� przekona�, czy strzela�. Taka jest obecnie procedura. Ale test nie zawsze bywa skuteczny, zreszt� bez podejrzanego mog� zlekcewa�y� wynik. Nie rozumiem tylko tej historii ze zdj�ciem.
- Ja tak�e - wyszepta�, wci�� przez palce. - Chyba nagle wpad�a w panik�.
- Aha. Zdaje pan sobie spraw�, �e nadstawiam karku? Je�li sprawa si� wyda, odbior� mi licencj�. Oczywi�cie jest jeszcze nik�a szansa, �e to naprawd� by�o samob�jstwo. Ale on nie wygl�da na takiego. B�dzie pan musia� wyci�gn�� wniosek, panie Melton. Za�mia� si� ponuro. Potem odwr�ci� g�ow�, �eby na mnie popatrze�, ale wci�� trzyma� r�ce przy twarzy. Zmierzy� mnie wzrokiem przez palce.
- Dlaczego pan zrobi� tam porz�dek? - spyta� spokojnie.
- Sam nie mam poj�cia. My�l�, �e nabra�em antypatii do tamtego
- z fotografii. Pomy�la�em, �e nie jest wart tego, co grozi pa�skiej �onie - i panu.
- Pi�� st�w jako premia - powiedzia�. Odchyli�em si� w fotelu i spojrza�em na niego zimno.
- Nie chcia�bym nalega�. - bywam czasem twardy, ale nie w takich sprawach. Czy jednak nic wi�cej pan dla mnie nie ma? Przez ca�� d�ug� minut� milcza�. Wsta�, rozejrza� si� po sali, w�o�y� r�ce do kieszeni, czym� zabrz�cza�, w ko�cu zn�w usiad�.
- Myli si� pan, i to podw�jnie
- odezwa� si� wreszcie. - Nie my�la�em o szanta�u i to nie mia�a by� dola - za ma�a kwota. Czasy teraz ci�kie. Pan podj�� dodatkowe ryzyko, a ja zaproponowa�em dodatkowe wynagrodzenie. Niewykluczone, �e Julia nie ma z tym nic wsp�lnego. To by t�umaczy�o pozostawienie fotografii. W �yciu Goodwina by�o wiele innych kobiet. Ale je�li ta historia wyjdzie na jaw, i ja b�d� w ni� wpl�tany, w�adze si� do mnie dobior�. Prowadz� delikatny interes, kt�ry ostatnio nie idzie najlepiej. Ch�tnie skorzystaj� z pretekstu.
- Nie o to chodzi - odpar�em.
- Pyta�em, czy nic wi�cej pan dla mnie nie ma. Wpatrywa� si� w pod�og�.
- Tak. Jedn� rzecz przemilcza�em. Zdawa�o mi si�, �e niewa�n�. A teraz to mocno komplikuje spraw�. Par� dni temu, zaraz po tym, jak spotka�em Goodwina w mie�cie, zadzwoniono do mnie z banku i poinformowano, �e pan Lancelot Goodwin pragnie zrealizowa� czek na tysi�c dolar�w, p�atne got�wk�, wystawiony przez Juli� Melton. Powiedzia�em, �e pani Melton wyjecha�a z Los Angeles, ale znam dobrze pana Goodwina i nie mam nic przeciwko realizacji czeku, je�li tylko zosta� poprawnie wypisany, a odbiorca ma dokumenty w porz�dku. W tych okoliczno�ciach po prostu nie mog�em nic innego powiedzie�. Przypuszczam, �e pieni�dze wyp�acono. Ale nie mam pewno�ci.
- My�la�em, �e Goodwin ma szmal. Melton wzruszy� ramionami.
- Szanta�ysta kobiet, co? W dodatku ��todzi�b, skoro bierze czeki. My�l�, �e uda mi si� rozegra� t� parti�, panie Melton. Nie cierpi�, kiedy te s�py z prasy �eruj� na takich historiach. Ale gdy dotr� do pana, ja si� wycofuj�, je�li tylko b�d� si� m�g� wycofa�. Po raz pierwszy si� u�miechn��.
- Dam panu od razu te pi��set dolar�w. - stwierdzi�.
- Nie ma mowy. Zosta�em wynaj�ty, �eby odszuka� pa�sk� �on�. Kiedy j� znajd�, wezm� na r�k� pi��set dolar�w, a o reszcie mo�emy zapomnie�.
- Przekona si� pan, �e mo�na mi zaufa�.
- Potrzebuj� kartki polecaj�cej do tego Hainesa, pa�skiego s�siada znad jeziora Little Fawn. Musz� udawa�, �e nigdy nie by�em w Chevy Chase. Przytakn�� gestem i wsta�. Podszed� do sto�u i wr�ci� z kartk� opatrzon� nadrukiem klubu. "Sz. Pan William Haines, Little Fawn Drogi Billu, Wpu��, prosz�, oddawc� tej kartki, pana Johna Dalmasa, do naszego domku i oprowad� go po okolicy. Pozdrowienia Howard Melton" Z�o�y�em kartk� na czworo i do��czy�em do zbior�w zgromadzonych tego dnia.
- Nigdy panu tego nie zapomn�
- oznajmi� Melton, k�ad�c mi r�k� na ramieniu. - Wybiera si� pan tam od razu?
- Chyba tak.
- Co pan spodziewa si� znale��?
- Nic. Ale by�bym kpem, gdybym nie zacz�� tam, gdzie zaczyna si� trop.
- Oczywi�cie. Haines to sw�j ch�op, cho� troch� gburowaty. Za bardzo pozwala sob� rz�dzi� �adnej blondynce, kt�ra jest jego �on�. Powodzenia. U�cisn�li�my sobie r�ce. D�o� mia� o�liz�� jak ryba w oleju.
* * *
III. M�czyzna z drewnian� nog�
W nieca�e dwie godziny dojecha�em do San Bernardino, gdzie po raz pierwszy w dziejach by�o prawie tak ch�odno jak w Los Angeles i troch� mniej parno. Napi�em si� kawy, kupi�em butelk� whisky, nabra�em benzyny i ruszy�em w g�ry. A� do Bubling Springs niebo spowija�y chmury. Potem nagle si� przeja�ni�o, z g�r wia� ch�odny wiaterek, kiedy wreszcie dojecha�em do pot�nej tamy i mog�em rzuci� okiem na niebiesk� powierzchni� jeziora Puma. P�ywa�y po niej kajaki, a ��dki z zewn�trznymi silnikami i motor�wki wy�cigowe burzy�y wod�, robi�c wiele ha�asu o nic. Wzbudzane przez nie fale przeszkadza�y ludziom, kt�rzy zap�aciwszy dwa dolary za kart� w�dkarsk�, marnowali czas, pr�buj�c z�owi� ryb� wart� dziesi�� cent�w. Za tam� droga si� rozdwaja�a. Moja wiod�a wzd�u� po�udniowego brzegu jeziora. Kluczy�a w�r�d spi�trzonych zwa��w granitu. Wysokie na sto st�p ��tawe sosny sondowa�y jasnoniebieskie niebo. Na otwartej przestrzeni ros�y jasnozielone manzanity oraz niedobitki dzikich kosa�c�w, bia�e i r�owe �ubiny, a tak�e pustynny jastrz�biec. Droga opada�a nast�pnie ku powierzchni jeziora, mija�em grupki namiot�w i grupki dziewcz�t w szortach, kt�re jecha�y na rowerach i na skuterach, w�drowa�y pieszo poboczem drogi albo po prostu siedzia�y pod drzewami, pokazuj�c nogi. Widzia�em te� tyle kr�w, �e da�oby si� zape�ni� du�� ferm�. Howard Melton kaza� mi odbi� od jeziora star� drog� do Redlands, mil� przed Puma Point. Postrz�piona wst��ka asfaltu wspina�a si� zakosami w g�r�. Tu i �wdzie na zboczach wzg�rz przycupn�y ma�e domki. Sko�czy� si� asfalt, po chwili z prawej strony ujrza�em poln� drog�, w�sk� i piaszczyst�. Tabliczka g�osi�a: "Prywatny dojazd do jeziora Fawn Lake. Wst�p wzbroniony". Skr�ci�em w prawo, jecha�em powoli, omijaj�c du�e nagie g�azy. Znalaz�em tam te� niewielki wodospad, kilka po��k�ych sosen i czarnych d�b�w - i cisz�. Na ga��zi siedzia�a wiewi�rka, szarpi�c �wie�� szyszk� i rzucaj�c kawa�ki w d�, jak confetti. Zbeszta�a mnie za zak��canie spokoju i zacisn�a �apk� na szyszce. W�ska droga skr�ca�a za wielkim pniem i dochodzi�a do bramy z pi�ciu belek. Kolejna tabliczka tym razem g�osi�a: "Teren prywatny - przej�cia nie ma". Wysiad�em, otworzy�em bram�, przejecha�em i zamkn��em j� za sob�. Droga wi�a si� w�r�d drzew przez jakie� dwie�cie jard�w. Nagle w dole ujrza�em ma�e owalne jezioro, b�yszcz�ce w�r�d drzew, ska� i zaro�li jak kropla rosy na zwini�tym li�ciu. Bli�szy kraniec jeziora przegradza�a zabezpieczona u g�ry sznurow� barierk� tama z ��tawego betonu, do kt�rej przytyka�o stare ko�o m�y�skie. Obok sta� domek z nie okorowanych bali tutejszego drewna. Mia� dwa blaszane kominy, z jednego unosi� si� dym. S�ycha� by�o �omot siekiery. Po drugiej stronie jeziora oddalone o ca�� d�ugo�� drogi i kr�tki odcinek za tam�, sta�y trzy domki, jeden wi�kszy, tu� nad wod�, i dwa mniejsze, po�o�one w pewnej odleg�o�ci jeden od drugiego. Vis ~a vis tamy znajdowa�o si� co�, co wygl�da�o na ma�e molo z muszl� koncertow�. Napis na spaczonej desce brzmia�: "Obozowisko Kilkare". Nic z tego nie rozumia�em, podszed�em wi�c do nie okorowanego domku i zapuka�em. R�banie ucich�o. M�ski g�os zawo�a� co� zza w�g�a. Siad�em na wielkim kamieniu i obraca�em w palcach nie zapalonego papierosa. W�a�ciciel wyszed� zza domku, trzymaj�c w r�ce siekier�. Ko�cisty, niezbyt wysoki, mia� ogorza��, pryszczat�, niedogolon� twarz, �agodne br�zowe oczy i szpakowate kr�cone w�osy. By� w niebieskich drelichowych spodniach i niebieskiej koszuli, kt�ra ods�ania�a ogorza��, muskularn� szyj�. Id�c, za ka�dym razem wyrzuca� praw� nog� troch� na zewn�trz, tak �e zatacza�a niewielki �uk. Podszed� do mnie powoli, z papierosem zwisaj�cym z grubych warg. G�os mia� cywilizowany.
- Tak?
- Pan Haines?
- Zgadza si�.
- Mam do pana li�cik. Wr�czy�em mu kartk� od Meltona. Odrzuci� siekier� na bok, zerkn�� spod oka na papier, potem zawr�ci� na pi�cie i znikn�� w domku. Wyszed� w okularach, czytaj�c wiadomo��.
- A, tak - powiedzia� - to od szefa. Jeszcze raz przestudiowa� kartk�.
- Pan Dalmas? Jestem Bill Haines. Mi�o mi pana pozna�. Wymienili�my u�cisk d�oni. Mia� r�k� tward� jak stalowe wnyki.
- Ma pan rzuci� okiem na okolic� i obejrze� domek Meltona? Co si� sta�o? Mam nadziej�, �e szef nie zamierza sprzeda� domu? Zapali�em papierosa, a zapa�k� pstrykn��em do jeziora.
- Melton ma tu wszystko - czego dusza zapragnie - powiedzia�em.
- Co racja, to racja. Ale pisze o domku...
- Chcia� mi go pokaza�. M�wi, �e to cudo, nie domek. Haines wskaza� palcem.
- To tamten, ten du�y. �ciany wyk�adane spil�nion� sekwoj� i s�kat� so�nin�. Dach z gont�w, kamienne fundamenty i ganki, �azienka, prysznic i ubikacja. Wy�ej, na wzg�rzu, ma zbiornik na wod� �r�dlan�. To naprawd� cudo, nie domek. Popatrzy�em na to cudo, a potem zn�w na Hainesa. Oczy mu b�yszcza�y, ale mia� pod nimi worki i w og�le wygl�da� nieszczeg�lnie.
- Chce pan tam p�j�� od razu? Przynios� klucze.
- Jestem troch� zm�czony po d�ugiej je�dzie. Ch�tnie bym si� czego� napi�, panie Haines. Sprawia� wra�enie zainteresowanego, potrz�sn�� jednak tylko g�ow�.
- Przykro mi, panie Dalmas, ale w�a�nie sko�czy�a mi si� butelka. Obliza� grube wargi i u�miechn�� si� do mnie.
- Do czego s�u�y ko�o m�y�skie?
- Rekwizyt filmowy. Od czasu do czasu kr�c� tu jaki� film. Te rzeczy na drugim ko�cu jeziora te� zosta�y po filmie. Kr�cili tam "Mi�o�� w�r�d sosen". Reszt� dekoracji rozebrano. S�ysza�em, �e film zrobi� klap�.
- Naprawd�? Napije si� pan ze mn�? Wyci�gn��em butelk� whisky.
- Z zasady nie odmawiam. Przynios� szklanki.
- Pani Haines nie ma w domu? Popatrzy� na mnie ch�odno.
- Nie ma - odpar� bardzo powoli. - A czemu?
- Pytam z powodu alkoholu. Rozlu�ni� si�, ale jeszcze d�u�sz� chwil� nie spuszcza� ze mnie oczu. Potem odwr�ci� si� i pow��cz�c nog�, wszed� do domku. Wr�ci� zaraz, nios�c dwie szklaneczki, w jakich sprzedaj� wyszukane sery. Otworzy�em butelk� i nala�em po jednym. Usiedli�my, Haines wyci�gn�� przed siebie praw� nog�, ze stop� nieco odchylon� na zewn�trz.
- Dorobi�em si� tego we Francji - powiedzia� pij�c. - Stary kuternoga Haines. Ale mam za to rent�, no i kobiet to nie odstrasza. Na pohybel prawu - doda�, wychylaj�c toast. Odstawili�my szklanki i obserwowali�my s�jk�, kt�ra wspina�a si� na wysok� sosn�, skacz�c z ga��zi na ga��� bez chwili przerwy dla z�apania r�wnowagi, jak cz�owiek, uciekaj�cy w g�r� schodami.
- Mi�y tu ch�odek, ale samotnie - powiedzia� Haines. - Cholernie samotnie. Patrzy� na mnie z ukosa. O co� mu chodzi�o.
- Niekt�rym to odpowiada. Si�gn��em po szklanki i nadrobi�em moje wobec nich zaniedbania.
- To mi dokucza. Za du�o pij�, bo mi to dokucza. Dokucza mi nocami. Nic nie powiedzia�em. Opr�ni� szklaneczk� jednym haustem. W milczeniu poda�em mu butelk�. Wys�czy� trzeci� szklaneczk�, podni�s� zuchowato g�ow� i obliza� wargi.
- Zabawne to, co pan m�wi�... o tym, czy mojej �ony nie ma w domu...
- My�la�em tylko, �e mo�e powinni�my z t� butelk� przenie�� si� gdzie� dalej od domu.
- Aha. Pan jest przyjacielem Meltona?
- Znam go. Ale nie za blisko.
- Ta cholerna suka! - �achn�� si� nagle, z grymasem na twarzy. Popatrzy�em na niego zdziwiony.
- Przez t� dziwk� straci�em Beryl! - oznajmi� z gorycz�. - Zachcia�o si� jej nawet takiego kuternogi jak ja. Przez ni� si� upi�em i zapomnia�em, �e mam fajn� �onk�, jak ma�o kto. Czeka�em w napi�ciu.
- On te� diab�a wart! Zostawi� tu tego wycirusa samego. Nie musz� mieszka� w jego cholernym domku. Mog� �y�, gdzie mi si� podoba. Mam swoj� rent�. Rent� inwalidy wojennego.
- To ca�kiem przyjemne miejsce - stwierdzi�em. - Niech si� pan napije. Pos�ucha� mojej rady, patrz�c na mnie ze z�o�ci� w oczach.
- To po prostu wstr�tne miejsce - burkn��. - Jak �ona opuszcza faceta, a on nawet nie wie, gdzie ona si� podziewa... mo�e z jakim� innym go�ciem. Zacisn�� stalow� pi��. Po chwili rozlu�ni� u�cisk i nala� sobie do po�owy. Butelka si� ko�czy�a. Wychyli� szklank� jednym �ykiem.
- M�wi� do pana jak dziad do obrazu - poskar�y� si� - ale ju� mi wszystko jedno. Mam do�� samotno�ci. Wyszed�em na frajera, ale ja te� jestem cz�owiekiem. Wygl�da�a - jak Beryl. Ta sama figura, takie same w�osy, ten sam spos�b chodzenia. U diab�a, mog�y by� siostrami. Z jedn� drobn� r�nic� - je�li pan chwytasz. �ypn�� na mnie spod oka, coraz bardziej pijany. Zrobi�em budz�c� zaufanie min�.
- By�em tam na wzg�rzu, pali�em �mieci - rzuci� naburmuszony, pokazuj�c kierunek r�k�. - Wysz�a na tylny ganek w pi�amie, kt�ra by�a przezroczysta jak celofan. W r�ku trzyma�a dwie szklanki. U�miecha�a si� do mnie, mru��c te swoje ��kowe oczy. "Napij si�, Bill". Jasne, �e si� napi�em. Wypi�em dziewi�tna�cie kolejek. My�l�, �e wie pan, co si� potem sta�o.
- To samo, co przytrafi�o si� ju� wielu porz�dnym facetom.
- Zostawi� j� tu sam�, ten skurwysyn! A sam zabawia si� w Los Angeles. I Beryl mnie porzuci�a - w pi�tek b�dzie dwa tygodnie. Zesztywnia�em. Zesztywnia�em tak, �e czu�em, jak po kolei t�ej� mi wszystkie mi�nie. W pi�tek b�dzie dwa tygodnie - to znaczy tydzie� przed zesz�ym pi�tkiem. A zatem dwunastego sierpnia, w dniu, w kt�rym pani Julia Melton wyjecha�a pono� do El Paso, w dniu, w kt�rym zatrzyma�a si� w hotelu Olimpia u podn�a g�r. Haines odstawi� pust� szklank� i si�gn�� do zapinanej na guzik kieszeni koszuli. Poda� mi wystrz�pion� kartk� papieru. Roz�o�y�em j� ostro�nie. Pisana by�a o��wkiem. "Pr�dzej padn� trupem, ni� b�d� dalej �y�a z tob�, ty pod�y oszu�cie. - Beryl". I nic wi�cej.
- To nie by�a pierwsza zdrada
- powiedzia� Haines, chichocz�c rubasznie. - Ale pierwszy raz mnie przy�apa�a. Zarechota�. Zaraz jednak zn�w spochmurnia�. Odda�em mu kartk�, schowa� j� i zapi�� kiesze�.
- Po co ja to panu opowiadam?
- burkn��. S�jka zruga�a pstrego dzi�cio�a, a ten zaskrzecza� na ni� zupe�nie jak papuga.
- Jest pan samotny - stwierdzi�em. - Powinien pan wreszcie zrzuci� ten ci�ar. Niech pan si� jeszcze napije. Ja ju� mam do��. By� pan poza domem tego wieczoru, kiedy �ona odesz�a? Pokiwa� sm�tnie g�ow� i siedzia� z butelk� mi�dzy nogami.
- Pok��cili�my si� i pojecha�em na p�nocny brzeg do kumpla. Czu�em si� jak kozi bobek. Musia�em sobie poprawi� humor i troch� si� napi�. Tak te� zrobi�em. Wr�ci�em mo�e o drugiej nad ranem - kompletnie ululany. Ale zaparkowa�em zgrabnie, sprawowa�em si� cichutko jak mysz pod miot��. Tymczasem jej ju� nie by�o. Zostawi�a tylko t� kartk�.
- To by�o tydzie� przed zesz�ym pi�tkiem, tak? I od tego czasu nie da�a znaku �ycia? By�em troch� za bardzo dociekliwy. Spojrza� na mnie podejrzliwie, ale zaraz si� rozchmurzy�. �ykn�� z butelki, a potem przyjrza� si� jej pod s�o�ce.
- Cz�owieku, koniec ju� blisko
- powiedzia�. - A tamta te� si� zmy�a. Pokaza� kciukiem na drug� stron� jeziora.
- Mo�e si� pobi�y - doda�.
- A mo�e pojecha�y razem. Za�mia� si� ochryple.
- Nie zna pan mojej ma�ej Beryl. Straszna z niej tygrysica, jak ju� si� zdenerwuje.
- Zdaje si�, �e pod tym wzgl�dem jedna warta drugiej. Czy pa�ska �ona mia�a samoch�d? No bo przecie� pan by� wtedy samochodem.
- Mamy dwa fordy. M�j ma sprz�g�o i hamulec po lewej stronie, pod dobr� nog�. Ona pojecha�a swoim. Wsta�em, podszed�em do brzegu jeziora i wrzuci�em niedopa�ek. Woda by�a granatowa, sprawia�a wra�enie g��bokiej. Najwyra�niej przybra�a od wiosennych powodzi i w niekt�rych miejscach si�ga�a szczytu tamy. Wr�ci�em do Hainesa. Dopija� ostatnich kropli whisky.
- Musimy zdoby� wi�cej gorza�y
- rzuci� ochryple. - Ma pan u mnie flaszk�. Sam pan prawie nic nie wypi�.
- Pi�em tam, gdzie kupi�em butelk� - uspokoi�em go. - Je�li pan pozwoli, chcia�bym teraz obejrze� domek.
- Jasne. P�jdziemy naoko�o jeziora. Nie ma mi pan za z�e tej gadaniny o Beryl?
- Czasem trzeba powiedzie�, co si� ma na w�trobie - stwierdzi�em. - Mogliby�my p�j�� tam�. Oszcz�dzi�by pan sobie chodzenia.
- Nie, do diab�a. Dobry ze mnie piechur, cho� na takiego nie wygl�dam. A od miesi�ca nie obchodzi�em jeziora. Wsta�, wszed� do domku i wr�ci� po chwili z p�kiem kluczy.
- Chod�my. Ruszyli�my w stron� drewnianego mola i muszli koncertowej na odleg�ym kra�Cu jeziora. Bli�ej wody wi�a si� w�r�d du�ych granitowych g�az�w w�ska �cie�ka. Nieco wy�ej i dalej by�a zwyk�a polna droga. Haines szed� powoli, zarzucaj�c praw� nog�. By� przygn�biony, wypi� do��, �eby si� pogr��y� w swoim w�asnym �wiecie. Prawie wcale nie rozmawiali�my. Dotarli�my do mola i weszli�my na nie. Haines cz�apa� za mn�, drewniana noga g�ucho dudni�a. Doszli�my do ko�ca, omijaj�c niewielk� muszl� koncertow�, i oparli�my si� o sfatygowan� ciemnozielon� por�cz.
- Nie ma tu ryb? - spyta�em.
- Jasne, �e s�. Pstr�gi, okonie. Nie przepadam za rybami. My�l�, �e jest ich a� za du�o. Wychyli�em si� i popatrzy�em w nieruchom�, g��bok� wod�. Jej powierzchnia zawirowa�a, zamajaczy� jaki� zielonkawy kszta�t i znik� pod molem. Haines tak�e si� pochyli�. Utkwi� wzrok w g��binie. Molo by�o solidnie zbudowane, mia�o podwodny podest, szerszy od g�rnej cz�ci, tak jakby poziom wody przypada� kiedy� znacznie ni�ej i do tego podwodnego dzi� podestu przybija�y �odzie. Teraz jedna, z p�askim dnem, ko�ysa�a si� na wystrz�pionym sznurze. Haines chwyci� mnie za rami�. Ma�o nie krzykn��em. Jego palce wczepi�y mi si� w rami�, jak �elazne szcz�ki. Spojrza�em na niego. Sta� pochylony, gapi� si� z rozdziawion� g�b�, bardzo blady i spocony. Poszed�em za jego wzrokiem. Spod podwodnego podestu co�, co z grubsza przypomina�o ludzk� r�k� w ciemnym r�kawie, pomacha�o nam ospale, potem zawaha�o si� i znik�o pod mokrymi deskami. Haines wyprostowa� si� powoli, oczy mia� nagle trze�we i pe�ne l�ku. Bez s�owa odwr�ci� si� do mnie plecami i ruszy� ku brzegowi jeziora. Podszed� do kupy g�az�w, pochyli� si� i nat�y�. Dobieg�o mnie jego ci�kie dyszenie. Obluzowa� jeden z g�az�w i prostowa� si� z trudem. D�wign�� g�az do wysoko�ci piersi. Musia� chyba wa�y� ze sto funt�w. Haines wkroczy� z nim powoli na molo, pomimo kulawej nogi, doszed� do por�czy i uni�s� nad g�ow�. Sta� tak przez chwil�, mi�nie pod niebiesk� koszul� mia� napi�te jak postronki. Wyda� jaki� rozpaczliwy d�wi�k, potem zachwia� si� ca�ym cia�em, a wielki g�az run�� do wody. Bryzn�o wy�ej naszych g��w. G�az przeci�� wod� i zdruzgota� kraw�d� podwodnej konstrukcji. Fale szybko si� rozchodzi�y, woda bulgota�a. Us�yszeli�my g�uchy odg�os p�kaj�cych pod powierzchni� desek. Fale w�drowa�y coraz dalej, woda przed naszymi oczyma zacz�a si� uspokaja�. Jaka� zbutwia�a deska wyskoczy�a nieoczekiwanie z g��biny, zn�w si� zanurzy�a z cichym kl��Ni�ciem i odp�yn�a. Woda powoli odzyskiwa�a przezroczysto��. Co� w niej p�ywa�o. To d�ugie, ciemne, poskr�cane co� wynurza�o si� powoli, obracaj�c si� wok� w�asnej osi. Wreszcie wychyn�o na powierzchni�. Ujrza�em pociemnia�y od brudu materia� - sweter, spodnie. Ujrza�em buty oraz co� bezkszta�tnego, napuch�ego, co stercza�o z tych but�w. Ujrza�em smug� jasnych w�os�w, unoszon� przez wod� i na mgnienie oka znieruchomia��. Rzecz si� obr�ci�a, r�ka pacn�a o wod� - d�o� nie przypomina�a ju� ludzkiej d�oni. Pojawi�a si� twarz. Nabrzmia�a, papkowata, bia�oszara masa wzd�tego cia�a, bez rys�w, bez oczu, bez ust. Co�, co kiedy� by�o twarz�. Haines nie odrywa� od niej wzroku. W okolicy szyi zobaczyli�my zielone kamyki. Prawa d�o� Hainesa zacisn�a si� na por�czy, mimo ogorza�ej, twardej sk�ry knykcie mia� bia�e jak �nieg.
- Beryl! Jego g�os dobieg� do mnie z bardzo daleka, jakby zza wzg�rza, zza g�stego lasu.
* * *
IV. Kobieta w jeziorze
W oknie du�a bia�a kartka oznajmia�a drukowanymi literami: "Tinchfield nadal posterunkowym" W g��bi znajdowa�a si� w�ska lada, na kt�rej le�a�y sterty zakurzonych prospekt�w. Na oszklonych drzwiach napisano czarnymi literami: "Dow�dca policji. Dow�dca stra�y ogniowej. Urz�d miejski. Izba handlowa. Prosz� wej��". Wszed�em do czego�, co okaza�o si� jednoizbow� drewnian� chat� z p�katym piecem w k�cie, za�mieconym biurkiem z wysuwanym blatem, dwoma twardymi krzes�ami i lad�. Na �cianie wisia�y: du�a urbanistyczna mapa terenu, kalendarz i termometr. Obok biurka kto� pracowicie wyry� w drewnie du�ymi cyframi kilka numer�w telefonicznych. Za biurkiem, rozparty w staromodnym obrotowym krze�le, siedzia� m�czyzna w zsuni�tym na ty� g�owy stetsonie z p�askim rondem. Ko�o prawej nogi ustawi� sobie wielk� spluwaczk�, Du�e, nie ow�osione r�ce zapl�t� wygodnie na brzuchu. Mia� br�zowe spodnie na szelkach, sp�owia�� i mocno spran� br�zow� koszul� zapi�t� tu� pod grub� szyj�, by� bez krawata. O ile mog�em dojrze� jego w�osy, by�y mysiobr�zowe, tylko na skroniach bia�e jak �nieg. Na lewej piersi widnia�a gwiazda. Siedzia� raczej na lewym ni� na prawym po�ladku, z prawej strony nosi� bowiem sk�rzan� kabur� z wetkni�tym w ni� du�ym czarnym pistoletem. Opar�em si� na ladzie i obserwowa�em m�czyzn�. Mia� du�e uszy, przyjazne szare oczy i w og�le sprawia� wra�enie, �e byle dziecko mo�e go okpi�.
- Czy pan Tinchfield?
- Tak. Ca�e prawo w tym miasteczku to ja, przynajmniej do wybor�w. Kilku fajnych ch�opak�w startuje przeciwko mnie i jak im si� uda, to mnie wykurz�. Westchn��.
- Czy jezioro LIttle Fawn podlega pa�skiej jurysdykcji?
- Co to ma znaczy�, synu?
- Jezioro Little Fawn, daleko w g�rach. To te� pana rejon?
- Aha. My�l�, �e tak. Jestem zast�Pc� szeryfa. Ale nie by�o ju� miejsca na drzwiach. Z �alem spojrza� w ich stron�.
- To wszystko moje tereny. Co� si� tam sta�o? U Melton�w?
- W jeziorze jest trup kobiety.
- O la, la. Rozpl�t� d�onie, podrapa� si� w ucho i oci�ale wsta�. By� wielkim, pot�nym m�czyzn�. Okaza�o si�, �e jego tusza to tylko dobrotliwy charakter.
- A wi�c trup? Kto to taki?
- �ona Billa Hainesa, Beryl. Przypuszczalnie samob�jstwo. Do�� d�ugo by�a w wodzie, szeryfie. Nieprzyjemny widok. On m�wi, �e go porzuci�a dziesi�� dni temu. S�dz�, �e wtedy to zrobi�a. Tinchfield pochyli� si� nad spluwaczk� i pozby� si� sporej ilo�ci g�bczastej, br�zowej masy. Pacn�a cicho o dno naczynia. Szeryf obliza� wargi i wytar� je wierzchem d�oni.
- A kim ty jeste�, synu?
- Nazywam si� John Dalmas. Przyjecha�em z Los Angeles z listem pana Meltona do Hainesa, �eby obejrze� jego posiad�o��. Obchodzili�my razem jezioro, potem weszli�my na ma�e molo, kt�re tam kiedy� zbudowali filmowcy. Zobaczyli�my co� w wodzie u naszych st�p. Haines wrzuci� du�y g�az i cia�o wyp�yn�o. Nieprzyjemny widok, szeryfie.
- Haines tam zosta�?
- Tak. Ja przyjecha�em do miasteczka, bo on mocno si� tym przej��.
- Nie dziwota, synu. Tinchfield otworzy� szuflad� biurka i wyj�� butelk� whisky. Wsun�� j� za pazuch� i starannie zapi�� koszul�.
- Pojedziemy po doktora Menziesa - powiedzia�. - I po Paula Loomisa. Spokojnie okr��y� lad�. Ca�a ta sytuacja nie zrobi�a na nim wra�enia wi�kszego ni� brz�cz�ca mucha. Wyszli�my. Szeryf najpierw nastawi� tabliczk� zegarow�, wisz�c� na szybie, tak �eby wskazywa�a: "Wracam o sz�stej". Potem zamkn�� drzwi i wsiad� do samochodu wyposa�onego w syren�, dwa czerwone reflektory, dwa ��te �wiat�a przeciwmgielne, bia�o-czerwon� plakietk� stra�y po�arnej i liczne napisy, kt�rych nie chcia�o mi si� czyta�.
- Poczekaj tu, synu. Migiem b�d� z powrotem. Zawr�ci� w miejscu, pojecha� drog� wiod�c� w stron� jeziora i zatrzyma� si� przed drewnianym domkiem vis-~a-vis stacji. Po chwili wyszed� z niego z wyso