3628
Szczegóły |
Tytuł |
3628 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3628 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3628 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3628 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GRAHAM MASTERTON
NOCNA PLAGA
(PRZE�O�Y�: GRZEGORZ JASI�SKI)
SCAN-DAL
PRZYLOT CZO�OWEGO SKRZYPKA AMERYKA�SKIEGO
Ameryka�ski wirtuoz, Stanley Eisner, lat 44, przyby� dzi� do Londynu, by przez kilka miesi�cy wyst�powa� wraz z Kameraln� Orkiestr� Kensington. Eisner, gwiazda Zespo�u Barokowego z San Francisco b�dzie prowadzi� zaj�cia z wybitnie utalentowanymi m�odymi muzykami, a tak�e b�dzie gra� pierwsze skrzypce w serii nowych nagra� suit i improwizacji Bacha. Jego miejsce w San Francisco zaj�� Joh Bright, czterdziestojednoletni skrzypek z orkiestry Kensington.
-,,Evening Standard�, 25 pa�dziernika 1989
To ja by�em w twym �nie -
Ka�dej nocy czekam daremnie,
A� sen zn�w ods�oni
Te �ywe wzg�rza...
- Walter de la Mare
ROZDZIA� l
KAPTUR
Nigdy przedtem nie ba� si� w Londynie. W Nowym Jorku - tak, i raz na Haiti w Port-au-Prince, kiedy jego samoch�d zosta� zatrzymany i przeszukany przez zbir�w z Tontons Macoute uzbrojonych w pistolety maszynowe. Ale nigdy w dobrym starym Londynie.
Kiedy wyszed� tego mro�nego poranka o �smej na ulic�, pogwizduj�c rondo z Serenady na tr�bk� Mozarta, cz�owiek w szarym we�nianym kapturze czeka� ju� na niego na naro�niku po przeciwnej stronie, dok�adnie tam, gdzie czeka� wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu.
Stanley, kt�ry zawsze mia� Londyn za przyjazne, gwarne i tak bezpieczne jak tylko mo�e by� miasto (w ka�dym razie tak bezpieczne jak Sztokholm czy Bonn), zatrzyma� si� gwa�townie, uni�s� podbr�dek, staj�c si� nagle czujny, jakby kto� da� mu prztyczka, niezbyt mocno, ale wystarczaj�co, by go zdenerwowa�, by zburzy� jego spok�j. �Trzy kolejne poranki i dzi� znowu tu jest�. Stanley poczu� w ustach smak soli i jeszcze czego�, co by�o smakiem autentycznego strachu.
Gdzie� w pobli�u gra�o radio:...wielka muzyka dla wielkiego miasta...
Stanley zamkn�� za sob� powoli czarn� furtk� do ogrodu, zaskrzypia�a i trzasn�a. Ra�no, marszcz�c brwi, oddychaj�c troch� za szybko, rozejrza� si� po domach z ��tobrunatnej ceg�y, z wczesnowiktoria�skimi balkonami, zdobionych �wie�o pomalowanymi stiukami. Dooko�a nie by�o nikogo opr�cz m�czyzny w szarym kapturze oraz pr�gowanego kota, kt�ry przemyka� si� niemal wstydliwie z �ywym r�owym pisklakiem w pysku. Niespe�na pi��dziesi�t metr�w st�d King's Road t�tni�a i hucza�a od porannego szczytu, ale Langton Street by�a pozostawionym sobie odr�bnym �wiatem.
o sytuacji na drogach... powietrzny patrol...
Wzd�u� kraw�nika sta�y jeden za drugim zaparkowane samochody, brudne citroeny z zab�oconymi szybami i nowe modele rover�w z wgniecionymi zderzakami i nie opr�nionymi popielniczkami. Wida� w Fulham nie by�o w modzie traktowanie samochodu cho�by z odrobin� troski. Niebo wisia�o nisko, chmury k��bi�y si� z�owieszczo, jakby zaraz mia� zacz�� pada� �nieg.
Stanley sta� ci�gle z futera�em na skrzypce w r�ku i gapi� si� na cz�owieka w kapturze, chc�c zmusi� go, �eby si� odwr�ci�. Ale m�czyzna nie poruszy� si� ani nie da� po sobie pozna�, �e jest �wiadom, i� Stanley si� w niego wpatruje. Opr�cz kaptura m�czyzna mia� na sobie d�ugi, szary, gabardynowy prochowiec i dziwaczne ci�kie buty, wygl�daj�ce jak buty chirurga albo �redniowieczne chodaki. Sta� niezgrabnie, pochylony na jedn� stron�, jakby mia� wad� kr�gos�upa.
Ka�dego dnia, od pojawienia si� we wtorkowy poranek, cz�owiek w kapturze czeka� na przeciwnym naro�niku Langton Street, a� Stanley ruszy w kierunku King's Road, w�wczas natychmiast rusza� za nim. Trzyma� si� w odleg�o�ci dwudziestu, trzydziestu metr�w, i je�li Stanley zwalnia� kroku albo zatrzymywa� si�, on r�wnie� zwalnia� b�d� stawa� - nie od razu i w spos�b nie nazbyt oczywisty, tak �eby Stanley nie mia� pewno�ci, �e jest �ledzony.
Podczas gdy Stanley czeka� na autobus, cz�owiek w kapturze trzyma� si� z dala od przystanku, �a��c tam i z powrotem, niespokojny, jak bohater kresk�wek Popeye'a, zawsze ze spuszczon� i odwr�con� w bok g�ow�. Kiedy autobus nadje�d�a�, znika� w�r�d pchaj�cych si� do �rodka ludzi. Zawsze potrafi� jako� znale�� si� na g�rze autobusu i zaj�� miejsce w sz�stym, czy si�dmym rz�dzie za Stanleyem. Twarz odwraca� do okna. Kiedy Stanley doje�d�a� do swego przystanku i wstawa� z miejsca, by wysi���, cz�owieka w kapturze nigdy ju� nie by�o.
Dzi� ju� po raz czwarty z rz�du Kaptur sta� nieruchomo na przeciwleg�ym rogu obok skrzynki pocztowej, lekko pochylony, z r�kami w kieszeniach. Wiatr ci�� jak brzytwa. Stanley obliza� w zdenerwowaniu usta, po czym otar� je chusteczk�, �eby mu nie pop�ka�y. Nie wiedzia�, co robi�. By�o jasne, �e m�czyzna nie zamierza go zaatakowa�, zawsze sta� tak samo oddalony. Nie m�g� by� �ebrakiem, a je�li by�, to mia� chyba najdziwaczniejsz� metod� ze wszystkich �ebrak�w, polegaj�c� na straszeniu potencjalnych dobroczy�c�w swoj� cich�, przyczajon� obecno�ci�, aby dali mu pieni�dze na odczepne.
Stanleyowi przysz�a nawet do g�owy irracjonalna my�l (rzeczywi�cie irracjonalna), �e Kaptur by� mo�e jest prywatnym detektywem pracuj�cym dla Eve, jego �ony. Ale Eve wr�ci�a do matki i ojca do Napa w Kalifornii, do ich luksusowego domu z nowobogackimi puszystymi dywanami, i Stanley nie m�g� doprawdy sobie wyobrazi�, �e Eve robi co� tak dziwacznego jak nasy�anie prywatnego detektywa, sama b�d�c o sze�� tysi�cy mil st�d. Ani nic r�wnie kosztownego. Oczywi�cie, Eve u�era�a si� z nim przez ca�e miesi�ce w sprawie aliment�w dla Leona - oskar�y�a go nawet o to, �e umy�lnie wyjecha� do Anglii, by unikn�� ojcowskiej odpowiedzialno�ci i ukry� swe rzeczywiste dochody (co w pewnym sensie by�o prawd�). Nie m�g� jednak sobie wyobrazi�, do czego by�by jej potrzebny szpotawy kaleka w szarym we�nianym kapturze, �a��cy za nim codziennie do autobusu.
...Dzisiaj b�dzie... zimno i wilgotno, zachmurzenie du�e i silny wiatr poludniowo-wschodni... temperatura w mie�cie spadnie do...
Bardziej rozs�dne by�o domniemanie, �e Kaptur prawdopodobnie jest wa��saj�cym si� z miejsca na miejsce obdartym, ale nieszkodliwym wariatem, kt�rych by�o w Londynie tysi�ce, jednym z tych bezdomnych w��cz�g�w, kt�rzy �yli w tekturowych kartonach, albo jednym z owych ekscentryk�w, kt�rzy odstawiali ulicznych wariat�w lub siadywali pod obkichanymi przez ptaki pomnikami bohater�w kolonialnych, popijaj�c mocne piwo i pomstuj�c na miasto, kt�re ich pioru�sko olewa�o. Mog�o by� i tak, �e Kaptur w og�le nie �ledzi� Stanleya, lecz po prostu chodzi� na ten sam autobus. Tylko �e je�li by� to przypadek, to dlaczego czeka� co rano, dop�ki Stanley nie p�jdzie ku King's Road, i dopiero potem rusza� za nim prawie zawsze w tej samej odleg�o�ci? Stanley odczeka� dwie albo trzy minuty zastanawiaj�c si�, czy nie powinien przej�� na drug� stron� i zapyta� Kaptura, czego chce. Zazwyczaj nie ba� si� spotkania z obcymi. W Nowym Jorku, gdzie mieszka� przez osiem i p� roku, by� dwukrotnie napadni�ty. Za drugim razem napastnikom nie uda�o si� go obrabowa�, bo postawi� im si� i musieli ucieka�. Trzech czarnych z karkami Mike'a Tysona i o oczach jak �ebki od gwo�dzi. Uderzyli go w twarz z wielk� precyzj� i z�amali ko�� policzkow�, po czym kopn�li w usta. Ale ledwie to poczu�. By� wtedy zdrowo nagrzany i pewny siebie, nie m�wi�c ju� o tym, �e ostatnio zaliczy� Wrzesie� Woody Allena i Pragnienie �mierci III. Ale akurat tego ranka nie czu� si� w formie.
By�o jeszcze co� poza tym. Co� w wygl�dzie Kaptura, co wywo�ywa�o niepok�j, jakiego nigdy wcze�niej nie dozna�. To by�o co�, co przywodzi�o na my�l �redniowiecze. Przypomina� mu mnich�w, tr�dowatych i te kalekie stworzenia z obanda�owanymi na szaro kulasami z obraz�w Breughla.
Co� chorobliwego.
Waha� si� przez prawie p� minuty, po czym odchyli� sw� we�nian� r�kawiczk� i spojrza� na zegarek: 8.17. Jego autobus powinien nadjecha� w ka�dej chwili, pomimo �e ulice wydawa�y si� dzi� mocno zat�oczone. By� drugi dzie� styczniowej wyprzeda�y.
- Hej - zawo�a� przez ulic�.
Kaptur pozosta� tam, gdzie by�, i nie da� po sobie pozna�, �e co� us�ysza�.
- Hej - zakrzykn�� Stanley g�o�niej.
Jednak�e Kaptur nie odpowiedzia�. Stanley chcia� ju� sobie ca�� spraw� podarowa�, ale przez to krzyczenie podskoczy�a mu adrenalina i wyda�o mu si� tch�rzostwem teraz odej�� i zostawi� Kaptura tam, gdzie by� - szczeg�lnie, je�li Kaptur zacznie zn�w i�� za nim.
Zszed� z chodnika i zacz�� i�� przez ulic�. Drog� zajecha� mu jasno��ty samoch�d British Telcom, wi�c na chwil� musia� przystan��. Jednak furgonetka odjecha�a i na ulicy zn�w by� tylko on i Kaptur.
- Hej, przepraszam! - zawo�a�, staraj�c si� wymawia� s�owa jak Anglik.
Kaptur pozosta� nieporuszony i milcz�cy.
- Przepraszam! - powt�rzy�, podchodz�c dwa, trzy kroki bli�ej. - Przepraszam pana, ale odnosz� wra�enie, �e mnie pan �ledzi!
Czeka�. Kaptur jakby go nie s�ysza�. Wiatr podwin�� po�y jego szarego p�aszcza z gabardyny, ukazuj�c lniane spodnie w paski przewi�zane pakunkowym szpagatem. ��aden szpicel - pomy�la� Stanley - nawet najgorszy pata�ach nie podwi�zuje kaleson�w szpagatem�.
Stanley obchodzi� Kaptura, pr�buj�c zobaczy� jego twarz. Ale ten zawsze zdo�a� si� jako� odwr�ci�.
Przez ca�� minut� panowa�a mi�dzy nimi cisza - niewysoki ameryka�ski muzyk z przerzedzonymi ciemnymi w�osami w p�aszczu z welwetowym ko�nierzykiem od Harrodsa oraz wielki zwalisty angielski strach na wr�ble w szarym we�nianym kapturze. �aden z nich si� nie poruszy� ani nie przem�wi�. W ko�cu Stanley zakas�a� i spojrza� w inn� stron�, niczym staraj�cy si� zachowa� spok�j nauczyciel. Po czym znowu spojrza� na Kaptura.
- S�uchaj, przyjacielu, dop�ki nie uzyskam od ciebie jakiej� odpowiedzi, nie rusz� si� st�d, rozumiesz? A je�li autobus mi zwieje, to mnie cholera we�mie. Rozumiesz?
Zn�w �adnej reakcji. Ponad ich g�owami rozleg� si� ryk odrzutowca zmierzaj�cego na Heathrow i nawet je�li Kaptur co� powiedzia�, Stanley nie by� w stanie tego us�ysze�. Ulica pozostawa�a wci�� dziwnie pusta. Mogliby si� r�wnie dobrze znajdowa� o tysi�ce mil st�d, zamiast o pi��dziesi�t metr�w od jednej z najruchliwszych ulic w Londynie.
- W porz�dku - rzek� Stanley - skoro tak chcesz, zapomnijmy o tym. Ale pozw�l, �e ci co� powiem. Je�li jutro rano b�dziesz tu znowu stercza�, id� na policj�. S�yszysz mnie? Je�li ci� jeszcze tylko raz tu zobacz�.
Kaptur odwr�ci� si� plecami. Stanley mia� w�a�nie odej��, ale z powodu zachowania Kaptura wpad� we w�ciek�o��, jakiej u siebie ju� dawno nie pami�ta�. Poczu� si� bardziej w�ciek�y, ni� gdy mia� do czynienia z Eve. Wtedy przynajmniej wiedzia�, czego ona chcia�a. Pragn�a wyci�gn�� od niego jak najwi�cej pieni�dzy i ograniczy� jego prawa rodzicielskie. Jasne i proste. Eve chcia�a si� zem�ci�. Ale czego, u licha, chce Kaptur? Je�li pieni�dzy, to wybra� jak�� idiotyczn� metod�. Czego jednak innego m�g� chcie�, jak nie pieni�dzy?
Rozmowy? Towarzystwa? Kto to m�g� wiedzie�? Mo�e s�ysza�, �e Stanley jest skrzypkiem o mi�dzynarodowej s�awie? Mo�e sam jest zdolnym, ale straszliwie okaleczonym
muzykiem, kt�ry rozpaczliwie potrzebuje prywatnych lekcji, a nie �mie si� uda� do orkiestry, by o nie poprosi�? Kim� w rodzaju bohatera z Ducha w operze.
- Pos�uchaj, przyjacielu - powiedzia� Stanley, zbli�aj�c si� o jakie� p� metra. - Je�li chcesz czego� ode mnie, czemu mi o tym nie powiesz? By� mo�e nie jestem w stanie ci pom�c, ale mog� ci� cho� wys�ucha�. No wiesz, jak to m�wi�: je�li mo�esz podzieli� si� z kim� problemem, to zostaje ci ju� tylko po�owa problemu.
Spr�bowa� w�lizn�� si� mi�dzy Kaptura i skrzynk� pocztow�, by zobaczy� jego twarz. Ale posta� zdo�a�a okr�ci� si� w ostatniej chwili, tak �e tylko dojrza� �wiec�cy, bia�y koniuszek nosa.
- S�uchaj! - powt�rzy� Stanley. - To czyste szale�stwo! Praktycznie �ledzi�e� mnie co rano przez ostatni tydzie�, a teraz nawet nie chcesz mi pokaza� swej twarzy! Na mi�o�� bosk�, je�li czego� chcesz, zrezygnuj z tej pieprzonej zabawy i powiedz, o co ci chodzi. A je�li nie, to nie pokazuj si� tutaj, rozumiesz? Przesta� mnie �ledzi�! Jest przecie�, do licha, specjalny paragraf na tych, co dr�cz� ludzi �ledzeniem.
Wcale nie wiedzia�, czy taki paragraf istnieje, ale brzmia�o to autorytatywnie.
Kaptur, odwr�cony plecami, nadal milcza�. Stanley spojrza� na zegarek. Mia� teraz do wyboru - albo sponiewiera� Kaptura, obr�ci� go si��, albo zapomnie� o ca�ej sprawie i �apa� sw�j autobus.
Nie widzia� nic mi�ego w dotykaniu brudnego gabardynowego prochowca, i je�li mia� by� szczery, wcale si� nie pali�, by zobaczy�, jak wygl�da twarz Kaptura. Ale sz�o tu o zasad�. Stanley sk�onny by� przyzna�, �e by� mo�e ca�a sprawa zirytowa�a go jako Amerykanina, bowiem Anglicy �ledz� siebie nawzajem bez �adnego powodu i nikt nie ma nic przeciwko temu. Nie min�y trzy miesi�ce jego pobytu tutaj, gdy zacz�� rozumie�, �e Anglicy maj� zupe�nie inny pogl�d na spraw� swob�d obywatelskich. Byli jacy� zboczeni na tle trzymania wszystkiego w tajemnicy, zdawali si� my�le�, �e dzielenie si� informacj� jest prawie r�wnie niehigieniczne jak dzielenie si� szczoteczk� do z�b�w.
Stanley pomy�la� nagle: �To absurd. Id� st�d. Ten facet nic ci nie powie. Prawdopodobnie nie ma nic do powiedzenia. Jest takim samym publicznym utrapieniem, jak nadzorca ruchu, kontroler bilet�w czy czarne plastikowe pojemniki na �mieci stoj�ce na ulicy�.
Odwr�ci� si�. Ale kiedy to zrobi�, Kaptur wyda� dziwny d�wi�k, co� pomi�dzy gwizdni�ciem a kaszlni�ciem.
Przeci�g�y gwizd hoo-eee, z ko�cz�cym go oop.
- O, widz�, �e zdecydowa�e� si� m�wi� - powiedzia� Stanley, odwracaj�c si� do niego.
W�osy z przera�enia stan�y mu d�ba, gdy ujrza� t� twarz - tak bia�� i b�yszcz�c� jak z celuloidu. Twarz ta nie nale�a�a ani do m�czyzny, ani do kobiety, ale by�a przera�aj�co pi�kna. Twarz �wi�tego, twarz anio�a.
Swoj� doskona�o�ci� przera�a�a sto razy bardziej, ni� gdyby by�a brzydka. W jaki spos�b tak pokurczone stworzenie mog�o zosta� obdarzone tak zachwycaj�cym obliczem?
Stanley cofn�� si�, czu�, jak serce podchodzi mu do gard�a. W twarzy tkwi�y puste oczy, w ka�dym razie czarne. Czarne jak noc. Twarz bez wyrazu, s�odka, l�ni�ca - m�czennik z karnawa�owych ostatk�w.
- Czego chcesz? - zapyta� Stanley g�osem zd�awionym strachem.
Kaptur nie odpowiedzia�, ale wykona� niezgrabny krok ku niemu. Szur-szur.
Stanley us�ysza� cichy, chrapliwy oddech. Oddech zza celuloidowej maski.
- Czego chcesz? - powt�rzy�. Czu�, �e za chwil� b�dzie mia� mokro w spodniach. Spi�� si� do ucieczki.
Nieskazitelnie bia�e czo�o Kaptura zacz�o si� marszczy�. Jego czarne oczy zw�zi�y si�, zmala�y i sta�y si� rozbiegane. Podbr�dek pofa�dowa� si� i odpad�.
Stanleya ogarn�o przera�aj�ce uczucie, �e jest �wiadkiem �mierci, patrzy na czyj� ca�kowity rozpad fizyczny dokonuj�cy si� na jego oczach. Jak to mo�liwe? Jak kto� m�g� tak po prostu rozpada� si�, kawa�ek po kawa�ku?
Postanowi� ucieka�. Wtedy jednak - bez ostrze�enia - Kaptur chwyci� go za r�kawy, okr�ci� doko�a i na wp� skoczy�, na wp� run�� na niego.
- Jezu! - wykrzykn�� Stanley.
Kaptur wa�y� nieprawdopodobnie du�o, tyle co dwustu-pi��dziesi�ciokilogramowy worek burak�w, i kolana Stanleya natychmiast si� za�ama�y. Wpad� do rynsztoka, gubi�c jeden z but�w i dr�c swoje tweedowe br�zowe spodnie.
- Z�a� ze mnie! Jezu Chryste, z�a�!
Ale Kaptur �cisn�� jego kark r�k� jak kleszczami i wdusi� twarz w chodnik. Stanley poczu�, �e wy�amuje mu si� jeden z przednich z�b�w. Doln� warg� przejecha� po betonie, jednocze�nie zdzieraj�c sk�r� z czo�a. Przeguby mia� wykr�cone do ty�u w pe�nym nelsonie ruchem tak mocnym i szybkim, �e us�ysza� chrupni�cie ko�ci. Gwa�towny b�l, jakby wlewano mu do staw�w barkowych rozgrzane do bia�o�ci �elazo, przenika� do jego mi�ni. Pr�bowa� krzycze�, ale nie m�g� nabra� powietrza do p�uc. �Dobry Bo�e, nie pozw�l, by mi po�ama� r�ce.�
Kaptur by� nie tylko przyt�aczaj�co ci�ki. Jego zwaliste cia�o by�o jakby zniekszta�cone i poowijane wszelkimi rodzajami szmat, szali, pas�w z metalowymi sprz�czkami i kawa�kami koc�w. �mierdzia� brudem i potem, a z nozdrzy wion�o jakim� syntetycznym, ostrym zapachem podobnym do toaletowego od�wie�acza. Z twarz� przyci�ni�t� do chodnika Stanley wyst�ka�:
- Zostaw mnie. Na mi�o�� bosk�, po�amiesz mi r�ce, zostaw!
Bez s�owa Kaptur chwyci� Stanleya za w�osy i trzasn�� jego g�ow� o beton, o ma�o jej nie roz�upuj�c. Stanley poczu� w ustach krew i zwymiotowa� kaw� wraz z potokami �liny. Nie m�g� prawie uwierzy� w to, co si� z nim dzieje. Wiedzia� tylko, �e gor�co pragnie, aby to si� sko�czy�o.
S�ysza� ruch uliczny, muzyk� z radia, rozmawiaj�cych ludzi. Z pewno�ci� kto� dostrze�e, co si� z nim dzieje.
Wtedy jednak poczu� szponiast� d�o� zdzieraj�c� z niego p�aszcz, a potem spodnie. Poczu� gwa�towne i lubie�ne gmeranie mi�dzy nogami. Sprz�czka od jego paska Gucciego pu�ci�a, potem poczu� rozdarcie sztruksu i bawe�nianych majtek.
- Bo�e! Zostaw mnie! Co robisz! - wykrzykn�� wysokim, jakby kobiecym g�osem.
Zmagali si� na chodniku pod p�aszczem Kaptura, jeden na drugim, niczym jaki� groteskowy szary wielb��d. Stanley pr�bowa� wyczo�ga� si�, odpychaj�c si� kolanami od chodnika. Nie by� ju� w stanie krzycze�. By� zbyt przera�ony, by wydoby� g�os. Pragn�� tylko ucieka�.
Wtedy jednak Kaptur zacisn�� sw� brudn� szponiast� �ap� wok� jego obna�onych genitali�w, nie mia�d��c ich, ale �ciskaj�c je dostatecznie, by Stanley j�kn�� i zosta� tam, gdzie by�. Dr�a�, a widok co chwil� przes�ania�y mu szarpane wiatrem po�y Kapturowego prochowca.
Kciuk Kaptura znalaz� drog� do penisa Stanleya i zacz�� go �agodnie, prawie mi�o�nie drapa�. Stanleyowi �cisn�� si� �o��dek, a oczy nape�ni�y �zami. �Dobry Bo�e, to niemo�liwe.� Jego j�dra skurczy�y si�, ca�a jego dusza si� skurczy�a. �Riboyne Shel Olam - bro� mnie�.
- Bo�e! - zdo�a� wydusi� z siebie. - Jestem bogaty, dam ci pieni�dze!
Ale wszystko, co us�ysza� od przyciskaj�cego go stwora, to nieregularny oddech. Stw�r nie przestawa� drapa�, a� w ko�cu Stanley poczu�, �e krwawi.
- Umiesz m�wi�? - wyj�ka�. - Rozumiesz, co m�wi�? - Z trudem rozpoznawa� w�asny g�os.
Kaptur j�cza� i st�ka� w dw�ch r�nych tonacjach, prawie jakby dw�ch ludzi m�wi�o naraz. Ale tylko jeszcze mocniej przycisn�� plecy Stanleya i jeszcze bardziej zag��bi� sw�j pazur w jego penisie, a potem wszed� w Stanleya z ca�� niewyobra�aln� si�� zwierz�cia, w ten sam spos�b, w jaki byk pokrywa krow�. Stanley poczu� b�l rozdzieranych po�ladk�w, p�kaj�cej sk�ry. Potem co� g�adkiego, t�ustego i niewiarygodnie twardego zacz�o napiera� na niego. Co� tak du�ego jak kij do baseballa, nieprzyzwoicie gor�cego, wdar�o si� do jego odbytu.
Bola�o go tak bardzo, �e zap�aka�, zap�aka� tak gorzko, jak wtedy gdy by� dzieckiem. Przygryz� wargi z�bami i krew pociek�a mu z ust. Ale b�l nie ustawa� i on nie przestawa� p�aka�. To wdziera�o si� do jego ty�ka i czu�, jak w �rodku wszystko p�ka. Kaptur pcha� i pcha�, a� w ko�cu Stanley zacz�� krzycze� g�o�no (albo cicho, sam ju� nie wiedzia�). Czu� zimne, mocne, regularne pocieranie genitali�w Kaptura na swoim udzie. S�ysza� jego oddech dobywaj�cy si� jakby ze sk�rzanych miech�w. Potem poczu�, jak jego wn�trzno�ci nape�niaj� si� czym� gor�cym i wilgotnym, i Kaptur natychmiast wysun�� si� z niego, a on zwymiotowa� na swoje r�ce kaw� i na wp� strawionymi krakersami.
Jego policzek spoczywa� na twardej, p�askiej i diabelnie zimnej powierzchni. Zastanawia� si�, czy spa�. Nie lubi� spa� w ci�gu dnia. Po przebudzeniu ma si� zawsze uczucie, jakby �wiat nieodwo�alnie si� zmieni�, podczas gdy ty tego nie widzia�e�, jakby jaki� ukryty scenarzysta przemieni� twoje �ycie.
Przed samymi oczami ujrza� czarne lakierki na wysokich obcasach. Potem us�ysza� dziewcz�cy, przera�ony g�os:
- Hej, nie umar�e�? Spr�bowa� potrz�sn�� g�ow�.
- Nie - wyszepta�. - Nie umar�em.
- Zosta� tu. Zadzwoni� po karetk�.
- Chc� wsta�.
- Co?
- Chc� wsta�, podnie�� si�.
Milczenie. Po chwili dziewczyna powiedzia�a:
- Na twoim miejscu nie robi�abym tego. Poczekaj tu. Wezw� karetk�.
Czu�, �e jest dok�d� wieziony. Widzia� uciekaj�ce roz�wietlone okna, twarze, kt�re ta�czy�y przed jego oczami jak roje muszek. Otacza�a go biel i zimno, cichy szelest prze�cierade� i ostry zapach �rodk�w dezynfekuj�cych. Ciep�y g�os z obcym akcentem wdziera� mu si� w g��b m�zgu, zapewniaj�c go, �e jest pod opiek� w szpitalu i �e wszystko b�dzie dobrze.
�Wszystko b�dzie dobrze, panie Eisner! Czy pan mnie s�yszy? Wszystko b�dzie dobrze! Dobrze. Dobrzeeee. Eeeee�.
Poczu� ostre uk�ucie ig�y. Chcia� powiedzie�: �Nie cierpi� zastrzyk�w, nigdy nie bior� zastrzyk�w�. Ale wtedy jego �wiadomo�� odp�yn�a w pust� ciemno�� i nie by�o nikogo, kto by go us�ysza�.
By� z powrotem na ulicy. Chmury sun�y nad dachami z zadziwiaj�c� szybko�ci�. Obok niego przemkn�� kot, nios�c co� w pyszczku. Wiedzia�, �e jest to co� okropnego, ale nie chcia� zobaczy� co. Us�ysza� gwizd, wysoki i g�uchy, z miaukni�ciem na ko�cu. Odwr�ci� si� odruchowo i po drugiej stronie ulicy zobaczy� Kaptura, czekaj�cego na niego, i ur�gaj�cego mu.
Hooooo-eeee, oop.
Kaptur zacz�� powoli odwraca� sw� g�ow�. Stanley wlepi� w niego wzrok, spodziewaj�c si� ujrze� jego bia�� pi�kn� twarz. Ale w�wczas g�owa Kaptura zacz�a si� obraca� doko�a, z pocz�tku wolno, potem szybciej, podczas gdy jego ramiona pozostawa�y nieruchomo w tej samej pozycji. Stanley ujrza�, �e szary kaptur ca�kowicie okrywa jego g�ow�, nie pozostawiaj�c �adnego otworu na twarz. Wygl�da� bardziej na kaptur kata ni� na kominiark�.
Z bij�cym sercem i suchymi ustami Stanley zacz�� przekracza� ulic�, nie id�c, lecz �lizgaj�c si�. Nie dotar� jeszcze do po�owy, gdy zda� sobie spraw�, �e nie ma si�y i�� dalej. Kaptur m�g�by odwr�ci� si� i skoczy� na niego.
Stanley pr�bowa� si� zatrzyma�, odwr�ci�, zahamowa� obcasami, ale szary asfalt zmarszczy� si� jak cienki, mi�kki dywan, i nadal �lizga� si� w kierunku Kaptura, coraz szybciej, nie mog�c krzycze� ani nawet m�wi�.
Kaptur pozbawiony twarzy wirowa� wko�o. Wiruj�c r�s� niemo�liwie wysoko, do niebotycznych rozmiar�w, a� przys�oni� niebo. W ko�cu przesta� i zacz�� si� ko�ysa�, a po�y jego p�aszcza mi�kko powiewa�y na porannym wietrze. �Nie - pomy�la� Stanley. - Nie�. Ale wtedy Kaptur run�� na niego, jakby upad�o niebo.
Stanley krzykn��. Wiedzia� jednak, �e nikt go nie us�yszy. Krzyk by� tylko wewn�trz jego g�owy.
Zadr�a�, napr�y� si�, zacisn�� z�by, nadal nie m�g� krzycze�, napina� tylko mi�nie, a� poczu�, jakby mia�y rozsadzi� sk�r�. Wtedy otworzy� oczy. Ujrza� pulsuj�c�, ta�cz�c� biel, blade postacie.
- Puls ro�nie - powiedzia�a m�oda kobieta.
- Wszystko inne w normie? - zapyta� m�czyzna nieco bardziej oddalony.
S�ycha� by�o jakie� kroki, kto� zakaszla�. Potem m�czyzna zapyta�:
- Czy by� ju� Gordon Rutheford?
- Doktor Patel kaza� mu jeszcze si� wstrzyma�.
- A gliny?
- Oni ju� s�. Detektyw Brian Morris czeka w recepcji.
- Kaza�a� mu czeka�?
- Oczywi�cie. Ale nie wydaje si�, by mu to przeszkadza�o. Przyni�s� z sob� ksi��k�.
Stanley otworzy� powoli oczy. Czu�, jakby ca�e jego cia�o by�o pot�uczone - mi�nie i ko�ci. Pozdzierane d�onie piek�y niesamowicie, ale najgorszy, nie do zniesienia, by� b�l w plecach. Ostry, rw�cy b�l w krzy�u sprawia�, �e chcia�o mu si� wy�.
Przed jego oczami pojawi�a si� szeroka, m�oda twarz, okolona rud� brod�. By�a tak blisko, �e bardziej przypomina�a impresjonistyczny obraz ni� twarz. Stanley poczu� zapach papieros�w przyt�umiony mocn� mi�tow� gum�.
- No, wreszcie obudzili�my si�! - m�ody lekarz u�miechn�� si� do niego.
Stanley przytakn��.
- Czy pan wie, gdzie pan jest? - zapyta� lekarz. Stanley pokr�ci� g�ow�.
- W szpitalu �w. Stefana - powiedzia� lekarz. - Zosta� pan... hm... napadni�ty, czy co� w tym rodzaju.
- Gdzie to jest? - wyszepta� Stanley.
Lekarz wpatrywa� si� w niego oczami tak niebieskimi jak szklane paciorki. Morski b��kit - tak zwyk�o si� nazywa� taki kolor.
- Jestem w Londynie dopiero od listopada - wyja�ni� Stanley prawie przepraszaj�co, jakby to by�a jego wina, �e nie wie, gdzie jest szpital �w. Stefana.
- Przy Fulham Road - powiedzia� lekarz. - Dos�ownie naprzeciw sklepu z piecykami gazowymi - doda�, jakby to mia�o cokolwiek wyja�ni�.
Stanley odkaszln��.
- Kt�ra godzina? - spyta�.
- Za pi�tna�cie druga. By� pan nieprzytomny przez prawie ca�y ranek.
- Bol� mnie plecy.
- Nic dziwnego. Po tym, co pan przeszed�.
Stanley zamilk� na d�u�sz� chwil�. Lekarz patrzy� na niego i u�miecha� si�. Jednak w tym u�miechu nie by�o rado�ci ani tak�e wsp�czucia.
- Czy s� jakie�... szkody? - zapyta� Stanley
- Ma pan na my�li urazy fizyczne?
- Tak. Urazy fizyczne.
Lekarz spojrza� na niego z powag�.
- Zadrapania, st�uczenia. Z�amany przedni z�b. Zewn�trzne rany po�ladk�w. Kilka wewn�trznych ran dolnego odcinka jelita grubego. Doktor Patel za�o�y� panu siedem szw�w. Ale to nic powa�nego. Sporo siniak�w, oczywi�cie. Troch� to potrwa.
- Jak d�ugo b�d� musia� tu zosta�?
- To zale�y. Og�lnie jest pan w dobrej kondycji. Tydzie�, dziesi�� dni. Nie d�u�ej.
- Mam dwie powa�ne sesje nagraniowe w poniedzia�ek i wtorek.
- Obawiam si�, �e nic z tego. Nie b�dzie pan m�g� chodzi� co najmniej trzy dni, a tak�e wygodnie usi���.
Niespodziewanie Stanley poczu�, jak jego oczy nape�niaj� si� �zami. Otar� je ko�cem prze�cierad�a. Lekarz poda� mu chusteczki higieniczne.
- Przepraszam - powiedzia�. - Nie wiem, co si�, do diab�a, ze mn� dzieje.
Nasta�a d�uga cisza. Lekarz nie przestawa� patrze� na niego.
- Musimy przeprowadzi� kilka test�w - powiedzia� w ko�cu.
- Jakich test�w?
- To testy rutynowe. Ci�nienie krwi, EKG, testy w�trobowe i na choroby weneryczne.
Stanley zacisn�� usta.
- Choroby weneryczne?
- Rze��czka i tym podobne sprawy.
- Na mi�o�� bosk�, nie mam rze��czki ani �adnej choroby wenerycznej. Jestem w Londynie nieca�e trzy miesi�ce i nie mia�em �adnych stosunk�w.
- Mia� pan dzisiaj rano - powiedzia� doktor przera�aj�co uprzejmym tonem - albo przynajmniej kto� mia� z panem stosunek.
- Do diab�a, on... - zacz�� Stanley, ale potem jego cia�o zadr�a�o i umys� tak�e. Poczu� trzepotanie ciemnego, brudnego p�aszcza Kaptura, niczym skrzyd�a jakiego� ogromnego kalekiego ptaka. Us�ysza� �wiszcz�cy oddech Kaptura.
Lekarz wyprostowa� si� i poci�gn�� nosem.
- B�dzie pan tak�e badany na HIV.
- Ma pan na my�li AIDS?
- Tak, panie Eisner. Przykro mi, ale to, co pana spotka�o, wymaga tego. Wymiana p�yn�w ustrojowych, rozumie pan.
Stanleyowi pozosta�o tylko kiwn�� g�ow� i zadr�e�. Kiedy w Nowym Jorku dosta� cios w twarz, b�l by� o wiele gorszy. Ale to - na sw�j spos�b - by�o prawie nie do zniesienia. By�a to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mu si� przytrafi�a. Czu� si� tak, jakby ca�a jego dusza zosta�a zara�ona. Jakby utraci� wszystko, co czyni�o z niego istot� ludzk�. Wszystkie jego emocjonalne bezpieczniki przepali�y si�, a miecz jego m�sko�ci zosta� z�amany. Dwa albo trzy lata temu w�amano si� do jego domu w Los Angeles. Z�odzieje zdarli zas�ony i wysikali si� na jego ��ko. Poczu� wtedy, �e jego prywatno�� i osobista godno�� zosta�y zagro�one. Ale to - to by�o co� zupe�nie innego. Na �rodku ulicy, gdzie ka�dy m�g� to widzie�. Odebrano mu jak�kolwiek mo�liwo�� wyboru. Zaprzeczono, �e jego cia�o nale�y do niego i �e jest czym� wi�cej ni� obiektem czyich� odra�aj�cych ��dzy.
- Niech pan pos�ucha - powiedzia� lekarz, niespodziewanie okazuj�c troch� wsp�czucia - w tym momencie czuje si� pan pewnie jakby �wiat si� ko�czy�. Jest pan nadal w szoku. A tak�e... no c�, nie by�o to zbyt przyjemne prze�ycie, m�wi�c ogl�dnie. Facet nazwiskiem Gordon Rutheford przyjdzie si� z panem zobaczy�. Jest fachowcem od tych spraw.
- Czy z�apali tego, kto to zrobi�? - spyta� Stanley.
- Nie s�dz�. Jest tu tak�e policja, ale nie musi pan jeszcze z nimi rozmawia�. Dobrze im zrobi, jak b�d� musieli troch� poczeka�. Przypomni im to, gdzie jest ich miejsce, gdzie� mi�dzy kierowc� autobusu a handlarzem nieruchomo�ciami.
- A co z lud�mi, dla kt�rych pracuj�? - powiedzia� Stanley. - Powinienem zadzwoni� do orkiestry.
- Niech si� pan nie martwi - powiedzia�a m�oda kobieta stoj�ca w drzwiach. - Recepcjonistka zadzwoni�a do nich, jak tylko pana przywie�li. Potem kto� do pana przyjdzie.
Stanley uni�s� nieznacznie g�ow� i ujrza� blondynk� w okularach z czerwonymi oprawkami i w bia�ym lekarskim kitlu.
- Dzi�kuj� - rzek� do niej.
- Powinien pan troch� odpocz�� - odpar�a blondynka. - Jak najwi�cej pi�. Obawiam si�, �e przynajmniej przez tydzie� pokarmy sta�e s� wykluczone.
Stanley po�o�y� si� z powrotem na poduszce. Czu� si� pot�uczony i wyczerpany. Rudobrody doktor powiedzia�:
- Niech si� pan nie martwi, panie Eisner. To przejdzie, tylko niech pan da sobie troch� czasu.
P�niej tego popo�udnia opar� si� na poduszkach i obejrza� S�siad�w i M�odych lekarzy. Wypi� przy tym p� butelki pomara�czowego kleiku j�czmiennego. Oko�o czwartej zacz�o si� �ciemnia�. Spojrza� na roz�wietlone okna naprzeciwko szpitala. Poczu� si� dziwnie obcy i nierzeczywisty, ale rudobrody lekarz powiedzia� mu, �e to jest naturalne po szoku i urazie.
Jednak by�o jeszcze co�: jakie� wewn�trzne wra�enie, kt�rego nie umia� okre�li�. Rodzaj jakiego� mrowienia we krwi, jakby jego �y�y by�y pe�ne drobniutkich igie�ek. I bez wzgl�du na to, ile pi�, wci�� czu� pragnienie.
O wp� do sz�stej kto� zapuka� do drzwi i pojawi� si� w nich wysoki, szczup�y m�czyzna o ciemnych, kr�conych w�osach.
- Czy pan Eisner? - spyta� zadyszanym, podnieconym g�osem.
- Zgadza si�.
- Jestem Gordon Rutheford. Przepraszam, �e tak d�ugo to trwa�o. Musia�em zaj�� si� moim kotem.
Wszed� do pokoju i przystawi� niebieskie plastikowe krzes�o do ��ka. Wygl�da� na bardzo wra�liwego. Mia� du�y ko�cisty nos, zbudowany ze skomplikowanych po��cze� kostek i chrz�stek, i jasnor�owe wydatne usta. Ubrany by� w ogromn� bezkszta�tn� marynark� z zielonego sztruksu, a sam by� tak chudy, �e musia� przek�u� dodatkow� dziurk� w swym sk�rzanym pasku, �eby mu nie spad�y spodnie.
- Biedny Roger - powiedzia�, otwieraj�c swoj� tani� teczk� i wyjmuj�c notatnik. - By� tak obra�ony, �e po wszystkim si� nawet nie odezwa�.
- Przepraszam - rzek� Stanley. - Kto to jest Roger?
- M�j kot. Musia�em zawie�� go dzi� rano do wykastrowania. By� przyczyn� wielu k�opot�w. Wie pan, te wszystkie miauczenia i piski w �rodku nocy. S�siedzi rzucali
w niego kamieniami. Nie dawa� kocim damom chwili spokoju.
- Czy pan jest glin� albo kim� w tym rodzaju?
- Nie powiedzieli panu? Jestem z O�rodka do spraw Ofiar Gwa�t�w - wyja�ni� Gordon.
Stanley uni�s� brwi.
- Zajmuje si� pan zar�wno kobietami, jak i m�czyznami?
Gordon wygl�da� na zdziwionego, �e Stanley w og�le o to pyta.
- Tak, to nie ma znaczenia, jakiej p�ci jest ofiara. Je�li zosta� pan zgwa�cony, b�dzie pan mia� te same problemy. Czasami u m�czyzn s� one gorsze. Przeci�tny heteroseksualny m�czyzna jest ca�kowicie nie przygotowany psychicznie na to, �e mo�e by� obiektem seksualnej penetracji. Fizjologicznie r�wnie�, oczywi�cie.
Stanley chcia� co� powiedzie�, lecz szybko przekona� si�, �e nie jest w stanie. Gard�o �cisn�a mu lito�� nad samym sob�.
- Ja nie... - zacz��. Gordon uj�� i u�cisn�� jego d�o�.
- Pierwsz� rzecz�, kt�r� musi pan zrobi�, to zrozumie�, �e to w �adnym przypadku nie by�a pana wina.
- On po prostu tam sta� - wyj�ka� Stanley. - Zapyta�em go, co on, do diab�a, robi... a on skoczy� prosto na moje plecy.
Nie m�g� si� powstrzyma�. Zacz�� znowu dr�e�, a �zy p�yn�y mu po policzkach tak samo �atwo jak w dniu, w kt�rym umar�a jego matka.
- By� tak cholernie ci�ki, tak cholernie silny. Walczy�em, jak tylko mog�em, ale on uderzy� moj� g�ow� o chodnik i prawie mnie zabi�. A potem zrobi� to. I nie by�o �adnej mo�liwo�ci, aby go powstrzyma�.
Gordon wys�ucha�, a potem pokiwa� g�ow�.
- Czy naprawd� pan w to wierzy? - zapyta�.
- W co?
- Czy naprawd� wierzy pan, �e nie by�o sposobu, by mu przeszkodzi�? Czy pan rzeczywi�cie wierzy, �e zrobi� wszystko, co w jego mocy, aby zapobiec temu gwa�towi?
Stanley otar� oczy chusteczk�.
- Nie wiem. Ci�gle mi si� wydaje, �e powinienem go kopn��, �ci�gn�� go z siebie i wy�upi� mu oczy. Ca�y czas my�l�, jak by�em g�upi, pr�buj�c go w og�le zaczepi�. To znaczy, musia�by pan zobaczy� tego faceta. Mia� na sobie co� w rodzaju we�nianego kaptura i by� tak powykr�cany jak Quasimodo. Nikt go nie zaczepia�, nikt z ulicy w ka�dym razie, tylko ja pr�bowa�em sobie udowodni�, kim jestem. - G��boko odetchn��. - Musia�em oszale�. Sam si� o to prosi�em.
Gordon �ci�gn�� usta.
- Pana reakcja jest normalna u ofiar gwa�tu. Nie ma znaczenia, jakiej s� p�ci ani nawet jakie by�y okoliczno�ci. Rozmawia�em z kobietami, kt�re trzyma�o czterech m�czyzn, a pi�ty gwa�ci�, a one ci�gle s� przekonane w g��bi duszy, �e to by�a ich wina.
Stanley powiedzia�:
- M�g�bym go zabi�, rozumie pan? M�g�bym dos�ownie go zabi� go�ymi r�koma. Nigdy przedtem nie my�la�em o nikim w ten spos�b.
Gordon odczeka�, a potem doda�:
- Czasami, panie Eisner, czuj� si� tak winne, �e pr�buj� ukara� jedyn� osob�, kt�r� mog� dosi�gn��, to znaczy siebie. S�dz�, �e jest pan do�� inteligentny, abym m�g� to panu powiedzie�, i aby pan zrozumia� te objawy, kiedy zacznie pan je odczuwa�. Innymi s�owy, panie Eisner, kiedy minie panu pierwszy szok, zacznie pan odczuwa� przygn�bienie i pa�ska ocena samego siebie zacznie nieprawdopodobnie spada�. Wtedy ow�adnie panem samodestrukcja.
- Chce pan przez to powiedzie�, �e b�d� chcia� si� zabi�? Gordon przytakn��.
- Mnie si� to tak�e zdarzy�o.
- Ale przezwyci�y� pan to.
- Tak, tak� mam natur�.
- Z�apali tego faceta, kt�ry panu to zrobi�?
- W�a�ciwie by�o ich kilku. W��czy�em si� po Piccadilly, pr�buj�c zarobi� par� groszy na czynsz. Zabrali mnie czterej d�entelmeni tureccy w mercedesie. Zawie�li do jakiego� mieszkania na Shepherd's Bush i robili ze mn� takie rzeczy, �e nie �ycz� nawet w nocy panu takich koszmar�w.
Poklepa� Stanleya po d�oni i u�miechn�� si�.
- I nie, nigdy ich nie z�apano. Nawet nie pr�bowali. Immunitet dyplomatyczny czy co� takiego. A kim�e ja by�em? Pryszczatym ch�opakiem z Leeds, do wynaj�cia. Wszystko, co us�ysza�em od policji, to: �Sp�ywaj st�d, wstr�tna ma�o dziwko, zanim z�amiemy ci drug� r�k�.
Stanley zapyta�:
- Z�amali panu r�k�?
- Niech pan mi wierzy - prawie z�amali mi dusz�. By�em dopiero pocz�tkuj�cym gejem.
- Przykro mi.
- Panu jest przykro? A jak pan my�li, jak ja si� czu�em? W�a�ciwie to pan wie dobrze, jak si� czu�em. Albo b�dzie pan wiedzia� po rozmowie z policj�. Gwa�t na m�czy�nie daje glinom tylko pow�d do insynuacji i spro�nych dowcip�w. Pana r�wnie� oskar��, �e jest pan gejem. Mam nadziej�, �e jest pan na to przygotowany. Zasugeruj�, �e zach�ca� pan tego typa, bez wzgl�du na to, czy wygl�da� jak Quasimodo, czy nie. Jest pan muzykiem, to jeszcze pogarsza spraw�. Dla przeci�tnego brytyjskiego zakutego �ba wszyscy arty�ci to mi�czaki. A pan w dodatku jest Amerykaninem i �ydem.
- To, kim jestem, nie zmienia fakt�w - upiera� si� Stanley, pr�buj�c zachowa� jasno�� rozumowania i nie p�aka�. - Na mi�o�� bosk�, ja tylko rozmawia�em z tym facetem. Zapyta�em go, o co mu chodzi. A potem on wskoczy� na mnie. Bez �adnego ostrze�enia, wst�pu czy czego� podobnego.
Gordon wzruszy! ramionami.
- Ci�gle to samo. Policja z pewno�ci� spr�buje zasugerowa� co� innego. U�atwi� sobie �ycie - pan tak�e b�dzie winny. To zgadza, si� z ich maso�sko-rasistowskim pogl�dem na �wiat. Pieprzona sprawiedliwo��, m�j drogi - ka�dy jest winny, ofiary tak samo jak przest�pcy. Tak naprawd�, je�li chodzi o policjant�w, to zazwyczaj uwa�aj�, �e ofiary s� bardziej winne od przest�pc�w. Odpowiada im to, gdy� je�li pan jest tak samo winny jak facet, kt�ry pana zaatakowa�, nie czuj� si� ju� tak zobowi�zani go znale��.
- Zawsze m�wiono mi, �e brytyjscy policjanci s� wspaniali - odrzek� sucho Stanley.
- Och, wielkie dzi�ki, to by�o w czasach Jayne Mansfield - odpar� Gordon. - Ale niech mnie pan �le nie zrozumie, nie jestem zawodowym cynikiem. Twardo wierz� w kwiatki, baloniki i owieczki brykaj�ce rado�nie na s�o�cu, �e nie wspomn� ju� o wspania�o�ci ludzkiego ducha. Po prostu stwierdzam, �e musi si� pan przygotowa� na pytania, kt�re zada panu detektyw Brian Morris, niech go B�g ma w swej opiece. Detektyw Brian Morris jest anglikaninem. Bia�y, trzydzie�ci trzy lata, bez na�og�w. Mieszka w Wandsworth z �on�, z owczarkiem alzackim, swoimi papu�kami i ze statystycznym 2,4 dziecka. Sier�ant Brian Morris jest tak�e przem�czony, przep�acony i przyprawiaj� go o md�o�ci geje, narkomani, kibice pi�ki no�nej i ludzie parkuj�cy swe samochody w niedozwolonych miejscach - interesuj� go natomiast wszelkie �atwe wyniki.
Stanley prze�kn�� �lin�. W ustach znowu mu zasch�o. Gordon bez pytania nala� mu kolejn� szklank� pomara�czowego kleiku j�czmiennego, kt�r� Stanley wypi� duszkiem.
- Niech pan pos�ucha, je�li policja nie jest zainteresowana w odnalezieniu tego typa, to ja go znajd� i zabij� osobi�cie.
Gordon powoli, jakby mechanicznie potrz�sn�� g�ow�.
- Wierz mi, Stanley - nie masz nic przeciwko, �e b�d� si� zwraca� do ciebie po imieniu? - branie sprawiedliwo�ci w swoje r�ce to najgorsza rzecz, jak� mo�esz zrobi�. To nie pozostawi policji cienia w�tpliwo�ci, �e ty i Quasimodo byli�cie par� pok��conych gej�w, i prawdopodobnie zapud�uj� ci� na zawsze, amen.
- Wi�c co proponujesz?
- Proponuj�, by� odpowiada� na ka�de pytanie zgodnie z prawd�, i bez emocji, i tak dok�adnie jak tylko potrafisz. Spr�buj sobie wyobrazi�, �e to, co si� sta�o, przytrafi�o si� komu� innemu, nie tobie, a ty jeste� po prostu �wiadkiem. Cokolwiek b�dzie ci sugerowa� detektyw Morris, nie tra� panowania nad sob�. Nie teoretyzuj, nie spekuluj, trzymaj si� fakt�w.
Gordon zawaha� si�, a potem doda�:
- Jeszcze jedna sprawa.
- Co?
- Cokolwiek b�dzie si� dzia�o, nie p�acz.
Doktor Patel przyszed� obejrze� Stanleya, zanim pozwoli� wej�� Morrisowi. By� szczup�y, ciemnooki i smutny niczym pozbawiony z�udze� hinduski asceta. Jego u�cisk by� niebywale �agodny. Dwie m�ode chi�skie piel�gniarki obr�ci�y Stanleya na brzuch, tak �e mia� twarz przyci�ni�t� do poduszki, i czeka�y z za�o�onymi r�kami i b�yszcz�cymi oczyma, a� doktor Patel zbada szwy Stanleya.
- Ma pan szcz�cie - rzek� doktor Patel.
- Je�li to jest szcz�cie, to co uwa�a pan za pecha? Doktor Patel przykry� go i da� znak piel�gniarkom, by go odwr�ci�y z powrotem.
- Przemoc� wepchni�to panu obiekt, kt�ry mia� dwadzie�cia, dwadzie�cia pi�� centymetr�w d�ugo�ci i �rednic� siedmiu centrymetr�w - odpar� spokojnym, pe�nym melancholii g�osem. - Pechem by�oby, gdyby jelito zosta�o przedziurawione, panie Eisner. Pechem by�aby �mier�.
Detektyw Brian Morris by� ma�y i kr�py, mia� w�sy, kt�re zdawa�y si� za mocno przystrzy�one w stosunku do jego twarzy i cer� o kolorze niew�dzonego bekonu. Jego brwi by�y tak jasne, �e prawie niewidoczne, sprawia�o to wra�enie, �e dziwi si� wszystkiemu, co go spotyka - ale nie za bardzo.
W kieszeni swej jasnoniebieskiej wiatr�wki mia� pognieciony egzemplarz Mala Gloria jest w ko�cu szcz�liwa, co Stanleyowi wyda�o si� tak zaskakuj�ce, �e a� gro�ne. Zreszt� w tej chwili wszystko mu si� wydawa�o gro�ne. Nigdy nie zdawa� sobie sprawy, jak by� ma�o odporny, jak �atwo mo�na go by�o zrani�, jak szybko mo�na go by�o pozbawi� godno�ci.
Pok�j by� s�abo o�wietlony. Detektyw Morris nie pom�g�, siadaj�c daleko w k�cie pod wyblak�� reprodukcj� S�onecznik�w van Gogha. G�ow� mia� pochylon� nad notesem, tak �e Stanley m�g� tylko dostrzec staranny przedzia�ek w jego w�osach. Nale�a� do m�czyzn, kt�rzy u�ywaj� prawide� do but�w, ostrz� star� brzytw� i przed wyj�ciem do pracy szczotkuj� w�osy dwoma szczotkami z naturalnej szczeciny.
- Doktor Patel by� na tyle pomocny, �e zachowa� pr�bk� nasienia i przes�a� nam do bada� patologicznych - rzek� z p�askim akcentem, kt�ry przypomina� Stanleyowi cockney, ale w rzeczywisto�ci pochodzi� z po�udniowego Londynu, gdzie� z okolic Streatham Bus Garridge, jak to zapewne wyja�ni�by mu Gordon.
Stanley nie wiedzia�, co powiedzie�. My�l, �e jego napastnik wla� nasienie do jego cia�a, sprawia�a, �e atak wydawa� si� jeszcze bardziej wstr�tny. Nie by�o w nim ani nami�tno�ci, ani instynktu zachowawczego, tylko brutalna penetracja i wytrysk spermy, maj�cy zadowoli� ohydne, bezduszne ��dze napastnika.
- Oczywi�cie, kiedy z�apiemy pa�skiego napastnika, pr�bka nasienia b�dzie mog�a pos�u�y� jako materia� genetyczny do identyfikacji, i w og�le mo�e by� bardzo u�yteczna. - Detektyw Morris ci�gn�� dalej: - Ale teraz najbardziej potrzebujemy od pana, panie Eesner, opisu jego fizjonomii, kt�ry mo�na by przedstawi� naszym funkcjonariuszom.
- Eisner - poprawi� go Stanley. - Nie Eesner, lecz Eisner.
Sier�ant Morris spojrza� z doskonale wypracowanym wyrazem policyjnego zdziwienia.
- No c�, prosz� pana, wy Amerykanie wymawiacie inaczej, a my inaczej.
- Mia� szary kaptur z we�ny - powiedzia� Stanley.
- Aha - stwierdzi� sier�ant Morris.
Stanley obserwowa� go przez chwil�. Potem spyta�:
- Nie zamierza pan nic zanotowa�?
- To niewiele, panie Eesner. Szary kaptur z we�ny zosta� ju� prawdopodobnie zdj�ty. I wyrzucony.
- Oczywi�cie, ale kto� mo�e wiedzie�, kto to jest. To znaczy - je�li mia� on zwyczaj noszenia tego kaptura...
Detektyw si�gn�� do kieszeni swej wiatr�wki, gdzie by�y starannie wpi�te trzy d�ugopisy i dwa o��wki. Wyci�gn�� d�ugopis. U g�ry notatnika napisa� (po cichu wymawiaj�c poszczeg�lne s�owa) � szary... kaptur... z we�ny�.
- By� wysoki - powiedzia� Stanley. - Metr osiemdziesi�t, metr osiemdziesi�t pi��. I ci�ki. Nigdy nie spotka�em nikogo tak ci�kiego.
�Ci�ki� zapisa� detektyw Morris. Po czym podni�s� wzrok.
- Widzia� pan jego twarz?
- Tak, widzia�em jego twarz. Nie pasowa�a do jego og�lnego wygl�du. By�a bardzo bia�a, prawie jak maska. Czy widzia� pan kiedy� karnawa�ow� mask� albo mask� z dnia Wszystkich �wi�tych?
- Nie, panie Eesner, nie mog� powiedzie�, �ebym widzia�.
- Mog� prawdopodobnie postara� si� dla pana o jakie� zdj�cie. By�a dok�adnie taka: bia�a, po�yskuj�ca i bardzo pi�kna. To znaczy niezwykle pi�kna.
Sier�ant Morris wlepi� w Stanleya ma�e zdziwione oczka.
- Nie bardzo rozumiem.
- Mia� szary we�niany kaptur, prawda? Naprawd� wstr�tny szary kaptur. I brudny stary prochowiec, i buty jak... Nie wiem... jak buty g�rnik�w. Wygl�da� jak w��cz�ga, lump. Lecz kiedy si� odwr�ci� i spojrza� na mnie, jego twarz by�a niewiarygodna.
- Ma pan na my�li - pi�kna?
- W�a�nie. Mia� najpi�kniejsz� twarz, jak� widzia�em w �yciu.
Sier�ant Morris zapisa� wolno i starannie z wieloma zawijasami. By�o to pismo prymusa, kt�ry chce za wszelk� cen� zrobi� wra�enie na nauczycielu.
- Kiedy wyszed� pan z domu, panie Eesner? - zapyta� w ko�cu.
- Dok�adnie dziesi�� po �smej.
- A kiedy zobaczy� pan swego napastnika?
- Natychmiast. Czeka� na mnie po drugiej stronie ulicy. Morris wcisn�� koniuszek j�zyka mi�dzy z�by, pisz�c i mrucz�c: �Czeka� na mnie...�. Stanley rzek�:
- To by� czwarty dzie� z rz�du. Czeka� na mnie codziennie od wtorku. Szed� za mn� ca�� drog� do King's Road i potem wskakiwa� do autobusu.
- Czy prosi� go pan, by czeka� na pana?
- Co pan ma na my�li? Oczywi�cie, �e nie. Nawet nie zna�em tego faceta!
- Wi�c dlaczego czeka� na pana?
- Sk�d mam wiedzie�? Jego powinien pan spyta�! Pr�bowa�em si� dowiedzie�, co, u diab�a, tam robi!
Detektyw Morris zanotowa� to skrupulatnie, po czym rzek�:
- Wydaje si� dziwne, �e ten m�czyzna czeka� codziennie na pana, skoro ani pan go nie zna�, ani on nie zna� pana. Czy spotka� go pan kiedykolwiek przedtem?
- Powiedzia�em ju�, �e nie. Nigdy przedtem go nie spotka�em.
- Czyli uwa�a pan, �e nie widzia� go nigdy, zanim zacz�� na pana wyczekiwa� po drugiej stronie ulicy? Co to by� za dzie�, aha, we wtorek.
- Zgadza si�.
- I by zacytowa� pana w�asne s�owa, panie Eesner, mia� najpi�kniejsz� twarz, jak� kiedykolwiek widzia� pan w swoim �yciu?
Beznami�tny spos�b, w jaki wypowiada� te s�owa Morris, sprawia�, �e wydawa�y si� absurdalne, zupe�nie jak tekst Monty Pythona. M�g� sobie niemal wyobrazi� porozumiewawcze mrugni�cie.
Stanley stara� si� pohamowa� swoje rozdra�nienie. �Odpowiadaj na ka�de pytanie zgodnie z prawd� i bez emocji�, ostrzega� go Gordon.
- Zgadza si� - odpar�.
Sier�ant przez chwil� milcza�, ci�gle pisz�c. Potem spyta�:
- Kto do kogo podszed�, prosz� pana?
- Przepraszam?
- Staram si� jedynie ustali�, czy pan podszed� do niego, czy on do pana.
Stanley wzruszy� ramionami i zmarszczy� czo�o.
- Co to, u diabla, za r�nica! To on mnie zaatakowa�!
- Rozumiem to, prosz� pana, lecz je�li my�limy o przes�uchaniu w s�dzie, musimy stawi� czo�o s�dziemu, dwunastu �awnikom i prawdzie. Wszyscy oni b�d� si� pyta�, czy to pan podszed� do tego pi�knego m�odego faceta w szarym kapturze, a je�li tak by�o, to czy jest mo�liwe, �e m�g� on przypuszcza�, i� poszukiwa� pan seksualnych przyjemno�ci, kt�rych zatem zdecydowa� si� panu dostarczy�.
Sier�ant Morris zajrza� zn�w do swojego notesu i doda�:
- M�wi�c wprost, czy sam si� pan o to nie prosi�. Stanley uni�s� si� na �okciach, trz�s�c si� z oburzenia i w�ciek�o�ci.
- To on mnie zaatakowa�! Co, do diab�a, pr�buje pan tu zasugerowa�? On mnie zaatakowa�! Uderzy� moj� g�ow� o chodnik, wy�ama� mi z�b!
Sier�ant Morris nie da� si� zniech�ci�.
- Niekt�rzy lubi� odrobin� brutalno�ci.
- Brutalno�ci?! Czy pan ze mnie kpi? On mnie prawie zabi�! Trzasn�� moj� g�ow� o chodnik, a potem zgwa�ci� mnie, czy pan rozumie! Wzi�� mnie wbrew mojej woli!
Powoli z jeszcze wi�kszymi zawijasami Morris napisa�: �zgwa�ci�... wbrew mojej...�. Kiedy sko�czy�, doda� zimno:
- Prosz� mi wierzy�, panie Eesner, obra�anie si� nic nam tu nie pomo�e.
Stanley trz�s� si� z napi�cia. Serce wali�o g�ucho o �ebra - za du�o adrenaliny, za wielki stres.
- Jak si� w�a�ciwie dokona� ten gwa�t, panie Eesner? - rzek� detektyw Morris.
- Co? - zapyta� Stanley.
Detektyw Morris wyra�nie powstrzymywa� si� od g�upiego u�miechu.
- Czy m�g�by mi pan opowiedzie�, jak si� w�a�ciwie dokona� ten gwa�t? To znaczy bez jakiego� smaru s� pewne praktyczne trudno�ci.
- Nie rozumiem, zgwa�ci� mnie - odpar� Stanley.
- Tak, prosz� pana - sier�ant powt�rzy� cierpliwie - Ale s�dzia i �awa przysi�g�ych b�d� chcieli wiedzie�: jak. By� mo�e pami�ta pan Ostatnie tango w Pary�u? W tym przypadku praktyczne trudno�ci pokonano za pomoc� mas�a.
- Mas�a? - powt�rzy� Stanley. �Mas�a?� i wtedy, fatalnie, rozp�aka� si�.
Mia� tego dnia jeszcze jednego go�cia - Fredericka Orme'a, dyrektora Orkiestry Kameralnej z Kensington, kt�ry przyby� z nar�czem ��tych narcyz�w i egzemplarzem opowiada� Jeffreya Archera. Frederick Orme by� wysoki, beztroski i pr�ny. Siad� na krze�le, pokazuj�c siedem cali bia�ej nogi. Rude brwi na jego czole porusza�y si� jak p�omienie.
- Wieczorne gazety okaza�y si� dyskretne - zauwa�y�. - Napisali tylko, �e zosta� pan napadni�ty, bez wnikania w przera�aj�ce szczeg�y tego... no, tego, co si� faktycznie panu przytrafi�o.
Stanley mia� niepokoj�ce przeczucie, �e Frederick Orme rozumowa� w ten sam spos�b jak sier�ant Morris - nawet je�li nie mia� odwagi tego wyzna�, �e �aden m�czyzna nie mo�e by� zgwa�cony, je�li przynajmniej biernie nie przyjmie ataku. (Niech tylko kto� zbli�y si� do mojego ty�ka!)
Frederick Orme si�gn�� po jedno z winogron Stanleya.
- Doktor powiedzia� mi, �e mia� pan szcz�cie.
- Zdaje si�, �e tak my�li - rzek� Stanley. - Przynajmniej nadal �yj�.
- Ale dowiedzia�em si�, �e nie b�dzie pan m�g� gra� z nami przez d�u�szy czas. Co najmniej sze�� tygodni rekonwalescencji - tak sugerowa� lekarz.
Stanley przytakn��.
- To rzeczywi�cie przykra sprawa - powiedzia� Frederick Orme, zjadaj�c winogrono i si�gaj�c po nast�pne. - W przysz�ym tygodniu przylatuje z Dusseldorfu Nils Pianek, by sko�czy� nagrywanie adagia i fugi c-moll, m