Jones James - Cienka czerwona linia
Szczegóły |
Tytuł |
Jones James - Cienka czerwona linia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jones James - Cienka czerwona linia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jones James - Cienka czerwona linia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jones James - Cienka czerwona linia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
JONES JAMES
Cienka czerwona linia
Strona 4
JAMES JONES
Tłumaczył
Bronisław Zieliński
Tytuł oryginału: The Thin Red Line
Mówią: „Tommy to i Tommy tamto,
Tommy, co z twoją duszą?”
Lecz to jest: „Cienka czerwona linia bohaterów”,
Gdy bębny warcząc ruszą
KIPLING
Jest tylko cienka czerwona linia między rozsądkiem a szaleństwem.
Stare powiedzenie ze Środkowego Zachodu
DEDYKACJA
Książkę niniejszą dedykuję z radością tym najwspanialszym i najbardziej
heroicznym ze wszystkich ludzkich przedsięwzięć, WOJNIE i WOJOWANIU; by nigdy
nie przestały dawać nam przyjemności, podniecenia i adrenalinowych bodźców,
których potrzebujemy, ani dostarczać nam bohaterów, prezydentów i przywódców, a
także pomników i muzeów, które im wznosimy w imię POKOJU.
Strona 5
NOTATKA SPECJALNA
Każdy, kto studiował kampanię na Guadalcanale lub brał w niej udział, rozpozna od
razu, że na tej wyspie nie istnieje żaden taki teren, jaki tu został opisany. „Tańczący
Słoń”, „Wielka Gotowana Krewetka”, wzgórza dokoła „Wioski Bula Bula”, jak
również sama ta wioska, są wytworami literackiej wyobraźni, podobnie jak opisane tu
bitwy, rozgrywające się na owym terenie. Postacie biorące udział w akcji tej książki
są również zmyślone. Można było stworzyć całkowicie fikcyjną wyspę jako tło tej
książki. Ale dla Amerykanów w latach 1942 – 1943 Guadalcanal reprezentował coś
bardzo specjalnego. Posłużenie się całkowicie zmyśloną wyspą równałoby się utracie
wszystkich szczególnych skojarzeń, które nazwa Guadalcanal budziła w moim
pokoleniu. Dlatego pozwoliłem sobie na zniekształcenie tej kampanii i umieszczenie
w samym jej środku całej połaci nie istniejącego terytorium.
A naturalnie wszelkie podobieństwo do czegokolwiek gdziekolwiek jest na pewno
nie zamierzone.
„Styron's Acres”
Roxbury, Connecticut
Święto Dziękczynienia
1961
SKŁAD OSOBOWY KOMPANII
(częściowy)
9 listopada 1942
Stein, James L, kpt. d – ca komp. „C”
Band, George R., por., zast. dowódcy
Whyte, William L., ppor., d – ca 1 plut.
Blane, Thomas C., ppor., d – ca 2 plut.
Gore, Albert O., ppor., d – ca 3 plut.
Culp, Robert, ppor., d – ca 4 plut. (broni ciężkiej)
Strona 6
Welsh Edward, starszy sierżant
Sierżanci sztabowi
Culn, 1 plut. Spain, 3 plut.
Grove, 1 plut. Stack, 3 plut.
Keck, 2 plut. Stoorm, kasyno
MacTac, zaopatrzenie
Sierżanci
Beck, d – ca druż. strzel. McCron, d – ca druż. strz.
Dranno, kancel. komp. Potts, d – ca druż. strz.
Field, d – ca druż. strz. Thorne, d – ca druż. strz.
Fox, d – ca druż. strz. Wick, mot.
Kaprale
Fife, kancel.
Jenks, zast. d – cy. druż. strzel.
Queen, zast. d – cy druż. strzel.
Starsi szeregowcy
Arbre, strzelec Fronk, strzelec
Bead, kancel. Hoff, strzelec
Cash, strzelec Land, 1 kucharz
Dale, 2 kucharz Marl, strzelec
Doll, strzelec Park, 1 kucharz
Earl, strzelec
Szeregowcy
Ash Kral
Strona 7
Bell Krim
Carni Mazzi
Catch Peale
Catt Sico
Coombs Stearns
Crown Suss
Darl Tassi
Drake Tella
Gluk Tills
Gooch Tind
Griggs Train
Gwenne Weld
Jacques Wills
Kline Wynn
Strona 8
UZUPEŁNIENIA
Spine, Morton W., ppłk, d – ca 1 batal.
Payne, Elman W., ppor., komp. „C”
Bosche, Charles S., kpt., d – ca komp. „C”
Tomms, Frank J., ppor., komp. „C”
Creo, John T., por., komp. „C”
INNI
Barr, Gerald E., kontradmirał, Maryn. Woj.
Task, Fred W., kpt., d – ca komp. „B”
Grubbe, Tassman S., ppłk., zast. d – cy pułku
Carr Frederick, C., kpt.
Tall, Gordon M.L., ppłk., d – ca 1 batal.
Achs Karl F., ppor., komp., „B”
Gray, Eliah P., ppor., komp „B”
Roth, Norman M., ppłk.
James, sierż., dowództwo bat.
Haines, Ira P., major
Gaff, John B., kpt. zast. d – cy 1bat.
Hoke, szer., komp. dział.
Witt, szer., komp. dział.
ROZDZIAŁ 1
Obydwa transportowce podpłynęły od południa w pierwszym szarzejącym brzasku,
tnąc gładko swoją ciężką masą wodę, której jeszcze potężniejsza masa unosiła je
Strona 9
bezgłośnie, równie szare jak przesłaniający je przedświt. Teraz, o świeżym,
wczesnym poranku pogodnego, tropikalnego dnia, stały spokojnie na kotwicy w
kanale, bliżej jednej wyspy niż drugiej, która była zaledwie mgiełką na horyzoncie.
Dla załóg było to zwykłe, dobrze im znane zadanie: dostarczenie świeżych oddziałów
posiłkowych. Ale dla ludzi, którzy stanowili ładunek piechoty, rejs ten nie był ani
czymś zwykłym, ani znanym i składał się z mieszaniny stężonego niepokoju i
napiętego podniecenia.
Zanim tu przybyli, podczas długiej podróży morskiej, ten ludzki ładunek był
nastawiony cynicznie – szczerze cynicznie, bez pozy, ponieważ należeli do starej,
regularnej dywizji i wiedzieli, że są ładunkiem. Przez całe życie byli ładunkiem, nigdy
nadzorcami ładunku. I nie tylko byli w tym zaprawieni, oczekiwali tego. Ale teraz,
kiedy znaleźli się tutaj, w obliczu fizycznego faktu tej wyspy, o której wszyscy tyle
czytali w gazetach, pewność siebie chwilowo ich opuściła. Bo chociaż należeli do
przedwojennej, regularnej dywizji, miał to jednakże być ich chrzest ogniowy.
Kiedy przygotowywali się do zejścia na ląd, żaden w teorii nie wątpił, że
przynajmniej jakiś ich odsetek pozostanie martwy na tej wyspie, kiedy już na nią
stąpną. Nikt jednak nie przewidywał, że będzie doń należał. Ale była to myśl
niepokojąca, toteż gdy pierwsze grupy żołnierzy pobrnęły w pełnym oporządzeniu na
pokład, by się ustawić w szyku, oczy wszystkich natychmiast zaczęły przepatrywać
tę wyspę, na której miano ich wysadzić i pozostawić i która mogła okazać się grobem
jakiegoś przyjaciela.
Widok, który ukazał im się z pokładu, był piękny. W jasnym, wczesnoporannym,
tropikalnym słońcu, które iskrzyło się na spokojnej wodzie kanału, rzeźwy morski
powiew poruszał liśćmi maleńkich palm kokosowych na brzegu, za płową plażą
bliższej wyspy.
Było jeszcze za wcześnie na przytłaczający upał. Czuło się atmosferę rozległych,
otwartych przestrzeni i morskiego bezkresu. Ten sam pachnący morzem powiew
przenikał łagodnie między nadbudowami transportowców muskając uszy i twarze
ludzi. Po porażeniu węchu przez nasycenie go zapachem oddechów, nóg, pach i
kroczy w ładowni pod pokładem, ów powiew wydawał się podwójnie świeży w
nozdrzach. Za małymi palmami kokosowymi na wyspie masa zielonej dżungli
wznosiła się ku żółtym podnóżom wzgórz, które z kolei ustępowały miejsca
masywnym górom, błękitnie przymglonym w czystym powietrzu.
–Więc to jest Guadalcanal – powiedział jakiś żołnierz stojący przy relingu i wypluł
sok tytoniowy za burtę.
–A tyś co myślał, kurwa? Że to pieprzone Tahiti? – rzekł inny.
Pierwszy westchnął i splunął znowu.
Strona 10
–Ano, ładny, spokojny poranek jak na to.
–O rany, ale ten majdan mi dupę obciąga! – poskarżył się nerwowo trzeci. Podrzucił
swój wypełniony plecak.
–Niedługo obciągnie ci się coś więcej niż dupa – powiedział pierwszy.
Od brzegu już odbijały małe robaczki, w których rozpoznali łodzie desantowe
piechoty; jedne krążyły spiesznie, inne zmierzały prosto ku statkom.
Ludzie pozapalali papierosy. Gromadzili się powoli, szurając nogami. Ostre okrzyki
młodszych oficerów i podoficerów przebijały się przez ich nerwowe rozmowy,
spędzały ich do kupy. A kiedy już się zebrali, rozpoczęło się jak zwykle czekanie.
Pierwsza łódź desantowa piechoty, która do nich dotarła, okrążyła czołowy
transportowiec w odległości około trzydziestu jardów, podskakując ciężko na małych
falach, które roztrącała; jej załogę stanowili dwaj ludzie w furażerkach i koszulach
bez rękawów. Ten, który nie sterował, trzymał się burty, żeby nie stracić równowagi,
i spojrzał w górę na statek.
–Patrzcie, co my tu mamy. Nowe mięso armatnie dla Japońców! – zawołał wesoło.
Człowiek stojący przy relingu chwilę poruszał szczękami żując tytoń, po czym
wypluł za burtę cienką brunatną strużkę. Na pokładzie wszyscy dalej czekali.
Poniżej drugiej przedniej ładowni, kompania C pierwszego pułku, przezywana C –
jak – Charlie. kotłowała się w zejściówce i przejściach między swoimi kojami.
Kompanię C wyznaczono jako czwartą z kolei do zejścia po siatce ładunkowej na
lewej burcie. Ludzie wiedzieli, że będą długo czekać. Z tego powodu nie odnosili się
do tego wszystkiego z takim stoicyzmem jak pierwsza fala, która już była na
pokładzie i miała wysiadać najpierw.
Poza tym w drugiej przedniej ładowni było bardzo gorąco. A kompania C znajdowała
się o trzy pokłady niżej. I na dodatek nie było gdzie usiąść. Koje pięciopiętrowe, a
nawet sześciopiętrowe, tam gdzie sufit był wyższy, zarzucone były ekwipunkiem
żołnierzy piechoty, przygotowanym do nałożenia. Nie było innego miejsca, żeby go
porozkładać. Nie mieli więc gdzie usiąść, lecz gdyby nawet mieli, koje nie nadawały
się do siedzenia; zawieszone na rurach przymocowanych do pokładu i sufitu,
zostawiały zaledwie dość miejsca, by jeden człowiek mógł się położyć pod drugim, a
ktoś, kto spróbowałby siąść, stwierdziłby nagle, że jego zadek zapada się w brezent
rozwieszony na ramie z rur, a nasadą czaszki rąbnąłby o ramę koi powyżej. Jedynym
pozostającym miejscem był pokład, pokryty niedopałkami nerwowo palonych
papierosów oraz wyciągniętymi nogami. Miało się do wyboru albo to, albo
wędrowanie przez dżunglę rur, które zajmowały każdy kawałek miejsca, i przełażenie
nad nogami i tułowiami. Smród pierdów, oddechów i spoconych ciał tylu ludzi
Strona 11
cierpiących na niedostateczne wydzielanie podczas długiej podróży morskiej mógłby
porazić mózg, gdyby nie to, że nozdrza na szczęście już były nań znieczulone.
W tej wątło oświetlonej czeluści piekielnej, silnie nasyconej wilgocią, gdzie każdy
dźwięk dudnił o metalowe ściany, ludzie z kompanii C – jak – Charlie wycierali pot z
ociekających brwi, odciągali od pach przemoczone koszule, klęli cicho, spoglądali na
zegarki i czekali niecierpliwie.
–Myślisz, że załapiemy jakiś pieprzony nalot? – zapytał szeregowiec Mazzi
siedzącego obok szeregowca Tillsa. Przycupnęli pod grodzią, podciągnąwszy kolana
do piersi, zarówno dla moralnego pokrzepienia, jak po to, żeby po nich nie deptano.
–Skąd mogę wiedzieć, do jasnej cholery? – odparł Tills gniewnie. Był właściwie
kumplem Mazziego. Przynajmniej często chodzili razem na przepustkę. – Wiem tylko,
co gadali ci goście z załogi: że za ostatnim rejsem nie mieli nalotu. Ale znów podczas
przedostatniego o mało ich nie rozkwasili. Co mam ci powiedzieć?
–Ogromnie jesteś pomocny, Tills. Nie, nic mi nie mów. To ja ci coś powiem.
Siedzimy tu na tym wielgachnym otwartym oceanie jak dwie tłuste pieprzone kaczki,
ot co.
–Tyle to i ja wiem.
–Tak? No to przetraw to sobie, Tills. Przetraw to sobie.
Mazzi skulił się jeszcze bardziej i konwulsyjnie poruszył w górę i dół brwiami, co
nadało jego twarzy wyraz wojowniczego oburzenia To samo pytanie przeważało w
umysłach wszystkich ludzi z kompanii C – jak – Charlie. W rzeczywistości wcale nie
była ostatnia w kolejce. Ogólna liczba sięgała siedmiu czy ośmiu. Ale nie było to
żadnym pocieszeniem. Kompania C nie troszczyła się o tych pechowców, którzy
mieli wysiadać po niej; to już był ich problem.
Obchodzili ją tylko ci szczęśliwcy, co wysiadali przed nią, a także to, żeby się
pospieszyli, oraz jak długo przyjdzie jej czekać.
Poza tym było jeszcze jedno. Kompania C nie tylko była czwarta w kolejce na
wyznaczonym jej miejscu, co miała za złe, ale jeszcze z jakiejś przyczyny została
ulokowana między obcymi. Z wyjątkiem jeszcze jednej kompanii daleko na rufie, C –
jak – Charlie była jedyną z pierwszego pułku przydzieloną na pierwszy statek,
wskutek czego nie znała żywej duszy w kompaniach, które sąsiadowały z nią po obu
stronach, i to też miała za złe.
–Jeżeli mnie rozpierdzielą – dumał posępnie Mazzi – to nie chcę, żeby moje bebechy
i mięso pomieszały się z bandą obcych facetów z innego pułku, takich jak te lebiegi.
Wolałbym, żeby to była moja własna jednostka.
Strona 12
–Nie gadaj tak, kurczę blade! – krzyknął Tills.
–Ano… – rzekł Mazzi. – Jak sobie pomyślę o tych samolotach, które już może są w
górze…
–Ty po prostu nie jesteś realista, Tills.
Ludzie z kompanii C, każdy na swój sposób, zmagali się z tym samym problemem
wyobraźni, jak który potrafił. Ze swego punktu obserwacyjnego pod grodzią
zejściówki Mazzi i Tills widzieli, co robiła przynajmniej połowa kompanii. W jednym
miejscu rozpoczęto partyjkę dwadzieścia jeden, przy czym grający zapowiadali, czy
biją, czy pasują, w przerwach między ciągłym zerkaniem na zegarki.
Gdzie indziej toczyła się równie urywana gra w kości. Jeszcze gdzie indziej starszy
szeregowiec Nellie Coornbs wydobył talię pokerową, z którą się nigdy nie rozstawał
(i która, jak wszyscy podejrzewali, chociaż nie mogą tego dowieść, musiała być
znaczona), i rozpoczął grę, przebiegle robiąc pieniądze na zdenerwowaniu kolegów,
mimo własnego niepokoju.
W innych miejscach potworzyły się małe grupki ludzi, którzy stali albo siedzieli i
rozmawiali ze sobą poważnie, z rozszerzonymi, świadomie skupionymi oczami,
zaledwie słysząc to, co mówiono. Kilku samotników raz po raz sprawdzało pilnie swe
karabiny i oporządzenie albo po prostu siedziało spoglądając na nie. Młody sierżant
McCron, notoryczna kwoka, chodził i kontrolował osobiście każdą część ekwipunku
każdego żołnierza ze swojej drużyny, złożonej prawie w całości z poborowych, tak
jakby od tego zależały jego zdrowe zmysły i życie. Nieco starszy od niego sierżant
Beck, zawodowy służbista z sześcioletnim stażem, zajęty był przeglądaniem z
ogromną precyzją karabinów swojej drużyny.
Nie było nic do roboty poza czekaniem. Przez zamknięte szyby iluminatorów wzdłuż
zejściówki dochodził przytłumiony stukot kroków oraz okrzyki, a z góry, z pokładu,
jeszcze bardziej zgłuszone odgłosy, świadczące, że wyokrętowanie postępuje
naprzód. Z luku za otwartą grodzią wodoszczelną dolatywała wrzawa i stłumione
przekleństwa innej kompanii, wspinającej się po metalowych schodach na miejsce
tej, która już zeszła ze statku. Nieliczni ludzie, którzy zdołali się docisnąć do
zamkniętych iluminatorów i mieli ochotę popatrzyć, widzieli ciemne, obładowane
sylwetki żołnierzy w pełnym oporządzeniu, złażących po siatce, która zwisała na
zewnątrz, a także od czasu do czasu odbijającą łódź desantową. Wykrzykiwali
pozostałym relacje o tym, co się działo -. Raz po raz jakaś łódź desantowa,
ustawiwszy się źle na fali, łomotała o kadłub wypełniając ciasną przestrzeń mrocznej
ładowni szczękiem udręczonej stali.
Starszy szeregowiec Doll, szczupły, o długiej szyi, pochodzący z południa, z
Wirginii, stał razem z kapralem Queenem, ogromnym Teksańczykiem, oraz kapralem
Strona 13
Fife'em, kancelistą.
–Ano, niedługo się dowiemy, jak to jest „ – rzekł łagodnie Queen, sympatyczny
olbrzym, o kilka lat starszy od obu pozostałych.
Zazwyczaj Queen nie bywał łagodny.
–Jak co jest? – zapytał Fife.
–Kiedy do człowieka strzelają – odrzekł Queen. – Strzelają na serio.
–Do mnie już strzelali, cholera – powiedział Doll, rozchylając wargi w wyniosłym
uśmiechu. – A do ciebie nie, Queen?
–No, mam tylko nadzieję, że nie będzie dziś samolotów – rzekł Fife. – To wszystko.
–Chyba każdy z nas też ma tę nadzieję – odparł Doll bardziej przyciszonym tonem.
Doll był bardzo młody, miał lat dwadzieścia, może dwadzieścia jeden, podobnie jak
większość szeregowców w C – jak – Charlie. Przesłużył w kompanii przeszło dwa
lata, tak jak wielu zawodowych.
Spokojny młodzieniec o niewinnej twarzy, dosyć naiwny, mówił niewiele i nieśmiało,
i zawsze pozostawał w tle, ale ostatnio, w ciągu minionych sześciu miesięcy, coś
zaczynało powoli z nim się dziać, zmieniał się i bardziej wysuwał na pierwszy plan.
Nie był przez to sympatyczniejszy.
Teraz, po przyciszonym wypowiedzeniu tych słów o samolotach, znowu rozchylił
wargi w swoim – wyniosłym uśmieszku. Całkiem świadomie uniósł jedną brew.
–Ano, jeżeli mam sobie skombinować pistolet, muszę się wziąć do tego –
uśmiechnął się do nich i spojrzał na zegarek. – Do tej pory wszyscy już muszą być
podkręceni, dostatecznie zdenerwowani – powiedział roztropnie i podniósł wzrok. –
Chce któryś pójść ze mną?
–Lepiej zrób to na własną rękę – mruknął Queen. – Dwaj goście szukający dwóch
pistoletów będą dwa razy bardziej rzucali się w oczy.
–Chyba masz rację – rzekł Doll i odszedł. Był szczupłym, wąskim w biodrach,
naprawdę przystojnym młodym mężczyzną. Queen popatrzał za nim, a jego
teksańskie oczy zasnuły się niechęcią do tego, co mógł uważać jedynie za afektację,
po czym obrócił się znowu do kancelisty Fife'a, gdy Doll wychodził spomiędzy koi na
zejściówkę.
Na zejściówce pod grodzią Mazzi i Tills nadal siedzieli z podciągniętymi nogami i
Strona 14
rozmawiali. Doll zatrzymał się przed nimi.
–Nie chcecie obejrzeć tej pieprzonej draki? – zapytał wskazując mniej lub więcej
oblężone iluminatory.
–Mnie to nie ciekawi – odparł posępnie Mazzi.
–Zdaje się, że tam jest dosyć tłoczno – powiedział Doll, nagle mniej wyniośle.
Pochylił głowę i wierzchem dłoni otarł pot z brwi.
–Nie ciekawiłoby mnie to, nawet gdyby nie było – rzekł Mazzi i mocniej podciągnął
kolana.
–Idę skombinować sobie ten pistolet – powiedział Doll.
–Tak? To będziemy mieli ubaw – odparł Mazzi…
–Aha, ubaw – dodał Tills.
–Nie pamiętacie? Mówiliśmy, że któregoś dnia skombinujemy sobie pistolet – rzekł
Doll.
–Tak mówiliśmy? – powiedział zimno Mazzi patrząc na niego.
–Jasne – zaczął Doll. A potem zamilkł uświadamiając sobie, że go wrabiają i
lekceważą, i uśmiechnął się tym swoim nieprzyjemnym, wyniosłym uśmiechem. – Wy
też chcielibyście mieć spluwę, jak zejdziemy na ląd i natkniemy się na którąś z tych
samurajskich szabel.
–Ja tylko chcę już zejść na ląd – powiedział Mazzi. – Wydostać się z tej zasranej
tłustej kaczki, na której sterczymy tu, na tej gładkiej wodzie.
–Słuchaj, Doll – rzekł Tills. – Rusz się. Myślisz, że możemy dziś złapać jakiś nalot,
zanim zejdziemy z tej przeklętej łajby?
–Skąd mogę wiedzieć, do cholery? – odparł Doll. Znowu uśmiechnął się
nieprzyjemnie. – Może tak, a może nie.
–Dziękuję – powiedział Mazzi.
–Jak złapiemy, to złapiemy. A bo co? Masz pietra?
–Pietra? Jasne, że nie. A ty?
–Skąd!
Strona 15
–No to dobra. Zamknij się – powiedział Mazzi. Pochylił się, wysunął szczękę i
wojowniczo poruszył w górę i w dół brwiami spoglądając na Dolla z jakąś komiczną
drapieżnością. W gruncie rzeczy nie była ona zbyt efektowna. Doll tylko odrzucił
głowę do tyłu i roześmiał się.
–Do zobaczenia, panowie – powiedział i przelazł przez wodoszczelne drzwi w grodzi,
o którą byli oparci.
–Co to za pieprzenie z tymi „panami”? – zapytał Mazzi.
–Na tym statku jest sporo Australijczyków – odrzekł Tills. – Pewnie się z nimi
zadawał.
–Ten gość po prostu nie jest równiacha – powiedział zdecydowanie Mazzi. – Nie
znoszę ludzi, którzy nie są równi.
–Myślisz, że zachachmęci sobie pistolet? – zapytał Tills.
–Nie. cholera, nie trafi żadnego.
–A może?
–Skąd – powiedział Mazzi. – To menda. „Panowie”!
–Guzik mnie to obchodzi w tej chwili – rzekł Tills. – Czy on skombinuje sobie
pistolet, czy ktokolwiek inny, ze mną włącznie.
Chcę tylko zleźć z tego zasranego statku.
–Ano, nie jesteś jeden – powiedział Mazzi, kiedy następna łódź desantowa rąbnęła o
kadłub. – Patrz, co tam się wyrabia.
Obaj obrócili głowy, spojrzeli między koje i przytrzymując nerwowo kolana
obserwowali resztę kompanii C wykonującej swe najróżniejsze, wyłączające
wyobraźnię czynności.
–Wiem tylko jedno – powiedział Mazzi – że nigdy nie nastawiałem się na coś
takiego, kiedy przed wojną zapisywałem się do wojska w naszym cholernym Bronxie.
Skąd mogłem wiedzieć, że będzie ta dymana wojna, co? Sam powiedz.
–Mnie to mówisz – odparł Tills. – Ty przecież jesteś tu ten cwaniak.
–Wiem tylko, że kompania C zawsze dostaje w dupę – rzekł Mazzi. – Zawsze. I mogę
ci powiedzieć, czyja to wina. Tego starego Cioty Steina. Najpierw wsadza nas na ten
statek, gdzie żywej duszy nie znamy, z daleka od naszej własnej jednostki. Potem
wpycha nas na czwarte miejsce do zejścia z tego draństwa. Tyle ci mogę powiedzieć.
Strona 16
–Ale są gorsze miejsca od czwartego – odpowiedział Tills. – Przynajmniej nie
jesteśmy na siódmym czy ósmym, cholera. Przynajmniej nie wtranżolił nas na ósme.
–To już nie jego wina. Jedno jest pewne: że nie dał nas na pierwsze. Popatrz na
tego skurwysyna; udaje dzisiaj, że jest jednym z nas. – Mazzi wskazał głową drugą
grodź na przeciwnym końcu zejściówki, gdzie kapitan Stein, jego zastępca i czterej
dowódcy plutonów przykucnęli naradzając się nad mapą rozłożoną na pokładzie.
–Widzicie więc, panowie, gdzie dokładnie będziemy – mówił kapitan Stein i
podniósłszy wzrok znad ołówka spojrzał pytająco na oficerów swymi dużymi,
łagodnymi, piwnymi oczami. – Oczywiście będą przewodnicy z armii czy z piechoty
morskiej, którzy pomogą nam dostać się tam z jak najmniejszym trudem i w
najkrótszym czasie. Sama linia, obecna linia, jest tutaj, jak wam już pokazałem –
wskazał ołówkiem. – O osiem i pół mili. Wykonamy forsowny marsz w pełnym
oporządzeniu polowym, około sześciu mil w drugim kierunku. – Stein wstał i pięciu
oficerów powstało także.
–Są jakieś pytania, panowie?
–Tak jest – powiedział podporucznik Whyte z pierwszego plutonu. – Mam jedno,
panie kapitanie. Czy będzie jakiś wyraźny rozkaz co do biwaku, kiedy tam
dojdziemy? Ponieważ tu obecny Blane z drugiego i ja będziemy prawdopodobnie na
czole, więc chciałbym się dowiedzieć.
–No cóż, myślę, że będziemy musieli zobaczyć, jaki jest teren, kiedy już tam
dotrzemy, prawda? – odrzekł Stein i podniósł mięsistą prawą dłoń do okularów o
grubych szkłach, przez które patrzał na Whyte'a.
–Tak jest, panie kapitanie – powiedział Whyte czując, że został skarcony, i
rumieniąc się lekko.
–Jeszcze jakieś pytania, panowie? – zapytał Stein. – Blane?
Culp? – Rozejrzał się dokoła.
–Nie, panie kapitanie.
–W takim razie to już wszystko, proszę panów – rzekł Stein.
–Na razie. Wstał, złożył mapę, a kiedy się wyprostował, uśmiechnął się ciepło zza
grubych okularów. Było to wskazówką, że koniec z oficjalną sztywnością, że
wszyscy mogą się odprężyć.
–No, jak tam, Bili? – zapytał Stein młodego Whyte'a i poklepał go serdecznie po
plecach. – Dobrze się czujesz?
Strona 17
–Jestem trochę zdenerwowany, Jim – uśmiechnął się Whyte.
–A ty, Tom? – zapytał Stein Blane'a.
–Dobrze, Jim.
–No, chyba powinniście teraz rzucić okiem na swoich chłopców, prawda? –
powiedział Stein i pozostał ze swoim zastępcą, porucznikiem Bandem, spoglądając
za odchodzącymi czterema dowódcami plutonów.
–Uważam, że to są dobrzy chłopcy, nie, George? – powiedział.
–Tak, Jim, tak myślę – odrzekł Band.
–Zauważyłeś, jak Culp i Gore wszystko chłonęli? – zapytał Stein.
–Jasne, Jim. Tylko że są z nami dłużej niż te młodziaki.
Stein zdjął okulary i starannie przetarł je w upale dużą chustką, po czym nasadził
mocno na nos i parokrotnie poprawił ujmując oprawkę czterema palcami i kciukiem
prawej dłoni i jednocześnie patrząc przez nie.
–Liczę, że to potrwa z godzinę – powiedział w zamyśleniu. – Albo najwyżej godzinę i
kwadrans.
–Mam tylko nadzieję, że przedtem nie będziemy tu mieli którejś z tych grup
bombardujących z wysokiego pułapu – powiedział Band.
–Ja też – odrzekł Stein, a jego duże, łagodne, piwne oczy uśmiechnęły się za
szkłami.
Niezależnie od swoich krytycznych uwag i ich słuszności czy niesłuszności
szeregowiec Mazzi miał rację co do jednego:, to kapitan Stein wydał rozkaz, żeby
oficerowie kompanii C pozostali tego rana w ładowni ze swymi ludźmi. Stein –
którego przezwisko „Ciota”, używane przez żołnierzy, wywodziło się z często
cytowanej uwagi pewnego bezimiennego szeregowca, który zobaczywszy swego
dowódcę kroczącego przez plac ćwiczeń powiedział, że „chodzi tak, jakby miał
kaczan kukurydzy wsadzony w dupę” – uważał, że w takim dniu oficerowie powinni
być ze swymi ludźmi, dzielić ich trudy i niebezpieczeństwa, a nie siedzieć na górze, w
kabinie klubowej, gdzie spędzili większą część rejsu, i poinformował o tym swych
podkomendnych. Wprawdzie żaden nie wydawał się zbyt z tego zadowolony, ale nikt
nic nie powiedział, nawet Band. A Stein był przekonany, że to musi dobrze wpłynąć
na morale. Kiedy spoglądał na zatłoczoną spoconymi ludźmi dżunglę koi i rur, gdzie
jego żołnierze spokojnie, bez histerii, sprawdzali i oglądali swoje oporządzenie, był
jeszcze bardziej przeświadczony, że miał rację.
Strona 18
Stein, który był młodszym wspólnikiem znakomitej, dużej firmy adwokackiej w
Clevelandzie, przeszedł gładko w college'u przeszkolenie dla oficerów rezerwy i
został zwerbowany wcześnie, na przeszło rok przed wojną. Na szczęście nie był
żonaty. Przez sześć miesięcy służył oszołomiony w jednostce Gwardii Narodowej,
zanim go przeniesiono do tej regularnej dywizji, jako porucznika i dowódcę kompanii,
po czym raz pominięto go przy awansie i miał nad sobą starego, steranego kapitana,
zanim sam dobił się kapitaństwa. W tym okropnym okresie wciąż sobie powtarzał:
„Boże, co na to powie ojciec”, ponieważ jego ojciec był majorem podczas pierwszej
wojny światowej. Teraz, poprawiwszy znów okulary, obrócił się do swego starszego
sierżanta, który nazywał się Welsh i był istotnie pochodzenia walijskiego, a przez
cały czas odprawy stał w pobliżu, z wyrazem chytrego rozbawienia na twarzy, czego
Stein nie omieszkał zauważyć.
–Myślę, że nasza jednostka wygląda dosyć sprawnie, dosyć solidnie, prawda,
sierżancie? – powiedział nadając swemu głosowi pewną autorytatywną nutę, ale bez
przesady.
Welsh tylko uśmiechnął się do niego zuchwale.
–Owszem, jak na bandę łachmytów, którym mają odstrzelić tyłki – odpowiedział. Był
wysokim, wąskim w biodrach, trzydziestoletnim mężczyzną, którego walijska krew
ujawniała się w nim całym – w jego smagłej cerze i czarnych włosach, w pokrytych
ciemnym, niebieskawym zarostem szczękach i przenikliwych czarnych oczach, w
posępnym, groźnym wyrazie, który nigdy nie opuszczał jego twarzy, nawet kiedy
uśmiechał się tak jak teraz.
Stein nic mu nie odpowiedział, ale nie odwrócił wzroku. Czuł się nieswojo i był
pewny, że widać to po jego twarzy. Ale nie dbał o to w gruncie rzeczy. Welsh był
wariat. Niepoczytalny. Istny szaleniec – i Stein nigdy go nie rozumiał. Nie miał
szacunku dla nikogo i niczego. Ale to właściwie nie było ważne. Stein mógł
przymykać oczy na jego impertynencje, bo taki był dobry w swojej robocie.
–Mam bardzo szczere poczucie odpowiedzialności wobec nich – powiedział.
–Tak? – odparł miękko Welsh; dalej uśmiechał się do niego z tym swoim
bezczelnym, chytrym wyrazem rozbawienia, i nie powiedział nic więcej.
Stein zauważył, że Band przygląda się Welshowi z jawną niechęcią, i zapamiętał
sobie, żeby poruszyć to z Bandem. Band będzie musiał zrozumieć sytuację z
sierżantem Welshem. Sam Stein nadal patrzał na Welsha, który także spoglądał na
niego z uśmiechem, i kapitan, który rozmyślnie nie odwrócił przedtem wzroku,
znalazł się w głupiej sytuacji uczestniczenia w potyczce spojrzeń, tej dawnej,
śmiesznej, młodzieńczej rozgrywce o to, kto pierwszy spuści oczy. Było to idiotyczne
i naiwne. Rozdrażniony szukał jakiegoś sposobu przerwania z godnością tego
Strona 19
dziecinnego impasu.
Właśnie w tej chwili żołnierz z kompanii C wyminął ich na zejściówce. Stein z ulgą
obrócił się do niego i szorstko kiwnął głową.
–Czołem, Doll. Jak idzie? Wszystko w porządku?
–Tak jest, panie kapitanie – odrzekł Doll. – Przystanął i zasalutował z nieco
zaskoczoną miną. Oficerowie zawsze wprawiali go w zakłopotanie.
Stein mu odsalutował. – Spocznij, – mruknął i uśmiechnął się zza okularów. –
Jesteście trochę zdenerwowani?
–Nie, panie kapitanie – odpowiedział Doll z wielką powagą.
–To dobrze, chłopcze. – Stein kiwnął głową odprawiając go.
Doll zasalutował znowu i wyszedł przez wodoszczelne drzwi. Stein obrócił się do
Welsha i Banda czując, że tamto głupie zwarcie spojrzeń zostało przerwane bez
ujmy. Sierżant Welsh nadal stał uśmiechając się do niego, w zuchwałym milczeniu,
ale teraz z oślim wyrazem małostkowego, chytrego tryumfu. Naprawdę był stuknięty.
I dziecinny. Stein rozmyślnie mrugnął do niego.
–Chodźmy – powiedział do Banda z lekkim rozdrażnieniem. – Rozejrzyjmy się.
Starszy szeregowiec Doll, wylazłszy przez wodoszczelne drzwi, skręcił w prawo i
poszedł koło luków ku przedniej ładowni. Nadal rozglądał się za pistoletem.
Rozstawszy się z Tillsem i Mazzim dokonał długiej wędrówki na rufę i przemierzył
całą tylną część statku na tym pokładzie; teraz zastanawiał się, czy nie zrobił tego
zbyt pośpiesznie. Sęk w tym, że nie wiedział dokładnie, ile ma czasu.
Dlaczego ten Ciota Stein zatrzymał go i spytał, czy jest zdenerwowany? Co to
znowu za bzdety? A może wiedział, że chce sobie skombinować pistolet? Czyżby o
to chodziło? Czy też Ciota chciał wykazać, że on, Doll, jest spietrany albo co? Na to
wyglądało. W Dollu wezbrał gniew i zraniona wrażliwość.
Wściekły, zatrzymał się w owalnych, wodoszczelnych drzwiach przedniej ładowni,
aby przepatrzyć ten kolejny teren polowania.
Ładownia była bardzo mała w porównaniu z przestrzenią, którą już obszukał.
Rozpoczynając te łowy Doll miał nadzieję, że jeżeli po prostu powałęsa się z otwartą
głową i otwartymi oczami, to w końcu nadarzy się właściwa chwila, odpowiednia
sytuacja, i wtedy potrafi ją rozeznać i wykorzystać. Stało się jednak inaczej i teraz
zaczynał z desperacją czuć, że czas mu ucieka.
Strona 20
Obszedłszy całą rufę, Doll natknął się tylko na dwa wolne pistolety, których nikt nie
miał na sobie. To nie było zbyt dużo. Obydwa postawiły go w obliczu decyzji:
powinien czy nie powinien? Wystarczyłoby zabrać pas razem z pistoletem, nałożyć
go i odejść.
Za jednym i drugim razem było w pobliżu kilku ludzi i Doll nie mógł się oprzeć
przemożnemu poczuciu, że nadarzy się lepsza okazja.
Nie nadarzyła się jednak i teraz musiał się zastanawiać równie usilnie, czy nie
przesadził w ostrożności, ponieważ się bał. Była to myśl trudna do zniesienia.
Jego kompania mogła każdej chwili zacząć wchodzić na górę.
Z drugiej strony dręczyła go myśl o Mazzim, Tillsie i innych, kiedy zobaczą go
wracającego bez pistoletu.
Ostrożnie otarł pot z oczu i przekroczył próg. Poszedł prawą stroną przedniej
ładowni przeciskając się między tłumem obcych z innej jednostki, szukając ciągle.
Doll nauczył się czegoś w ciągu minionych sześciu miesięcy swojego życia. Nauczył
się głównie tego, że każdy żyje jakąś wybraną fikcją. Nikt w gruncie rzeczy nie jest
taki, jak udaje. Każdy wymyśla jakąś fikcyjną opowieść o sobie, a potem po prostu
udaje przed wszystkimi, że jest właśnie taki. I wszyscy mu wierzą, albo przynajmniej
akceptują tę jego opowieść. Doll nie wiedział, czy każdy dowiaduje się tego o życiu
dochodząc do pewnego wieku, ale przypuszczał, że tak. Po prostu ludzie nie mówią
tego nikomu. I słusznie. Bo oczywiście gdyby się komuś zwierzyli, ich zmyślona
opowieść o sobie samych nie byłaby już prawdziwa. Dlatego każdy musi sam się
tego nauczyć. A potem oczywiście udawać, że się nie nauczył.
Pierwsze zetknięcie się Dolla z tym zjawiskiem wynikło albo przynajmniej zaczęło się
od walki na pięści, którą stoczył przed sześcioma miesiącami z jednym z
najroślejszych, najtwardszych ludzi w kompanii C, kapralem Jenksem. Walczyli ze
sobą bez końca, bo żaden nie chciał dać za wygraną, aż wreszcie ogłoszono coś w
rodzaju remisu przez wyczerpanie. Jednakże nie tyle to, co nagła świadomość, że
kapral Jenks jest tak samo jak on zdenerwowany walką i w gruncie rzeczy nie ma
większej niż on ochoty się bić, otworzyła nagłe Dollowi oczy. Gdy raz dojrzał to w
Jenksie, zaczął to widzieć wszędzie, w każdym.
–Kiedy Doll był młodszy, wierzył we wszystko, co ktoś mu mówił o sobie. I nie tylko
mówił – bo najczęściej ludzie nie mówili, ale pokazywali. Pozwalali niejako dojrzeć to
przez swoje postępowanie. Odgrywali coś, co chcieli, żeby o nich myślano, tak jakby
naprawdę byli tacy. Kiedy Doll widział kogoś, kto był odważny, kto był czymś w
rodzaju bohatera, naprawdę wierzył, że nim jest.
I oczywiście przez to Doll czuł się nic nie wart, bo wiedział, że sam nigdy nie potrafi