3605

Szczegóły
Tytuł 3605
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3605 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3605 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3605 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GRAHAM MASTERTON WOJOWNICY NOCY TOM 2 (PRZE�O�Y�: RADOS�AW KOT) SCAN-dal 12 Henry usiad� na ��ku i zwil�y� j�zykiem zaschni�te wargi. S�o�ce rzuca�o zygzakowate wzory na zmi�t� po�ciel i na oprawn� w ramki reprodukcj� �Zapachu mi�o�ci� Chiristiny Nasser. Obmy� dok�adnie twarz. Dotykaj�c d�o�mi sk�ry zdziwi� si�, �e jest tak gruba i szorstka, czu� si�, jakby mia� na twarzy gumowa mask� samego siebie. Wr�ci� do sypialni i zapatrzy� si� na swe odbicie w lustrze. Wci�� by� tym samym Henrym Watkinsem, co wczoraj wieczorem, tym samym cz�owiekiem, kt�ry wbija� wzrok w butelk� w�dki i stacza� sam ze sob� batali�, by nie zdj�� nakr�tki i nie wla� w siebie stoj�cej przed nim w przedestylowanej postaci odwagi i pewno�ci siebie. Znalaz� jednak tej nocy inny rodzaj odwagi, nowe poczucie pewno�ci siebie. Odwiedzi� upiorny sen Lemiiela F. Shapiro, walczy� z najgorszym z mo�liwych wytwor�w wyobra�ni. Stan�� tej nocy twarz� w twarz z diab�em. Wzi�� prysznic, mydl�c si� niespiesznie i dok�adnie. Potem, owini�ty w r�cznik, przeszed� do kuchni, by przygotowa� sobie kaw�. W chwili, gdy nak�ada� j� �y�eczk� do papierowego filtra, jak zaniepokojony szersze� odezwa� si� brz�czyk przy drzwiach. Podszed� do wej�cia. - Kto tam? - Zawo�a�. - Porucznik Ortega. Pozwolisz, �e wejd�? Henry odczepi� �a�cuch i odblokowa� zamek. Ortega nosi� dzisiaj b��kitn� moherow� marynark� i granatowe spodnie, o kt�rych kanty mo�na by si� pokaleczy�. Mia� te� lustrzane okulary, a z kieszeni na jego piersi stercza�a z�o�ona chusteczka. - Przechodzi�em obok. Pomy�la�em, �e wpadn� i zobacz�, co u ciebie. - Tak? - Spyta� nieco podejrzliwie Henry. Wpu�ci� Salvadora do salonu i zamkn�� drzwi. - B�dziesz musia� wybaczy� mi m�j str�j. Salvador omi�t� pok�j spojrzeniem, tak jakby szuka� znak�w, kt�re mog�yby mu powiedzie�, jak Henry sp�dzi� wczorajszy wiecz�r. - Robi� kaw� - powiedzia� Henry. - Napijesz si�? - Oczywi�cie, z przyjemno�ci�. Henry wr�ci� do sypialni i ubra� si� szybko w koszul� z kr�tkimi r�kawami i bananowe spodnie. Wr�ci� do salonu, rozczesuj�c w�osy. - Czy koroner mia� ju� okazj� zerkn�� na stworzenie, kt�re wykopali�cie wczoraj na pla�y? - Z tego, co wiem, testy zaczn� si� dopiero dzisiaj. - Podejrzewaj� chocia�, co to jest? Salvador uni�s� lekko g�ow�. - Dlaczego tak mnie o to wypytujesz? - Jak wypytuj�? - Spyta�e� mnie, czy oni podejrzewaj�, co to jest, tak jakby� sam doskonale to wiedzia�. Henry zrobi� zdziwion� min�. - Naprawd�? Nic takiego nie chcia�em powiedzie�. - Taka by�a intonacja g�osu - upiera� si� Salvador. Henry zatrzyma� si� w drzwiach kuchni. Nic ju� nie m�wi�. Salvador jednak, siedz�c niewzruszenie z za�o�onymi nogami, przygl�da� mu si�, gdy parzy� kaw� w spos�b wskazuj�cy dobitnie, �e wci�� oczekuje odpowiedzi. Henry poda� mu kaw� i usiad� naprzeciwko. - Cokolwiek to by�o, wygl�da�o, jakby wyros�o z jednego z tych w�gorzy - rzek� Henry, staraj�c si� wymawia� s�owa ze swobod�. - John Belli te� jest o tym przekonany - przytakn�� Salvador. - Najwyra�niej w�gorz przyczai� si� zagrzebany w piasku i zrzuci� tam sk�r�. Jest jeszcze rzecz jasna problem znalezienia zwierz�cia, kt�re mia�oby taki w�a�nie cykl �yciowy, i to mocno niepokoi Johna Belli. Zaczyna si� zastanawia�, czy przypadkiem w�gorze zaatakowa�y dziewczyn� nie z zewn�trz, ale od �rodka, jako ledwo wyro�ni�te larwy. Tego rodzaju dzieciaki maj� cz�sto nienasycony apetyt na mamusi�. - To niemo�liwe - powiedzia� Henry. - Dziewczyna nie mog�a zosta� zap�odniona przez w�gorza. - Oczywi�cie, niemo�liwe. Niemniej, s� �lady wskazuj�ce jednoznacznie, �e w�gorze wy�era�y jej brzuch od wewn�trz. �lady z�b�w, na przyk�ad i o ile tw�j �o��dek jest do�� m�ny, by znie�� nad ranem takie historie, wydaliny, kt�re w�gorze zostawi�y w jamie brzusznej. - Dlaczego mi o tym opowiadasz? - Spyta� Henry. Salvador przyjrza� mu si�. - Poniewa� jeste� tym zainteresowany i odbierasz to wszystko tak, jakby by�o oczywiste. Ci�gle zadaj� sobie pytanie, dlaczego profesor Henry Watkins zapragn�� zej�� na pla��, by osobi�cie obejrze� �lady. Co takiego profesor Watkins wie o tych stworzeniach, czym nie chce si� podzieli� ze swym przyjacielsko nastawionym s�siadem-detektywem? - Po prostu by�em kiedy� �onaty z oceanografem - powiedzia� Henry. - Pozosta� mi sentyment do wodnych �yj�tek. Salvador odstawi� fili�ank� z kaw�. - Nie jestem g�upcem, Henry. Chc� wiedzie�, dlaczego ty i tych dwoje okazujecie takie zainteresowanie post�pami �ledztwa. Henry przeci�gn�� d�oni� po wilgotnych w�osach na karku. - Ta istota... Co zamierzacie z ni� zrobi�, gdy ju� sko�czycie badania? - Tak jak ci powiedzia�em, zostanie zabrana do laboratori�w Scrippsa i poddana testom biologicznym. - Zamierzacie to zabi�? Salvador zamruga� oczami. - Sk�d wiesz, �e to wci�� �yje? - Za�o�y�em, �e �yje. Nie m�wi�e�, �e zdech�o. - Chcia�by�, �eby zdech�o, co? Henry nie odpowiedzia�. - Salvador przechyli� si� ku niemu i powt�rzy�: - Chcia�by�, �eby to zdech�o. Tam, na pla�y, b�aga�e� mnie, bym to zabi�. �Zabij to, zabij to�, wci�� tak powtarza�e�. �To nasienie diab�a�. Nie s�dzisz, �e jeste� mi winien teraz par� wyja�nie�? Nasienie diab�a? - By�em... Bardziej ni� zm�czony - powiedzia� Henry. - Wiesz, za du�o Martini, wi�cej ni� wynosi moja dawka. Po prostu moja fantazja wymkn�a si� spod kontroli. Salvador z wolna pokr�ci� g�ow�. Henry spostrzeg�, jak kr�tko przyci�te by�y jego paznokcie. - S�dz�, �e nie by�e� pijany, Henry. Pewien jestem, �e nie by�a pijana panna Sczaniecka. A ona m�wi�a to samo. �Zabij to, to nasienie diab�a�. No wi�c, co chcieli�cie oboje w ten spos�b powiedzie�? - Nasienie diab�a to tylko chwyt retoryczny. Oboje pami�tali�my, co te stworzenia zrobi�y dziewczynie. Oboje czuli�my obrzydzenie. Chcieli�my, by to zabito, tak jak ka�dy chcia�by zastrzeli� w�ciek�ego psa, kt�ry zagryz� dziecko. Salvador rozpar� si� na kanapie, zak�adaj�c r�ce za g�ow�. - S�abiutko, Henry. Naprawd�. Nie nale�ysz, do ludzi szermuj�cych retoryk�, nauczono ci� precyzyjnego wyra�ania swych my�li. Je�li powiedzia�e�: nasienie diab�a, to musia�o ci chodzi� w�a�nie o to. Wiec chc�, �eby� dok�adnie wyja�ni�, co to mia�o znaczy�. Powiedzia�e� to g�o�no. Wykrzycza�e� to. Nie chcesz o tym teraz m�wi�? - I tak w to nie uwierzysz, Salvadorze. - Spr�buj. Henry wsta� i podszed� do okna. Odci�gn�� zas�ony i zapatrzy� si� na ocean. Zn�w by� l�ni�cy. Zmarszczki, kt�re postarza�y go o �wicie, znikn�y. - Jest pewne podanie sprzed wiek�w - zacz�� wreszcie. - M�wi ono, �e gdy diabe� chce si� rozmno�y�, przychodzi w nocy do m�odej kobiety i zap�adnia j� we �nie. Z diabelskiej spermy wyrastaj� w�gorze. Zjadaj� matk� i uciekaj� w �wiat. Zagrzebuj� si� w ziemi lub znikaj� w jakiej� dziurze i rosn�. - A ty wierzysz, �e to, co odkryli�my na pla�y, to by� w�a�nie diabe�... Rozwijaj�cy si� diabe�? Henry nie odpowiedzia�. Patrzy� wci�� na morze. - Kto opowiedzia� ci t� legend�? - Znalaz�em j�. Szuka�em wyja�nienia i znalaz�em w�a�nie to. - I uwierzy�e�? - Tego bym nie powiedzia�. Nie odrzuci�em go jednak. Jak dot�d jest to jedyne wyja�nienie, kt�re pasuje do fakt�w. - Diab�y...? - Salvador u�miechn�� si� niedowierzaj�co. - A jak my�lisz? Tylko Belli i ludzie od Scrippsa mogliby powiedzie� nam co� innego. Salvador wsta�, wyg�adzaj�c d�oni� kanty spodni. - No c�. Wygl�da na to, �e da�e� mi do my�lenia, nawet bardzo. Masz tutaj t� wzmiank� o diable? Chcia�bym obejrze�. - Przykro mi. To by�a ksi��ka z biblioteki uniwersyteckiej - sk�ama� Henry. - Wystarczy mi tytu�. Henry podszed� i protekcjonalnie poklepa� Salvadora po ramieniu. - Uciek� mi akurat. Sprawdz� jutro i przedzwoni� do ciebie. - Dobrze by by�o, gdyby uniwersytet m�g� zrobi� dla mnie fotokopi� - zaproponowa� Salvador. - Dolar pi��dziesi�t za stron� - rzek� Henry, otwieraj�c mu drzwi. - My�l�, �e bud�et policji zniesie taki wydatek. - Salvador zawaha� si� w drzwiach. - Zdo�ali�my zidentyfikowa� t� dziewczyn� - powiedzia�. - Naprawd�? - Nazywa�a si� Sylvia Stoner. Mia�a dwadzie�cia dwa lata, by�a fotomodelk�. Przyjecha�a z Houston w Teksasie. - Wiecie, co robi�a w po�udniowej Kalifornii? - Tak. By�a na wakacjach u przyjaci� w San Diego. - Salvador wyj�� sw�j notatnik, po�lini� palec i szybko przerzuci� kartki. - By�a z nimi przez par� miesi�cy, potem znikn�a. Nie zawiadomili policji, bo s�dzili, �e po prostu gdzie� si� szwenda. Z tego, co m�wili, by�a to do�� rozrywkowa dziewczyna. - Ale jej koniec nie by� weso�y - zauwa�y� Henry. Gdy Salvador opuszcza� notatnik, Henry zdo�a� k�tem oka uchwyci� zapisane w nim, podkre�lone podw�jnie s�owo �Esbjerg� i cz�� adresu, zaczynaj�cego si� od �Market�. Salvador zamkn�� szybko notes i Henry nie dostrzeg� ju� niczego wi�cej. - Czy przeka�esz to wszystko prasie i telewizji? - Spyta�. - Jeszcze nie. Przynajmniej dop�ki nic dowiemy si� czego� wi�cej o tym stworzeniu. Gdyby�my podali do publicznej wiadomo�ci to, co na razie wiemy, wyszliby�my wszyscy na wariat�w. Do�� ju� si� z nas nabijali w zesz�ym miesi�cu, gdy wysz�a sprawa Ramireza. - Pami�tam - u�miechn�� si� Henry. - Nalot na burdel. - Nie przypominaj mi tego - Salvador machn�� r�k� i odszed� �cie�k� w d�. Henry zanikn�� drzwi i rzuci� si� do p�ki z ksi��kami po spis telefon�w San Diego. Wzi�� go do kuchni, zaparzy� sobie jeszcze kawy i otworzy� ksi��k�. Przesuwa� palec po tuzinach Espinoz�w i Esmerald�w, a� w ko�cu, u g�ry strony, dostrzeg� interesuj�ce go nazwisko. �Esbjerg K., Market Street 603�. By�o jeszcze dw�ch Esbjerg�w, lecz jeden mieszka� przy Czterdziestej Czwartej, tu� obok Cmentarza �wi�tego Krzy�a, a drugi na Gamma pod trzydziestym dziewi�tym. Podni�s� s�uchawk� i wybra� numer Gila Millera w Solana. Gil wr�ci� tego ranka do swego cia�a i stwierdzi�, �e matka potrz�sa nim, powtarzaj�c: - Gil? Gil? Co z tob�? Otworzy� oczy, zamruga� i ziewn��. - W porz�dku, w porz�dku. O co chodzi? - Budz� ci� ju� od wiek�w. Ojciec chce, by� pom�g� mu roz�adowa� furgon. My�la�am, �e zachorowa�e� albo co. Gil usiad�. Bola�a go g�owa, mocno i w spos�b, jakiego jeszcze nie do�wiadczy�. Czu� si�, jakby kto� uj�� jego g�ow� w d�onie i �ciska� j� silnie. Spojrza� na zegarek. Nie chodzi�. - Kt�ra godzina? - Spyta� matk�, kt�ra odsuwa�a story. - Kwadrans po sz�stej. Zrobi� ci �niadanie, a ty id� i pom� ojcu. Gil odrzuci� prze�cierad�a i wsta�. Jego sypialnia by�a ma�a, lecz s�oneczna, z du�ym po�udniowym oknem i drugim o wiele mniejszym, wychodz�cym na wsch�d. �ciany pomalowane by�y na jasno��to. Nad ��kiem wisia�a tablica z proporczykami szkolnymi, wizerunkami lamborghini i maserati, poczt�wkami od przyjaci� oraz plakatem z Karen Velez, kr�liczkiem �Playboya� z 1984 roku. Pani Miller zesz�a na d�, Gil tymczasem ubra� si� w czyste szorty, wczorajszy znoszony drelich i pomara�czow� koszulk� Padres. Przechodz�c przez kuchni� nala� sobie du�� szklank� soku grejpfrutowego i wypi� j� trzema �ykami. Phil Miller ustawia� skrzynki z warzywami na zapleczu. - Dobrze spa�e�? - Spyta� syna. - Trzeba wy�adowa� dziesi�� kontener�w sa�aty. Gil wspi�� si� na platform� furgonetki i zabra� do noszenia skrzynek. Wci�� my�la� o �nie, z kt�rego dopiero co wr�ci�, o Susan, kt�ra zosta�a uwi�ziona i w jaki� dziwny spos�b pozosta�a w sennej zmorze. Wszystko to teraz, w �wietle dnia, wydawa�o si� odleg�e i tak dziwaczne, �e a� nie m�g� uwierzy�, i� zdarzy�o si� naprawd�. - Nic nie m�wisz - odezwa� si� po chwili ojciec. - My�l� o czym�, to wszystko - odpar�, podaj�c mu opakowanie rzodkiewek. Phil Miller spojrza� uwa�nie na syna. - Czy jest to co�, o czym ojciec powinien wiedzie�? Gil pokr�ci� g�ow�. Jak m�g� mu wyja�ni�, �e jeszcze par� godzin temu by� Tebulotem, Opiekunem Maszyny, �e zabija� dziwne istoty atakuj�ce w ulewnym deszczu, w zamku, kt�rego nie ma? Jak mia� mu wyja�ni�, �e martwi si� o dziewczyn�, kt�rej senna posta� zosta�a wzi�ta do niewoli przez niedoros�ego diab�a? Ojciec orientowa� si� biegle w wahaniach cen produkt�w spo�ywczych i wynikach rozgrywek baseballowych, potrafi� ogarn�� my�l� obejrzany w telewizji odcinek serialu, to wszystko jednak, co zdarzy�o si� w nocy, musia�o przekracza� jego mo�liwo�ci pojmowania. - Nie jeste� chory? - Dopytywa� si� ojciec. - Nie, nie. W porz�dku. S�uchaj, czy b�dziesz mnie dzi� potrzebowa� w sklepie? - Mia�em nadziej�, �e pomo�esz mi przy kasie. - A je�li za�atwi� do tego Lis�? - Je�li za�atwisz do tego Lis�, to prosz�. Lisa Dalwick by�a szkoln� kole�ank� Gila, a jej ojciec jednym z najlepszych i ciesz�cych si� najwi�kszym powodzeniem w okolicy po�rednik�w handlu nieruchomo�ciami, Nie aprobowa� znajomo�ci c�rki z Gilem; dla Lisy jednak Gil by� ukochanym s�oneczkiem i Dalwick-senior nic na to nie m�g� poradzi�. Gil pojecha� do Lisy zaraz po �niadaniu i obieca� jej wsp�lne p�ywanie przez ca�e popo�udnie, je�li pomo�e w sklepiku. Zgodzi�a si�. By�a mi�a, drobna i cz�sto odwracano si� na jej widok. Tylko �e w ustach nosi�a wi�cej klamer i drut�w, ni� spina�o most nad Coronado Bay. Uporawszy si� z problemem kasy, Gil pogna� do Del Mar Heights i zaparkowa� przed domem Susan. Wbieg� na stromy podjazd i zadzwoni� do drzwi. Czeka�, przest�puj�c z nogi na nog�. Po d�u�szej chwili pojawi� si� dziadek Susan. - Czy jest Susan? Starszy pan pokr�ci� g�ow�. W r�ce trzyma� z�o�ony egzemplarz �National Enquirer�. - Jest w szpitalu - powiedzia� - Zabrali j� z godzin� temu. Gil poczu� dreszcz strachu i gniot�cy ci�ar w �o��dku, jakby napi� si� rt�ci. - W szpitalu? Zachorowa�a? - Nie wiadomo - odpowiedzia� staruszek. - Nie mog� tego ustali�. Nie obudzi�a si� po prostu rano. Oddycha, ci�nienie krwi i reszta jest w porz�dku. Wygl�da na to, �e zapad�a w �pi�czk�. - Bo�e, to straszne - odrzek� Gil my�l�c: jak to dobrze, �e ten starszy pan nie wie, jak straszne. - Wzi�li j� do... hmm... kliniki Soledad Park. - Dziadek Susan zdj�� okulary i przyjrza� si� Gilowi za�zawionymi, szeroko rozstawionymi oczami. - Powiedzieli, �e wszyscy jej przyjaciele b�d� mile widziani. Wiesz, o co chodzi? Znajomy g�os mo�e wytr�ci� ze �pi�czki. - Jasne - Gil dotkn�� ramienia starszego pana. - Zadzwoni� tam i sprawdz� godziny wizyt. Bardzo mi przykro, �e tak si� sta�o. Czy mo�emy pozosta� w kontakcie? B�d� m�g� zadzwoni� i spyta� jeszcze, co si� z ni� dzieje? Dziadek Susan przytakn��. - Zapraszamy. Czy mog� wiedzie�, jak si� nazywasz? - Gil. Gil Miller. - Omal nie powiedzia�: Tebulot. Zanim dotar� do domku Henry'ego, by�a ju� prawie jedenasta. Przycisn�� brz�czyk. Henry otworzy� drzwi. Wyra�nie ul�y�o mu, gdy zobaczy� Gila. - Dzwoni�em do ciebie. Twoja matka powiedzia�a, �e wyszed�e�. - By�em u Susan. - L..? Gil roz�o�y� r�ce. - Jest ju� w szpitalu. Dziadkowie nie mogli dobudzi� jej rano i wezwali doktora. O ile wiem, wszystko z ni� w porz�dku. �yje i jej funkcje �yciowe utrzymuj� si� w normie. Wpad�a tylko w stan �pi�czki. Jej osobowo�� nie wr�ci�a, a to znaczy, �e diabe� trzyma j� wci�� jako zak�adniczk�. Henry milcza� przez chwil�. Potem przytakn�� powoli i usiad�. - Wszystko, na co mo�emy liczy�, to �e przetrzyma j� �yw� do zmroku - odezwa� si� ponuro. - Chcia�bym wiedzie�, gdzie. Zabra� j� na t� pustyni� ze snu, ale gdzie potem? - Mo�e do innego snu. Zawsze znajdzie si� kto�, kto �pi za dnia. Pracownicy trzeciej zmiany, personel nocnych klub�w, prostytutki. - Nast�pne pytanie: jak znajdziemy sen, w kt�rym jest przetrzymywana? - Nie wiem. Musi by� jaki� spos�b. Z pewno�ci� prawdziwi Wojownicy Nocy mieli jaki� system wykrywania diab�a w ludzkich snach. Koniec ko�c�w, ile sn�w dzieje si� jednej nocy? Ile milion�w? �ycia nie starczy, by sprawdzi� wszystkie, nawet gdyby� by� tak wyczulony jak jest Samena. - Ciesz� si�, �e powiedzia�e� �jest�, a nie �by�a�. - No i musimy pilnie porozmawia� ze Springerem, prawda? - ci�gn�� Henry. - Uwa�am, �e powinni�my pojecha� do niego i sprawdzi�, czy jest w domu. Jest jeszcze jedna sprawa, kt�r� chcia�bym si� zaj��. Dzi� rano odwiedzi� mnie porucznik Ortega. Jak zwykle by� w�cibski i w�szy�, tym razem jednak ja wyci�gn��em z niego wi�cej, ni� on ze mnie. Sprawdzili ju�, kim by�a znaleziona na pla�y dziewczyna. I dowiedzia�em si�, gdzie w San Diego mieszkaj� jej przyjaciele. Pojedziemy tam po rozmowie ze Springerem. Mam przeczucie, �e mog� powiedzie� nam wi�cej ni� policji. Ostatecznie my wiemy, o co w tym wszystkim chodzi. - M�w za siebie - mrukn�� sm�tnie Gil. - Ja czuj� si� bezradny i zagubiony jak suse� na dnie ciemnej dziury. Henry podszed� do biurka, wzi�� z najwy�szej szuflady portfel i przeliczy� pieni�dze. Potem wepchn�� go do kieszeni spodni. - Boj� si� o Susan - rzek�. - Mam wra�enie, �e zawali�em ca�� spraw�. Nie powinni�my wchodzi� do tego budynku i zaczyna� strzelaniny. - Niczego nie zawali�e�. Nie jeste� szefem ani nia�k� ��todziob�w. Jeste� starszy, w dodatku jeste� profesorem i dlatego czujesz si� odpowiedzialny za wszystko, co robimy. To nie tak. Cokolwiek postanawiamy, postanawiamy razem i wszyscy jeste�my odpowiedzialni za to, co si� sta�o, w��czaj�c Susan. - No, dobrze, pewnie masz racj�. Ale nie poprawia mi to samopoczucia. Pojechali mustangiem Gila na Camino del Mar. Zaparkowali po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu Springera, podeszli i zapukali do drzwi. Czekali do�� d�ugo, potem zn�w zapukali. Nikt nie otwiera�. Szarpali klamk�, lecz drzwi by�y zamkni�te. Samochody mija�y ich z ha�asem, Ponad ich g�owami �eglowa�y powoli na p�nocny wsch�d dwa balony na ogrzane powietrze. - Wygl�da na to, �e Springer zostawi� nas samych - podsumowa� Gil. - Mo�liwe, �e od pocz�tku planowa� co� takiego. Nie trenowa� nas, tylko od razu wrzuci� na g��bok� wod�. P�ywaj albo to�. Odst�pili od domu i skierowali si� pi�t� mi�dzystanow� na po�udnie, do San Diego. Jak zwykle, autostrada zapchana by�a samochodami. - Nie pijesz ju�? - zapyta� Gil, gdy mijali Mission Bay. Henry wzruszy� ramionami. - Nie podejmowa�em w tej sprawie �adnej decyzji, ale ostatnio nic nie pi�em. - Powinno tak zosta�. Wol�, gdy jeste� trze�wy. - Ja mam wra�enie, �e na trze�wo jestem nudny - odpowiedzia� Henry. - B�g jeden wie, jak b�d� w stanie prowadzi� zaj�cia z filozofii bez tego starego towarzysza, kt�ry dodaje p�ynno�ci wymowie. Czy wiesz, jaka to tortura wyja�nia� �Jednostki� Strawsona i wyci�ga� przes�anki z filozofii j�zyka przed tuzinem dwudziestolatk�w? Nawet, gdy jeste� lekko zalany? - A jakie to przes�anki wynikaj� z filozofii j�zyka? - spyta� Gil wyprzedzaj�c wielki ci�gnik Toysa. - C�, podstawowy zarzut krytyki pod jej adresem to zaniedbanie tradycyjnych, zasadniczych problem�w g��wnego nurtu filozofii - wyja�ni� Henry. - Tak naprawd�, pytania, na kt�re usi�uje odpowiedzie� filozofia j�zyka, s� nie tyle nawet trywialne, co dotycz� zupe�nie fikcyjnych problem�w. Umilk� i ze wzburzonymi p�dem w�osami popatrzy� na Gila. - Ale ty nie chcesz s�ucha� o tym wszystkim, prawda? Gil u�miechn�� si� i pokr�ci� g�ow�. - Uwielbiani s�ucha�, jak ludzie m�wi� o tym, co ich pasjonuje. Nawet, je�li nic z tego nie rozumiem. Musia�by� pos�ucha� mojego staruszka, jak opowiada o oszustwach w cenach detalicznych i przepisach, kt�re maj� temu zapobiega�. Nie zrozumia�by� wi�cej, ni� ja z filozofii. Ale on jest do�� skomplikowanym i lekko pomylonym cz�owiekiem. - Dobrze ci si� uk�ada z rodzicami? - zapyta� Henry. - Jasne. Chocia� nie zamierzam po uko�czeniu szko�y przej�� sklepu. - Po tym, co ju� przeszli�my, �ycie �adnego z nas nie b�dzie ju� nigdy takie samo. Trudno w nocy strzela� do widm tych mnich�w, a za dnia sprzedawa� ser. Skr�cili z pi�tej mi�dzystanowej przy wylocie Tecolote Road i autostrad� Pacyfiku wjechali do San Diego. Ulice by�y rozgrzane, zakurzone i zat�oczone. Przy kraw�niku tkwi� czarny m�czyzna w brudnej, hawajskiej koszuli i z desperacj� podnosi� d�o� z wystawionym kciukiem, licz�c na podwiezienie. - Zastanawiam si� - powiedzia� Henry - bior�c pod uwag� wszystkie czynniki socjologiczne, ilo�� czarnych wobec ilo�ci bia�ych, lokaln� histori� przest�pczo�ci, postawy polityczne i tak dalej: jakie jest matematyczne prawdopodobie�stwo, �e ktokolwiek zaproponuje temu biedakowi podwiezienie? - Miewasz dziwne pomys�y, Henry. Jechali wzd�u� zatoki, mijaj�c doki rybackie i �aglowiec �Star of India�. Tu� przed Seaport Village skr�cili w lewo, w Market Street. Numer 600 znajdowa� si� na rogu Kettner Street. Numerem 603 by� w�ski, pokryty p�atami odpadaj�cego tynku budynek, na parterze kt�rego mie�ci� si� sklep z u�ywanymi cz�ciami samochodowymi - zanikaj�cy relikt starego San Diego. Gil zawr�ci� mustanga i zaparkowa� przed sklepem. Z wn�trza sklepu zalatywa�o smarami, spalinami i potem. Za lad� siedzia� szczup�y, m�ody cz�owiek z naje�onymi blond w�osami, w zapuszczonych d�insach i brudnej koszulce. S�ucha� Bruce'a Springsteena i czyta� �Aquamana� Otoczony by� ca�ym swym bogactwem niczym arabski z�odziej: przek�adnie, kolumny kierownicy, bloki silnik�w. Z sufitu zwiesza�y si� kierownice i t�umiki, a zapa�kan� smarami szklan� szafk� uzupe�nia�y boczne lusterka i ozdobne dekle. - Czym mog� s�u�y�, panowie? - zapyta�, rzucaj�c komiks pod lad�. - Oby pan m�g� - powiedzia� Henry. - Szukamy kogo�, kto nosi nazwisko Esbjerg. - Tommy'ego czy Ericki? - Wszystko jedno. Obojga. Jeste�my przyjaci�mi Sylvii. - A... - kiwn�� g�ow� m�odzieniec. - �wie�, Panie, nad jej dusz�. - Tak - rzek� Henry. - Nami te� to wstrz�sn�o. Rozejrza� si� po sklepie. Sprzedawca pod��a� za jego spojrzeniem z ledwo skrywanym zainteresowaniem. - Co do tego mustanga na zewn�trz - oznajmi� - mam prawie nowy zestaw czterech antracyto-stalowych, profilowanych k�. Wasz mustang b�dzie wygl�da� jak w�z za milion dolar�w. I b�dzie lepiej trzyma� si� nawierzchni. Jak klajster. Henry pokr�ci� g�ow�. - Chcemy tylko porozmawia� z Esbjergami. To wszystko. - No c�, tu ich nie ma. Wyjechali w nocy, tu� po tym, jak kr�ci�y si� tu gliny. Wzi�li wszystko, czego trzeba na biwaku. Nie powiedzieli, gdzie jad� ani kiedy wr�c�. Przypuszczam, �e mogli pojecha� do Yosemite, nawet mo�e do Mazamy nad Crater Lake. - To bardzo niedobrze - skrzywi� si� Henry. - Mia�em nadziej�, �e porozmawiamy z nimi o Sylvii. - Niby o czym? - No, nie widzieli�my jej od jakiego� czasu. Gliny nie chc� nam nic powiedzie�. Zastanawiali�my si�, co si� w�a�ciwie sta�o. Wyjecha�a na wakacje, a nast�pne, co o niej us�yszeli�my, to �e nie �yje. M�odzieniec parskn�� z pogard� i wygi�� si� na oparciu krzes�a, by wyci�gn�� z tylnej kieszeni d�ins�w dwie owocowe ci�gutki. Rozwin�� je, opakowania rzuci� przez rami� za siebie i wpakowa� cukierki do ust. - Czy by�a tutaj w przeddzie� �mierci? - spyta� Henry. M�odzieniec z pe�nymi ustami potrz�sn�� g�ow�. - A mo�esz nam powiedzie�, gdzie by�a? - nalega� Henry. - Jasne, �e mog�. Ale nie mam ochoty. - Czemu? Jeste�my jej przyjaci�mi. - O? Sk�d? - Z Houston. - Houston, co? To pewnie wiecie, do jakiej szko�y tam chodzi�a? I wiecie oczywi�cie, przy jakiej ulicy mieszka�a i co jej tatu� robi� dla chleba? Henry milcza�. Sprzedawca roze�mia� si�, po�u� g�o�no przez chwil� i powiedzia�: - Od chwili, gdy tu weszli�cie, wiedzia�em, czego chcecie. - Nie jeste�my z policji, je�li o to ci chodzi. Nie jeste�my te� prywatnymi detektywami. Mamy po prostu sw�j interes w ustaleniu, co si� z ni� sta�o. Widzisz, mamy powody s�dzi�, �e jedno z naszych przyjaci� jest w niebezpiecze�stwie za spraw� tej samej osoby, kt�ra jest odpowiedzialna za �mier� Sylvii. M�odzieniec prze�uwa� przez chwil� w zamy�leniu. - Na ile wyceniliby�cie te ko�a? - spyta� w ko�cu. - Chodzi o obecn� cen� rynkow�. Henry nie by� g�upcem. - Co powiesz na setk�? - spyta�. M�ody cz�owiek pokr�ci� g�ow�. - S� warte dwie�cie pi��dziesi�t. To najni�sza mo�liwa cena. - Dwie�cie - targowa� si� Henry. - Dwie�cie pi��dziesi�t. Henry si�gn�� do portfela, odliczy� jedn� setk�, dwie pi��dziesi�tki, trzy dziesi�tki i samotn� jednodolar�wk�. Uzupe�ni� j� gar�ci� �wier�dolar�wek i dziesi�tek. M�odzieniec zgarn�� pieni�dze przez lad� i u�o�y� w zgrabne stosiki, odsuwaj�c kantem d�oni bilon od banknot�w. - Sylvia przyjecha�a tu z Houston jakie� trzy miesi�ce temu. Powiedzia�a, �e pok��ci�a si� na dobre z rodzicami o szko��, branie koki i innych takich towar�w. Tommy i Ericka zawsze lubili proste �ycie, wi�c poprosili j�, by zosta�a. Zw�aszcza Tommy mi�k� na jej widok. Wiecie, to by� naprawd� wystrza�owy kociak. - Wiemy, jak wygl�da�a - wtr�ci� Gil. M�odzieniec przerwa� na chwil�, jakby ura�ony. Potem odezwa� si� znowu, przeliczaj�c w trakcie ostatki drobnych i uk�adaj�c je w kupki po dolarze. - Wkr�tce potem Sylvia spotka�a jakiego� ch�opaka. Na jednym z tych przedstawie� rockowych, kt�re robi� w Planetarium. I oboje wyjechali na weekend do Meksyku. Nie wiemy, co tam robi�a, nie chcia�a o tym m�wi�. Nigdy ju� wi�cej nie widzia�em tego ch�opaka, z kt�rym chodzi�a. I by�a potem jaka� dziwna, tak jakby, jak to si� m�wi, zdarzy�o si� jej religijne odnowienie. - Objawienie - poprawi� Henry. - W�a�nie, objawienie. - I to wszystko? - spyta� Henry. - Pojecha�a na weekend do Meksyku i wr�ci�a jaka� dziwna? - To nie by�o warte dwustu pi��dziesi�ciu brudas�w - stwierdzi� Gil tonem, w kt�rym zawarte by�o o wiele wi�cej gro�by, ni� zdarzy�o mu si� kiedykolwiek. M�odzieniec spojrza� na niego w niezbyt sympatyczny spos�b. - Wszystko, co wiem o Meksyku, to �e pojecha�a tam do miejscowo�ci zwanej San Hipolito. Znacie j�? A tam spotka�a jakiego� innego ch�opaka, innego ni� ten, z kt�rym wyjecha�a. A dalej nie wiem, podobno dosz�o do jakiej� k��tni. Nie m�wi�a o tym zbyt jasno. Przez ca�y czas by�a kompletnie na�pana i trudno by�o wyczu�, co tu jest prawd�, a co nie. Gada�a, co tylko si� da�o, o tym, jak jej ojciec bra� udzia� w jednej z tajnych wypraw wahad�owca i takie tam bzdury. - To wszystko, co wiesz? - powt�rzy� Henry. - S�uchaj, potrzebujemy wszystkiego, absolutnie wszystkiego. Nawet, je�li brzmi to zupe�nie g�upio. M�ody cz�owiek wzruszy� ramionami. - By�a tu par� miesi�cy, ale ci�gle wraca�a do tematu Meksyku. Ca�y czas mia�a okropne sny, �e jest w ci��y. Mia�a ci�gle skurcze �o��dka, lecz kiedy Ericka m�wi�a jej, �eby posz�a do doktora, to nie chcia�a, t�umaczy�a si�, �e i tak ca�y czas jest na haju. Ba�a si�, �e doktor odstawi�by j� od towaru. - Wr�ci�a do Meksyku? - O ile wiem, to nie. Wylecia�a jednak st�d na par� dni przed tym, jak znaleziono j� martw�, a przez te dni mog�a by� wsz�dzie. Meksyk, Los Angeles, kto wie? Zawsze je�dzi�a tam, gdzie akurat mia�a ochot�. - A co z policj�? Powiedzieli�cie co� z tego policji? O tej wycieczce do Meksyku i o snach? - Nie. M�wi�em im, �e przez ca�y czas by�a tutaj, i tyle. Nie m�wi� nic ludziom, przynajmniej nie za darmo. Musz� z czego� �y�. - Jasne, �e musisz - powiedzia� Henry. - Szkoda, �e nie przyjmujesz kart kredytowych. Kupi�bym te ko�a, chocia� mi na diab�a potrzebne. Wyszli ze sklepu i wsiedli do mustanga Gila. - Co o tym s�dzisz? - zapyta� Gil. - Mam wra�enie, �e Sylvia mog�a zaj�� w ci���, gdy by�a w Meksyku. - My�l� dok�adnie to samo - zgodzi� si� Henry. Spojrza� na zegarek. - Jest dopiero par� minut po dwunastej. Je�eli nie b�dzie zatoru na granicy, zd��ymy obr�ci� do San Hipolito i z powrotem w pi�� godzin. To tylko siedemdziesi�t mil na po�udniowy wsch�d od Tijuany, tu� za Ojos Negros. - Wola�bym mie� pewno��, �e zd��ymy na czas, by poszuka� Susan tej nocy. - To nie ma znaczenia, gdzie b�dziemy, Gil. Nasze senne postaci mog� podr�owa� o wiele szybciej ni� ziemskie cia�a. Nawet, gdyby�my zostali na noc w Tijuanie, b�dziemy mogli przedosta� si� stamt�d do domu Springera. W dodatku omijaj�c kontrol� graniczn�. - Okay - zgodzi� si� Gil. - Wracajmy do domu. Musz� powiedzie� rodzicom, �e b�d� p�niej. Potem we�miemy paszporty, �arcie na drog� i pojedziemy prosto do Meksyku. Zapali� silnik i skierowa� mustanga z powrotem autostrad� Pacyfiku i potem pi�t� mi�dzystanow�. Henry przygl�da� si� siedz�cemu przy kierownicy Gilowi i mijanym, wysuszonym s�o�cem wzg�rzom. Zrozumia�, �e nigdy dot�d nie pracowa�o mu si� z nikim tak dobrze, jak z Gilem i Susan. Trzydziestoletnia r�nica wieku nie by�a �adn� przeszkod�. Pracowali jak jedna osoba, ich my�li i dzia�ania by�y �wietnie ze sob� zgrane, tak �e nie trzeba by�o �adnych dodatkowych, zbytecznych s��w. Te wszystkie lata nauczania filozofii sprawi�y, �e jego spos�b widzenia m�odych ludzi, ich my�lenia i zachowa� by� w�ski, ograniczony i wypaczony. Nigdy nie mia� okazji zaobserwowa� w praktyce, jak bystry i wszechstronny mo�e by� umys� m�odego cz�owieka i tok jego my�li. A� do teraz jedyn� okazj� do kontaktu z kimkolwiek poni�ej czterdziestki, mog�y stanowi� co najwy�ej za�arte k��tnie o Heideggera czy Kierkegaarda. Stawiaj�c czo�o mniej abstrakcyjnym problemom, okazywali si� szybcy, tw�rczy i zdolni do podejmowania wa�nych decyzji. - Wiesz co? Wydaje mi si�, �e powinienem mie� dzieci - powiedzia�, gdy przemkn�li przez wiadukt ��cz�cy si� z autostrad� kontynentaln�. - Naprawd�? - Gil obr�ci� si�. - Co ci� sk�oni�o do tej refleksji? - Wej�cie w podesz�y wiek, jak s�dz�. - Przecie� w nocy nie jeste� stary, prawda? - Stary? Je�eli ma nam si� przydarzy� wi�cej takich nocy, jak ta ostatnia, to nie doczekam staro�ci. Gil uj�� go na chwil� za rami�. - Jeste� Kasyxem. Stra�nikiem Mocy. Nie wolno ci o tym zapomnie�. - A jak niby m�g�bym to zrobi�? - spyta� Henry. 13 - Mieli�my w tym roku wiele trz�sie� ziemi - m�wi� beznami�tnie ksi�dz. Jego s�ownictwo by�o bez zarzutu, nie mia� jednak do�� praktyki w pos�ugiwaniu si� angielskim, by w�a�ciwie akcentowa� s�owa w zdaniu. - Ziemia otworzy�a si� tu i tu. Tutaj run�a �ciana ko�cio�a. A tu, widzicie, stracili�my ca�y rz�d dom�w. Czworo ludzi zosta�o rannych. Jeden zgin��. Chcecie zobaczy� jego gr�b? Henry wachlowa� si� rondem panamy, by och�odzi� troch� twarz. Obok niego Gil paradowa� jedynie w drelichowych, przyci�tych szortach. Jego twarz wystawiona by�a ci�gle na �ar popo�udniowego s�o�ca i czo�o sp�ywa�o mu potem. Do San Hipolito dojechali pylist� drog� wij�c� si� u podn�a Sierra de Juarez. Niebo by�o ciemnoniebieskie jak skoncentrowany roztw�r siarczanu miedzi i absolutnie bezchmurne. San Hipolito by�o jedn� z tych miejscowo�ci, przez kt�re mo�na przejecha� wcale ich nie zauwa�aj�c: dwa rz�dy dom�w z suszonych na s�o�cu cegie�, ma�y ko�ci�ek w piaskowym kolorze, brama farmy i ca�a kolekcja pordzewia�ych baniek na mleko. Ponad wzg�rzami unosi� si� monotonny j�k dzwonu, co w nieprzyjemny spos�b przypomnia�o Henry'emu ostatni� noc. Kiedy zbli�ali si� do wioski, stwierdzili, �e ziemia wok� niej pokryta jest g��bokimi p�kni�ciami i szczelinami. Na p�nocny zach�d od miejscowo�ci p�k�o i osun�o si� w po�owie wzg�rze. G��bokie rozpadliny przecina�y nawet g��wn� szos�. W niekt�rych miejscach asfalt przypomina� wr�cz satelitarn� fotografi� delty Missisipi. A teraz okaza�o si�, �e run�a r�wnie� jedna ze szczytowych �cian ko�cio�a. Przy stercie kamienia sta�y nietrac�ce nadziei taczki, musia�y jednak odczeka� do ko�ca sjesty, by zosta� ponownie zaprz�one do pracy na chwa�� Bo��. Ksi�dz by� niski, ale mocno zbudowany, z du�� g�ow� i �widruj�cymi oczami. Jego w�a�ciw� parafi�, jak wyja�ni�, by�o Ojos Negros, urodzi� si� jednak w San Hipolito i tutejsi ludzie znaj� go od ma�ego. - Szukamy naszej przyjaci�ki, ameryka�skiej dziewczyny, Sylvii Stoner - powiedzia� Henry. - S�yszeli�my, �e mog�a t�dy przeje�d�a�. Z miesi�c temu, mo�e wcze�niej. - Wejd�cie. - Ksi�dz poprowadzi� ich przez dziedziniec, na kt�rym piek�y si� w s�onecznym skwarze kamienne krzy�e i bezokie anio�y, przez ci�kie d�bowe drzwi, a� do samego ko�cio�a. W poprzek nawy pada� wprawdzie przez wyrw� w murze romb s�onecznego blasku, by�o tu jednak o wiele ch�odniej. Z ulg� usiedli w jednej z wytartych do po�ysku �aw. - Nie wiem, czy komukolwiek uda si� ustali�, co si� w�a�ciwie sta�o - zacz�� ksi�dz. - Naprawd�? - spyta� Gil, rozgl�daj�c si� woko�o i widz�c okno z witra�em, prosty o�tarz, konfesjona� w odosobnieniu. - Nie zrozumcie tego �le - odpowiedzia� ksi�dz. Zakaszla� i odchrz�kn��. - Wszystko zosta�o nale�ycie opisane w raporcie dla w�adz ko�cielnych i dla policji w Ensenada... - Co takiego? - zainteresowa� si� Henry. - Przyjechali�cie w sprawie dziewczyny, prawda? - Krzaczaste brwi ksi�dza zbieg�y si� nad jego nosem. - Tak, Sylvii Stoner. Pi�knej blondynki. Wok� kostki nosi�a zawsze srebrny �a�cuszek. - I nie wiecie, co si� tutaj sta�o Henry pokr�ci� g�ow�. - Mo�e nam ksi�dz powie. - C�... Je�li jeszcze tego nie wiecie... - Ojcze - wtr�ci� Henry. - Te informacje maj� dla nas najwy�sz� wag�. Nasza przyjaci�ka jest w powa�nym niebezpiecze�stwie. Mo�liwe, �e ma to co� wsp�lnego z tym, co zdarzy�o si� w San Hipolito, cokolwiek to by�o. - Mam nadziej�, �e nikomu to nie zaszkodzi, gdy wam powiem - powiedzia� ksi�dz, nadal niezdecydowany. - Z pewno�ci� nikomu to nie pomo�e, je�li ksi�dz nie powie - zaznaczy� Gil. - Niech b�dzie. Chod�cie ze mn�. Przeszli na t� stron� ko�cio�a, gdzie run�a �ciana. Ziemia otworzy�a si� tu, tworz�c niemal pi�tnastostopow� szczelin�. Zygzakowate p�kni�cie ci�gn�o si� od �rodka podw�rza a� do pierwszych �aw we wn�trzu. Wygl�da�o na to, �e cz�� rozpadliny przechodzi�a przez krypty - sze�� czy siedem st�p �ciany wy�o�onych by�o po�yskliwymi terakotowymi kafelkami, l�ni�cymi czerni�. - Wiecie, oczywi�cie, jak silne by�y te trz�sienia ziemi - powiedzia� ksi�dz, staj�c na skraju szczeliny. - Czuli�cie je pewnie w San Diego. - Nie mamy poj�cia - zaprzeczy� Henry. - No, ostatnie nie by�y ju� tak cz�ste ani tak pot�ne. Ale wtedy, gdy run�a ta �ciana, wstrz�s by� naprawd� silny, ponad trzy stopnie. Zawali�o si� wiele dom�w i zabudowa� w ca�ym okr�gu. Kiedy poczu�em to w moim domu w Ojos Negros, mia�em dziwne uczucie, �e sta�o si� co� strasznego, uczucie na tyle silne, �e zaraz tu zatelefonowa�em. - Nie ma takiej szkody, kt�rej nie mo�na by naprawi� - stwierdzi� Henry os�aniaj�c oczy, by wyjrze� z ko�cio�a. - Kilka wywrotek cementu powinno za�atwi� spraw�. Ksi�dz zatar� nerwowo d�onie. - Obawiam si�, �e na to, co sta�o si� tutaj, nie pomo�e ca�y cement �wiata. W tej piwniczce spoczywa�a skrzynka. D�uga, drewniana skrzynka, rze�biona i zapiecz�towana. A� do trz�sienia ziemi ukryta by�a pod powierzchni� gruntu, pod trzycalow� �elazn� p�yt� i posadzk� tak, �e nie mo�na by�o odr�ni� tego miejsca od innych fragment�w pod�ogi ko�cio�a. Lecz gdy ziemia zadr�a�a, �elazna p�yta p�k�a na p�. Ko�cielny Estovar przybieg� do ko�cio�a najszybciej jak m�g�. Ale by�o ju� za p�no. P�yta by�a p�kni�ta, piecz�ci zniszczone, a szkatu�a pusta. - Powiedz mi, ojcze, co by�o w tej skrzynce? - cicho odezwa� si� Henry. Ksi�dz przesta� wykr�ca� sobie palce i zamiast tego zacz�� koniuszkami palc�w przesuwa� nerwowo po r�kawie. Henry zapyta� jeszcze ciszej: - Czy to by� Yaomauitl? Ksi�dz spojrza� na nich. - Wiecie o Yaomauitlu? - Jeste�my Wojownikami Nocy - powiedzia� Henry. - Gdy s�o�ce zachodzi, ja staj� si� Kasyxem, a on Tebulotem. Natychmiast, bez dalszych pyta� lub jakichkolwiek ceremonii, ksi�dz ukl�k� na jedno kolano i z�apa� r�k� Henry'ego. Potem uj�� jeszcze r�k� Gila i obie uca�owa�. Tak p�ynnie i szybko, jakby odmawia� sw�j codzienny r�aniec, powiedzia�: - Legendy zawsze utrzymywa�y, �e je�li Yaomauitl zostanie uwolniony, powr�c� Wojownicy Nocy. A ja nigdy w to nie wierzy�em... - Spojrza� na nich, blask s�o�ca tworzy� wok� ich g��w jakby aureole. - Odrodzili�cie we mnie nadziej�. To cud - doda� dr��cym z przej�cia g�osem. - A� tacy cudowni, to nie jeste�my - mrukn�� Gil. - Dopiero zesz�ej nocy zacz�li�my trening. Ksi�dz wsta� i obj�� ich obu ramionami. - Wiem, �e nas obronicie. Bogu niech b�d� dzi�ki. - Ojcze, powiedz nam co� jeszcze o Yaomauitlu - poprosi� Henry. - Od dawna by� tu pogrzebany? - Od 1687 roku. Dosz�o do tego po sennej bitwie, w kt�rej, jak m�wi�, zgin�o sze��dziesi�ciu najlepszych Wojownik�w Nocy. Zosta� umieszczony w skrzyni z wi�zowego drewna, przez kt�re z�o nie mo�e przenikn�� pod �adna postaci�. Opatrzono je odciskami dziewi�ciu �wi�tych piecz�ci Boga. Potem na jego gr�b zosta�a opuszczona �elazna sztaba, kt�r� pob�ogos�awi�o dziewi�ciu ksi�y, kre�l�c na niej dziewi��dziesi�t dziewi�� razy znak krzy�a �wi�con� woda. Ko�ci� w San Hipolito zosta� wybudowany dok�adnie nad grobem, by jeszcze bardziej u�wi�ci� to miejsce. Yaomauitl spoczywa� tu przez ca�y czas - a� zosta� uwolniony przez to trz�sienie ziemi. - Czy wie ksi�dz, jak on wygl�da? - spyta� Henry. - Chod�cie ze mn�. Mam rycin� z pogrzebu Yaomauitla. Przedstawia diab�a ca�kiem dok�adnie. Ukazuje r�wnie� dziewi�� piecz�ci i Wojownik�w Nocy, kt�rzy go w ko�cu uj�li. Wyszli z ko�cio�a i przez rozgrzane podw�rka na ty�ach dotarli do ma�ego domku z wypalanej na s�o�cu gliny, kt�remu cienia dostarcza�y kar�owate drzewka. Na werandzie jaka� Meksykanka czy�ci�a roztworem spirytusowym lampy oliwne, usuwaj�c z nich pozosta�o�ci po owadach. W milczeniu i zdumieniu patrzy�a, jak ksi�dz wprowadza Gila i Henry'ego do wn�trza. - Maria jest podobna do wi�kszo�ci ludzi w San Hipolito - wyja�ni� ksi�dz. - Nie od razu przekonuje si� do obcych. - Nie wyt�umaczy� nam ksi�dz, co to wszystko ma wsp�lnego z Sylvi� - powiedzia� Gil. - C�... - Ksi�dz wprowadzi� ich do saloniku. - To dlatego, �e zanim przejd� do konkluzji, musicie zrozumie� ca�� spraw�. Nie�atwo wyja�ni� fakty. Brak pewnej i solidnej wiedzy na ten temat. Wszystko wskazuje jednak, �e moja opinia jest prawdziwa, i musz� powiedzie�, �e mon-se�or Del Parral z Ensenada te� si� do niej przychyla. W domu panowa� ch��d i wyczuwa�o si� st�chlizn�. Meble by�y proste: krzes�a wyplatane sitowiem i drewniane sofy. Na bia�ych �cianach wisia�y jaskrawe i bardzo naiwnie wyobra�one sceny biblijne - J�zef i jego wielokolorowy p�aszcz, Moj�esz w sitowiu, Pi�ta. Pod�og� wy�o�ono ciemnobr�zowym drewnem, przy palenisku sta� kosz z eukaliptusowymi brewionami. Henry i Gil czekali par� minut, podczas gdy ksi�dz oddali� si� do swego pokoju. Wr�ci� z czerwon� tekturow� teczk�, kt�r� po�o�y� na stole po�rodku pokoju i otworzy�. Wewn�trz znajdowa�y si� arkusze grubego papieru do szkicowania, po��k�ego po brzegach i mocno ju� wyblak�ego, zadrukowanego jednak najprecyzyjniejsz� drewnian� matryc�, jak� Henry kiedykolwiek widzia�. Ryciny przypomina�y �Je�d�c�w Apokalipsy� Durera, i chocia� nie dor�wnywa�y bogactwem szczeg��w, do�� dok�adnie ukazywa�y diab�a Yaomauitla uwi�zionego w skrzynce z wi�zowego drewna. - Ile to ma lat? - zapyta� cicho Gil. - Sama odbitka stosunkowo niewiele, oko�o stu. Jednak drzeworyt, z kt�rego to odbito, a kt�ry znajduje si� teraz w Muzeum Sztuki Religijnej w Mexico City, datowany jest na rok 1687. Autorem by� jezuita Paolo Placido. Gil i Henry ogl�dali odbitk� z rosn�cym z wolna przera�eniem. Przedstawia�a d�ug� skrzynk� w kszta�cie trumny, zdobion� bogato fantastycznymi ornamentami bluszczu, jemio�y i innych �wi�tych ro�lin oraz twarzami anio��w i �wi�tych. By�a w�a�nie opuszczana za pomoc� pas�w do umocnionej kamiennymi p�ytami szczeliny ziemi. Wok� sta�o kilkudziesi�ciu ludzi, spo�r�d kt�rych wielu nosi�o ozdobne stroje i skrzydlate he�my. Obaj rozpoznali pierwowz�r zbroi Tebulota i bro�, kt�ra przy tej, jak� teraz dysponowa�, wydawa�a si� prymitywna, lecz w�wczas musia�a jawi� si� najpot�niejsz� maszyn�, jak� ktokolwiek by� w stanie wy�ni�. Najgorsze jednak by�o wyobra�enie Yaomauitla. Wysoki, z ciemnymi sko�nymi oczami, kt�re nawet po trzystu latach zachowa�y l�ni�c� w nich z�o�liwo��. Cia�o mia� chrz�stkowate, z wystaj�cymi �ebrami i groteskowym pasem biodrowym, z kt�rego zwiesza� si� d�ugi, �ylasty penis. D�onie i stopy ko�czy�y si� zakrzywionymi szponami. Mog�y za jednym zamachem wy�upi� oko. Henry i Gil rozpoznali diab�a bez trudu. By� tu starszy, pokryty bitewnymi bliznami, lecz niew�tpliwie by� to ojciec istoty trzymaj�cej w niewoli Susan - ch�opca, kt�ry na u�amek sekundy ods�oni� przed nimi swe prawdziwe cia�o i szalon� dusz�. - Tak - mrukn�� Henry, oddaj�c ksi�dzu arkusz. - Rozpoznajecie go? - Widzieli�my jedno z jego dzieci, je�eli mo�na to tak nazwa� - przytakn�� Gil. Ksi�dz popatrzy� na wydruk z wyrazem l�ku na twarzy. - A zatem ju� si� zacz�o. Choroba si� rozszerza. - Tak, ojcze - powiedzia� Henry. - Tak w�a�nie zgin�a Sylvia Stoner. Ksi�dz spojrza� na niego. - Wojownicy Nocy - wyszepta� z czci�. - Mo�ecie mi nie wierzy�, lecz mia�em sen, �e przyb�dziecie. Powiedziane jest w �De Daemonialitate�, �e Wojownicy Nocy powstan�, ilekro� pojawi si� diabe� w kt�rejkolwiek ze swych postaci. I oto jeste�cie. Wybaczcie mi, �e nie reaguj� na ten fakt zdziwieniem. - To lepiej - u�miechn�� si� Henry, �ciskaj�c rami� ksi�dza. Mo�liwe, �e w jego d�oni by�o wci�� jeszcze co� z mocy Ashapoli, bowiem ksi�dz rzuciwszy na ni� okiem u�miechn�� si� u�miechem cz�owieka, kt�remu przywr�cono wiar�. - A teraz - powiedzia� ksi�dz - pragniecie wiedzie�, co wsp�lnego mia� Yaomauitl z wasz� przyjaci�k� Sylvi� Stoner. Opowiem, ile sam wiem, a potem zaprowadz� was do Ludovica, jedynej osoby we wsi, kt�ra spotka�a Yaomauitla po tym, jak wydosta� si� ze skrzynki. Chcecie mo�e wina? - spyta�. - Mamy tu w�asne winnice. Nie mog� wam obieca�, �e b�dzie r�wnie �agodne jak to z Napa Valley, lecz dzia�a do�� od�wie�aj�co. Nala� ka�demu z nich po szklance ciemnoczerwonego, s�odkiego wina, pachn�cego mocno owocami. Potem usiad� i zacz�� opowie��. - Wasza przyjaci�ka Sylvia i jej towarzysz przybyli tu w ostatni weekend lutego. To pami�tam. Przyjechali furgonem, takim z nap�dem na cztery ko�a, i powiedzieli, �e sp�dzaj� wakacje podr�uj�c wzd�u� Zatoki Kalifornijskiej. Pytali mnie, czy nie znam miejsca, gdzie mogliby zatrzyma� si� na par� dni, a ja skierowa�em ich do se�ory Rosario. Jej dwaj synowie wyjechali do pracy w Ameryce, a m�� umar�, ma wiec w domu sporo wolnych pokoi. - Jak wygl�da� jej towarzysz? - spyta� Henry. - No c�, mog� powiedzie�, �e wygl�da� jak tenisista, kt�ry rzuci� treningi. Niezbyt wysoki, kr�cone w�osy, przystojny, lecz wyj�tkowo nieporz�dny. Nieogolony, wygniecione ubranie... - Zapami�ta� ksi�dz jego nazwisko? - Zwraca�a si� do niego tylko �kochanie�. - Ksi�dz pokr�ci� g�ow�. - Przyszli do ko�cio�a robi� zdj�cia i rozmawiali, a� nazbyt g�o�no, o tym, jak zamierzaj� sp�dzi� te wakacje. - Co ksi�dz chce przez to powiedzie�? - �e tak naprawd� nie byli na wakacjach. Tak jak kilku Amerykan�w przed nimi, przyjechali, poniewa� s�yszeli, �e wie�niacy uprawiaj� tu nie tylko winoro�l. - Czyli...? - Tak, moi przyjaciele. Marihuana. Smak znany mi�dzy koneserami jako �San Juarez - Raj Numer Jeden�. Bardzo trudna do zdobycia i bardzo droga. A niewielu Amerykan�w wie, �e ro�nie ona na wzg�rzach wok� San Hipolito. Ani Henry, ani Gil nie powiedzieli nic, by skomentowa� wyra�n� dum� w s�owach ksi�dza. Ten jednak upi� wina i u�miechn�� si� do nich sponad szklanki. - Jeste�cie zdziwieni, �e wybaczam im tutaj handel j narkotykami. C�, nie wybaczam, ale przymykam na to oczy. W San Hipolito nie ma sk�d bra� pieni�dzy, przyjaciele. Wi�kszo�� ziem jest kamienista i ja�owa, zwyk�e uprawy i hodowla nie przynosz� wielkich zysk�w. Bez �San Juarez - Raj Numer Jeden� ta wioska musia�aby umrze�. Ludzie, kt�rzy tu �yj�, straciliby ca�y maj�tek, a ko�ci� popad�by w ruin�. Zmuszony jestem dokonywa� wyboru mi�dzy handlem, kt�ry narusza prawa ustanowione przez cz�owieka, a ub�stwem i cierpieniem, kt�re naruszy�oby prawa boskie. - A zatem Sylvia i jej ch�opak przyjechali po trawk�? - spyta� Henry. - Oczywi�cie. Nie ma �adnego innego powodu, by nawet najbardziej ekscentryczny ameryka�ski turysta zostawa� w San Hipolito cho� kilka minut. - I co sta�o si� p�niej? - spyta� Gil. Ksi�dz roz�o�y� r�ce. - Byli tu przez dwa dni, mo�e trzy, a z plotek, kt�re do mnie dochodz�, wiem, �e rozmawiali z rodzin� Perez�w o kupnie marihuany wartej dwa tysi�ce dolar�w. Pierwszej jako�ci. Perez oczywi�cie przeci�ga� spraw�, by dosta� wi�cej, a Sylvia i jej towarzysz dzwonili nieustannie do Ameryki, pr�buj�c zdoby� wi�cej zam�wie�. Przerwa� na chwil�, potem odezwa� si� tonem ju� bardziej powa�nym. - A potem nadszed� dzie� trz�sienia ziemi. Grunt p�ka�, wszyscy uciekli z wioski na pola, boj�c si�, �e domy run� im na g�owy. Gdy wr�cili, zobaczyli, �e rozpad�a si� �ciana ko�cio�a i �e Yaomauitl uciek�. Wys�ali psy i m�czyzn ze strzelbami, lecz nigdzie nie by�o ani �ladu diab�a. - Sylvia i jej towarzysz zostali w wiosce? Ksi�dz przytakn��. - Byli tu jeszcze przez jedn� noc i jeden dzie�. W noc po tym, jak Yaomauitl uciek�, se�ora Rosario s�ysza�a ich w sypialni na g�rze. Wygl�da�o to na k��tni�, a przynajmniej k��ci�a si� dziewczyna. Se�ora Rosario nie rozpozna�a tego drugiego g�osu. By� to g�os m�czyzny, chropawy i g�o�ny, brzmia� tak, jakby dochodzi� naraz zewsz�d. Powiedzia�a, �e wzbudzi� w niej strach. Nie trwa�o to d�ugo, k��tnia sko�czy�a si� zupe�nie nagle, a potem, c�, se�ora Rosario nie s�ucha zwykle takich rzeczy, lecz dobieg�o j�, jak Sylvia i jej towarzysz poszli do ��ka. By�o to g�o�ne jak gwa�t S�ysza�a st�umione krzyki Sylvii, jakby mia�a usta zakryte d�oni� czy poduszk�. S�ysza�a, jak m�czyzna j� przeklina, wci�� tym samym, chropawym g�osem. I s�ysza�a, rzecz jasna, jak trz�sie si� rama ��ka, zupe�nie jakby chcieli rozwali� je na kawa�ki. Rano posz�a na g�r� i powiedzia�a im, �e musz� si� wynie��. - Ch�opak Sylvii by� wci�� z ni�? - spyta� Henry. - Pomimo tego, co da�o si� s�ysze� w nocy? - Szybki pan jest, panie Watkins - powiedzia� ksi�dz. - Tak, jej towarzysz by� z ni� nadal. Ale gdy opu�cili dom se�ory Rosario, by odjecha� do Ameryki, pope�ni� jeden b��d. Jeden powa�ny b��d. - Co to by�o, ojcze? - Chod�cie, Pora, by�my porozmawiali z Ludovico. Dopili wino i ksi�dz poprowadzi� ich na drug� stron� ulicy. Wskaza� im wielki, odosobniony dom se�ory Rosario, obros�y bluszczem i otoczony wysokim murem. Zbudowany jak wszystkie, z suszonej na s�o�cu ceg�y, znajdowa� si� na samym ko�cu jednego z dw�ch szereg�w budowli tworz�cych wiosk�. Sjesta ju� wprawdzie min�a, lecz nie by�o wida� nikogo, pr�cz ma�ego grubego ch�opca bawi�cego si� w kurzu i chudego, sparszywia�ego psa, kr�c�cego si� wok� jednego z dom�w. Ksi�dz odgoni� sprzed twarzy much� i wskaza� miejsce przy ulicy, blisko zaparkowanego mustanga Gila. W ocienionych drzwiach siedzia� tam starzec z zasuszon� w zmarszczkach twarz� oraz oczami bia�ymi i pustymi jak ugotowane na twardo jajka. Mia� na sobie �wie�o wyprasowany garnitur z jasnobe�owego p��tna, wyczyszczone do po�ysku buty - wida� to by�o pomimo pokrywaj�cej je cieniutkiej warstewki kurzu. D�onie z�o�y� na l�ni�cej, mosi�nej r�czce swej laski. - To jest Ludovico - powiedzia� ksi�dz. - Ludovico, ci dwaj d�entelmeni to moi przyjaciele, bliscy przyjaciele z El Norte. Chcia�bym ci ich przedstawi�. Ludovico na �lepo poda� d�o� Henry'emu i Gilowi. - Czego oni tu szukaj�, zw�aszcza je�li s� twoimi przyjaci�mi, ojcze? - zapyta�. - Pytali o dziewczyn�, kt�ra tu by�a. Amerykank�. Dziewczyn�, kt�ra by�a tu, gdy trz�sienie ziemi zniszczy�o ko�ci�. Ludovico zwil�y� pomara�czowe wargi. - M�wisz, �e kto� przyjecha�, �eby o ni� spyta�, ojcze? - Tak, Ludovico, w�a�nie tak. - Czy mog� uwierzy� tym dw�m, ojcze? Wyczuwam wok� nich co� niezwyk�ego. Wyczuwam co� w rodzaju elektryczno�ci. - Ma pan racj� - u�miechn�� si� Henry. - Czy czuje pan co� jeszcze? Starzec dotkn�� swej twarzy, jakby chcia� si� upewni�, czy jeszcze j� ma.