3506

Szczegóły
Tytuł 3506
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3506 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3506 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3506 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Ludlum Protok� SIGMY AMBER Tytu� orygina�u THE SIGMA PROTOCOL Redaktorzy serii MA�GORZATA CEBO- FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta EDYTADOMA�SKA AGATANOCU� Ilustracja na ok�adce THE STOCK MARKET/AGENCJA PI�KNA Projekt graficzny ok�adki MA�GORZATA CEBO- FONIOK Opracowanie graficzne ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER KSI�GARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER http://www.amber.sm.p� Copyright � 2001 by Myn Pyn LLC. All rights reserved. For the Polish edition Copyright � 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83- 7245- 969- X Rozdzia� 1 Zurych - Czy poda� panu co� do picia? Hotelpage, niski, przysadzisty m�czyzna, m�wi� po angielsku prawie bez cienia obcego akcentu. Na piersi jego oliwkowego uniformu l�ni� br�zo- wy identyfikator z nazwiskiem. - Nie, dzi�kuj� - odrzek� z lekkim u�miechem Ben. - Na pewno? Mo�e napije si� pan herbaty? Kawy? Wody mineralnej? � Z jasnych oczu go�ca bi�a s�u�alcza gorliwo�� cz�owieka, kt�remu zosta�o zaledwie kilka minut na zdobycie napiwku. - Strasznie mi przykro, �e samo- ch�d si� sp�nia. - Nie szkodzi, zaczekam. Ben sta� w holu St. Gottharda, eleganckiego, dziewi�tnastowiecznego hotelu specjalizuj�cego si� w obs�udze bogatych, mi�dzynarodowych biz- nesmen�w. C�, sp�jrzmy prawdzie w oczy: to w�a�nie ja, pomy�la� z cierp- k� ironi�. Ju� si� wymeldowa� i z braku lepszego zaj�cia zastanawia� si� w�a�nie, czy nie da� go�cowi napiwku za to, �eby nie nosi� jego baga�u, nie chodzi� za nim krok w krok niczym bengalska panna m�oda i nie przeprasza� go nieustannie za to, �e samoch�d, kt�ry mia� zawie�� Bena na lotnisko, jeszcze nie przyjecha�. Luksusowe hotele na ca�ym �wiecie szczyci�y si� roz- pieszczaniem swoich go�ci, lecz dla Bena, kt�ry sporo podr�owa�, te na- chalne praktyki zawsze by�y czym� natr�tnym i bardzo irytuj�cym. Za d�ugo wy�azi� z kokonu? Ten kokon - skostnia�e rytua�y �wiata uprzywilejowa- nych - w ko�cu z nim wygra�. Hotel page przejrza� go na wylot: ot, jeszcze jeden bogaty, zepsuty Amerykanin. Ben mia� trzydzie�ci sze�� lat, lecz tego dnia czu� si� o wiele starzej. Uczucie to doskwiera�o mu nie tylko z powodu r�nicy czasu mi�dzy Euro- p� i Stanami. Fakt, przylecia� z Nowego Jorku poprzedniego dnia i wci�� nie 5 m�g� si� pozbiera�, ale chodzi�o o co� innego: o to, �e znowu przyjecha� do Szwajcarii. W szcz�liwszych czasach bywa� tu bardzo cz�sto: je�dzi� jak wariat na nartach, szala� za kierownic� samochodu i po�r�d tych kamienno- licych, przestrzegaj�cych prawa obywateli czu� si� jak dziki, wolny duch. Bardzo pragn�� odzyska� dawny animusz, lecz nie m�g�. Ostatni raz by� tu przed czterema laty, kiedy Peter - jego brat bli�niak i najlepszy przyjaciel - zgin�� w katastrofie lotniczej. Wiedzia�, �e podr� poruszy stare wspomnie- nia, ale nie spodziewa� si�, �e tak bardzo to prze�yje. Dopiero tu, na miejscu, zda� sobie spraw�, �e pope�ni� wielki b��d. Odk�d wyl�dowa� na lotnisku Kloten, nie m�g� wzi�� si� w gar�� i poradzi� sobie z uczuciami, kt�re w nim wzbiera�y: z gniewem, smutkiem i samotno�ci�. By� jednak na tyle m�dry, �eby je w sobie st�umi�. Poprzedniego dnia po po�udniu zaliczy� narad� z klientem, dzi� rano odby� serdeczne spotkanie z drugim, z doktorem Rolfem Grendelmeierem ze Stowarzyszenia Bank�w Szwajcarskich. Oczywi�cie by�o to spotkanie zupe�nie bezsensowne, ale c�, nie ma to jak zadowoleni klienci: ich nieustanne dopieszczanie nale�a�o do jego obowi�zk�w. Ot� to, dopieszczanie. Gdyby mia� by� wobec siebie szcze- ry, powiedzia�by, �e w�a�nie na tym polega jego praca. Czasami ogarnia�o go swoiste poczucie winy, �e tak �atwo wszed� w rol� jedynego �yj�cego syna legendarnego Maksa Hartmana, w rol� przysz�ego dziedzica rodzinnej for- tuny i prezesa Funduszu Kapita�owego Hartmana, wielomiliardowej firmy za�o�onej przez jego ojca. Z czasem pozna� wszystkie sztuczki, kt�re powinien zna� ka�dy finansista: mia� szaf� pe�n� garnitur�w od Brioniego i Kitona, potrafi� si� mi�o u�miecha� i mocno �ciska� klientowi r�k�, ale przede wszystkim wy�wiczy� stosowne spoj- rzenie, spojrzenie cz�owieka powa�nego, uczciwego i zatroskanego. To w�a�nie spojrzenie by�o dowodem odpowiedzialno�ci, wiarygodno�ci, �yciowej m�dro- �ci i - jak�e cz�sto - rozpaczliwej, cho� dobrze maskowanej nudy. Mimo to nie przyjecha� do Szwajcarii w interesach. Na lotnisku Kloten czeka� ma�y samolot, kt�ry mia� zabra� go do St. Moritz na narty, na urlop ze starszym, piekielnie bogatym klientem, jego �on� i - podobno pi�kn�- wnucz- k�. Stary cz�owiek niezwykle jowialny i przekonuj�cy, bardzo nalega� - Ben zdawa� sobie spraw�, �e chce go podej�� i wrobi�. By�o to jedno z niebezpie- cze�stw czyhaj�cych na przystojnego, bogatego kawalera z Manhattanu: klienci zawsze pr�bowali umawia� go ze swymi c�rkami, siostrzenicami i ku- zynkami; o lepszej partii nie mogli nawet marzy�. Grzeczne odmawianie jest sztuk� bardzo trudn�, dlatego od czasu do czasu umawia� si� z kobietami, kt�rych towarzystwo sprawia�o mu przyjemno��. Nigdy nic nie wiadomo. Poza tym Max chcia� mie� wnuka. Max Hartman, filantrop, postrach mi�dzynarodowych finansist�w, za- �o�yciel Funduszu Kapita�owego Hartmana. Przedsi�biorczy imigrant. 6 uciekinier z hitlerowskich Niemiec, kt�ry przyjechawszy do Ameryki z przy- s�owiowymi dziesi�cioma dolarami w kieszeni, za�o�y� po wojnie towarzy- stwo inwestycyjne i wytrwale je rozbudowywa�, a� z ma�ej sp�ki powsta� wielomiliardowy kolos. Stary Max. Mia� teraz ponad osiemdziesi�t lat, miesz- ka� w luksusowej samotni w Bedford w stanie Nowy Jork, wci�� kierowa� firm� i skutecznie dba� o to, �eby nikt o nim nie zapomnia�. Nie jest �atwo pracowa� u ojca, a jeszcze trudniej pracuje si� wtedy, gdy ma si� gdzie� �obr�t walorami", �asygnowanie kapita�u", �ryzyko inwesty- cyjne" i wszystkie te g�upie, ot�piaj�ce umys� terminy. Albo gdy ma si� gdzie� pieni�dze. Ben doskonale rozumia�, �e na taki luksus pozwoli� sobie mog� jedynie ci, kt�rzy maj� ich za du�o. Jak cho�by oni, Hartmanowie, w�a�ciciele licznych funduszy powierniczych, prywat- nych szk�, olbrzymiej posiad�o�ci w hrabstwie Westchester, nie wspomina- j�c ju� o prawie osiemdziesi�ciu kilometrach ziemi pod Greenbrier i o ca�ej reszcie. Dop�ki samolot Petera nie roztrzaska� si� o ziemi�, Ben m�g� robi� to, co naprawd� kocha�: uczy�, zw�aszcza dzieci, na kt�rych wi�kszo�� posta- wi�a kresk�. By� nauczycielem pi�tej klasy jednej z najgorszych nowojor skich szk�, mieszcz�cej si� w cz�ci Brooklynu zwanej Wschodnim No- wym Jorkiem. Chodzi�o do niej mn�stwo �trudnych" dzieci, i owszem, grasowa�y tam r�wnie� gangi pos�pnych dziesi�ciolatk�w, uzbrojonych jak handlarze narkotyk�w z Kolumbii. Jednak dzieci te potrzebowa�y nauczy- ciela, kt�remu naprawd� na nich zale�a�o. Jemu zale�a�o, dlatego kilkorgu z nich zdo�a� odmieni� �ycie. Ale po �mierci brata zmuszono go do obj�cia posady w rodzinnej fir- mie. Przyjacio�om powiedzia�, �e wymusi�a to na nim matka na �o�u �mierci, i pewnie tak by�o. Rak czy nie rak, matce nie umia�by odm�wi�. Doskonale pami�ta� jej �ci�gni�t� twarz, jej poszarza�� od chemioterapii sk�r�, sino- czerwone worki pod oczami. By�a niemal dwadzie�cia lat m�odsza od ojca i nigdy nie przypuszcza�a, �e mog�aby odej�� pierwsza. �Pracuj, bo noc nad- chodzi" - m�wi�a, u�miechaj�c si� dzielnie. Reszty nie dopowiedzia�a. Max prze�y� Dachau tylko po to, �eby straci� syna, a wkr�tce mia� straci� i �on�. By� silny^ lecz czy m�g� to wytrzyma� cz�owiek cho�by najsilniejszy? - Ciebie te� straci�? - szepn�a. W owym czasie Ben mieszka� kilka ulic od szko�y, na pi�tym pi�trze ponurej rudery o �mierdz�cych kocim moczem korytarzach i zwijaj�cym si� linoleum na pod�odze. Nie przyjmowa� pieni�- dzy od rodzic�w - postawi� to sobie za punkt honoru. - Ben, s�ysza�e�, o co pytam? - Ale te dzieciaki... - zaprotestowa�, cho� w jego g�osie pobrzmiewa�a ju� nutka rezygnacji. - One mnie potrzebuj�. - On te� - odrzek�a cichutko i na tym rozmowa si� sko�czy�a. 7 Tak wi�c teraz, jako syn za�o�yciela i w�adcy finansowego imperium, zabiera� bogatych klient�w na lunch, schlebia� im i nadskakiwa�. Potajemnie pracowa� te� jako wolontariusz w o�rodku dla �trudnych dzieci", przy kt�- rych jego dawni pi�toklasi�ci wygl�dali jak ministranci, i wykorzystywa� ka�d� sposobno��, �eby podr�owa�, je�dzi� na nartach, �miga� na snow- boardzie, lata� na paralotni, uprawia� wspinaczk� i umawia� si� z kobieta- mi, skrz�tnie unikaj�c sta�ych zwi�zk�w z nimi. Stary Max musia� jeszcze zaczeka�. Wn�trze holu St Gottharda - r�owy adamaszek, ci�kie, ciemne wie- de�skie meble - zacz�o go nagle dra�ni� i przygniata�. - Chyba jednak zaczekam na zewn�trz - powiedzia�, - Naturalnie, prosz� pana, jak pan sobie �yczy - odpar� hotel page. Mru��c oczy i mrugaj�c, Ben wyszed� na jaskrawe s�o�ce i rozejrza� si� po ulicy. Bahnhofstrasse, majestatyczna, wysadzana drzewami aleja: t�umy przechodni�w, luksusowe sklepy, kawiarnie, dziesi�tki instytucji finanso- wych w ma�ych pa�acykach z jasnego piaskowca. Z hotelu wypad� goniec z walizkami i �azi� za nim, dop�ki Ben nie da� mu pi��dziesi�ciu frank�w i nie odprawi�. - Och, bardzo szanownemu panu dzi�kuj�! - wykrzykn�� hotel page z udawanym zaskoczeniem. Po lewej stronie hotelu by� brukowany podjazd i od�wierny mia� zawia- domi� go, gdy tylko nadjedzie samoch�d, ale Benowi si� nie spieszy�o. Po wielu godzinach sp�dzonych w dusznych, przegrzanych pokojach, w kt�rych zawsze unosi� si� zapach kawy i nieco s�abszy, lecz nieomylny zapach dymu z cygara, bryza znad Jeziora Zuryskiego by�a dla niego o�ywcza i koj�ca. Wzi�� narty - nowiute�kie volanty ti supers - opar� je o kolumn� ko- rynck� przed wej�ciem, gdzie czeka�y pozosta�e baga�e, i zacz�� obserwo- wa� ulic�, ten wystawiany przez anonimowych przechodni�w spektakl. Obrzydliwie m�ody biznesmen krzycz�cy co� do kom�rki. Oty�a kobieta w czerwonej kurtce z kapturem, pchaj�ca w�zek. T�um podekscytowanych japo�skich turyst�w. Wysoki, elegancko ubrany i siwiej�cy ju� m�czyzna o �ci�gni�tych w kucyk w�osach. Goniec z liliami, w charakterystycznym, pomara�czowo- czarnym uniformie Bliimchengallerie, zuryskiej sieci luksu- sowych kwiaciarni. Pi�kna, elegancka blondynka z torb� Festinera, kt�ra najpierw zerkn�a tylko w jego stron�, a potem prosto na niego: zrobi�a to szybko, lecz z wyra�nym zainteresowaniem, i natychmiast odwr�ci�a oczy. Gdyby tylko �wiata nam sta�o i czasu, pomy�la� Ben i pow�drowa� wzro- kiem dalej. Z oddalonej o sto metr�w Lowenstrasse dochodzi� nieustanny, lecz przyt�umiony odg�os ruchu ulicznego. Gdzie� w pobli�u jazgotliwie za- szczeka� pies. Ulic� przeci�� jaki� m�czyzna: mia� na sobie kurtk� w dziw- nym odcieniu szkar�atu, nieco za wytworn� jak na Zurych. I nagle Ben zoba- 8 czy� m�czyzn� mniej wi�cej w swoim wieku, kt�ry zdecydowanym kro- kiem mija� w�a�nie Koss Konditerei. Wygl�da� znajomo. Bardzo znajomo. Zaskoczony Ben zmru�y� oczy. Czy�by to by� - czy� m�g� to by� - Jim- my Cavanaugh, jego stary kumpel z college'u? Na jego ustach zago�ci� szel- mowski u�miech. Jimmy Cavanaugh, kt�rego pozna� na drugim roku studi�w w Prince- ton. Jimmy jak wielkie panisko mieszka� poza kampusem, pali� papierosy bez filtra - zab�jcze dla zwyk�ego �miertelnika - i potrafi� spi� dos�ownie ka�dego, nawet jego, Bena, kt�ry mia� reputacj� faceta o mocnej g�owie. Pochodzi� z Homer, ma�ego miasteczka w p�nocno- zachodniej cz�ci stanu Nowy Jork, sk�d przywi�z� tysi�ce ciekawych dykteryjek; pewnego wieczo- ru, wprowadziwszy Bena w niuanse picia tequili z piwem, przez kilka go- dzin snu� zapieraj�ce dech w piersi opowie�ci o popularnym w Homer sporcie zwanym �obalaniem krowy". By� niepoprawnym szelm� i niezwykle ruchli- wym �wiatowcem o niewyczerpanym repertuarze dowcip�w, a wszystko, co robi�, robi� inteligentnie i ze swad�. Ale przede wszystkim mia� w sobie wi�cej �ycia ni� wi�kszo�� tych, kt�rych Ben w owym czasie zna�: tych wszystkich zawodowc�w o spoconych d�oniach, handluj�cych testami wst�pnymi na wy- dzia� prawa czy biznesu, tych pretensjonalnych student�w ostatnich lat roma- nistyki, kt�rzy palili papierosy z go�dzikami i nosili czarne szaliki, tych pos�p- nych �pun�w, dla kt�rych buntem przeciwko �wiatu by�o farbowanie w�os�w na zielono. Jimmy bardzo si� spo�r�d nich wyr�nia�, dlatego Ben, zazdrosz- cz�c mu spokoju i luzactwa, cieszy� si� z ich przyja�ni, a nawet by� ni� mile po�echtany. Jak to cz�sto bywa, po college'u stracili ze sob� kontakt: Jimmy wyjecha� do Georgetown, do Szko�y S�u�by Zagranicznej, a on zosta� w No- wym Jorku. Nie nale�eli do tych, kt�rzy z nostalgi� wspominaj� okres stu- di�w, a odleg�o�� i czas zrobi�y swoje. Mimo to Jimmy by� najprawdopodob- niej jednym z niewielu ludzi, z kt�rymi Ben mia�by ochot� teraz pogada�. Jimmy - nie by�o ju� najmniejszej w�tpliwo�ci, �e to on - znalaz� si� na tyle blisko, �e Ben widzia� jego br�zowy p�aszcz, kosztowny garnitur pod nim i cygaro w ustach. Zmieni�a mu si� sylwetka - mia� teraz o wiele szersze bary- jednak by� to na pewno Jimmy. - Jezu Chryste... - powiedzia� na g�os. Zrobi� krok w jego stron�, lecz raptem przypomnia� sobie o nowiutkich volantach, kt�rych nie chcia� zosta- wia� nawet pod opiek� od�wiernego. Wzi�� narty, zarzuci� je sobie na rami� i ruszy� w stron� Jimmy'ego. Jego rude w�osy troch� wyp�owia�y i przerze- dzi�y si�, na niegdy� g�adkiej twarzy pojawi�o si� kilka zmarszczek; mia� na sobie garnitur od Armaniego za dwa tysi�ce dolar�w, ale na pewno by� to Jimmy. G�ra z g�r� si� nie zejdzie: co on, do diab�a, tu robi? I nagle ich spojrzenia si� spotka�y. 9 Jimmy rozci�gn�� usta w szerokim u�miechu i skr�ci� ku niemu z wyci�- gni�t� r�k�. - Hartman, stary byku! - zawo�a�. - Kup� lat! - Bo�e, to naprawd� ty! - wykrzykn�� Ben, ze zdumieniem dostrzegaj�c metalow� rurk�, wystaj�c� Jimmy'emu spod po�y p�aszcza. Momentalnie zda� sobie spraw�, �e to t�umik: t�umik pistoletu wycelowanego prosto w je- go brzuch. To jaki� zwariowany �art, pomy�la�, Jimmy s�yn�� z nich. Jednak pod- nosz�c r�ce do g�ry i robi�c unik przed wyimaginowan� kul�, zobaczy�, jak Cavanaugh leciutko przesuwa praw� d�o�, co by�o nieomylnym znakiem, �e w�a�nie naciska spust. Wszystko, co zdarzy�o si� p�niej, trwa�o najwy�ej u�amek sekundy, jednak zdawa�o si�, �e czas zwolni� bieg, niemal si� zatrzyma�. W gwa�tow- nym odruchu Ben zamachn�� si� nartami i ostrym �ukiem �ci�gn�� je w d�, chc�c wytr�ci� kumplowi bro� z r�ki, zamiast w r�k�, uderzaj�c go mocno w kark. Chwil� p�niej - a mo�e dok�adnie w tym samym momencie - us�ysza� st�umiony odg�os wystrza�u i poczu� uk�ucia od�amk�w szk�a na szyi, gdy a� nadto prawdziwy pocisk strzaska� szyb� wy stawow� oddalon� zaledwie metr od nich. To niemo�liwe, ja chyba �ni�! Zaskoczony Jimmy straci� r�wnowag� i rykn�� z b�lu. Potykaj�c si� i pa- daj�c, wyci�gn�� r�k�, �eby przytrzyma� si� nart. Ale wyci�gn�� tylko jedn� r�k�: lew�. Ben poczu� si� tak, jakby po�kn�� bry�� lodu. Kiedy cz�owiek pada, kieruj� nim niezwyk�e silne odruchy samozachowawcze: wyci�ga w�wczas obie r�ce, upuszczaj�c walizk�, pi�ro, gazet�, s�owem wszystko to, co wtedy trzyma Jest niewiele przedmiot�w, kt�rych nie upu�ci - nie- wiele przedmiot�w, na kt�rych trac�c r�wnowag�, b�dzie kurczowo zaci- ska� palce. Ten pistolet by� prawdziwy. Ben us�ysza� trzask padaj�cych na chodnik nart, zobaczy� cienk� stru�k� krwi sp�ywaj�c� po twarzy Jimmy'ego, zobaczy�, jak Jimmy wstaje i potrz�- sa g�ow�, �eby oprzytomnie�. Wtedy skoczy� w bok i pop�dzi� przed siebie ulic�. Pistolet by� prawdziwy. I Jimmy z tego pistoletu wystrzeli�. Wystrzeli� do niego. Drog� ucieczki blokowa�y mu t�umy robi�cych sprawunki ludzi i biz- nesmen�w spiesz�cych na lunch z klientami, dlatego przedzieraj�c si� mi�- dzy nimi, kilka razy na kogo� wpad�. Potr�ceni krzyczeli, wymachiwali r�- 10 kami, lecz on bieg� dalej tak szybko jak nigdy dot�d, klucz�c w t�umie z na- dziej�, �e dzi�ki temu trudniej b�dzie go trafi�. Co si�, do diab�a, dzieje? To ob��d, to czysty ob��d! W pewnej chwili pope�ni� b��d. Ogl�daj�c si� przez rami�, musia� nie- uchronnie zwolni�: obejrza� si� i pokaza� tamtemu twarz - pokaza� twarz przyjacielowi z dawnych lat, kt�ry z jakich� niezg��bionych powod�w chcia� go teraz zabi�. Nagle, ledwie krok od niego, g�owa m�odej kobiety eksplodo- wa�a w chmurze szkar�atnej mg�y. " Przera�ony Ben rozdziawi� usta. Jezu Chryste! Nie, to niemo�liwe, to tylko sen, koszmarny sen... Z wyk�adanej marmurem �ciany budynku, obok kt�rego przebiega�, bry- zgn�� ma�y gejzer kamiennych od�amk�w. Cavanaugh ju� wsta�, ju� p�dzi� pi�tna�cie, dwadzie�cia metr�w za nim i chocia� musia� strzela� w biegu, oko mia� przera�aj�co celne. Pr�buje mnie zabi�. Nie, on mnie zabije... Ben zrobi� zw�d w prawo, potem w lewo, skoczy� przed siebie i pop�dzi� najszybciej, jak tylko potrafi�. W Princeton biega� na osiemset metr�w i teraz, pi�tna�cie lat p�niej, zrozumia�, �e jego jedyn� szans� jest pr�dko��, �e musi odnale�� w sobie i wykorzysta� ca�y zapas si�. Adidasy, kt�re mia� na nogach, nie nadawa�y si� do biegania, lecz nic nie m�g� na to poradzi�. Cel: musia� wyznaczy� sobie konkretny punkt docelowy, met�, miejsce, do kt�rego ma dobiec - to zawsze pomaga�o. My�l, do cholery, my�l! I raptem go ol�ni�o: ledwie ulic� dalej, tu� przy Hauptbahnhof, przy dworcu g��wnym, znajdowa�o si� najwi�ksze podziemne centrum handlowe w Europie, ha�a�liwa �wi�tynia konsumpcji znana jako Shopville. Oczyma wyobra�ni ujrza� wej�cie, rucho- me schody przy Bahnhofplatz - zamiast przebija� si� przez t�umy zalewaj�ce ulice i chodniki, o wiele szybciej by�oby zjecha� na d� i przeci�� skwer pod ziemi�. Poza tym Shopville mog�o zapewni� mu bezpieczne schronienie. Tyl- ko szaleniec �mia�by go tam �ciga�. �wiadomy jedynie wiatru, kt�ry owiewa� mu twarz, narzuci� sobie sta�e tempo i jak za dawnych lat, kiedy regularnie treno- wa� na stadionie, pop�dzi� sprintem, wysoko podnosz�c kolana i stawiaj�c d�u- gie, kocie kroki. Zgubi� go? Nie s�ysza� odg�os�w po�cigu, lecz nie m�g� sobie pozwoli� na luksus nadziei. Po prostu bieg�, zdecydowanie i desperacko. Blondynka z torb� Festinera zamkn�a klapk� male�kiego telefonu, scho- wa�a go do kieszeni b��kitnego �akietu od Chanel i w grymasie rozdra�nie- nia lekko od�a b�yszcz�ce, blador�owe usta. Pocz�tkowo wszystko sz�o dobrze, jak w zegarku. Ustalenie, �e m�- czyzna stoj�cy przed hotelem St. Gotthard jest w�a�ciwym celem, zaj�o jej 11 zaledwie kilka sekund. Trzydzie�ci par� lat, kanciasta twarz, mocno zaryso- wana dolna szcz�ka, k�dzierzawe, lekko przypr�szone siwizn� w�osy, br�zo- wozielone oczy. Facet o ca�kiem mi�ej powierzchowno�ci, nawet przystojny, lecz nie na tyle rzucaj�cy si� w oczy, �eby rozpozna� go na sto procent z tak du�ej odleg�o�ci. Ale nie mia�o to �adnego znaczenia. Rozpozna go wybrany przez nich strzelec, skutecznie o to zadbali. Jednak kilkana�cie sekund p�niej okaza�o si�, �e sytuacja zaczyna wy- myka� si� spod kontroli. Cel by� amatorem - istnia�a nik�a szansa, �e wyj- dzie ca�o ze spotkania z profesjonalist�. Mimo to amatorzy zawsze wzbu- dzali w niej nieufno��. Pope�niali b��dy, b��dy nie do przewidzenia, a ich zaprzeczaj�ca zdrowemu rozs�dkowi naiwno�� cz�sto umo�liwia�a im uciecz- k� i doprowadza�a do sytuacji takiej jak ta. Wiedzia�a, �e cel im nie umknie, �e nie mo�na umkn�� przed nieuchronnym. Ale liczy� si� te� czas, jedyny element, kt�rego nie mieli w nadmiarze. Sigma Jeden nie b�dzie zadowolo- ny. Zerkn�a na ma�y, wysadzany drogimi kamieniami zegarek, wyj�a ko- m�rk� i wykona�a jeszcze jeden telefon. Brakowa�o mu tchu, bol�ce mi�nie domaga�y si� tlenu. Przystan�� przed ruchomymi schodami, wiedz�c, �e musi podj�� b�yskawiczn� decyzj�. Tu� obok wisia�a niebieska tablica: 1. UNTERGESCHOSS SHOPVILLE. Schody jad�ce w d� by�y zat�oczone, zapchane lud�mi z torbami i w�zkami. Nie, zbiegnie tymi, kt�re jecha�y do g�ry, bo na tych ludzi by�o znacznie mniej. Wpad� na nie, odpychaj�c na bok m�odego ch�opaka i dziewczyn�, kt�rzy trzymali si� za r�ce. Dostrzeg� jeszcze ich skonsternowane, niepewnie u�miechni�te twarze i pop�dzi� w d�. Bieg� teraz wy�o�onym czarn� gum� chodnikiem, g��wn� alej� podziemne- go atrium, i ju� zatli�a si� w nim iskierka nadziei, gdy wtem zrozumia�, jak straszny pope�ni� b��d. Zewsz�d buchn�y rozpaczliwe, przera�one krzyki, doszed� go upiorny wrzask. Cavanaugh nie zrezygnowa� i �ciga� go nawet tutaj, w tej cia- snej, zamkni�tej przestrzeni. W lustrzanej �cianie sklepu jubilerskiego b�ysn�� ��tawobia�y ogie� z lufy. W tej samej sekundzie pocisk rozharata� mahoniowy panel na �cianie sklepu z ksi��kami podr�niczymi, ods�aniaj�c tani podk�ad z w��kna szklanego. Stoj�cy krok dalej starzec w obszernym garniturze chwyci� si� za szyj� i przewr�ci� jak kr�giel - krew sp�yn�a po jego koszuli. Ben skoczy� za punkt informacyjny, pod�u�n� budk� z betonu i szk�a. Mia�a najwy�ej p�tora metra szeroko�ci, a na jej �cianie wisia� przewodnik po sklepach, tr�jj�zyczna lista, spisana eleganckimi, bia�ymi literami na czar- nym tle. St�umiony brz�k szk�a - kula strzaska�a szyb�. U�amek sekundy p�niej us�ysza� ostry trzask i u jego st�p wyl�dowa� kawa� betonu. O w�os! Cavanaugh chybi� o w�os! 12 Min�� go jaki� m�czyzna, wysoki i dobrze zbudowany, w p�aszczu z wielb��dziej we�ny i zawadiackiej czapce na g�owie - min�� go i upad�. Mia� przestrzelon� pier�. Odg�os krok�w Cavanaugha gin�� po�r�d chaosu, kt�ry rozp�ta� si� w podziemiach, lecz s�dz�c po rozb�ysku z lufy, Ben wiedzia�, �e zosta�o mu nie wi�cej jak trzydzie�ci sekund, a potem ten bydlak go dopadnie. Wypro- stowa� si� i nie wychodz�c zza budki, rozejrza� si� gor�czkowo w poszuki- waniu nowego ukrycia. Pandemonium si�ga�o szczyt�w. Podziemny pasa� wype�nia� zbity t�um ludzi rozpaczliwie krzycz�cych, wrzeszcz�cych, histerycznie p�acz�cych, kul�cych si� i zakrywaj�cych g�ow� r�kami. Sze�� metr�w dalej by�y ruchome schody z napisem: 2.UNTERGESCHOSS. Gdyby zdo�a� do nich dobiec, m�g�by zej�� pi�tro ni�ej. Mo�e tam dopisa�o- by mu szcz�cie. Gorzej ju� chyba by� nie mo�e, pomy�la�. Spojrza� na po- wi�kszaj�c� si� ka�u�� krwi wyp�ywaj�cej spod martwego m�czyzny w p�asz- czu z wielb��dziej we�ny i zmieni� zdanie. My�l, do cholery, my�l! Nie by�o mowy, �eby zd��y� tam dobiec. Chyba �e... Chwyci� trupa za r�k� i przyci�gn�� go do siebie. Pozosta�o mu zaledwie kilka sekund. Czuj�c na sobie zrozpaczony wzrok przechodni�w kul�cych si� przed siedzib� Western Union, dwoma szarpni�ciami zdj�� tamtemu obszerny p�aszcz i szar� czapk�. Nie mia� czasu na delikatno��. W�o�y� p�aszcz, naci�gn�� czapk� na oczy. Zdawa� sobie spraw�, �e je�li chce prze�y�, b�dzie musia� po- skromi� instynkt, kt�ry nakazywa� mu p�dzi� do schod�w jak zaj�c: polowa� wystarczaj�co cz�sto, by wiedzie�, �e my�liwych �wierzbi� palce, �e potrafi� bez namys�u strzela� do wszystkiego, co porusza si� zbyt szybko. Dlatego za- miast biec, powoli wsta�, pochyli� si� i ruszy� przed siebie, chwiej�c si� jak cz�o- wiek, kt�ry straci� du�o krwi. By� teraz na otwartej przestrzeni i tamten m�g� go bez trudu trafi�: przebranie musia�o pom�c mu doj�� do schod�w, tylko do scho- d�w, nie dalej. Dawa� sobie na to najwy�ej dziesi�� sekund. Dop�ki Cavanaugh uwa�a go za rannego przechodnia, nie b�dzie marnowa� kolejnej kuli. Serce wali�o mu jak m�otem, instynkt nakazywa� biec. Nie, jeszcze nie, jeszcze nie teraz. Skulony, z mocno pochylonymi ramionami, par� chwiejnie naprz�d krokami na tyle d�ugimi, �eby nie wzbudzi�y �adnych podejrze�. Pi�� sekund. Cztery. Trzy... Przy ruchomych schodach, opustosza�ych teraz i wymar�ych, m�czy- zna w zakrwawionym p�aszczu z wielb��dziej we�ny upad� i znikn�� z pola widzenia. Teraz! Pozorna bierno�� kosztowa�a go tyle samo wysi�ku co najszybszy bieg i czu�, �e dr�y mu ka�dy nerw cia�a. Schyli� si� i najciszej, jak tylko umia�, pop�dzi� schodami w d�. 13 Z g�ry dobieg� go zduszony ryk: rozw�cieczony Cavanaugh ju� go za- uwa�y�. Teraz liczy�a si� ka�da sekunda. Przyspieszy� kroku, lecz kolejne podziemne pi�tro, na kt�re trafi�, oka- za�o si� jednym wielkim labiryntem. Zamiast prostej alei, na drug� stron� Bahnhofplatz prowadzi�y dziesi�tki bocznych uliczek, odga��zie� upstrzo- nych drewnianymi, przeszklonymi kioskami, kt�re sprzedawa�y telefony kom�rkowe, papierosy, zegarki i plakaty. Dla leniwych, opiesza�ych klien- t�w by� to prawdziwy raj - dla niego tor przeszk�d. Mimo to budki i kioski ogranicza�y perspektyw�, zmniejsza�y szans� trafienia z du�ej odleg�o�ci. Zyskiwa� dzi�ki nim czas. Czas, kt�ry m�g�- by wykorzysta� na zdobycie tego, o czym nieustannie my�la�: os�ony, tarczy. Ci�g sklepik�w i butik�w rozmazy wa� mu si� przed oczami: Foto Video Ganz, Restseller Buchhandlung, Presensende Stickler, Microspot Kinder- boutique z setkami pluszowych zwierzak�w w oknach wystawowych, obra- mowanych zielono- z�otym drewnem w rze�bione listki. L�ni�cy chromem i plastikiem sklep firmowy Swisscomu... Sklepy, dziesi�tki sklep�w. Wszyst- kie oferowa�y towary i us�ugi, kt�re by�y dla niego zupe�nie bezu�yteczne. Po prawej stronie^ tu� obok przedstawicielstwa Credit Suisse- Volksbank, mign�� mu wielki sklep z walizkami i torbami. Zajrza� przez okno zawalone neseserami z mi�ciutkiej sk�ry - do niczego, Przedmiot, kt�rego szuka�, by� w �rodku: du�a, wyka�czana nierdzewn� stal� dyplomatka. L�ni�ca stal spe�- nia�a bez w�tpienia funkcj� Ozdobn�, jednak wiedzia�, �e si� nada. Musia�a si� nada�. Wpad� do sklepu, chwyci� dyplomatk� i wybieg�, podczas gdy blady, zlany potem w�a�ciciel wrzeszcza� histerycznie do s�uchawki telefo- nu. Nikt nie �mia� go zatrzymywa�; wie�� o podziemnej masakrze roznios�a si� lotem b�yskawicy. Zdoby� tarcz�, lecz straci� bezcenny czas. Wybiegaj�c ze sklepu, zoba- czy�, �e na oknie wystawowym wykwita dziwnie pi�kna paj�czyna, �e u�a- mek sekundy p�niej szyba zamienia si� w opadaj�c� kurtyn� z kawa�k�w szk�a. Cavanaugh by� blisko, tak blisko, �e Ben nie �mia� si� odwr�ci�, �eby go namierzy�. Zamiast tego, wpad� w t�um ludzi wychodz�cych z Franscati, du�ego sklepu towarowego na ko�cu krzy�uj�cych si� ze sob� uliczek. Pod- ni�s�szy wysoko dyplomatk�, par� naprz�d, nast�puj�c komu� na nog�, poty- kaj�c si�, z trudem odzyskuj�c r�wnowag� i ponownie trac�c bezcenne se- kundy. Og�uszaj�cy huk kilka centymetr�w od jego g�owy: trzask o�owianej kuli wbijaj�cej si� w stalowe poszycie dyplomatki. Drgn�y mu r�ce - troch� od uderzenia pocisku, a troch� odruchowo - i w�wczas zobaczy� ma�e wy- brzuszenie na jej �ciance. Kula przebi�a pierwsz� os�on� i omal nie przebi�a drugiej. Tarcza uratowa�a mu �ycie, cho� niewiele brakowa�o. 14 Wszystko rozmywa�o mu si� przed oczyma, mimo to wiedzia�, �e wbie- ga do t�tni�cej �yciem Halle Landersmuseum. Wiedzia� r�wnie�, �e tu� za nim trwa rze�. Ludzie wci�� przera�liwie krzyczeli - kucaj�c, kul�c si�, biegn�c - a od- g�osy koszmarnej masakry wci�� si� przybli�a�y. T�um poch�on�� go i ukry�, wystrza�y na chwil� umilk�y. Ben cisn�� dy- plomatk� na pod�og� - ju� spe�ni�a swoj� rol� - b�ysk stali m�g� go teraz zdradzi�. Cisza. Czy�by to by� koniec? Zabrak�o mu amunicji? Zmienia� magazy- nek? Potr�cany i popychany przez ogarni�tych panik� przechodni�w, lustro- wa� wzrokiem labirynt korytarzy w poszukiwaniu wyj�cia, Ausgangu, kt�- rym m�g�by uciec niezauwa�ony. Mo�e jednak go zgubi�em? Nie �mia� obej- rze� si� za siebie. Nie, tylko nie to. Naprz�d, ci�gle naprz�d. Biegn�c chodnikiem prowadz�cym do domu towarowego Franscati, zo- baczy� masywn� tablic� z ciemnego drewna, a na niej z�ocony napis: KATZ- KELLER- BiERHALLE. Tablica wisia�a nad g��bok� wn�k�, wej�ciem do opusto- sza�ej restauracji. Tu� pod ni� widnia� napis sporz�dzony mniejszymi literami: GEseHLOSSEN. Zamkni�te. Pop�dzi� w tamt� stron� wraz z t�umem rozhisteryzowanych ludzi. Ta- blica, pod tablic� �ukowata brama i pusta, przestronna sala jadalna. Z sufitu zwisa�y �a�cuchy z kutego �elaza, podtrzymuj�ce olbrzymie drewniane �y- randole, a �ciany ozdobiono halabardami i sztychami przedstawiaj�cymi �re- dniowiecznych notabli. Kontynuacj� tego �redniowiecznego motywu by�y masywne, okr�g�e sto�y - fantazja projektanta, kt�ry uzna�, �e pasuj� do wn�- trza pi�tnastowiecznego arsena�u, nie mia�a granic. Po prawej stronie ci�gn�a si� d�uga barowa lada i Ben da� za ni� nura, ci�ko dysz�c i rozpaczliwie pr�buj�c zachowa� cisz�. Ubranie mia� prze- si�kni�te potem. Nie m�g� uwierzy�, �e tak szybko bije mu serce. Zak�u�o go w piersi i bole�nie wykrzywi� twarz. Zastuka� w �ciank� lady: g�ucho zadudni�a. Fornir i gips nie powstrzy- maj� kuli. Na czworakach wyszed� zza lady i dotar� do kamiennej niszy, gdzie m�g� si� nareszcie wyprostowa� i z�apa� oddech. Prostuj�c si�, wyr�- n�� g�ow� w latarni� z kutego �elaza, kt�ra stercza�a z grubego filaru. G�o�no j�kn��, podni�s� wzrok i stwierdzi�, �e na ko�cu ci�kiego �elaznego pa��ka, kt�ry przed chwil� zrani� mu ty� g�owy, osadzono �ar�wk� w ozdobnej obu- dowie, i �e pa��k ten mo�na wyj�� z tkwi�cych w filarze zawias�w. Rdzawy zgrzyt, chrz�st i pa��k ust�pi�. Ben chwyci� go mocno i przyci- sn�� do piersi. Czeka�, pr�buj�c spowolni� bicie serca. Dobrzewiedzia�, co znaczy cze- ka�. Doskonale pami�ta� te wszystkie Dni Dzi�kczynienia, kt�re sp�dzi� 15 w Greenbriar. Max Hartman chcia�, �eby jego syn nauczy� si� polowa�, a ro- l� nauczyciela wyznaczy� Hankowi McGee, siwow�osemu my�liwemu z Whi- te Sulfur Springs. Drobiazg, pomy�la� wtedy Ben: �wietnie strzela� do rzut- k�w i m�g� by� naprawd� dumny ze swojej koordynacji wzrokowo- ruchowej. Od niechcenia wspomnia� o tym Hankowi. Staremu pociemnia�y oczy. �My- �lisz, �e polowanie polega na strzelaniu? - spyta�. - Nie, polega na czeka- niu". I przeszy� go wzrokiem. Oczywi�cie mia� racj�: czekanie by�o najtrud- niejsze i zupe�nie Benowi nie odpowiada�o. Poluj�c z Hankiem McGee, czeka� na zwierzyn�. Teraz zwierzyn� by� on. Chyba �e... zdo�a�by jako� odwr�ci� role. Kilka chwil p�niej us�ysza� kroki i do restauracji wszed� chy�kiem Jim- my Cavanaugh, rozgl�daj�c si� czujnie na boki. Ko�nierzyk koszuli mia� brud- ny i porwany, p�aszcz poplamiony, z g��bokiej rany na szyi sp�ywa�a mu krew. Ta okrutna, zaczerwieniona, nieludzko wykrzywiona twarz, te dzikie oczy - czy to naprawd� jego stary przyjaciel? Co si� z nim sta�o w ci�gu tych dziesi�ciu lat? Co zrobi�o z niego morderc�? I dlaczego dzieje si� to, co si� dzieje? W prawej r�ce Cavannaugh trzyma� oksydowany pistolet z d�ugim na dwadzie�cia pi�� centymetr�w t�umikiem, nakr�conym na luf�. W przeb�y- sku wspomnie� ze strzelnicy sprzed prawie dwudziestu lat Ben stwierdzi�, �e jest to walther PPK kaliber 7,65. Wstrzyma� oddech, przera�ony, �e g�o�ne sapanie go zdradzi. Ostro�nie cofn�� si� o krok i znikn�� w niszy, kurczowo zaciskaj�c palce na wyj�tym z zawias�w pa��ku i ca�ym cia�em przywieraj�c do �ciany. Cavanaugh by� coraz bli�ej, by� tu� tu�. Gwa�townym, lecz pewnym ruchem r�ki Ben wzi�� zamach i zdzieli� go w g�ow�. Rozleg� si� g�uchy stukot Cavanaugh wrzasn�� z b�lu g�osem piskliwym i nieludzkim. Ugi�y si� pod nim nogi, nacisn�� spust. Ben poczu� gor�cy podmuch pocisku przelatuj�cego u�amek centymetra od jego ucha. Lecz tym razem, zamiast si� cofn�� czy rzuci� do ucieczki, run�� na przeciwnika, przygniataj�c go i s�ysz�c trzask, z jakim ten wyr�n�� g�ow� w kamienn� posadzk�. Ale nawet ci�ko ranny, Jimmy Cavanaugh by� zaskakuj�co silny. Zlany cuchn�cym potem zdo�a� si� jakim� cudem pod�wign�� i,chwyci� Bena za szyj�. Ben rozpaczliwie wyci�gn�� r�k�, pr�buj�c wyszarpn�� mu pistolet, lecz zdo�a� jedynie skierowa� t�umik w jego stron�. W tym samym momen- cie rozleg� si� og�uszaj�cy huk: bro� wypali�a. Benowi dzwoni�o w uszach, twarz pali�a go od ognistego podmuchu. Ucisk na szyi nagle zel�a�. Ben szarpn�� si� do ty�u, odwr�ci� i drgn��. Cavanaugh le�a� bezw�adnie na pod�odze. Dok�adnie po�rodku jego czo�a, 16 niczym potworne trzecie oko, zia�a czerwona dziura. Bena zala�a fala ulgi pomieszanej z odraz� i przeczuciem, �e od tej chwili ju� nic nie b�dzie jak kiedy�. Rozdzia� 2 Halifax, Nowa Szkocja, Kanada By� jeszcze wczesny ranek, mimo to na dworze panowa�a ciemno��, a w w�skiej uliczce, biegn�cej stromym zboczem wzg�rza ku wzburzo- nemu Atlantykowi, hula� lodowaty wiatr. Nad szarymi zau�kami portowego miasta sta�a mg�a, otulaj�c je jak pledem i odcinaj�c od reszty �wiata. Zacz�- �a pada� nieprzyjemna m�awka. Powietrze mia�o s�onawy smak. ��tozielone �wiat�o lampy pada�o na rozchwierutany ganek i mocno wytarte, drewniane schody du�ego, szalowanego deskami domu. Pod lam- p� sta�a ciemna posta� m�czyzny w ��tej ceratowej kurtce z kapturem: nieznajomy wciska� guzik dzwonka u drzwi, uporczywie, niecierpliwie, raz po raz. W ko�cu trzasn�a zasuwa i wyp�owia�e drzwi powoli si� otwo- rzy�y. W szparze zamajaczy�a twarz wiekowego, wyra�nie rozsierdzonego star- ca. By� w poplamionym niebieskim szlafroku i wygniecionej bia�ej pi�amie. Mia� zapadni�te wargi, blad�, obwis�� sk�r� i szare, za�zawione oczy. - Tak? - rzuci� wysokim, chrapliwym g�osem. - Czego pan chce? - M�wi� z breto�skim akcentem, kt�ry odziedziczy� po przodkach z francu- skiej Akadii, rybakach �owi�cych w morzach za Now� Szkocj�. - Musi mi pan pom�c!- krzykn�� ch�opak w ��tej kurtce, nerwowo prze- st�puj�c z nogi na nog�. - B�agam! Chryste, niech mi pan pomo�e! Skonsternowany starzec zmarszczy� czo�o. Nieznajomy, cho� wysoki, wygl�da� na osiemnastolatka. - O czym pan gada? Kim pan jest? - Zdarzy� si� potworny wypadek. Bo�e, Jezu �wi�ty! M�j ojciec! M�j tata! On chyba nie �yje! Starzec zacisn�� w�skie usta. - I czego pan ode mnie chce? Ch�opak podni�s� r�k�, machn�� ni�w stron� klamki zewn�trznych drzwi i bezw�adnie j� opu�ci�. - Prosz�, niech pan pozwoli mi zadzwoni�. Musz� wezwa� karetk�. Mieli�my wypadek, straszny wypadek. Rozbili�my samoch�d. Siostra jest 17 ci�ko ranna, tata prowadzi�... Bo�e, moi rodzice! - Za�ama� mu si� g�os. M�wi� teraz i wygl�da� jak ma�e dziecko. - Chryste, on chyba nie �yje. Wzrok starca z�agodnia�, r�ka pchn�a zewn�trzne drzwi. - No dobrze, prosz�. - Dzi�kuj� - wykrzykn�� nieznajomy, wchodz�c do �rodka. - Ja tylko na chwil�. Bardzo panu dzi�kuj�. Starzec odwr�ci� si� i ruszy� w stron� ciemnego saloniku, zapalaj�c po drodze �wiat�o. Chcia� co� powiedzie�, lecz w tej samej chwili ch�opak w ��- tym kapturze podszed� bli�ej i, w niezdarnym ge�cie wdzi�czno�ci, obiema r�kami u�cisn�� jego d�o�. Na szlafrok sp�yn�a woda z r�kawa ceratowej kurtki. Nieznajomy zrobi� szybki, gwa�towny ruch. - Hej, co pan! - zaprotestowa� skonsternowany starzec. Wyszarpn�� r�k� i osun�� si� na pod�og�. Ch�opak popatrzy� na jego skurczone, nienaturalnie wygi�te cia�o. Zdj�� z nadgarstka niewielkie urz�dzenie z mikroskopijn� ig�� do zastrzyk�w pod- sk�rnych i schowa� je do wewn�trznej kieszeni kurtki. Szybko ogarn�� wzrokiem pok�j, zobaczy� stary telewizor i wcisn�� gu- zik w��cznika. Szed� stary, czarno^bia�y film. Ch�opak przyst�pi� do pracy z wpraw� i pewno�ci� siebie kogo� znacznie starszego. Wni�s� do salonu cia�o starego, umie�ci�Je ostro�nie w sfatygowanym, pomara�czowym fotelu, nast�pnie starannie u�o�y� mu r�ce i g�ow�: wygl�- da�o to tak, jakby starzec zasn�� przed telewizorem. Wyj�wszy z kieszeni papierowy r�cznik, ch�opak sprawnie wytar� ka�u- �� wody kt�ra zebra�a si� na sosnowych deskach w korytarzu. Potem stan�� przed wci�� otwartymi frontowymi drzwiami, Ostro�nie wyjrza� na ulic�, zadowolony wyszed� na ganek i zamkn�� za sob� drzwi. Alpy Austriackie Srebrzysty mercedes S430 pi�� si� strom�, g�rsk� drog� wreszcie przysta- n�� przed bram� kliniki. Czuwaj�cy w budce stra�nik natychmiast rozpozna� siedz�cego na tylnym siedzeniu pasa�era. - Dzie� dobry, panie dyrektorze<- powiedzia� z szacunkiem. Oczywi- �cie nie poprosi� go o przepustk�: dyrektora kliniki mieli wpuszcza� od razu, z pomini�ciem rutynowych formalno�ci. Samoch�d wjecha� na drog� wij�c� si� po �agodnym zboczu wzg�rza, gdzie jasna ziele� starannie wypiel�gnowanych trawnik�w i r�wniutko przy- ci�tych sosen kontrastowa�a z biel� puszystego �niegu. W oddali pi�trzy�y si� majestatyczne turnie i bia�e g�adzie g�ry Schneeberg. Mercedes omin�� g�st� k�p� wysokich cis�w i przystan�� przed dobrze zamaskowan� budk� drugiego 18 punktu kontrolnego. Stra�nik, uprzedzony ju� o przyje�dzie dyrektora, wci- sn�� guzik urz�dzenia podnosz�cego stalowy szlaban Jednocze�nie muskaj�c palcem prze��cznik silniczka opuszczaj�cego stalowe kolce, kt�re zniszczy�y- by opony ka�dego pojazdu wje�d�aj�cego do kliniki bez pozwolenia. Mercedes ruszy� pod g�r� d�ug�, w�sk� drog�, pro wadz�c� tylko do jed- nego miejsca: do starych zak�ad�w zegarmistrzowskich, mieszcz�cych si� w zbudowanym przed dwustu laty zamku. Zakodowany sygna� uruchomi� elektronicznie otwieran� bram� i samoch�d wjecha� na zarezerwowane miej- sce parkingowe. Kierowca otworzy� drzwiczki, jego pasa�er wy siad� i szyb kim krokiem ruszy� do g��wnego wej�cia. Czuwaj�cy za kuloodporn� szyb� stra�nik powita� go skinieniem g�owy i u�miechem. Dyrektor wsiad� do windy - by�a ju� prze�ytkiem w tej zabytkowej al- pejskiej budowli - wetkn�� do czytnika cyfrow� kart� identyfikacyjn� i po- jecha� na trzecie, najwy�sze pi�tro. Tam przeszed� przez troje elektronicznie otwieranych drzwi, by wreszcie dotrze� do sali konferencyjnej, gdzie wok� d�ugiego mahoniowego sto�u czekali na niego pozostali. Zaj�� miejsce u szczy- tu sto�u i powi�d� wzrokiem po ich twarzach. - Panowie - zacz�� - od spe�nienia naszych wieloletnich marze� dziel� nas ju� tylko dni. D�ugi okres planowania powoli dobiega ko�ca. Wasza cier- pliwo�� zostanie nagrodzona, a wielko�� tej nagrody przekroczy naj�miel- sze oczekiwania naszych za�o�ycieli. Przez sal� przetoczy� si� g�o�ny szmer uznania i aprobaty. Dyrektor od- czeka�, a� si� uciszy i kontynuowa�: - Je�li chodzi o bezpiecze�stwo, zapewniono mnie, �e pozosta�o jedy- nie kilkoro angeli rebelii. Wkr�tce nie pozostanie �aden. Jednak jest pewien ma�y problem... Zurych Ben spr�bowa� wsta�, lecz nogi odm�wi�y pos�usze�stwa i osun�� si� na pod�og�, czuj�c, �e zaraz zwymiotuje. By�o mu razzimno, raz gor�co, w uszach z hukiem pulsowa�a krew, w �o��dku zalega�a lodowata gu�a strachu. Co si�, u diab�a, sta�o? Dlaczego Jimmy Cavanaugh pr�bowa� go zabi�? Co to za ob��d? Odbi�o mu? Postrada� zmys�y? Czy niespodziewane spotka- nie po pi�tnastu latach uruchomi�o w jego wypaczonym m�zgu jaki� patolo- giczny proces? Zaburzy�o mu pami��, wywo�uj�c wspomnienia, kt�re pchn�y go domorderstwa? Do ust nap�ywa�o mu co� s�onawego i metalicznego. Dotkn�� warg. Z nosa s�czy�a si� krew. Pewnie oberwa� podczas szamotaniny. On mia� rozbity nos, Cavanaugh kul� w m�zgu. 19 Wrzawa w podziemnym centrum handlowym jakby przycich�a. Wci�� dochodzi�y go pojedyncze wrzaski i rozpaczliwe krzyki, lecz chaos powoli zamiera�. Usiad�, podpar� si� r�kami i z trudem wsta�. By� oszo�omiony, kr�- ci�o mu si� w g�owie. Wiedzia�, �e nie jest to skutek up�ywu krwi, tylko szoku, silnego wstrz�su. Zmusi� si� do spojrzenia na zw�oki Cavanaugha. Zdo�a� ju� wzi�� si� w gar�� na tyle, �eby pomy�le�. Kto�, kogo nie widzia�em od pi�tnastu lat, przyje�d�a do Zurychu, wa- riuje, �ciga mnie i pr�buje zabi�. A teraz le�y martwy w tej pretensjonalnej restauracji. Dlaczego? Brak jakiegokolwiek wyt�umaczenia. I mo�e nigdy go nie b�dzie. Ostro�nie omin�wszy ka�u�� krwi wok� g�owy Cavanaugha, przeszu- ka� mu kieszenie marynarki, spodni i na ko�cu p�aszcza. Nie znalaz� nic, absolutnie nic. Ani dokument�w, ani kart kredytowych. Dziwne. Cavanaugh starannie opr�ni� wszystkie kieszenie, jakby przygotowywa� si� do tego, co mia�o nast�pi�. Tak, zrobi� to z premedytacj�. On to zaplanowa�. W r�ce wci�� �ciska� pistolet i w pierwszym odruchu Ben chcia� spraw- dzi�, ile zosta�o mu naboj�w. Zastanawia� si� nawet, czy mu go nie zabra�, nie schowa� pistoletu do kieszeni. Bo je�li Cavanaugh nie by� sam? Je�li ma wsp�lnik�w? Zawaha� si�. Nie. Miejsce zbrodni to miejsce zbrodni. Lepiej niczego nie rusza� - mog�yby wynikn�� z tego k�opoty. Wci�� oszo�omiony, powoli wyszed� z restauracji. Podziemny pasa� opustosza�, nie licz�c kilku grupek sanitariuszy, kt�rzy opatrywali rannych. Dw�ch z nich d�wiga�o kogo� na noszach. Ben ruszy� na poszukiwanie policjanta. Dw�ch policjant�w, jeden m�odzik, najpewniej rekrut, drugi w �rednim wieku, obrzuci�o go podejrzliwym spojrzeniem. Znalaz� ich przy kiosku Bi- joux Suisse, tu� ko�o Marktplatz. Byli w granatowych swetrach z czerwony- mi naszywkami na ramieniu. Na naszywkach widnia� napis: ZURICHPOLIZEI. Obaj mieli walkie- talkie i kabury u pasa. - Mo�na prosi� o paszport? - spyta� ten m�ody, kiedy Ben sko�czy� m�wi�; jego starszy kolega albo nie zna�, albo tylko udawa�, �e nie zna an- gielskiego. - Na lito�� bosk�- warkn�� zdenerwowany Ben. - Tam zgin�li ludzie! A w restauracji le�y trup! Trup faceta, kt�ry pr�bowa�... - Ihren Pass, bite- powt�rzy� surowo ten m�odszy. - Nie ma pan pasz- portu? 20 - Oczywi�cie, �e mam - odpar� Ben, si�gaj�c po portfel. Wyj�� paszport i poda� go policjantowi. Ten obejrza� go podejrzliwie i poda� koledze, kt�ry zerkn�� na doku- ment bez wi�kszego zainteresowania i zwr�ci� Benowi. - Gdzie pan wtedy by�? - spyta� ten m�odszy. - Kiedy to si� zacz�o? Czeka�em przed hotelem na samoch�d, kt�rym mia�em pojecha� na lotnisko. Policjant zrobi� krok do przodu i stan�� tak blisko, �e Ben poczu� si� nieswojo. - Na lotnisko? - powt�rzy�, a jego oboj�tne dot�d spojrzenie ust�pi�o miejsca wyra�nie nieufnemu. - Tak, mia�em lecie� do St. Moritz. - I nagle ten m�czyzna zacz�� do pana strzela�? ^ Tak. To m�j stary przyjaciel. To znaczy, kiedy� by� moim przyjacie- lem... Policjant uni�s� brew. - Nie widzia�em go od pi�tnastu lat - kontynuowa� Ben. - Pozna� mnie, podszed� bli�ej, jakby ucieszy� si� ze spotkania, i raptem wyci�gn�� pistolet. - Pok��cili�cie si�? - Nie zamienili�my ze sob� ani s�owa! Policjant zmru�y� oczy. - By� pan z nim um�wiony? - Nie, to by� czysty przypadek. - Mimo to on mia� pistolet, nabity pistolet. - Policjant zerkn�� na swego starszego koleg� i przeni�s� wzrok na Bena. - W dodatku pistolet z t�umi- kiem. Musia� wiedzie�, �e pan tam b�dzie. Zirytowany Ben potrz�sn�� g�ow�. - Nie rozmawia�em z nim od lat! Sk�d m�g� wiedzie�, gdzie mnie szuka�? - Z pewno�ci� zgodzi si� pan, �e pistolet z t�umikiem nosi tylko kto�, kto zamierza go u�y�, - Chyba tak- odrzek� z wahaniem Ben. Starszy policjant cicho odchrz�kn��. - A pan? - spyta� zaskakuj�co p�ynn� angielszczyzn�. - Jaki mia� pan pistolet? - O czym pan m�wi? - spyta� rozdra�niony Ben, podnosz�c g�os. - Nie mia�em �adnego pistoletu. - Wybaczy pan, ale czego� tu nie rozumiem. Twierdzi pan, �e ten przy- jaciel mia� pistolet, a pan by� nieuzbrojony, tak? W takim razie dlaczego pan �yje, a on nie? Dobre pytanie. Ben pokr�ci� g�ow�, wspominaj�c chwil�, kiedy Jimmy Cavanaugh wycelowa� w niego z walthera. Cz�� jego umys�u - racjonalna 21 - uzna�a, �e to tylko zwyk�y �art. Ale inna cz�� najwyra�niej za�o�y�a, �e grozi mu jakie� niebezpiecze�stwo i zmusi�a go do b�yskawicznej reakcji. Dlaczego? Jimmy. Jego swobodny krok, powitalny u�miech... i zimne oczy. Oczy czujne, kt�re zupe�nie nie pasowa�y do szerokiego u�miechu, Drobny, nieprzystaj�cy do ca�o�ci element, kt�ry zarejestrowa�a pod�wiadomo��. - ; Chod�my obejrze� cia�o tego mordercy - powiedzia� starszy policjant, k�ad�c mu r�k� na ramieniu. Zrobi� to bynajmniej nie po to, �eby go pocie- szy�, chcia� mu raczej da� do zrozumienia, �e w�a�nie straci� wolno��. Przeszli podziemnym pasa�em, w kt�rym roi�o si� teraz od policjant�w i reporter�w z fleszami, i zjechali schodami na ni�sze pi�tro. Ben szed� przo- dem, tamci dwaj tu� za nim. Tablica z napisem KATZKELIER, drzwi, sala ja- dalna, kamienna nisza. Ben wyci�gn�� r�K�. - No i? - warkn�� gniewnie m�odszy policjant Zdumiony Ben wytrzeszczy� oczy. Ponownie zakr�ci�o mu si� w g�owie, dozna� szoku. W miejscu, gdzie jeszcze niedawno le�a� trup Cavanaugha, nie by�o teraz nic. Dos�ownie nic. Ani krwi, ani cia�a, ani pistoletu. �elazny pa��k latarni tkwi� w zawia- sach, jakby nigdy go z nich nie wyjmowano, Pod�oga by�a czysta i pusta. Wszystko wygl�da�o tak, jakby nic si� tu nie zdarzy�o. - Bo�e... - szepn�� Ben. Czy�by mu odbi�o? Czy�by straci� kontakt z rzeczywisto�ci�? Nie, bo przecie� czu�, �e stoi na twardej pod�odze, wi- dzia� lad�, widzia� masywne sto�y. Je�li to jaki� paskudny, starannie dopra- cowany kawa�... Nie, to nie by� kawa�. Wykluczone. Przypadkowo wdepn�� w co� wyrafinowanego i przera�aj�cego. Policjanci patrzyli na niego z nieskrywan� podejrzliwo�ci�. - Panowie - wykrztusi� chrapliwym szeptem. - Nie potrafi� tego wyja- �ni�. Ja tu by�em. On te� tu by�... , Ten starszy powiedzia� co� szybko do mikrofonu walkie- talki� i wkr�tce do��- czy� do nich kolejny policjant, spokojny, opanowany i atletycznie zbudowany. - By� mo�e powoli my�l�, dlatego pozwoli pan, �e spr�buj� to jako� zrozumie�. Biegnie pan przez zat�oczon� ulic�, potem wpada pan do pod- ziemnego centrum handlowego. Wok� pana gin� ludzie, �ciga pana strzela- j�cy na o�lep szaleniec, Amerykanin. M�wi pan, �e go nam pan poka�e, a tu �adnego szale�ca nie ma. Jest tylko pan. Dziwny Amerykanin, kt�ry opo- wiada jeszcze dziwniejsze bajeczki. - M�wi� prawd�, do cholery! - Twierdzi pan, �e za t� masakr� odpowiada szaleniec z pa�skiej prze- sz�o�ci - wtr�ci� ten m�odszy twardym, spokojnym g�osem. - Ja widz� tu tylko jednego szale�ca. Starszy policjant zagada� w Schweitzerdeutsch do tego atletycznie zbu- dowanego, po czym spyta�: 22 - Mieszka pan w hotelu St. Gotthard, tak? Prosz� nas tam zaprowadzi�. W towarzystwie trzech policjant�w - m�odego, kt�ry szed� przodem, atlety id�cego po lewej stronie i tego starszego, kt�ry szed� po prawej Ben dotar� do ruchomych schod�w, wyjecha� na Bahnhofstrasse i skr�ci� w stro- n� hotelu. Nie skuli mu r�k, jednak wiedzia�, �e to tylko kwestia czasu. Przed hotelem sta�a m�oda policjantka, kt�r� tamci musieli wys�a�, �eby popilnowa�a jego baga�u. Mia�a br�zowe, ostrzy�one niemal po m�sku w�o- sy i kamienny wyraz twarzy. Przez okno Ben dostrzeg� ob�udnego go�ca, kt�ry jeszcze niedawno schle- bia� mu i nadskakiwa�. Ich spojrzenia si� spotka�y i hotelpage odwr�ci� si� z min� tak przera�on�, jakby powiedziano mu w�a�nie, �e d�wiga� walizki Lee Harveya Oswalda. - To pa�ski baga�, tak? - spyta� m�odszy policjant. - Tak, m�j - odrzek� Ben. - I co z tego? - Czego jeszcze od niego chcieli? Policjantka otworzy�a podr�czn� torb� z mi�kkiej, be�owej sk�ry i jej koledzy zajrzeli do �rodka - To pa�ska torba?- spyta� ten m�odszy. - Ju� m�wi�em, �e moja - odpar� Ben. Starszy policjant wyj�� z kieszeni chustk� do nosa, owin�� ni� co� i wy- j�� z torby. By� to walther PPK Jimmy'ego Cavanaugha. Rozdzia� 3 Waszynkton G��wnym korytarzem czwartego pi�tra Departamentu Sprawiedliwo�ci, gigantycznego, neoklasycystycznego gmachu zajmuj�cego niemal ca�y obszar mi�dzy Dziewi�t� i Dziesi�t� ulic� w Waszyngtonie, sz�a szybko m�o- da, powa�nie wygl�daj�ca kobieta. Mia�a l�ni�ce, br�zowe w�osy, karmelo- wobr�zowe oczy i ostry nos. Na pierwszy rzut oka mog�a uchodzi� za Azjat- k� czy Latynosk�. Jasnobr�zowy p�aszcz, sk�rzana dyplomatka - mo�na j� by�o wzi�� za prawniczk�, lobbystk� albo za urz�dniczk�, kt�ra robi szybk� karier�. Nazywa�a si� Anna Navarro. Mia�a trzydzie�ci trzy lata i pracowa�a w Urz�dzie do Bada� Specjalnych, ma�o znanym wydziale Departamentu Sprawiedliwo�ci. Wchodz�c do dusznej sali konferencyjnej, zda�a sobie spraw�, �e co- tygodniowa narada ju� si� zacz�a. Przy bia�ej tablicy sta� Arliss Dupree: 23 odwr�ci� si�, gdy wesz�a, i urwa� w po�owie zdania. Poczu�a na sobie wzrok wszystkich obecnych i zaczerwieni�a si� lekko, czego Dupree bez w�tpienia bardzo chcia�. Usiad�a na pierwszym wolnym krze�le. O�lepi�a j� wpadaj�ca do sali smuga s�o�ca. - Nareszcie - rzuci� Dupree. - Jak to mi�o, �e zechcia�a pani do nas do��czy�. - Nawet jego inwektywy by�y do przewidzenia. Anna bez s�owa skin�a g�ow�, nie chc�c go prowokowa�. Powiedzia� jej, �e narada zacznie si� kwadrans po �smej. Najwyra�niej mia�a zacz�� si� o �smej, ale Dupree wypar�by si�, �e kiedykolwiek jej o tym m�wi�. Chcia� jej po prostu utrudni� �ycie i robi� to w ma�ostkowy, typowo biurokratyczny spos�b. Oboje dobrze wiedzieli, dlaczego si� sp�ni�a, nawet je�li pozostali nie mieli o tym zielo- nego poj�cia. Zanim Dupree zosta� szefem Urz�du do Bada� Specjalnych, narady i spo- tkania nale�a�y do rzadko�ci. On zwo�ywa� je co tydzie�, �eby demonstro- wa� wszystkim swoj� wy�szo�� i w�adz�. By� niskim, szerokim w barach czterdziestokilkulatkiem i wygl�da� jak sztangista w jasnym, o wiele za cia- snym garniturze; mia� ich tylko trzy i nosi� je na zmian�. Nawet z ko�ca sali czu�a zapach jego taniego p�ynu po goleniu. Twarz mia� rumian� i okr�g�� jak ksi�yc w pe�ni, a cer� jak po pr