3500
Szczegóły |
Tytuł |
3500 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3500 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3500 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3500 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip Jose Farmer
Gdzie wasze cia�a porzucone
przek�ad : Piotr Cholewa
1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16.
17. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30.
Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ...
. 1 .
�ona trzyma�a go w ramionach, jakby mia�a nadziej� odepchn�� �mier�
- Bo�e m�j - zap�aka� - jestem ju� martwy.
Drzwi do pokoju otworzy�y si�. Zobaczy� olbrzymiego dromadera,
us�ysza� brz�k dzwoneczk�w na jego uprz�y, poruszanych gor�cym wiatrem
pustyni. Potem pojawi�a si� wielka, czarna twarz pod ogromnym czarnym
turbanem. Przez drzwi wkroczy� czarny eunuch z gigantyczn� szabl� w d�oni.
�mier�, Ta Kt�ra Niszczy Rozkosz i Rozdziela Towarzyszy, w ko�cu przyby�a.
Czer�. Nico��. Nie wiedzia� nawet, �e jego serce przesta�o bi� na
zawsze. Nico��.
A potem otworzy� oczy. Serce bi�o mocno. By� silny, bardzo silny!
Podagryczne b�le w stopach, cierpienia, o kt�re przyprawia�a go w�troba,
tortury sprawiane przez serce, wszystko znikn�o.
By�o tak cicho, �e s�ysza� szum w�asnej krwi. By� sam w �wiecie bez
d�wi�k�w.
Przestrze� zalewa�o r�wne, jasne �wiat�o. Widzia�, lecz nie rozumia�
tego, co widzi. Czym by�y te przedmioty nad nim, po bokach, z do�u? Gdzie
si� znalaz�?
Spr�bowa� usi��� - i ogarn�o go t�pe przera�enie. Nie by�o na czym
siedzie� - wisia� w pustce. Przesun�� si� do przodu, bardzo wolno, jakby w
basenie pe�nym rzadkiego syropu. O stop� od czubk�w palc�w zobaczy� pr�t z
jasnoczerwonego metalu. Pr�t opada� z g�ry, z niesko�czono�ci i znika� w
niesko�czono�ci w dole. Spr�bowa� pochwyci� ten najbli�szy twardy
przedmiot, lecz co� go powstrzyma�o. Jakby jakie� si�y odpycha�y go,
odsuwa�y.
Powoli wykona� salto. Nieznana si�a zatrzyma�a jego palce o jakie�
sze�� cali od pr�ta. Wyprostowa� si� i posun�� jeszcze o u�amek cala
naprz�d. Jednocze�nie zacz�� si� obraca� wok� pod�u�nej osi cia�a. G�o�no
wci�gn�� powietrze. Wiedzia�, �e nie ma nic, za co m�g�by si� chwyci�,
lecz ogarni�ty panik� pr�bowa� z�apa� si� czegokolwiek i nie potrafi�
powstrzyma� gwa�townego ruchu ramionami.
Spogl�da� teraz "w d�"; a mo�e w�a�nie "w g�r�"? Cokolwiek to by�o,
by� to kierunek przeciwny do tego, w kt�rym zwraca� twarz w chwili
przebudzenia. Nie mia�o to znaczenia. "Nad" nim i "pod" nim by�o to samo.
Wisia� w przestrzeni, utrzymywany przez niewidoczny i niewyczuwalny kokon.
Sze�� st�p "pod" nim znajdowa�o si� cia�o kobiety o bardzo bladej sk�rze.
By�a naga i ca�kowicie pozbawiona w�os�w. Wygl�da�a na �pi�c�. Mia�a
zamkni�te oczy, a jej piersi unosi�y si� i opada�y w powolnym rytmie. Nogi
trzyma�a z��czone i wyprostowane, r�ce wyci�gni�te wzd�u� bok�w. Obraca�a
si� wolno, niby kurczak na ro�nie.
Si�a, kt�ra ni� porusza�a, dzia�a�a tak�e na niego: Powoli odwr�ci�
si� od kobiety, �eby zobaczy� wok� siebie inne, te� bezw�ose cia�a
m�czyzn, kobiet i dzieci w milcz�cych, obracaj�cych si� szeregach. Nad
nim wirowa�o nagie, r�wnie� nieow�osione cia�o Murzyna.
Opu�ci� g�ow� tak, by spojrze� ku swoim stopom. On tak�e by� nagi i
pozbawiony w�os�w. Mia� g�adk� sk�r�, wyra�nie zaznaczone mi�nie brzucha,
na jego udach wida� by�o napi�te, silne, m�ode musku�y. Znikn�y �y�y,
wystaj�ce przez sk�r� niby b��kitne falochrony. Nie by�o to ju� cia�o
zniedo��nia�ego, chorego, sze��dziesi�ciodziewi�cioletniego starca, kt�ry
jeszcze kilka chwil temu kona�. Znikn�a te� ponad setka blizn.
Zda� sobie spraw�, �e �adne z otaczaj�cych go cia� nie nale�a�o do
ludzi starych: Wszyscy wydawali si� mie� po oko�o dwadzie�cia pi�� lat,
cho� dok�adny wiek trudno by�o okre�li�, gdy� bezw�ose g�owy i �ona
sprawia�y, �e robili wra�enie starszych i m�odszych jednocze�nie.
Kiedy� przechwala� si�, �e nie wie, co to l�k. Teraz strach wyrwa� mu
z gard�a rozpaczliwy krzyk. Czu� przera�enie, kt�re t�umi�o rado��
wywo�an� tym, �e znowu �yje.
Z pocz�tku by� tym oszo�omiony. Potem po�o�enie w przestrzeni i nowe
otoczenie zmrozi�y mu zmys�y. Widzia� i odczuwa� jak przez grub�,
zm�tnia�� szyb�. Po kilku sekundach co� w nim p�k�o. Us�ysza� to niemal,
jak gdyby otworzy�o si� okno.
�wiat nabra� kszta�tu, kt�ry postrzega�, cho� nie potrafi� zrozumie�.
Z g�ry, po obu stronach i z do�u, unosi�y si� cia�a, u�o�one w pionowych i
poziomych rz�dach. Pionowe oddzielone by�y od siebie czerwonymi pr�tami,
cienkimi jak kije od szczotki. Jeden znajdowa� si� o dwana�cie cali od
st�p �pi�cych, drugi dwana�cie cali od ich g��w. Sze�� st�p dzieli�o ka�de
cia�o od innych, z g�ry, z do�u i po obu stronach..
Pr�ty wznosi�y si� z otch�ani bez dna i bieg�y w otch�a� bez pu�apu.
Szaro��, w kt�rej znika�y i one i cia�a, z g�ry i z do�u, z prawej i z
lewej, nie by�a ani ziemi�, ani niebem. W dali nie by�o nic pr�cz mgie�ki
niesko�czono�ci.
Po jednej stronie mia� �niadego cz�owieka o toska�skich rysach, po
drugiej Hindusk�, a za ni� wysokiego m�czyzn�, kt�ry wygl�da� na nordyka.
Dopiero przy trzecim obrocie zrozumia�, dlaczego wyda� mu si� dziwny.
prawa r�ka, od miejsca tu� poni�ej �okcia, by�a czerwona. Wydawa�o si�, �e
brakuje na niej zewn�trznej warstwy sk�ry.
Chwil� p�niej i kilka rz�d�w dalej, zobaczy� cia�o doros�ego
m�czyzny, kt�remu brakowa�o sk�ry i wszystkich mi�ni twarzy.
By�y te� inne niezupe�nie kompletne cia�a. W dali dostrzeg�
niewyra�nie szkielet i pl�tanin� narz�d�w w jego wn�trzu.
Ogarni�ty przera�eniem, obraca� si� i obserwowa�, a serce wali�o mu
mocno. Zd��y� si� ju� domy�li�, �e znajduje si� w jakiej� gigantycznej
komorze i �e metalowe, pr�ty emituj� rodzaj si�y, kt�ra podtrzymuje i
obraca miliony - mo�e miliardy - ludzkich istot.
Gdzie mog�o by� takie miejsce?
Z pewno�ci� nie w mie�cie Triest, kt�re w 1890 roku nale�a�o do
Cesarstwa Austro - W�gierskiego.
Nie by�o to niebo ani piek�o, o jakim kiedykolwiek s�ysza� czy czyta�,
a uwa�a�, �e zdo�a� zaznajomi� si� z ka�d� teori� na temat tamtego �wiata.
Umar�. A teraz �y�. Przez ca�e �ycie �mia� si� z �ycia pozagrobowego.
I po raz pierwszy musia� przyzna�, �e si� myli�. Ale nie by�o nikogo, kto
m�g�by powiedzie�: "A nie m�wi�em ci, przekl�ty niedowiarku?"
Z tych milion�w ludzi on jeden by� przytomny.
Wiruj�c w tempie mniej wi�cej jednego pe�nego obrotu na dziesi��
sekund zobaczy� jeszcze co�, , co spowodowa�o, �e a� sapn�� ze zdumienia.
Pi�� rz�d�w od niego unosi�o si� cia�o, kt�re na pierwszy rzut oka zdawa�o
si� ludzkie. Ale �aden przedstawiciel Homo sapiens nie mia� trzech palc�w
i kciuka przy ka�dej d�oni ani czterech palc�w u st�p. Ani takiego nosa i
w�skich, czarnych, sk�rzastych warg, podobnych do psich. Ani moszny z mas�
ma�ych guz�w. Ani tak dziwacznie pofa�dowanych uszu.
Przera�enie min�o. Jego serce przesta�o bi� w szale�czym tempie, cho�
nie wr�ci�o jeszcze do normalnego rytmu. Umys� zacz�� pracowa�. Trzeba
przecie� znale�� wyj�cie z sytuacji, w kt�rej by� r�wnie bezradny jak
prosi� na ro�nie. Musi dosta� si� do kogo�, kto potrafi mu wyja�ni�, jak
si� tu znalaz� i dlaczego. Postanowi� - znaczy�o dzia�a�.
Podci�gn�� nogi, kopn�� i stwierdzi�, �e ta akcja - a raczej jej
reakcja - przesun�a go o p� cala. Kopn�� znowu i przesun�� si� dalej,
wbrew hamuj�cej go sile. Lecz gdy przerwa�, wolno pop�yn�� z powrotem na
swoje miejsce. I co� popycha�o �agodnie jego cz�onki ku ich wyj�ciowej,
wyprostowanej pozycji.
Szale�czo kopi�c nogami i poruszaj�c r�kami jak przy p�ywaniu �abk�
przesuwa� si� w stron� pr�ta. Im bli�ej by� celu, tym mocniejsza stawa�a
si� paj�czyna linii si�. Nie rezygnowa�. Gdyby si� podda�, wkr�tce
znalaz�by si� w punkcie, z kt�rego wyruszy�, ale zbyt zm�czony na kolejn�
pr�b�. Rezygnacja nie le�a�a w jego naturze - dop�ki nie wyczerpa�
wszystkich si�.
Dysza� ci�ko, pot pokry� mu cia�o, r�ce i nogi porusza�y si� niby w
g�stej galarecie, a ruch naprz�d by� niemal niedostrzegalny. A� wreszcie
czubkami palc�w lewej r�ki dotkn�� pr�ta. By� ciep�y i twardy.
I nagle wiedzia�, gdzie jest "d�". Zacz�� spada�.
Dotkni�cie z�ama�o czar. Niewidzialna sie� wok� niego p�k�a
bezg�o�nie i run�� w d�.
By� tak blisko pr�ta, �e zdo�a� go pochwyci� jedn� r�k�. Zahamowa�.
Bole�nie uderzy� biodrem o metal, sk�ra d�oni zapiek�a od tarcia, a�
wreszcie schwyci� pr�t tak�e drug� r�k� i zatrzyma� si�.
Przed nim, z drugiej strony pr�ta, cia�a zacz�y spada�. Porusza�y si�
z pr�dko�ci� spadku swobodnego na Ziemi, a ka�de z nich zachowywa�o
wypr�on� pozycj�. Nie przesta�y si� nawet obraca�.
Poczu� podmuchy powietrza na nagich, spoconych plecach i okr�ci� si�
wok� pr�ta. Za nim, w pionowym rz�dzie, w kt�rym znajdowa� si� jeszcze
przed chwil�, �pi�cy spadali tak�e. Jeden za drugim, jakby zrzucani
kolejno, przelatywali obok niego, obracaj�c si� wolno. Ich g�owy mija�y go
o par� cali. Mia� szcz�cie, �e go nie str�cili, bo run��by w otch�a� wraz
z nimi.
Spadali ci�gle w majestatycznym pochodzie. Cia�o za cia�em
przelatywa�o obok, po obu stronach pr�ta, a tysi�ce, miliony innych spa�y
dalej.
Przez chwil� przygl�da� si�, potem zacz�� liczy�. Zawsze lubi� to
robi�. Kiedy jednak doszed� do 3001, przerwa�. Potem tylko patrzy� na ten
wodospad cia�. Jak wysoko, jak niewyobra�alnie wysoko by�y u�o�one? I jak
daleko mog� spa��? To on zrzuci� je nie�wiadomie, gdy jego dotyk zniszczy�
si�� emanuj�c� z pr�ta.
Nie m�g� wspi�� si� w g�r�, m�g� jednak schodzi� w d�. Zad�� si�
ze�lizgiwa�. Gdzie� znad jego g�owy dobieg�o brz�czenie, zag�uszaj�ce
cichy szum spadaj�cych cia�. Spojrza� w g�r� i zapomnia� o przelatuj�cych
obok �pi�cych.
W�ski pojazd o kszta�cie canoe wykonany z jakiego� jaskrawozielonego
materia�u opuszcza� si� pomi�dzy kolumn� spadaj�cych a kolumn�
zawieszonych: W jaki spos�b to powietrzne canoe si� utrzymuje, pomy�la�.
Jak magiczny dywan z "Tysi�ca i jednej nocy".
Jaka� twarz wysun�a si� zza burty. Pojazd zatrzyma� si�, brz�czenie
ucich�o i druga twarz pojawi�a si� obok pierwszej. Obie okolone by�y
d�ugimi, prostymi, ciemnymi w�osami. Potem twarze znikn�y, brz�czenie
rozleg�o si� ponownie canoe zacz�o si� obni�a�. Zatrzyma�o si� jakie�
pi�� st�p nad nim. Na zielonym dziobie widnia� niewielki znak: bia�a
spirala rozwijaj�ca si� w prawo. Jeden z pasa�er�w powiedzia� co� w j�zyku
troch� podobnym do polinezyjskiego - s�ycha� by�o du�o samog�osek i
powtarzaj�cy si� cz�sto przydech.
Nagle niewidzialny kokon zwar� si� ponownie. Spadaj�ce cia�a zwolni�y
i zatrzyma�y si�. Cz�owiek trzymaj�cy si� pr�ta poczu�, jak linie si�y
zbiegaj� si� i unosz� go w g�r�. Cho� rozpaczliwie przywar� do metalu,
jego nogi oderwa�y si� i unios�y, poci�gaj�c za sob� cia�o. Po chwili,
wyprostowany, patrzy� w d�. Nieznana si�a rozerwa�a jego uchwyt, a
jednocze�nie zamkn�o si� jego �ycie, umys�, jego �wiat. Pop�yn�� w g�r�,
obracaj�c si� powoli. Min�� powietrzne canoe i wzni�s� si� wy�ej. Dwaj
m�czy�ni we wn�trzu pojazdu byli nadzy, przystojni i ciemnosk�rzy jak
Arabowie z Jemenu. Rysy twarzy mieli nordyckie, przypominaj�ce rysy
znanych mu Islandczyk�w.
Jeden z nich podni�s� r�k�, trzymaj�c� metalowy przedmiot wielko�ci
o��wka. Spojrza� wzd�u� niego, jakby do czego� celowa�.
Cz�owiek unosz�cy si� w powietrzu rykn�� z w�ciek�o�ci, nienawi�ci,
rozpaczy; zamacha� r�kami, by podp�yn�� do maszyny.
- Zabij� was! - wrzeszcza�. - Zabij�! Zabij�! I zn�w ogarn�o go
zapomnienie.
nast�pny
Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ...
. 2 .
B�g sta� nad nim, le��cym w trawie nad strumieniem, pod p�acz�cymi
wierzbami; le��cym z otwartymi szeroko oczami i s�abym jak nowo narodzone
dziecko. K�u� go w �ebra ko�cem swej �elaznej laski. B�g byt wysokim
m�czyzn� w �rednim wieku. Mia� d�ug�, czarn�, rozwidlon� brod� i nosi�
niedzielny garnitur angielskiego d�entelmena z pi��dziesi�tego trzeciego
roku panowania kr�lowej Wiktorii.
- Sp�niasz si� - powiedzia�. Dawno ju� min�� termin sp�aty d�ugu.
- Jakiego d�ugu? - zapyta� Richard Francis Burton. Przeci�gn�� palcami
po �ebrach, by si� upewni�, �e s� jeszcze ca�e.
- Jeste� winien za cia�o - wyja�ni� B�g, k�uj�c go znowu swoj� lask�.
- �e ju� nie wspomn� o duchu. Jeste� winien za cia�o i ducha, kt�re s�
jednym i tym samym.
Burton spr�bowa� si� podnie��. Nikt, nawet B�g, nie m�g� d�ga�
Richarda Burtona w �ebra i odej�� bez walki.
B�g zignorowa� jego daremne wysi�ki, wyci�gn�� z kieszeni kamizelki
du�y, z�oty zegarek, otworzy� bogato zdobione wieczko i spojrza� na
wskaz�wki.
- Dawno po terminie - o�wiadczy�. Wyci�gn�� r�k� z d�oni� zwr�con� ku
g�rze.
- P�a�. W przeciwnym razie b�d� zmuszony ci� wykluczy�.
- Wykluczy� z czego?
Zapad�a ciemno��. B�g zacz�� rozp�ywa� si� w czerni. Dopiero wtedy
Burton u�wiadomi� sobie, jak bardzo byt on podobny do niego. Mia� te same
czarne, proste w�osy, t� sam� arabsk� twarz z ciemnymi przenikliwymi
oczami, wysokimi ko��mi policzkowymi, pe�nymi wargami i wysuni�tym do
przodu, mocno zarysowanym podbr�dkiem. Te same d�ugie, g��bokie blizny -
pami�tka po somalijskim sztylecie, kt�ry przebi� mu szcz�k� w b�jce pod
Gerber� - znaczy�y Jego policzki. Drobne d�onie i stopy kontrastowa�y z
szerokimi ramionami i pot�n� piersi�. Mia� te� d�ugie, g�ste w�osy i
rozwidlon� brod�, dla kt�rych Beduini nazywali Burtona "ojcem W�s�w".
- Wygl�dasz jak Diabe� - o�wiadczy� Burton, lecz B�g by� ju� zaledwie
jeszcze jednym cieniem w ciemno�ci.
nast�pny
Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ...
. 3 .
Burton spa�, lecz tak p�ytko, �e zdawa� sobie spraw� z tego, �e �ni.
Dzie� zast�powa� noc.
Potem otworzy� oczy. I nie wiedzia�, gdzie jest.
W g�rze by�o b��kitne niebo, a delikatny wietrzyk owiewa� jego nagie
cia�o. Bezw�osa g�owa, plecy, nogi i d�onie dotyka�y trawy. Spojrza� w
prawo i zobaczy� r�wnin� pokryt� bardzo kr�tkimi, bardzo zielonymi i
bardzo g�sto rosn�cymi �d�b�ami. Teren wznosi� si� �agodnie na przestrzeni
mniej wi�cej mili. Dalej by�o pasmo wzg�rz, zrazu niewysokich, potem
wy�szych i bardziej stromych w miar�, jak wspina�y si� ku g�rom. Wzg�rza
ci�gn�y si� jakie� dwie i p� mili. Porasta�y je drzewa, p�on�ce
szkar�atem, lazurem, jasn� zieleni�, p�omienn� ��ci� i g��bokim r�em.
G�ry wyrasta�y nagle, pionowe i bardzo wysokie. By�y czarne i b��kitno -
zielone; wygl�da�y na szkliste ska�y wulkaniczne z wielkimi plamami mchu,
pokrywaj�cego co najmniej czwart� cze�� powierzchni.
Pomi�dzy nim a wzg�rzami le�a�y ludzkie cia�a. Najbli�sze, ledwo o
par� st�p od Burtona, nale�a�o do bia�ej kobiety, kt�ra w pionowym rz�dzie
znajdowa�a si� tu� pod nim.
Chcia� wsta�, lecz by� zbyt s�aby. Jedyne, co m�g� na razie zrobi�,
ale i to z najwy�szym wysi�kiem, to obr�ci� g�ow� w lewo. By�o tam wi�cej
nagich cia�, r�wnina za� opada�a ku rzece odleg�ej mo�e o sto jard�w.
Rzeka mia�a jak�� mil� szeroko�ci, a po jej drugiej stronie by�a tak�e
r�wnina, prawdopodobnie ci�gn�ca si� na mil� i wspinaj�ca ku wzg�rzom
pokrytym drzewami, a potem ku wysokim, stromym, czarnym i b��kitno -
zielonym g�rom. Tam by� wsch�d, stwierdzi� odruchowo. S�o�ce w�a�nie
wzesz�o nad szczytami.
Prawie na samym brzegu sta�a dziwna budowla - jakby grzyb z szarego
granitu w czerwone plamki. Szeroka podstawa mia�a nie wi�cej ni� pi�� st�p
wysoko�ci, a kapelusz co najmniej pi��dziesi�t st�p �rednicy.
Zdo�a� si� podnie�� o tyle, by podeprze� si� na �okciu.
Po obu brzegach rzeki sta�o wi�cej tych granitowych grzyb�w.
Na r�wninie wsz�dzie le�a�y nagie, �yse istoty ludzkie, porozk�adane
mniej wi�cej co sze�� st�p. Wi�kszo�� spoczywa�a jeszcze na plecach,
wpatrzona w niebo. Inni zaczynali si� ju� porusza�, rozgl�da�, a nawet
siada�.
Usiad� tak�e i obiema r�kami przeci�gn�� po g�owie i twarzy. By�y
nagie.
Jego cia�o nie by�o tym pomarszczonym, przygarbionym, pokrzywionym
cia�em sze��dziesi�ciodziewi�ciolatka le��cego na �o�u �mierci. To by�o
umi�nione cia�o o g�adkiej sk�rze, kt�re nale�a�o do niego, gdy mia�
dwadzie�cia pi�� lat. To samo cia�o, kt�re unosi�o si� pomi�dzy pr�tami w
tym �nie. We �nie? Prze�ycie zdawa�o si� zbyt wyra�ne, �eby by� snem. Nie,
to nie by� sen.
Wok� nadgarstka mia� opask� z czego� przezroczystego, po��czon� z
sze�ciocalowym paskiem tego samego materia�u. Drugi koniec paska
przymocowany by� do metalicznego �uku - uchwytu szarego, metalowego
cylindra z zamkni�t� pokryw�.
Odruchowo, nie zastanawiaj�c si� po co to robi, gdy� jego umys� by�
jeszcze zbyt niemrawy, podni�s� cylinder. Wa�y� mniej ni� funt, wi�c nie
m�g� by� z �elaza, nawet gdyby by� pusty w �rodku. Mia� p�torej stopy
�rednicy oraz ponad dwie i p� wysoko�ci.
Wszyscy wok� mieli umocowane do nadgarstk�w takie same cylindry.
Chwiejnie wsta� na nogi. Uderzenia serca nabiera�y tempa, a zmys�y
zaczyna�y pracowa� normalnie. Inni wstawali tak�e. Wiele twarzy by�o
jeszcze ospa�ych, wiele zastyg�ych w zdumieniu. Niekt�rzy wygl�dali na
przera�onych, mieli rozbiegane, szeroko otwarte oczy, wznosz�ce si� i
opadaj�ce szybko piersi, �wiszcz�cy oddech. Niekt�rzy dr�eli, jakby
owiewa� ich lodowaty wicher, cho� powietrze by�o przyjemnie ciep�e.
Dziwna, naprawd� obca i przera�aj�ca, by�a niemal ca�kowita cisza.
Nikt nie wym�wi� s�owa; s�ycha� by�o tylko oddechy stoj�cych w pobli�u,
kr�tkie kla�ni�cia, gdy jaki� m�czyzna klepa� si� po udzie, ciche
gwizdanie jakiej� kobiety.
Wszyscy mieli otwarte usta, jakby w�a�nie chcieli co� powiedzie�.
Zacz�li si� porusza�, zagl�da� sobie w twarze, czasem dotyka� si�
lekko. Szurali bosymi stopami, podchodzili kawa�ek, zawracali, skr�cali,
patrzyli na wzg�rza, na drzewa pokryte wielkimi, jaskrawo kolorowymi
kwiatami, na poro�ni�te mchem, wypi�trzone ku niebu g�ry, na zielon�,
roziskrzon� rzek�, g�azy w kszta�cie grzyb�w, paski i szare, metaliczne
pojemniki.
Niekt�rzy badali palcami swe nagie czaszki i twarze.
A wszystkich otacza�a aura bezsensownego ruchu i ciszy.
Nagle jedna z kobiet zacz�a j�cze�. Opad�a na kolana, odrzuci�a do
ty�u g�ow� i zawy�a. R�wnocze�nie, gdzie� dalej na brzegu, zawy� kto�
jeszcze.
Te dwa krzyki sta�y si� jakby sygna�em. A mo�e dwoma kluczami do
ludzkiego g�osu, odblokowuj�cymi go w�a�nie teraz.
M�czy�ni, kobiety i dzieci zacz�li krzycze�, p�aka� albo rozdziera�
paznokciami twarze. Bili si� w piersi, padali na kolana i wznosili r�ce w
modlitwie lub rzucali si� na ziemi� i pr�bowali ukry� twarze w trawie,
jakby chcieli si� schowa� jak strusie. Albo tarzali si� po ziemi
szczekaj�c jak psy lub wyj�c jak wilki.
Przera�enie i histeria udzieli�y si� i Burtonowi. Zapragn�� ukl�kn�� i
modli� si� o zbawienie. Pragn�� �aski. Ale nie chcia� widzie� nad g�rami
o�lepiaj�cej twarzy Boga, twarzy ja�niejszej ni� s�o�ce. Nie by� tak
dzielny i bez winy, jak mu si� wydawa�o. S�d by�by straszny i tak
absolutnie ostateczny, �e nie potrafi� o nim my�le�.
Kiedy� mia� sen o tym, jak po swojej �mierci staje przed Bogiem.
Male�ki i nagi na szerokiej r�wninie, jak tutaj, ale zupe�nie sam. I B�g,
wielki jak g�ra, podszed� do niego. A on, Burton, nie ust�pi� i nie ugi��
si� przed Nim.
Tutaj nie by�o Boga, ale on i tak rzuci� si� do ucieczki. Pogna� przez
r�wnin� odpychaj�c z drogi m�czyzn i kobiety, omijaj�c niekt�rych i
przeskakuj�c nad innymi, tarzaj�cymi si� po ziemi. "Nie! Nie! Nie!"
krzycza� biegn�c. Wymachiwa� r�kami, �eby odepchn�� od siebie niewidzialne
demony. Przywi�zany do r�ki cylinder wirowa� wok� niego.
Kiedy dysza� ju� tak, �e nie m�g� krzycze�, r�ce i nogi ci��y�y mu
straszliwie, p�uca p�on�y i serce wal i�u, rzuci� si� na traw� pod
pierwszymi napotkanymi drzewami.
Po d�u�szej chwili usiad� i spojrza� na r�wnin�. Odg�osy t�umu
zmieni�y si� z wrzask�w i ryk�w w pot�ny gwar. Wi�kszo�� ludzi m�wi�a co�
do siebie, cho� nie wygl�da�o na to, �eby ktokolwiek chcia� s�ucha�.
Burton nie rozr�nia� s��w. Niekt�rzy m�czy�ni i kobiety obejmowali si� i
ca�owali, jakby znali si� w poprzednim �yciu, a teraz pr�bowali samych
siebie przekona� o swej identyczno�ci i swym istnieniu.
W t�umie by�a pewna ilo�� dzieci, cho� ani jedno nie mia�o mniej ni�
pi�� lat. Ich g�owy by�y bezw�ose, tak jak doros�ych. Po�owa p�aka�a nie
ruszaj�c si� z miejsca. Pozosta�e, tak�e zap�akane, biega�y tam i z
powrotem zagl�daj�c w twarze doros�ych. Najwyra�niej szuka�y rodzic�w.
Zaczyna� oddycha� z wi�ksz� �atwo�ci�. Wsta� i rozejrza� si�. Sta� pod
czerwon� sosn� (czasami b��dnie zwan� norwesk�), wysok� na dwie�cie st�p.
Obok ros�o jakie� drzewo, kt�rego nigdy dot�d nie widzia�. W�tpi�, �eby
pochodzi�o z Ziemi (by� pewien, �e to nie by�a Ziemia, cho� chwilowo nie
potrafi�by poda� �adnych konkretnych dowod�w). Drzewo mia�o gruby, s�katy,
czarniawy pie� i mas� grubych ga��zi, na kt�rych ros�y tr�jk�tne, d�ugie
na sze�� st�p li�cie - zielone ze szkar�atnymi �y�kami. Mia�o ze trzysta
st�p wysoko�ci. Wok� ros�y tak�e drzewa, kt�re wygl�da�y jak bia�e i
czarne d�by, jod�y, cisy i pinie.
Tu i tam wyrasta�y k�py wysokich ro�lin, przypominaj�cych bambusy, a
gdzie nie by�o ani drzew, ani bambus�w �cieli�a si� Trawa wysika na trzy
stopy. Nie dostrzeg� �adnych zwierz�t. Ani owad�w czy ptak�w.
Rozejrza� si� za jakim� kijem. Nie mia� poj�cia, jaki los przeznaczony
by� temu zbiorowisku, ale wiedzia�, �e je�li tylko zostanie pozostawione
bez nadzoru, szybko wr�ci do swego normalnego stanu. Ludzie zajm� si�
sob�. A to oznacza�o, �e niekt�rzy spr�buj� zn�ca� si� nad innymi.
Nie znalaz� nic, co nadawa�oby si� na bro�. Potem przysz�o mu do
g�owy, �e mo�na u�y� metalowego cylindra. Na pr�b� uderzy� nim o drzewo.
By� lekki, ale niezwykle twardy.
Podni�s� pokryw�, umocowan� wewn�trz na zawiasach. W �rodku znajdowa�o
si� sze�� zatrzaskuj�cych si� metalowych pier�cieni, po trzy z ka�dej
strony, umieszczonych tak, by ka�dy m�g� przytrzymywa� g��boki kubek,
talerz, albo prostok�tny pojemnik z szarego metalu. Wszystkie by�y puste.
Zamkn�� pokryw�. Bez w�tpienia w swoim czasie dowie si�, do czego mia�y
s�u�y�.
Cokolwiek si� zdarzy�o, w wyniku zmartwychwstania nie pojawi�y si�
delikatne, mgliste zjawy z ektoplazmy. Zbudowany by� z cia�a, krwi i
ko�ci. Wci�� jeszcze czu� si� odgrodzony od realno�ci, jakby od��czono -
go od tryb�w maszynerii �wiata, ale powoli wychodzi� z szoku.
Chcia�o mu si� pi�. B�dzie musia� zej�� na brzeg i napi� si� z rzeki z
nadziej�, �e woda nie jest zatruta. U�miechn�� si� kwa�no na t� my�l i
musn�� g�rn� warg�. Poczu� co� w rodzaju rozczarowania, �e jego g�ste w�sy
znikn�y. Mia� nadziej�, �e woda w rzece nie b�dzie zatruta. Zabawny
pomys�! Kto by wskrzesza� umar�ych tylko po to, �eby zabi� ich na nowo?
Nie rusza� si� jednak przez chwil�. Z nienawi�ci� my�la� o tym, �e aby
dotrze� do rzeki musi przej�� przez ten szale�czo rozgadany, histerycznie
szlochaj�cy t�um. Tutaj, z dala od ludzi, nie czu� grozy, paniki i szoku,
kt�re zalewa�y ich jak morze. Je�eli wr�ci, znowu wpadnie w wir ich
emocji.
Nagle zobaczy� jak jaka� posta� odrywa si� od masy nagich ludzi i
kieruje w jego stron�. Zauwa�y� te�, �e nie by� to cz�owiek.
W�a�nie wtedy Burton nabra� pewno�ci, �e takiego Dnia Zmartwychwstania
nie zapowiada�a �adna religia. Nie wierzy� w Boga przedstawianego przez
chrze�cijan, muzu�man�w, hinduist�w czy jak�kolwiek inn� wiar�. Prawd�
m�wi�c nie by� pewien, czy w og�le wierzy w jakiego� Stw�rc�. Wierzy� w
Richarda Francisa Burtona i kilku jego przyjaci�. By� pewien, �e kiedy
umrze, �wiat przestanie istnie�.
nast�pny
Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ...
. 4 .
Kiedy po �mierci przebudzi� si� w tej dolinie, nad t� rzek�, nie
potrafi� zwalczy� w�tpliwo�ci, jakie istnia�y w umy�le ka�dego cz�owieka,
poddanego wczesnemu uwarunkowaniu religijnemu i �yj�cego w spo�ecze�stwie,
kt�re przy ka�dej okazji podkre�la�o sw� religijno��. Teraz, widz�c
zbli�aj�cego ci� obcego, nabra� pewno�ci, �e istnia�o inne, nie tylko
nadnaturalne wyja�nienie fenomenu zmartwychwstania. By� jaki� fizyczny,
naukowy pow�d pojawienia si� tutaj, a szukaj�c go, nie musia� ucieka� si�
do judeistycznochrze�cija�sko - muzu�ma�skich mit�w.
Zbli�aj�ce si� stworzenie - niew�tpliwie p�ci m�skiej - by�o dwunogiem
wzrostu oko�o sze�ciu st�p i o�miu cali. Mia�o niezwykle chude, pokryte
r�ow� sk�r� cia�o, trzy palce i kciuk przy ka�dej d�oni, po cztery bardzo
d�ugie i w�skie palce u st�p. Pod sutkami na piersi znajdowa�y si� dwa
ciemnoczerwone punkty. G�ste, czarne brwi opada�y a� do wystaj�cych ko�ci
policzkowych na p� ludzkiej twarzy, by tam rozrosn�� si� i pokry� je
br�zowym meszkiem. Z bok�w nozdrzy wyrasta�a na kszta�t falbany cienka
membrana, d�ugo�ci mo�e szesnastej cz�ci cala. G��boka bruzda rozdziela�a
szerok� chrz�stk� na ko�cu nosa. Wargi by�y w�skie, sk�rzaste i czarne,
uszy pozbawione konch, za to z ca�kiem nieludzkimi zwojami wewn�trz.
Moszna wygl�da�a tak, jakby w �rodku by�o pe�no ma�ych �usek.
Pami�ta� t� istot� unosz�c� si� w powietrzu kilka p�d�w dalej, w
tamtym koszmarnym miejscu. Stw�r zatrzyma� si� kilka st�p przed nim i
u�miechn��, demonstruj�c ca�kiem ludzkie z�by.
- Mam nadziej� - zagadn�� - �e m�wisz po angielsku. Je�li wolisz, w
miar� p�ynnie potrafi� si� wys�awia� po rosyjsku, po chi�sku w dialekcie
mandarin albo w hinduistani.
Burton by� lekko wstrz��ni�ty - tak, jakby przem�wi�a do niego ma�pa
albo pies.
- M�wisz ameryka�skim angielskim - odpowiedzia�. - Z akcentem �rodkowo
- zachodnim. Zupe�nie dobrze. Chocia� troch� zbyt starannie.
- Dzi�kuj� - odpar� stw�r. - Poszed�em za tob�, gdy� wyda�e� mi si�
jedyn� osob�, kt�ra ma do�� rozs�dku, by oddali� si� od tego zamieszania.
By� mo�e potrafisz jako� wyja�ni� to... jak to nazywacie?...
zmartwychwstanie?
- Wiem tyle, co i ty - o�wiadczy� Burton. - A nawet mniej, gdy� prawd�
m�wi�c nie potrafi�bym wyja�ni� twojego istnienia, ani przed, ani po
zmartwychwstaniu.
G�ste brwi obcego poruszy�y si� - gest, kt�ry, jak Burton mia� si�
przekona�, oznacza� zaskoczenie lub zdziwienie.
- Nie? Przysi�g�bym, �e w�r�d sze�ciu miliard�w mieszka�c�w Ziemi nie
by�o ani jednego, kt�ry by o mnie nie s�ysza� albo nie ogl�da� w
telewizji.
- Telewizji?
Brwi obcego poruszy�y si� ponownie.
- Nie wiesz, co...
Zamilk� na chwil�, po czym zn�w si� u�miechn��.
- Naturalnie, jak mog�em o tym nie pomy�le�! Musia�e� umrze�, zanim
przyby�em na Ziemi�!
- Kiedy to by�o?
- Chwileczk� - powiedzia� powoli obcy unosz�c brwi (odpowiednik
ludzkiego zmarszczenia czo�a, jak Burton mia� si� dowiedzie�). - Wydaje mi
si�, �e wed�ug waszej chronologii by�o to w roku 2002. A kiedy ty umar�e�?
- To musia� by� 1890 - stwierdzi� Burton. Zn�w powr�ci�o wra�enie, �e
nic tutaj nie dzieje si� naprawd�. Przesun�� j�zykiem w ustach; tylne
z�by, kt�re straci�, gdy somalijska w��cznia przebi�a mu policzki, by�y na
miejscu. Nadal jednak by� obrzezany, podobnie jak m�czy�ni na brzegu -
chocia� ci w wi�kszo�ci krzyczeli co� po niemiecku, w dialekcie
austriackim, po w�osku i s�owe�sku z akcentem Triestu. A przecie� w jego
czasach prawie nikt z mieszka�c�w tamtych region�w nie by� obrzezany.
- W ka�dym razie - doda� - nie pami�tam nic po 20 pa�dziernika 1890.
- Aab! - powiedzia� obcy. - A wi�c opu�ci�em swoj� rodzinn� planet�
200 lat przed twoj� �mierci�. Moj� planet�? To satelita gwiazdy, kt�r� wy,
Ziemianie, nazywacie Tau Ceti. Lecieli�my w anabiozie, a kiedy statek
zbli�a� si� do waszego s�o�ca zostali�my automatycznie rozmro�eni i... ale
pewnie nie rozumiesz, o czym m�wi�?
- Nie bardzo. Troch� za du�o tego wszystkiego. Mo�e p�niej pom�wimy o
szczeg�ach. Jak si� nazywasz?
- Monat Grrautut. A ty?
- Richard Francis Burton, do us�ug.
Sk�oni� si� lekko i u�miechn��. Mimo obco�ci tego stworzenia i pewnych
jego do�� odra�aj�cych cech fizycznych czu� do niego coraz wi�ksz�
sympati�.
- �wi�tej pami�ci kapitan sir Richard Francis Burton - doda�. -
Ostatnio konsul Jej Wysoko�ci w austro - w�gierskim porcie Triest.
- El�biety?
- �y�em w dziewi�tnastym, nie w szesnastym stuleciu.
- Kr�lowa El�bieta panowa�a w Wielkiej Brytanii w dwudziestym wieku -
stwierdzi� Monat.
Spojrza� ku brzegowi.
- Dlaczego wszyscy s� tacy przera�eni? Ka�da z ludzkich istot, jakie
spotka�em, by�a albo przekonana, �e nie ma �adnego tamtego �wiata, albo
pewna, �e zyska tam specjalne przywileje.
Burton u�miechn�� si�.
- Ci, kt�rzy nie wierzyli w �ycie pozagrobowe s� przekonani, �e
trafili do Piek�a, poniewa� nie wierzyli w nie. Ci, kt�rzy uwa�ali, �e
p�jd� do Nieba s� zaszokowani chyba dlatego, �e s� nadzy. Widzisz,
wi�kszo�� ilustracji m�wi�cych o tym, co nas czeka po �mierci, ukazywa�a
tych z Piek�a nagich, a tych w Niebie ubranych. Zatem, skoro
zmartwychwsta�e� z go�ym ty�kiem, to musisz by� w Piekle.
- To ci� chyba bawi - zauwa�y� Monat.
- Jeszcze par� minut temu czu�em si� potwornie - wyzna� Burton. - I
nadal jestem wstrz��ni�ty. Nawet bardzo. Ale spotkanie z tob� obudzi�o we
mnie nadziej�, �e sprawy przedstawiaj� si� inaczej, ni� wyobra�ali je
sobie ludzie. Zreszt� tak zwykle jest. B�g za� je�li ma zamiar przyby�,
chyba si� zbytnio nie spieszy. Jestem pewien, �e mo�na to wszystko
wyja�ni�, ale nie wed�ug hipotez, jakie s�ysza�em na Ziemi.
- Nie s�dz�, �eby�my byli na Ziemi - o�wiadczy� Monat. Wyci�gn�� w
g�r� sw�j d�ugi, w�ski palec z chrz�stn� naro�l� zamiast paznokcia. -
Je�li popatrzysz przez chwil� w tym kierunku, zobaczysz obok s�o�ca jakie�
cia�o niebieskie. To nie jest ksi�yc.
Burton przerzuci� cylinder na plecy, os�oni� d�o�mi oczy i spojrza�.
Dostrzeg� lekko �wiec�cy kr��ek, na oko jakie� osiem razy mniejszy od
ksi�yca w pe�ni.
- Gwiazda? - spyta� opuszczaj�c r�ce.
- Tak s�dz� - odpar� Monat. - Zdawa�o mi si�, �e widzia�em jeszcze
kilka bardzo niewyra�nych obiekt�w w innych cz�ciach nieba, ale nie
jestem pewien. Dowiemy si�, kiedy zapadnie noc.
- Jak my�lisz, gdzie jeste�my''
- Nie mam poj�cia.
Skin�� r�k� na s�o�ce.
- Wschodzi, a wi�c i zajdzie, a wtedy powinna zapa�� noc. Chyba musimy
si� jako� do niej przygotowa�. I do innych wydarze�. Jest ciep�o i robi
si� jeszcze ciep�ej, ale noc� mo�e si� och�odzi�. Mo�e spa�� deszcz.
Powinni�my zbudowa� jakie� schronienie. Trzeba te� pomy�le� o jedzeniu.
Cho� wydaje mi si�, �e to urz�dzenie - wskaza� na cylinder - nas nakarmi.
- Sk�d wiesz? - zdziwi� si� Burton.
- Zajrza�em do �rodka. S� tam misy i kubki, teraz puste, ale
najwyra�niej urobione po to, by je czyms nape�ni�.
Burton poczu�, �e wraca mu poczucie realno�ci. Ta istota - z Tau Ceti!
- m�wi�a tak logicznie, tak rozs�dnie, �e dawa�a punkt zaczepienia jego
dryfuj�cym my�lom. I mimo swej odra�aj�cej obco�ci emanowa�a ciepl�
sympati� i szczero�ci�. Co wi�cej, ka�da istota b�d�ca przedstawicielk�
cywilizacji zdolnej do pokonania tylu trylion�w mil mi�dzygwiezdnej
przestrzeni musia�a dysponowa� niezwykle cenn� wiedz�.
Inni ludzie te� zacz�li oddziela� si� od t�umu. Mniej wi�cej
dziesi�cioosobowa grupa sz�a wolno w ich i stron�. Niekt�rzy rozmawiali,
inni milczeli i rozgl�dali si� z szeroko otwartymi oczami. Szli jakby bez
okre�lonego celu, niby chmura p�dzona przez wiatr. Kiedy zbli�yli si� do
Monata i Burtona, stan�li.
Uwag� Burtona zwr�ci� m�czyzna wlok�cy si� w tyle za grup�. O ile
Monat by� w oczywisty spos�b nieludzki, ten osobnik by� raczej podludzki
czy przedludzki. Kr�py i pot�nie umi�niony, mia� oko�o pi�ciu st�p
wzrostu. Na wygi�tej, bardzo grubej szyi tkwi�a wysuni�ta w prz�d g�owa o
niskim, pochy�ym czole i d�ugiej, w�skiej czaszce. Olbrzymie �uki brwiowe
os�ania�y ciemnobr�zowe oczy. Nos by� plackiem cia�a z p�askimi nozdrzami,
a pot�ne ko�ci szcz�kowe wypycha�y w�skie wargi. Kiedy� mog�a porasta� go
sier��, g�sta jak u ma�py, lecz teraz by� ogolony - podobnie jak wszyscy
inni. Pot�ne d�onie sprawia�y wra�enie zdolnych do wyci�ni�cia wody z
kamienia.
Indywiduum co chwil� ogl�da�o si� za siebie jakby w strachu, �e kto�
si� do niego podkrada. Istoty ludzkie cofa�y si�, gdy podchodzi�.
W pewnej chwili do podcz�owieka zbli�y� si� jaki� m�czyzna i
powiedzia� co� po angielsku. Najwyra�niej nie oczekiwa�, �e zostanie
zrozumiany, po prostu pr�bowa� zachowa� si� przyja�nie. Tym niemniej m�wi�
nerwowo, chrapliwym niemal g�osem. By� to muskularny m�ody cz�owiek
wzrostu sze�ciu st�p. Jego twarz, do�� przystojna, mia�a jednak komicznie
nier�wny profil. Oczy mia� zielone.
Zagadni�ty podcz�owiek a� podskoczy�. Przyjrza� si� u�miechni�temu
m�czy�nie spod pot�nych �uk�w kostnych, lecz po chwili tak�e wyszczerzy�
w u�miechu du�e, szerokie z�by i odezwa� si� w j�zyku, kt�rego Burton nie
potrafi� rozpozna�. Wskaza� na siebie i powiedzia� co�, co zabrzmia�o jak
Kazzintuitruaabemss. P�niej Burton mia� si� dowiedzie�, �e by�o to jego
imi� i oznacza�o Cz�owieka - Kt�ry - Zabi� - Zwierza - O - D�ugich -
Bia�ych - Z�bach.
Reszta grupy sk�ada�a si� z czterech kobiet i pi�ciu m�czyzn. Dwaj z
nich znali si� z poprzedniego �ycia, a jeden by� m�em kt�rej� z kobiet.
Wszyscy byli W�ochami lub S�owe�cami, kt�rzy zmarli w Trie�cie,
najwyra�niej oko�o 1890 roku. Burton nie zna� nikogo z nich.
- Ty tam - powiedzia� wskazuj�c m�czyzn�, kt�ry m�wi� po angielsku. -
Wyst�p. Jak si� nazywasz?
Wezwany podszed� do niego z wahaniem.
- Jest pan Anglikiem, prawda?
M�wi� po ameryka�sku, w spos�b typowy dla �rodkowego zachodu.
Burton wyci�gn�� r�k�.
Tamten uni�s� bezw�ose brwi.
- Burton? - pochyli� si� i spojrza� w twarz Burtona. - Trudno
powiedzie�... ale to przecie� niemo�liwe...
Wyprostowa� si�.
- Nazywam si� Peter Frigate. F - R - I - G - A - T - E.
Obejrza� si� i powiedzia� g�osem jeszcze bardziej napi�tym:
- Trudno m�wi� z sensem. Ka�dy z nas jest w szoku, sam wiesz. Czuj�,
jakbym rozpada� si� na cz�ci. Ale... jeste�my tu... zn�w �ywi... nie ma
ogni piekielnych... przynajmniej na razie. Urodzi�em si� w 1918, zmar�em w
2008... przez to, co zrobi� ten obcy... nie mam do niego pretensji... w
ko�cu broni� si� tylko. Jego g�os opad� do szeptu. U�miechn�� si� nerwowo
do Monata.
- Wi�c znasz tego... Monata Grrautut? - spyta� Burton.
- Nie znam. Widzia�em go w telewizji - wyja�ni� Frigate. - Sporo te� o
nim czyta�em i s�ysza�em. Wyci�gn�� r�k� tak, jakby spodziewa� si�, �e
zostanie odepchni�ty. Monat z u�miechem u�cisn�� mu d�o�.
- My�l�, �e by�oby rozs�dnie, gdyby�my si� po��czyli - stwierdzi�
Frigate. - Mo�emy potrzebowa� ochrony.
- Przed czym? - spyta� Burtona cho� wiedzia� a� nadto dobrze.
- Sam wiesz, jaka jest wi�kszo�� ludzi. Jak tylko przywykn� do
zmartwychwstania, zaraz zaczn� walczy� o kobiety, jedzenie i o co tylko
przyjdzie im jeszcze do g�owy. My�l� te�, �e powinni�my si� zaprzyja�ni� z
neandertalczykiem, czy kim on tam jest. Wa�ne, �e b�dzie dobry w walce.
Kazz, jak go p�niej nazwano, wzruszaj�co pragn�� akceptacji.
Jednocze�nie by� nieufny wobec ka�dego, kto podchodzi� zbyt blisko.
W pobli�u przesz�a kobieta, raz za razem powtarzaj�ca po niemiecku:
- Bo�e m�j! Czym zgrzeszy�am przeciw Tobie?
- Moja broda! Moja broda! - wo�a� w jidysz jaki� m�czyzna unosz�cy na
wysoko�� ramion zaci�ni�te pi�ci.
Jeszcze inny wskazywa� na swe genitalia i powtarza� po s�owe�sku:
- Zrobili ze mnie �yda! �yda! Czy s�dzicie...? Nie, to niemo�liwe!
Burton u�miechn�� si� ponuro.
- Nie przychodzi mu do g�owy - powiedzia� - �e mo�e Oni zrobili z
niego mahometanina albo australijskiego aborygena, albo staro�ytnego
Egipcjanina. Wszyscy oni byli obrzezani.
- A co on m�wi�? - spyta� Frigate. Burton przet�umaczy� i Amerykanin
roze�mia� si�.
Obok przebieg�a kobieta. Bezskutecznie stara�a si� przykry� d�o�mi
piersi i krocze.
- Co oni sobie pomy�l�, co sobie pomy�l�? - mrucza�a, znikaj�c w�r�d
drzew.
Potem przesz�a jaka� para. M�wili po w�osku tak g�o�no, jakby
oddziela�a ich autostrada.
- To nie mo�e by� Niebo... Wiem, o m�j Bo�e, wiem!... Tam by� Giuseppe
Zomzini, a sama wiesz, jaki to zepsuty cz�owiek... powinien si� sma�y� w
Piekle! Wiem, wiem... okrad� skarbiec, odwiedza� domy rozpusty, zapija�
si� na �mier�... a jednak... jest tutaj... wiem, wiem...
Jeszcze jedna kobieta bieg�a krzycz�c po niemiecku:
- Tatusiu! Tatusiu! Gdzie jeste�? To ja, twoja male�ka Hilda!
Jaki� m�czyzna spogl�da� na nich ponuro i wci�� od nowa powtarza�:
- Nie jestem gorszy ni� inni, a od wielu lepszy. Do diab�a z nimi.
I kobieta:
- Zmarnowa�am ca�e �ycie, ca�e �ycie. Wszystko dla nich robi�am, a
teraz...
- Id�cie za mn� w g�ry! - wzywa� m�czyzna, wywijaj�c przed sob�
metalowym cylindrem, jakby to by�a kadzielnica. - Chod�cie! Ja znam
prawd�, dobrzy ludzie! Chod�cie ze mn�! B�dziecie bezpieczni pod opiek�
Pana! Nie wierzcie w z�udzenie wok� was! Chod�cie ze mn�, a otworz� wam
oczy!
Inni mamrotali co� bez sensu lub milczeli z wargami zaci�ni�tymi
mocno, jakby bali si� wypowiedzie� cisn�ce si� na usta s�owa.
- Troch� potrwa, zanim dojd� do siebie - zauwa�y� Burton. Czu�, �e
minie te� sporo czasu, zanim ten �wiat dla niego samego stanie si�
doczesnym.
- Mog� nigdy nie pozna� prawdy - rzek� Frigate.
- Co przez to rozumiesz?
- Nie znali Prawdy - przez du�e P - na Ziemi, wi�c dlaczego maj�
pozna� j� tutaj? Sk�d mo�esz wiedzie�, czy doznamy objawienia?
Burton wzruszy� ramionami.
- Nie wiem. Ale uwa�am, �e nale�y zbada�, jakie jest nasze �rodowisko
i jak mo�emy w nim prze�y�. Do cz�owieka, kt�ry siedzi nic nie robi�c,
szcz�cie samo nie przyjdzie. Widzicie te kamienne grzyby? - wskaza� w
stron� rzeki. - Rozstawione s� chyba co mil�. Zastanawiam si�, do czego
s�u��.
- Gdyby� przyjrza� si� bli�ej temu tutaj - wtr�ci� Monat -
zauwa�y�by�, �e na jego powierzchni znajduje si� oko�o 700 kolistych
zag��bie�. Maj� akurat taki wymiar, �e b�dzie do nich pasowa� podstawa
cylindra. Zreszt�, jest tam jeden cylinder, w samym �rodku. Wydaje mi si�,
�e je�li go zbadamy, to zdo�amy domy�li� si� jego przeznaczenia.
Podejrzewam, �e zosta� tam umieszczony w�a�nie po to.
nast�pny
Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ...
. 5 .
Podesz�a do nich jaka� kobieta. �redniego wzrostu, o znakomitej
figurze i twarzy, kt�ra by�aby pi�kna, gdyby okala�y j� w�osy. Mia�a du�e
i ciemne oczy. Nie pr�bowa�a przykry� d�o�mi swej nago�ci. Zreszt� patrz�c
na ni�, czy na kt�r�kolwiek z kobiet, Burton nie czu� najmniejszego
podniecenia. By� zbyt oszo�omiony.
- Prosz� o wybaczenie, panowie - odezwa�a si� modulowanym g�osem z
oksfordzkim akcentem. - Ca�kiem niechc�cy pods�ucha�am wasz� rozmow�. By�y
to jedyne angielskie g�osy, jakie s�ysza�am odk�d przebudzi�am si�...
tutaj, gdziekolwiek znajduje si� to miejsce. Jestem Angielk� i szukam
opieki. Licz� na dobr� wol� pan�w.
- Na szcz�cie, madame - odpowiedzia� Burton - trafi�a pani na
w�a�ciwych ludzi. A przynajmniej we w�asnym imieniu obiecuj� otoczy� pani�
najlepsz� opiek�, na jak� mnie sta�. Chocia�, gdybym by� taki, jak
niekt�rzy ze znanych mi angielskich d�entelmen�w, mog�aby pani �a�owa�
swego wyboru. Nawiasem m�wi�c, ten pan nie jest Anglikiem. To Jankes.
Dziwnie brzmia�y te formalne zdania akurat teraz, w�r�d wrzask�w i
krzyk�w w dolinie, gdzie ka�dy by� nagi jak nowo narodzone dziecko i
g�adki jak w�gorz.
Kobieta wyci�gn�a r�k�.
- Nazywam si� Hargreaves.
Burton sk�oni� si� i poca�owa� j� w r�k�. Czu� si� g�upio, lecz
jednocze�nie ten gest wzmocni� jego poczucie rzeczywisto�ci. Je�eli formy
grzeczno�ciowe da�y si� zachowa�, tomo�e uda si� przywr�ci� "s�uszno��"
tak�e innych rzeczy.
- Zmar�y kapitan Si; Richard Francis Burton - powiedzia�, u�miechaj�c
si� lekko przy s�owie zmar�y. - Mo�e s�ysza�a pani o mnie?
Wyrwa�a r�k�, lecz zaraz wyci�gn�a j� znowu.
- Owszem, s�ysza�am, Sir Richardzie.
- To niemo�liwe! - szepn�� kto�.
Burton spojrza� na Frigate'a. To on odezwa� si� tak cichym g�osem.
- A to dlaczego?
- Richard Burton - mrukn�� Frigate. - Tak. Wydawa�o mi si�... Ale bez
w�os�w...
- Teek? - zaci�gn�� Burton.
- Teek! - rzek� Frigate. - Dok�adnie jak w ksi��kach.
- O co chodzi?
Frigate odetchn�� g��boko.
- Teraz to niewa�ne, panie Burton. Wyja�ni� p�niej. Na razie prosz�
przyj��, �e jestem wstrz��ni�ty. Trudno mi si� skupi�. To naturalne,
prawda?
Przyjrza� si� uwa�nie pani Hargreaves i pokr�ci� g�ow�.
- Czy ma pani na imi� Alicja?
- Istotnie - u�miechni�ta sta�a si� pi�kna, nawet bez w�os�w. - Sk�d
pan wiedzia�? Czy�by�my si� ju� spotkali? Nie, nie s�dz�.
- Alicja Pleasance Liddell Hargreaves?
- Tak!
- Chyba musz� usi��� - o�wiadczy� Amerykanin. Podszed� do drzewa i
siad�, opieraj�c si� plecami o pie�. Oczy szkli�y mu si� lekko.
- To szok - stwierdzi� Burton.
Jeszcze przez pewien czas ludzie, jak si� spodziewa�, b�d� zachowywa�
si� dziwnie i m�wi� od rzeczy. Do pewnego stopnia tak�e od siebie
oczekiwa� nieracjonalnego zachowania. Ale liczy�o si� tylko, by znale��
schronienie i �ywno��, oraz wymy�li� jaki� plan wsp�lnej obrony.
Porozmawia� po w�osku i s�owe�sku z reszt� grupy, po czym przedstawi�
ich sobie. Nie protestowali, gdy zaproponowa� wypraw� nad brzeg rzeki.
- Jestem pewien, �e wszyscy jeste�my spragnieni - powiedzia�. -
Powinni�my te� zbada� ten kamienny grzyb.
Pomaszerowali z powrotem na r�wnin�. Ludzie siedzieli na trawie lub
kr�cili si� bez celu. Min�li jak�� par�, k��c�c� si� g�o�no i za�arcie.
Najwyra�niej byli dawniej ma��e�stwem, a teraz kontynuowali sw� trwaj�c�
ca�e �ycie dyskusj�. Nagle m�czyzna odwr�ci� si� i odszed�. Kobieta przez
chwil� sta�a zdumiona, potem pobieg�a za nim. Odepchn�� j� tak gwa�townie,
�e upad�a na traw�: Szybko znik� w t�umie, a ona wci�� biega�a i
wykrzykiwa�a jego imi�, gro��c skandalem, je�li natychmiast nie przestanie
si� chowa�.
Burton my�la� przez chwil� o w�asnej �onie, Isabel. Nie widzia� jej w
t�umie, co nie znaczy, �e jej tam nie by�o. Szuka�aby go. Nie
zrezygnowa�aby, p�ki by go nie odnalaz�a.
Przepychaj�c si� dotar� na brzeg. Ukl�kn�� i nabra� wody w z�o�one
d�onie. By�a ch�odna, czysta i od�wie�aj�ca. Czu�, �e jego �o��dek jest
ca�kowicie pusty. Kiedy zaspokoi� pragnienie, poczu� g��d.
- Wody Rzeki �ycia - oznajmi�. - Styks? Leta? Nie, to nie Leta.
Pami�tam ca�� swoj� ziemsk� egzystencj�.
- A ja chcia�bym zapomnie� swoj� - stwierdzi� Frigate.
Alicja Hargreaves kl�cza�a na brzegu i czerpa�a wod� jedn� r�k�,
opieraj�c si� na drugiej. Trzeba przyzna�, �e ma �wietn� figur�, pomy�la�
Burton. Zastanowi� si�, czy b�dzie blondynk�, kiedy odrosn� jej w�osy, o
ile jej odrosn�. By� - mo�e Ten, kto ich tutaj umie�ci� postanowi�, dla
jakich� Swoich powod�w, by wszyscy pozostali �ysi ju� na zawsze.
Wspi�li si� na szczyt najbli�szej grzybokszta�tnej struktury. Szary,
gruboziarnisty granit usiany by� czerwonymi plamkami. Na jego p�askiej
powierzchni znale�li siedemset wg��bie�, u�o�onych w pi��dziesi�ciu
koncentrycznych kr�gach. W �rodkowym otworze tkwi� metalowy cylinder.
Bada� go niewysoki, smag�y m�czyzna z du�ym nosem i cofni�tym
podbr�dkiem. Kiedy podeszli bli�ej podni�s� g�ow� i u�miechn�� si�.
- Nie da si� go otworzy� - poinformowa� po niemiecku. - Na razie. Ale
jestem pewien, �e znajduje si� tutaj, �eby pokaza� nam, co robi� z naszymi
cylindrami.
Przedstawi� si� im jako Lev Ruach i gdy tylko us�ysza� nazwisko
Burton, Frigate i Hargreaves, przeszed� na angielski, kt�rym m�wi� z
silnym akcentem.
- By�em ateist� - powiedzia�, jakby bardziej do siebie ni� do nich. -
A teraz sam nie wiem! To miejsce zaskakuje zar�wno ateist�, jak i tych
g��boko wierz�cych, kt�rzy przedstawiali sobie �ycie pozagrobowe zupe�nie
inaczej. No c�, by� mo�e si� myli�em. Nie pierwszy raz.
Roze�mia� si�.
- Od razu ci� pozna�em - zwr�ci� si� do Monata. - Masz szcz�cie, �e
zmartwychwsta�e� tutaj, gdzie wi�kszo�� ludzi zmar�a w dziewi�tnastym
stuleciu. Inaczej by ci� zlinczowali.
- A to dlaczego? - zdziwi� si� Burton.
- On zabi� Ziemi� - wyja�ni� Frigate. - A przynajmniej my�l�, �e to
zrobi�.
- Skaner - powiedzia� smutnie Monat - nastawiony by� na zabijanie
wy��cznie istot ludzkich. I nie zabi�by ca�ej ludzko�ci. Mia� przesta�
dzia�a� po tym, jak z g�ry okre�lona liczba - niestety, du�a liczba -
ludzi straci �ycie. Wierzcie mi, przyjaciele, nie chcia�em tego robi