3500

Szczegóły
Tytuł 3500
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3500 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3500 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3500 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a porzucone przek�ad : Piotr Cholewa 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30. Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ... . 1 . �ona trzyma�a go w ramionach, jakby mia�a nadziej� odepchn�� �mier� - Bo�e m�j - zap�aka� - jestem ju� martwy. Drzwi do pokoju otworzy�y si�. Zobaczy� olbrzymiego dromadera, us�ysza� brz�k dzwoneczk�w na jego uprz�y, poruszanych gor�cym wiatrem pustyni. Potem pojawi�a si� wielka, czarna twarz pod ogromnym czarnym turbanem. Przez drzwi wkroczy� czarny eunuch z gigantyczn� szabl� w d�oni. �mier�, Ta Kt�ra Niszczy Rozkosz i Rozdziela Towarzyszy, w ko�cu przyby�a. Czer�. Nico��. Nie wiedzia� nawet, �e jego serce przesta�o bi� na zawsze. Nico��. A potem otworzy� oczy. Serce bi�o mocno. By� silny, bardzo silny! Podagryczne b�le w stopach, cierpienia, o kt�re przyprawia�a go w�troba, tortury sprawiane przez serce, wszystko znikn�o. By�o tak cicho, �e s�ysza� szum w�asnej krwi. By� sam w �wiecie bez d�wi�k�w. Przestrze� zalewa�o r�wne, jasne �wiat�o. Widzia�, lecz nie rozumia� tego, co widzi. Czym by�y te przedmioty nad nim, po bokach, z do�u? Gdzie si� znalaz�? Spr�bowa� usi��� - i ogarn�o go t�pe przera�enie. Nie by�o na czym siedzie� - wisia� w pustce. Przesun�� si� do przodu, bardzo wolno, jakby w basenie pe�nym rzadkiego syropu. O stop� od czubk�w palc�w zobaczy� pr�t z jasnoczerwonego metalu. Pr�t opada� z g�ry, z niesko�czono�ci i znika� w niesko�czono�ci w dole. Spr�bowa� pochwyci� ten najbli�szy twardy przedmiot, lecz co� go powstrzyma�o. Jakby jakie� si�y odpycha�y go, odsuwa�y. Powoli wykona� salto. Nieznana si�a zatrzyma�a jego palce o jakie� sze�� cali od pr�ta. Wyprostowa� si� i posun�� jeszcze o u�amek cala naprz�d. Jednocze�nie zacz�� si� obraca� wok� pod�u�nej osi cia�a. G�o�no wci�gn�� powietrze. Wiedzia�, �e nie ma nic, za co m�g�by si� chwyci�, lecz ogarni�ty panik� pr�bowa� z�apa� si� czegokolwiek i nie potrafi� powstrzyma� gwa�townego ruchu ramionami. Spogl�da� teraz "w d�"; a mo�e w�a�nie "w g�r�"? Cokolwiek to by�o, by� to kierunek przeciwny do tego, w kt�rym zwraca� twarz w chwili przebudzenia. Nie mia�o to znaczenia. "Nad" nim i "pod" nim by�o to samo. Wisia� w przestrzeni, utrzymywany przez niewidoczny i niewyczuwalny kokon. Sze�� st�p "pod" nim znajdowa�o si� cia�o kobiety o bardzo bladej sk�rze. By�a naga i ca�kowicie pozbawiona w�os�w. Wygl�da�a na �pi�c�. Mia�a zamkni�te oczy, a jej piersi unosi�y si� i opada�y w powolnym rytmie. Nogi trzyma�a z��czone i wyprostowane, r�ce wyci�gni�te wzd�u� bok�w. Obraca�a si� wolno, niby kurczak na ro�nie. Si�a, kt�ra ni� porusza�a, dzia�a�a tak�e na niego: Powoli odwr�ci� si� od kobiety, �eby zobaczy� wok� siebie inne, te� bezw�ose cia�a m�czyzn, kobiet i dzieci w milcz�cych, obracaj�cych si� szeregach. Nad nim wirowa�o nagie, r�wnie� nieow�osione cia�o Murzyna. Opu�ci� g�ow� tak, by spojrze� ku swoim stopom. On tak�e by� nagi i pozbawiony w�os�w. Mia� g�adk� sk�r�, wyra�nie zaznaczone mi�nie brzucha, na jego udach wida� by�o napi�te, silne, m�ode musku�y. Znikn�y �y�y, wystaj�ce przez sk�r� niby b��kitne falochrony. Nie by�o to ju� cia�o zniedo��nia�ego, chorego, sze��dziesi�ciodziewi�cioletniego starca, kt�ry jeszcze kilka chwil temu kona�. Znikn�a te� ponad setka blizn. Zda� sobie spraw�, �e �adne z otaczaj�cych go cia� nie nale�a�o do ludzi starych: Wszyscy wydawali si� mie� po oko�o dwadzie�cia pi�� lat, cho� dok�adny wiek trudno by�o okre�li�, gdy� bezw�ose g�owy i �ona sprawia�y, �e robili wra�enie starszych i m�odszych jednocze�nie. Kiedy� przechwala� si�, �e nie wie, co to l�k. Teraz strach wyrwa� mu z gard�a rozpaczliwy krzyk. Czu� przera�enie, kt�re t�umi�o rado�� wywo�an� tym, �e znowu �yje. Z pocz�tku by� tym oszo�omiony. Potem po�o�enie w przestrzeni i nowe otoczenie zmrozi�y mu zmys�y. Widzia� i odczuwa� jak przez grub�, zm�tnia�� szyb�. Po kilku sekundach co� w nim p�k�o. Us�ysza� to niemal, jak gdyby otworzy�o si� okno. �wiat nabra� kszta�tu, kt�ry postrzega�, cho� nie potrafi� zrozumie�. Z g�ry, po obu stronach i z do�u, unosi�y si� cia�a, u�o�one w pionowych i poziomych rz�dach. Pionowe oddzielone by�y od siebie czerwonymi pr�tami, cienkimi jak kije od szczotki. Jeden znajdowa� si� o dwana�cie cali od st�p �pi�cych, drugi dwana�cie cali od ich g��w. Sze�� st�p dzieli�o ka�de cia�o od innych, z g�ry, z do�u i po obu stronach.. Pr�ty wznosi�y si� z otch�ani bez dna i bieg�y w otch�a� bez pu�apu. Szaro��, w kt�rej znika�y i one i cia�a, z g�ry i z do�u, z prawej i z lewej, nie by�a ani ziemi�, ani niebem. W dali nie by�o nic pr�cz mgie�ki niesko�czono�ci. Po jednej stronie mia� �niadego cz�owieka o toska�skich rysach, po drugiej Hindusk�, a za ni� wysokiego m�czyzn�, kt�ry wygl�da� na nordyka. Dopiero przy trzecim obrocie zrozumia�, dlaczego wyda� mu si� dziwny. prawa r�ka, od miejsca tu� poni�ej �okcia, by�a czerwona. Wydawa�o si�, �e brakuje na niej zewn�trznej warstwy sk�ry. Chwil� p�niej i kilka rz�d�w dalej, zobaczy� cia�o doros�ego m�czyzny, kt�remu brakowa�o sk�ry i wszystkich mi�ni twarzy. By�y te� inne niezupe�nie kompletne cia�a. W dali dostrzeg� niewyra�nie szkielet i pl�tanin� narz�d�w w jego wn�trzu. Ogarni�ty przera�eniem, obraca� si� i obserwowa�, a serce wali�o mu mocno. Zd��y� si� ju� domy�li�, �e znajduje si� w jakiej� gigantycznej komorze i �e metalowe, pr�ty emituj� rodzaj si�y, kt�ra podtrzymuje i obraca miliony - mo�e miliardy - ludzkich istot. Gdzie mog�o by� takie miejsce? Z pewno�ci� nie w mie�cie Triest, kt�re w 1890 roku nale�a�o do Cesarstwa Austro - W�gierskiego. Nie by�o to niebo ani piek�o, o jakim kiedykolwiek s�ysza� czy czyta�, a uwa�a�, �e zdo�a� zaznajomi� si� z ka�d� teori� na temat tamtego �wiata. Umar�. A teraz �y�. Przez ca�e �ycie �mia� si� z �ycia pozagrobowego. I po raz pierwszy musia� przyzna�, �e si� myli�. Ale nie by�o nikogo, kto m�g�by powiedzie�: "A nie m�wi�em ci, przekl�ty niedowiarku?" Z tych milion�w ludzi on jeden by� przytomny. Wiruj�c w tempie mniej wi�cej jednego pe�nego obrotu na dziesi�� sekund zobaczy� jeszcze co�, , co spowodowa�o, �e a� sapn�� ze zdumienia. Pi�� rz�d�w od niego unosi�o si� cia�o, kt�re na pierwszy rzut oka zdawa�o si� ludzkie. Ale �aden przedstawiciel Homo sapiens nie mia� trzech palc�w i kciuka przy ka�dej d�oni ani czterech palc�w u st�p. Ani takiego nosa i w�skich, czarnych, sk�rzastych warg, podobnych do psich. Ani moszny z mas� ma�ych guz�w. Ani tak dziwacznie pofa�dowanych uszu. Przera�enie min�o. Jego serce przesta�o bi� w szale�czym tempie, cho� nie wr�ci�o jeszcze do normalnego rytmu. Umys� zacz�� pracowa�. Trzeba przecie� znale�� wyj�cie z sytuacji, w kt�rej by� r�wnie bezradny jak prosi� na ro�nie. Musi dosta� si� do kogo�, kto potrafi mu wyja�ni�, jak si� tu znalaz� i dlaczego. Postanowi� - znaczy�o dzia�a�. Podci�gn�� nogi, kopn�� i stwierdzi�, �e ta akcja - a raczej jej reakcja - przesun�a go o p� cala. Kopn�� znowu i przesun�� si� dalej, wbrew hamuj�cej go sile. Lecz gdy przerwa�, wolno pop�yn�� z powrotem na swoje miejsce. I co� popycha�o �agodnie jego cz�onki ku ich wyj�ciowej, wyprostowanej pozycji. Szale�czo kopi�c nogami i poruszaj�c r�kami jak przy p�ywaniu �abk� przesuwa� si� w stron� pr�ta. Im bli�ej by� celu, tym mocniejsza stawa�a si� paj�czyna linii si�. Nie rezygnowa�. Gdyby si� podda�, wkr�tce znalaz�by si� w punkcie, z kt�rego wyruszy�, ale zbyt zm�czony na kolejn� pr�b�. Rezygnacja nie le�a�a w jego naturze - dop�ki nie wyczerpa� wszystkich si�. Dysza� ci�ko, pot pokry� mu cia�o, r�ce i nogi porusza�y si� niby w g�stej galarecie, a ruch naprz�d by� niemal niedostrzegalny. A� wreszcie czubkami palc�w lewej r�ki dotkn�� pr�ta. By� ciep�y i twardy. I nagle wiedzia�, gdzie jest "d�". Zacz�� spada�. Dotkni�cie z�ama�o czar. Niewidzialna sie� wok� niego p�k�a bezg�o�nie i run�� w d�. By� tak blisko pr�ta, �e zdo�a� go pochwyci� jedn� r�k�. Zahamowa�. Bole�nie uderzy� biodrem o metal, sk�ra d�oni zapiek�a od tarcia, a� wreszcie schwyci� pr�t tak�e drug� r�k� i zatrzyma� si�. Przed nim, z drugiej strony pr�ta, cia�a zacz�y spada�. Porusza�y si� z pr�dko�ci� spadku swobodnego na Ziemi, a ka�de z nich zachowywa�o wypr�on� pozycj�. Nie przesta�y si� nawet obraca�. Poczu� podmuchy powietrza na nagich, spoconych plecach i okr�ci� si� wok� pr�ta. Za nim, w pionowym rz�dzie, w kt�rym znajdowa� si� jeszcze przed chwil�, �pi�cy spadali tak�e. Jeden za drugim, jakby zrzucani kolejno, przelatywali obok niego, obracaj�c si� wolno. Ich g�owy mija�y go o par� cali. Mia� szcz�cie, �e go nie str�cili, bo run��by w otch�a� wraz z nimi. Spadali ci�gle w majestatycznym pochodzie. Cia�o za cia�em przelatywa�o obok, po obu stronach pr�ta, a tysi�ce, miliony innych spa�y dalej. Przez chwil� przygl�da� si�, potem zacz�� liczy�. Zawsze lubi� to robi�. Kiedy jednak doszed� do 3001, przerwa�. Potem tylko patrzy� na ten wodospad cia�. Jak wysoko, jak niewyobra�alnie wysoko by�y u�o�one? I jak daleko mog� spa��? To on zrzuci� je nie�wiadomie, gdy jego dotyk zniszczy� si�� emanuj�c� z pr�ta. Nie m�g� wspi�� si� w g�r�, m�g� jednak schodzi� w d�. Zad�� si� ze�lizgiwa�. Gdzie� znad jego g�owy dobieg�o brz�czenie, zag�uszaj�ce cichy szum spadaj�cych cia�. Spojrza� w g�r� i zapomnia� o przelatuj�cych obok �pi�cych. W�ski pojazd o kszta�cie canoe wykonany z jakiego� jaskrawozielonego materia�u opuszcza� si� pomi�dzy kolumn� spadaj�cych a kolumn� zawieszonych: W jaki spos�b to powietrzne canoe si� utrzymuje, pomy�la�. Jak magiczny dywan z "Tysi�ca i jednej nocy". Jaka� twarz wysun�a si� zza burty. Pojazd zatrzyma� si�, brz�czenie ucich�o i druga twarz pojawi�a si� obok pierwszej. Obie okolone by�y d�ugimi, prostymi, ciemnymi w�osami. Potem twarze znikn�y, brz�czenie rozleg�o si� ponownie canoe zacz�o si� obni�a�. Zatrzyma�o si� jakie� pi�� st�p nad nim. Na zielonym dziobie widnia� niewielki znak: bia�a spirala rozwijaj�ca si� w prawo. Jeden z pasa�er�w powiedzia� co� w j�zyku troch� podobnym do polinezyjskiego - s�ycha� by�o du�o samog�osek i powtarzaj�cy si� cz�sto przydech. Nagle niewidzialny kokon zwar� si� ponownie. Spadaj�ce cia�a zwolni�y i zatrzyma�y si�. Cz�owiek trzymaj�cy si� pr�ta poczu�, jak linie si�y zbiegaj� si� i unosz� go w g�r�. Cho� rozpaczliwie przywar� do metalu, jego nogi oderwa�y si� i unios�y, poci�gaj�c za sob� cia�o. Po chwili, wyprostowany, patrzy� w d�. Nieznana si�a rozerwa�a jego uchwyt, a jednocze�nie zamkn�o si� jego �ycie, umys�, jego �wiat. Pop�yn�� w g�r�, obracaj�c si� powoli. Min�� powietrzne canoe i wzni�s� si� wy�ej. Dwaj m�czy�ni we wn�trzu pojazdu byli nadzy, przystojni i ciemnosk�rzy jak Arabowie z Jemenu. Rysy twarzy mieli nordyckie, przypominaj�ce rysy znanych mu Islandczyk�w. Jeden z nich podni�s� r�k�, trzymaj�c� metalowy przedmiot wielko�ci o��wka. Spojrza� wzd�u� niego, jakby do czego� celowa�. Cz�owiek unosz�cy si� w powietrzu rykn�� z w�ciek�o�ci, nienawi�ci, rozpaczy; zamacha� r�kami, by podp�yn�� do maszyny. - Zabij� was! - wrzeszcza�. - Zabij�! Zabij�! I zn�w ogarn�o go zapomnienie. nast�pny Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ... . 2 . B�g sta� nad nim, le��cym w trawie nad strumieniem, pod p�acz�cymi wierzbami; le��cym z otwartymi szeroko oczami i s�abym jak nowo narodzone dziecko. K�u� go w �ebra ko�cem swej �elaznej laski. B�g byt wysokim m�czyzn� w �rednim wieku. Mia� d�ug�, czarn�, rozwidlon� brod� i nosi� niedzielny garnitur angielskiego d�entelmena z pi��dziesi�tego trzeciego roku panowania kr�lowej Wiktorii. - Sp�niasz si� - powiedzia�. Dawno ju� min�� termin sp�aty d�ugu. - Jakiego d�ugu? - zapyta� Richard Francis Burton. Przeci�gn�� palcami po �ebrach, by si� upewni�, �e s� jeszcze ca�e. - Jeste� winien za cia�o - wyja�ni� B�g, k�uj�c go znowu swoj� lask�. - �e ju� nie wspomn� o duchu. Jeste� winien za cia�o i ducha, kt�re s� jednym i tym samym. Burton spr�bowa� si� podnie��. Nikt, nawet B�g, nie m�g� d�ga� Richarda Burtona w �ebra i odej�� bez walki. B�g zignorowa� jego daremne wysi�ki, wyci�gn�� z kieszeni kamizelki du�y, z�oty zegarek, otworzy� bogato zdobione wieczko i spojrza� na wskaz�wki. - Dawno po terminie - o�wiadczy�. Wyci�gn�� r�k� z d�oni� zwr�con� ku g�rze. - P�a�. W przeciwnym razie b�d� zmuszony ci� wykluczy�. - Wykluczy� z czego? Zapad�a ciemno��. B�g zacz�� rozp�ywa� si� w czerni. Dopiero wtedy Burton u�wiadomi� sobie, jak bardzo byt on podobny do niego. Mia� te same czarne, proste w�osy, t� sam� arabsk� twarz z ciemnymi przenikliwymi oczami, wysokimi ko��mi policzkowymi, pe�nymi wargami i wysuni�tym do przodu, mocno zarysowanym podbr�dkiem. Te same d�ugie, g��bokie blizny - pami�tka po somalijskim sztylecie, kt�ry przebi� mu szcz�k� w b�jce pod Gerber� - znaczy�y Jego policzki. Drobne d�onie i stopy kontrastowa�y z szerokimi ramionami i pot�n� piersi�. Mia� te� d�ugie, g�ste w�osy i rozwidlon� brod�, dla kt�rych Beduini nazywali Burtona "ojcem W�s�w". - Wygl�dasz jak Diabe� - o�wiadczy� Burton, lecz B�g by� ju� zaledwie jeszcze jednym cieniem w ciemno�ci. nast�pny Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ... . 3 . Burton spa�, lecz tak p�ytko, �e zdawa� sobie spraw� z tego, �e �ni. Dzie� zast�powa� noc. Potem otworzy� oczy. I nie wiedzia�, gdzie jest. W g�rze by�o b��kitne niebo, a delikatny wietrzyk owiewa� jego nagie cia�o. Bezw�osa g�owa, plecy, nogi i d�onie dotyka�y trawy. Spojrza� w prawo i zobaczy� r�wnin� pokryt� bardzo kr�tkimi, bardzo zielonymi i bardzo g�sto rosn�cymi �d�b�ami. Teren wznosi� si� �agodnie na przestrzeni mniej wi�cej mili. Dalej by�o pasmo wzg�rz, zrazu niewysokich, potem wy�szych i bardziej stromych w miar�, jak wspina�y si� ku g�rom. Wzg�rza ci�gn�y si� jakie� dwie i p� mili. Porasta�y je drzewa, p�on�ce szkar�atem, lazurem, jasn� zieleni�, p�omienn� ��ci� i g��bokim r�em. G�ry wyrasta�y nagle, pionowe i bardzo wysokie. By�y czarne i b��kitno - zielone; wygl�da�y na szkliste ska�y wulkaniczne z wielkimi plamami mchu, pokrywaj�cego co najmniej czwart� cze�� powierzchni. Pomi�dzy nim a wzg�rzami le�a�y ludzkie cia�a. Najbli�sze, ledwo o par� st�p od Burtona, nale�a�o do bia�ej kobiety, kt�ra w pionowym rz�dzie znajdowa�a si� tu� pod nim. Chcia� wsta�, lecz by� zbyt s�aby. Jedyne, co m�g� na razie zrobi�, ale i to z najwy�szym wysi�kiem, to obr�ci� g�ow� w lewo. By�o tam wi�cej nagich cia�, r�wnina za� opada�a ku rzece odleg�ej mo�e o sto jard�w. Rzeka mia�a jak�� mil� szeroko�ci, a po jej drugiej stronie by�a tak�e r�wnina, prawdopodobnie ci�gn�ca si� na mil� i wspinaj�ca ku wzg�rzom pokrytym drzewami, a potem ku wysokim, stromym, czarnym i b��kitno - zielonym g�rom. Tam by� wsch�d, stwierdzi� odruchowo. S�o�ce w�a�nie wzesz�o nad szczytami. Prawie na samym brzegu sta�a dziwna budowla - jakby grzyb z szarego granitu w czerwone plamki. Szeroka podstawa mia�a nie wi�cej ni� pi�� st�p wysoko�ci, a kapelusz co najmniej pi��dziesi�t st�p �rednicy. Zdo�a� si� podnie�� o tyle, by podeprze� si� na �okciu. Po obu brzegach rzeki sta�o wi�cej tych granitowych grzyb�w. Na r�wninie wsz�dzie le�a�y nagie, �yse istoty ludzkie, porozk�adane mniej wi�cej co sze�� st�p. Wi�kszo�� spoczywa�a jeszcze na plecach, wpatrzona w niebo. Inni zaczynali si� ju� porusza�, rozgl�da�, a nawet siada�. Usiad� tak�e i obiema r�kami przeci�gn�� po g�owie i twarzy. By�y nagie. Jego cia�o nie by�o tym pomarszczonym, przygarbionym, pokrzywionym cia�em sze��dziesi�ciodziewi�ciolatka le��cego na �o�u �mierci. To by�o umi�nione cia�o o g�adkiej sk�rze, kt�re nale�a�o do niego, gdy mia� dwadzie�cia pi�� lat. To samo cia�o, kt�re unosi�o si� pomi�dzy pr�tami w tym �nie. We �nie? Prze�ycie zdawa�o si� zbyt wyra�ne, �eby by� snem. Nie, to nie by� sen. Wok� nadgarstka mia� opask� z czego� przezroczystego, po��czon� z sze�ciocalowym paskiem tego samego materia�u. Drugi koniec paska przymocowany by� do metalicznego �uku - uchwytu szarego, metalowego cylindra z zamkni�t� pokryw�. Odruchowo, nie zastanawiaj�c si� po co to robi, gdy� jego umys� by� jeszcze zbyt niemrawy, podni�s� cylinder. Wa�y� mniej ni� funt, wi�c nie m�g� by� z �elaza, nawet gdyby by� pusty w �rodku. Mia� p�torej stopy �rednicy oraz ponad dwie i p� wysoko�ci. Wszyscy wok� mieli umocowane do nadgarstk�w takie same cylindry. Chwiejnie wsta� na nogi. Uderzenia serca nabiera�y tempa, a zmys�y zaczyna�y pracowa� normalnie. Inni wstawali tak�e. Wiele twarzy by�o jeszcze ospa�ych, wiele zastyg�ych w zdumieniu. Niekt�rzy wygl�dali na przera�onych, mieli rozbiegane, szeroko otwarte oczy, wznosz�ce si� i opadaj�ce szybko piersi, �wiszcz�cy oddech. Niekt�rzy dr�eli, jakby owiewa� ich lodowaty wicher, cho� powietrze by�o przyjemnie ciep�e. Dziwna, naprawd� obca i przera�aj�ca, by�a niemal ca�kowita cisza. Nikt nie wym�wi� s�owa; s�ycha� by�o tylko oddechy stoj�cych w pobli�u, kr�tkie kla�ni�cia, gdy jaki� m�czyzna klepa� si� po udzie, ciche gwizdanie jakiej� kobiety. Wszyscy mieli otwarte usta, jakby w�a�nie chcieli co� powiedzie�. Zacz�li si� porusza�, zagl�da� sobie w twarze, czasem dotyka� si� lekko. Szurali bosymi stopami, podchodzili kawa�ek, zawracali, skr�cali, patrzyli na wzg�rza, na drzewa pokryte wielkimi, jaskrawo kolorowymi kwiatami, na poro�ni�te mchem, wypi�trzone ku niebu g�ry, na zielon�, roziskrzon� rzek�, g�azy w kszta�cie grzyb�w, paski i szare, metaliczne pojemniki. Niekt�rzy badali palcami swe nagie czaszki i twarze. A wszystkich otacza�a aura bezsensownego ruchu i ciszy. Nagle jedna z kobiet zacz�a j�cze�. Opad�a na kolana, odrzuci�a do ty�u g�ow� i zawy�a. R�wnocze�nie, gdzie� dalej na brzegu, zawy� kto� jeszcze. Te dwa krzyki sta�y si� jakby sygna�em. A mo�e dwoma kluczami do ludzkiego g�osu, odblokowuj�cymi go w�a�nie teraz. M�czy�ni, kobiety i dzieci zacz�li krzycze�, p�aka� albo rozdziera� paznokciami twarze. Bili si� w piersi, padali na kolana i wznosili r�ce w modlitwie lub rzucali si� na ziemi� i pr�bowali ukry� twarze w trawie, jakby chcieli si� schowa� jak strusie. Albo tarzali si� po ziemi szczekaj�c jak psy lub wyj�c jak wilki. Przera�enie i histeria udzieli�y si� i Burtonowi. Zapragn�� ukl�kn�� i modli� si� o zbawienie. Pragn�� �aski. Ale nie chcia� widzie� nad g�rami o�lepiaj�cej twarzy Boga, twarzy ja�niejszej ni� s�o�ce. Nie by� tak dzielny i bez winy, jak mu si� wydawa�o. S�d by�by straszny i tak absolutnie ostateczny, �e nie potrafi� o nim my�le�. Kiedy� mia� sen o tym, jak po swojej �mierci staje przed Bogiem. Male�ki i nagi na szerokiej r�wninie, jak tutaj, ale zupe�nie sam. I B�g, wielki jak g�ra, podszed� do niego. A on, Burton, nie ust�pi� i nie ugi�� si� przed Nim. Tutaj nie by�o Boga, ale on i tak rzuci� si� do ucieczki. Pogna� przez r�wnin� odpychaj�c z drogi m�czyzn i kobiety, omijaj�c niekt�rych i przeskakuj�c nad innymi, tarzaj�cymi si� po ziemi. "Nie! Nie! Nie!" krzycza� biegn�c. Wymachiwa� r�kami, �eby odepchn�� od siebie niewidzialne demony. Przywi�zany do r�ki cylinder wirowa� wok� niego. Kiedy dysza� ju� tak, �e nie m�g� krzycze�, r�ce i nogi ci��y�y mu straszliwie, p�uca p�on�y i serce wal i�u, rzuci� si� na traw� pod pierwszymi napotkanymi drzewami. Po d�u�szej chwili usiad� i spojrza� na r�wnin�. Odg�osy t�umu zmieni�y si� z wrzask�w i ryk�w w pot�ny gwar. Wi�kszo�� ludzi m�wi�a co� do siebie, cho� nie wygl�da�o na to, �eby ktokolwiek chcia� s�ucha�. Burton nie rozr�nia� s��w. Niekt�rzy m�czy�ni i kobiety obejmowali si� i ca�owali, jakby znali si� w poprzednim �yciu, a teraz pr�bowali samych siebie przekona� o swej identyczno�ci i swym istnieniu. W t�umie by�a pewna ilo�� dzieci, cho� ani jedno nie mia�o mniej ni� pi�� lat. Ich g�owy by�y bezw�ose, tak jak doros�ych. Po�owa p�aka�a nie ruszaj�c si� z miejsca. Pozosta�e, tak�e zap�akane, biega�y tam i z powrotem zagl�daj�c w twarze doros�ych. Najwyra�niej szuka�y rodzic�w. Zaczyna� oddycha� z wi�ksz� �atwo�ci�. Wsta� i rozejrza� si�. Sta� pod czerwon� sosn� (czasami b��dnie zwan� norwesk�), wysok� na dwie�cie st�p. Obok ros�o jakie� drzewo, kt�rego nigdy dot�d nie widzia�. W�tpi�, �eby pochodzi�o z Ziemi (by� pewien, �e to nie by�a Ziemia, cho� chwilowo nie potrafi�by poda� �adnych konkretnych dowod�w). Drzewo mia�o gruby, s�katy, czarniawy pie� i mas� grubych ga��zi, na kt�rych ros�y tr�jk�tne, d�ugie na sze�� st�p li�cie - zielone ze szkar�atnymi �y�kami. Mia�o ze trzysta st�p wysoko�ci. Wok� ros�y tak�e drzewa, kt�re wygl�da�y jak bia�e i czarne d�by, jod�y, cisy i pinie. Tu i tam wyrasta�y k�py wysokich ro�lin, przypominaj�cych bambusy, a gdzie nie by�o ani drzew, ani bambus�w �cieli�a si� Trawa wysika na trzy stopy. Nie dostrzeg� �adnych zwierz�t. Ani owad�w czy ptak�w. Rozejrza� si� za jakim� kijem. Nie mia� poj�cia, jaki los przeznaczony by� temu zbiorowisku, ale wiedzia�, �e je�li tylko zostanie pozostawione bez nadzoru, szybko wr�ci do swego normalnego stanu. Ludzie zajm� si� sob�. A to oznacza�o, �e niekt�rzy spr�buj� zn�ca� si� nad innymi. Nie znalaz� nic, co nadawa�oby si� na bro�. Potem przysz�o mu do g�owy, �e mo�na u�y� metalowego cylindra. Na pr�b� uderzy� nim o drzewo. By� lekki, ale niezwykle twardy. Podni�s� pokryw�, umocowan� wewn�trz na zawiasach. W �rodku znajdowa�o si� sze�� zatrzaskuj�cych si� metalowych pier�cieni, po trzy z ka�dej strony, umieszczonych tak, by ka�dy m�g� przytrzymywa� g��boki kubek, talerz, albo prostok�tny pojemnik z szarego metalu. Wszystkie by�y puste. Zamkn�� pokryw�. Bez w�tpienia w swoim czasie dowie si�, do czego mia�y s�u�y�. Cokolwiek si� zdarzy�o, w wyniku zmartwychwstania nie pojawi�y si� delikatne, mgliste zjawy z ektoplazmy. Zbudowany by� z cia�a, krwi i ko�ci. Wci�� jeszcze czu� si� odgrodzony od realno�ci, jakby od��czono - go od tryb�w maszynerii �wiata, ale powoli wychodzi� z szoku. Chcia�o mu si� pi�. B�dzie musia� zej�� na brzeg i napi� si� z rzeki z nadziej�, �e woda nie jest zatruta. U�miechn�� si� kwa�no na t� my�l i musn�� g�rn� warg�. Poczu� co� w rodzaju rozczarowania, �e jego g�ste w�sy znikn�y. Mia� nadziej�, �e woda w rzece nie b�dzie zatruta. Zabawny pomys�! Kto by wskrzesza� umar�ych tylko po to, �eby zabi� ich na nowo? Nie rusza� si� jednak przez chwil�. Z nienawi�ci� my�la� o tym, �e aby dotrze� do rzeki musi przej�� przez ten szale�czo rozgadany, histerycznie szlochaj�cy t�um. Tutaj, z dala od ludzi, nie czu� grozy, paniki i szoku, kt�re zalewa�y ich jak morze. Je�eli wr�ci, znowu wpadnie w wir ich emocji. Nagle zobaczy� jak jaka� posta� odrywa si� od masy nagich ludzi i kieruje w jego stron�. Zauwa�y� te�, �e nie by� to cz�owiek. W�a�nie wtedy Burton nabra� pewno�ci, �e takiego Dnia Zmartwychwstania nie zapowiada�a �adna religia. Nie wierzy� w Boga przedstawianego przez chrze�cijan, muzu�man�w, hinduist�w czy jak�kolwiek inn� wiar�. Prawd� m�wi�c nie by� pewien, czy w og�le wierzy w jakiego� Stw�rc�. Wierzy� w Richarda Francisa Burtona i kilku jego przyjaci�. By� pewien, �e kiedy umrze, �wiat przestanie istnie�. nast�pny Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ... . 4 . Kiedy po �mierci przebudzi� si� w tej dolinie, nad t� rzek�, nie potrafi� zwalczy� w�tpliwo�ci, jakie istnia�y w umy�le ka�dego cz�owieka, poddanego wczesnemu uwarunkowaniu religijnemu i �yj�cego w spo�ecze�stwie, kt�re przy ka�dej okazji podkre�la�o sw� religijno��. Teraz, widz�c zbli�aj�cego ci� obcego, nabra� pewno�ci, �e istnia�o inne, nie tylko nadnaturalne wyja�nienie fenomenu zmartwychwstania. By� jaki� fizyczny, naukowy pow�d pojawienia si� tutaj, a szukaj�c go, nie musia� ucieka� si� do judeistycznochrze�cija�sko - muzu�ma�skich mit�w. Zbli�aj�ce si� stworzenie - niew�tpliwie p�ci m�skiej - by�o dwunogiem wzrostu oko�o sze�ciu st�p i o�miu cali. Mia�o niezwykle chude, pokryte r�ow� sk�r� cia�o, trzy palce i kciuk przy ka�dej d�oni, po cztery bardzo d�ugie i w�skie palce u st�p. Pod sutkami na piersi znajdowa�y si� dwa ciemnoczerwone punkty. G�ste, czarne brwi opada�y a� do wystaj�cych ko�ci policzkowych na p� ludzkiej twarzy, by tam rozrosn�� si� i pokry� je br�zowym meszkiem. Z bok�w nozdrzy wyrasta�a na kszta�t falbany cienka membrana, d�ugo�ci mo�e szesnastej cz�ci cala. G��boka bruzda rozdziela�a szerok� chrz�stk� na ko�cu nosa. Wargi by�y w�skie, sk�rzaste i czarne, uszy pozbawione konch, za to z ca�kiem nieludzkimi zwojami wewn�trz. Moszna wygl�da�a tak, jakby w �rodku by�o pe�no ma�ych �usek. Pami�ta� t� istot� unosz�c� si� w powietrzu kilka p�d�w dalej, w tamtym koszmarnym miejscu. Stw�r zatrzyma� si� kilka st�p przed nim i u�miechn��, demonstruj�c ca�kiem ludzkie z�by. - Mam nadziej� - zagadn�� - �e m�wisz po angielsku. Je�li wolisz, w miar� p�ynnie potrafi� si� wys�awia� po rosyjsku, po chi�sku w dialekcie mandarin albo w hinduistani. Burton by� lekko wstrz��ni�ty - tak, jakby przem�wi�a do niego ma�pa albo pies. - M�wisz ameryka�skim angielskim - odpowiedzia�. - Z akcentem �rodkowo - zachodnim. Zupe�nie dobrze. Chocia� troch� zbyt starannie. - Dzi�kuj� - odpar� stw�r. - Poszed�em za tob�, gdy� wyda�e� mi si� jedyn� osob�, kt�ra ma do�� rozs�dku, by oddali� si� od tego zamieszania. By� mo�e potrafisz jako� wyja�ni� to... jak to nazywacie?... zmartwychwstanie? - Wiem tyle, co i ty - o�wiadczy� Burton. - A nawet mniej, gdy� prawd� m�wi�c nie potrafi�bym wyja�ni� twojego istnienia, ani przed, ani po zmartwychwstaniu. G�ste brwi obcego poruszy�y si� - gest, kt�ry, jak Burton mia� si� przekona�, oznacza� zaskoczenie lub zdziwienie. - Nie? Przysi�g�bym, �e w�r�d sze�ciu miliard�w mieszka�c�w Ziemi nie by�o ani jednego, kt�ry by o mnie nie s�ysza� albo nie ogl�da� w telewizji. - Telewizji? Brwi obcego poruszy�y si� ponownie. - Nie wiesz, co... Zamilk� na chwil�, po czym zn�w si� u�miechn��. - Naturalnie, jak mog�em o tym nie pomy�le�! Musia�e� umrze�, zanim przyby�em na Ziemi�! - Kiedy to by�o? - Chwileczk� - powiedzia� powoli obcy unosz�c brwi (odpowiednik ludzkiego zmarszczenia czo�a, jak Burton mia� si� dowiedzie�). - Wydaje mi si�, �e wed�ug waszej chronologii by�o to w roku 2002. A kiedy ty umar�e�? - To musia� by� 1890 - stwierdzi� Burton. Zn�w powr�ci�o wra�enie, �e nic tutaj nie dzieje si� naprawd�. Przesun�� j�zykiem w ustach; tylne z�by, kt�re straci�, gdy somalijska w��cznia przebi�a mu policzki, by�y na miejscu. Nadal jednak by� obrzezany, podobnie jak m�czy�ni na brzegu - chocia� ci w wi�kszo�ci krzyczeli co� po niemiecku, w dialekcie austriackim, po w�osku i s�owe�sku z akcentem Triestu. A przecie� w jego czasach prawie nikt z mieszka�c�w tamtych region�w nie by� obrzezany. - W ka�dym razie - doda� - nie pami�tam nic po 20 pa�dziernika 1890. - Aab! - powiedzia� obcy. - A wi�c opu�ci�em swoj� rodzinn� planet� 200 lat przed twoj� �mierci�. Moj� planet�? To satelita gwiazdy, kt�r� wy, Ziemianie, nazywacie Tau Ceti. Lecieli�my w anabiozie, a kiedy statek zbli�a� si� do waszego s�o�ca zostali�my automatycznie rozmro�eni i... ale pewnie nie rozumiesz, o czym m�wi�? - Nie bardzo. Troch� za du�o tego wszystkiego. Mo�e p�niej pom�wimy o szczeg�ach. Jak si� nazywasz? - Monat Grrautut. A ty? - Richard Francis Burton, do us�ug. Sk�oni� si� lekko i u�miechn��. Mimo obco�ci tego stworzenia i pewnych jego do�� odra�aj�cych cech fizycznych czu� do niego coraz wi�ksz� sympati�. - �wi�tej pami�ci kapitan sir Richard Francis Burton - doda�. - Ostatnio konsul Jej Wysoko�ci w austro - w�gierskim porcie Triest. - El�biety? - �y�em w dziewi�tnastym, nie w szesnastym stuleciu. - Kr�lowa El�bieta panowa�a w Wielkiej Brytanii w dwudziestym wieku - stwierdzi� Monat. Spojrza� ku brzegowi. - Dlaczego wszyscy s� tacy przera�eni? Ka�da z ludzkich istot, jakie spotka�em, by�a albo przekonana, �e nie ma �adnego tamtego �wiata, albo pewna, �e zyska tam specjalne przywileje. Burton u�miechn�� si�. - Ci, kt�rzy nie wierzyli w �ycie pozagrobowe s� przekonani, �e trafili do Piek�a, poniewa� nie wierzyli w nie. Ci, kt�rzy uwa�ali, �e p�jd� do Nieba s� zaszokowani chyba dlatego, �e s� nadzy. Widzisz, wi�kszo�� ilustracji m�wi�cych o tym, co nas czeka po �mierci, ukazywa�a tych z Piek�a nagich, a tych w Niebie ubranych. Zatem, skoro zmartwychwsta�e� z go�ym ty�kiem, to musisz by� w Piekle. - To ci� chyba bawi - zauwa�y� Monat. - Jeszcze par� minut temu czu�em si� potwornie - wyzna� Burton. - I nadal jestem wstrz��ni�ty. Nawet bardzo. Ale spotkanie z tob� obudzi�o we mnie nadziej�, �e sprawy przedstawiaj� si� inaczej, ni� wyobra�ali je sobie ludzie. Zreszt� tak zwykle jest. B�g za� je�li ma zamiar przyby�, chyba si� zbytnio nie spieszy. Jestem pewien, �e mo�na to wszystko wyja�ni�, ale nie wed�ug hipotez, jakie s�ysza�em na Ziemi. - Nie s�dz�, �eby�my byli na Ziemi - o�wiadczy� Monat. Wyci�gn�� w g�r� sw�j d�ugi, w�ski palec z chrz�stn� naro�l� zamiast paznokcia. - Je�li popatrzysz przez chwil� w tym kierunku, zobaczysz obok s�o�ca jakie� cia�o niebieskie. To nie jest ksi�yc. Burton przerzuci� cylinder na plecy, os�oni� d�o�mi oczy i spojrza�. Dostrzeg� lekko �wiec�cy kr��ek, na oko jakie� osiem razy mniejszy od ksi�yca w pe�ni. - Gwiazda? - spyta� opuszczaj�c r�ce. - Tak s�dz� - odpar� Monat. - Zdawa�o mi si�, �e widzia�em jeszcze kilka bardzo niewyra�nych obiekt�w w innych cz�ciach nieba, ale nie jestem pewien. Dowiemy si�, kiedy zapadnie noc. - Jak my�lisz, gdzie jeste�my'' - Nie mam poj�cia. Skin�� r�k� na s�o�ce. - Wschodzi, a wi�c i zajdzie, a wtedy powinna zapa�� noc. Chyba musimy si� jako� do niej przygotowa�. I do innych wydarze�. Jest ciep�o i robi si� jeszcze ciep�ej, ale noc� mo�e si� och�odzi�. Mo�e spa�� deszcz. Powinni�my zbudowa� jakie� schronienie. Trzeba te� pomy�le� o jedzeniu. Cho� wydaje mi si�, �e to urz�dzenie - wskaza� na cylinder - nas nakarmi. - Sk�d wiesz? - zdziwi� si� Burton. - Zajrza�em do �rodka. S� tam misy i kubki, teraz puste, ale najwyra�niej urobione po to, by je czyms nape�ni�. Burton poczu�, �e wraca mu poczucie realno�ci. Ta istota - z Tau Ceti! - m�wi�a tak logicznie, tak rozs�dnie, �e dawa�a punkt zaczepienia jego dryfuj�cym my�lom. I mimo swej odra�aj�cej obco�ci emanowa�a ciepl� sympati� i szczero�ci�. Co wi�cej, ka�da istota b�d�ca przedstawicielk� cywilizacji zdolnej do pokonania tylu trylion�w mil mi�dzygwiezdnej przestrzeni musia�a dysponowa� niezwykle cenn� wiedz�. Inni ludzie te� zacz�li oddziela� si� od t�umu. Mniej wi�cej dziesi�cioosobowa grupa sz�a wolno w ich i stron�. Niekt�rzy rozmawiali, inni milczeli i rozgl�dali si� z szeroko otwartymi oczami. Szli jakby bez okre�lonego celu, niby chmura p�dzona przez wiatr. Kiedy zbli�yli si� do Monata i Burtona, stan�li. Uwag� Burtona zwr�ci� m�czyzna wlok�cy si� w tyle za grup�. O ile Monat by� w oczywisty spos�b nieludzki, ten osobnik by� raczej podludzki czy przedludzki. Kr�py i pot�nie umi�niony, mia� oko�o pi�ciu st�p wzrostu. Na wygi�tej, bardzo grubej szyi tkwi�a wysuni�ta w prz�d g�owa o niskim, pochy�ym czole i d�ugiej, w�skiej czaszce. Olbrzymie �uki brwiowe os�ania�y ciemnobr�zowe oczy. Nos by� plackiem cia�a z p�askimi nozdrzami, a pot�ne ko�ci szcz�kowe wypycha�y w�skie wargi. Kiedy� mog�a porasta� go sier��, g�sta jak u ma�py, lecz teraz by� ogolony - podobnie jak wszyscy inni. Pot�ne d�onie sprawia�y wra�enie zdolnych do wyci�ni�cia wody z kamienia. Indywiduum co chwil� ogl�da�o si� za siebie jakby w strachu, �e kto� si� do niego podkrada. Istoty ludzkie cofa�y si�, gdy podchodzi�. W pewnej chwili do podcz�owieka zbli�y� si� jaki� m�czyzna i powiedzia� co� po angielsku. Najwyra�niej nie oczekiwa�, �e zostanie zrozumiany, po prostu pr�bowa� zachowa� si� przyja�nie. Tym niemniej m�wi� nerwowo, chrapliwym niemal g�osem. By� to muskularny m�ody cz�owiek wzrostu sze�ciu st�p. Jego twarz, do�� przystojna, mia�a jednak komicznie nier�wny profil. Oczy mia� zielone. Zagadni�ty podcz�owiek a� podskoczy�. Przyjrza� si� u�miechni�temu m�czy�nie spod pot�nych �uk�w kostnych, lecz po chwili tak�e wyszczerzy� w u�miechu du�e, szerokie z�by i odezwa� si� w j�zyku, kt�rego Burton nie potrafi� rozpozna�. Wskaza� na siebie i powiedzia� co�, co zabrzmia�o jak Kazzintuitruaabemss. P�niej Burton mia� si� dowiedzie�, �e by�o to jego imi� i oznacza�o Cz�owieka - Kt�ry - Zabi� - Zwierza - O - D�ugich - Bia�ych - Z�bach. Reszta grupy sk�ada�a si� z czterech kobiet i pi�ciu m�czyzn. Dwaj z nich znali si� z poprzedniego �ycia, a jeden by� m�em kt�rej� z kobiet. Wszyscy byli W�ochami lub S�owe�cami, kt�rzy zmarli w Trie�cie, najwyra�niej oko�o 1890 roku. Burton nie zna� nikogo z nich. - Ty tam - powiedzia� wskazuj�c m�czyzn�, kt�ry m�wi� po angielsku. - Wyst�p. Jak si� nazywasz? Wezwany podszed� do niego z wahaniem. - Jest pan Anglikiem, prawda? M�wi� po ameryka�sku, w spos�b typowy dla �rodkowego zachodu. Burton wyci�gn�� r�k�. Tamten uni�s� bezw�ose brwi. - Burton? - pochyli� si� i spojrza� w twarz Burtona. - Trudno powiedzie�... ale to przecie� niemo�liwe... Wyprostowa� si�. - Nazywam si� Peter Frigate. F - R - I - G - A - T - E. Obejrza� si� i powiedzia� g�osem jeszcze bardziej napi�tym: - Trudno m�wi� z sensem. Ka�dy z nas jest w szoku, sam wiesz. Czuj�, jakbym rozpada� si� na cz�ci. Ale... jeste�my tu... zn�w �ywi... nie ma ogni piekielnych... przynajmniej na razie. Urodzi�em si� w 1918, zmar�em w 2008... przez to, co zrobi� ten obcy... nie mam do niego pretensji... w ko�cu broni� si� tylko. Jego g�os opad� do szeptu. U�miechn�� si� nerwowo do Monata. - Wi�c znasz tego... Monata Grrautut? - spyta� Burton. - Nie znam. Widzia�em go w telewizji - wyja�ni� Frigate. - Sporo te� o nim czyta�em i s�ysza�em. Wyci�gn�� r�k� tak, jakby spodziewa� si�, �e zostanie odepchni�ty. Monat z u�miechem u�cisn�� mu d�o�. - My�l�, �e by�oby rozs�dnie, gdyby�my si� po��czyli - stwierdzi� Frigate. - Mo�emy potrzebowa� ochrony. - Przed czym? - spyta� Burtona cho� wiedzia� a� nadto dobrze. - Sam wiesz, jaka jest wi�kszo�� ludzi. Jak tylko przywykn� do zmartwychwstania, zaraz zaczn� walczy� o kobiety, jedzenie i o co tylko przyjdzie im jeszcze do g�owy. My�l� te�, �e powinni�my si� zaprzyja�ni� z neandertalczykiem, czy kim on tam jest. Wa�ne, �e b�dzie dobry w walce. Kazz, jak go p�niej nazwano, wzruszaj�co pragn�� akceptacji. Jednocze�nie by� nieufny wobec ka�dego, kto podchodzi� zbyt blisko. W pobli�u przesz�a kobieta, raz za razem powtarzaj�ca po niemiecku: - Bo�e m�j! Czym zgrzeszy�am przeciw Tobie? - Moja broda! Moja broda! - wo�a� w jidysz jaki� m�czyzna unosz�cy na wysoko�� ramion zaci�ni�te pi�ci. Jeszcze inny wskazywa� na swe genitalia i powtarza� po s�owe�sku: - Zrobili ze mnie �yda! �yda! Czy s�dzicie...? Nie, to niemo�liwe! Burton u�miechn�� si� ponuro. - Nie przychodzi mu do g�owy - powiedzia� - �e mo�e Oni zrobili z niego mahometanina albo australijskiego aborygena, albo staro�ytnego Egipcjanina. Wszyscy oni byli obrzezani. - A co on m�wi�? - spyta� Frigate. Burton przet�umaczy� i Amerykanin roze�mia� si�. Obok przebieg�a kobieta. Bezskutecznie stara�a si� przykry� d�o�mi piersi i krocze. - Co oni sobie pomy�l�, co sobie pomy�l�? - mrucza�a, znikaj�c w�r�d drzew. Potem przesz�a jaka� para. M�wili po w�osku tak g�o�no, jakby oddziela�a ich autostrada. - To nie mo�e by� Niebo... Wiem, o m�j Bo�e, wiem!... Tam by� Giuseppe Zomzini, a sama wiesz, jaki to zepsuty cz�owiek... powinien si� sma�y� w Piekle! Wiem, wiem... okrad� skarbiec, odwiedza� domy rozpusty, zapija� si� na �mier�... a jednak... jest tutaj... wiem, wiem... Jeszcze jedna kobieta bieg�a krzycz�c po niemiecku: - Tatusiu! Tatusiu! Gdzie jeste�? To ja, twoja male�ka Hilda! Jaki� m�czyzna spogl�da� na nich ponuro i wci�� od nowa powtarza�: - Nie jestem gorszy ni� inni, a od wielu lepszy. Do diab�a z nimi. I kobieta: - Zmarnowa�am ca�e �ycie, ca�e �ycie. Wszystko dla nich robi�am, a teraz... - Id�cie za mn� w g�ry! - wzywa� m�czyzna, wywijaj�c przed sob� metalowym cylindrem, jakby to by�a kadzielnica. - Chod�cie! Ja znam prawd�, dobrzy ludzie! Chod�cie ze mn�! B�dziecie bezpieczni pod opiek� Pana! Nie wierzcie w z�udzenie wok� was! Chod�cie ze mn�, a otworz� wam oczy! Inni mamrotali co� bez sensu lub milczeli z wargami zaci�ni�tymi mocno, jakby bali si� wypowiedzie� cisn�ce si� na usta s�owa. - Troch� potrwa, zanim dojd� do siebie - zauwa�y� Burton. Czu�, �e minie te� sporo czasu, zanim ten �wiat dla niego samego stanie si� doczesnym. - Mog� nigdy nie pozna� prawdy - rzek� Frigate. - Co przez to rozumiesz? - Nie znali Prawdy - przez du�e P - na Ziemi, wi�c dlaczego maj� pozna� j� tutaj? Sk�d mo�esz wiedzie�, czy doznamy objawienia? Burton wzruszy� ramionami. - Nie wiem. Ale uwa�am, �e nale�y zbada�, jakie jest nasze �rodowisko i jak mo�emy w nim prze�y�. Do cz�owieka, kt�ry siedzi nic nie robi�c, szcz�cie samo nie przyjdzie. Widzicie te kamienne grzyby? - wskaza� w stron� rzeki. - Rozstawione s� chyba co mil�. Zastanawiam si�, do czego s�u��. - Gdyby� przyjrza� si� bli�ej temu tutaj - wtr�ci� Monat - zauwa�y�by�, �e na jego powierzchni znajduje si� oko�o 700 kolistych zag��bie�. Maj� akurat taki wymiar, �e b�dzie do nich pasowa� podstawa cylindra. Zreszt�, jest tam jeden cylinder, w samym �rodku. Wydaje mi si�, �e je�li go zbadamy, to zdo�amy domy�li� si� jego przeznaczenia. Podejrzewam, �e zosta� tam umieszczony w�a�nie po to. nast�pny Philip Jose Farmer Gdzie wasze cia�a ... . 5 . Podesz�a do nich jaka� kobieta. �redniego wzrostu, o znakomitej figurze i twarzy, kt�ra by�aby pi�kna, gdyby okala�y j� w�osy. Mia�a du�e i ciemne oczy. Nie pr�bowa�a przykry� d�o�mi swej nago�ci. Zreszt� patrz�c na ni�, czy na kt�r�kolwiek z kobiet, Burton nie czu� najmniejszego podniecenia. By� zbyt oszo�omiony. - Prosz� o wybaczenie, panowie - odezwa�a si� modulowanym g�osem z oksfordzkim akcentem. - Ca�kiem niechc�cy pods�ucha�am wasz� rozmow�. By�y to jedyne angielskie g�osy, jakie s�ysza�am odk�d przebudzi�am si�... tutaj, gdziekolwiek znajduje si� to miejsce. Jestem Angielk� i szukam opieki. Licz� na dobr� wol� pan�w. - Na szcz�cie, madame - odpowiedzia� Burton - trafi�a pani na w�a�ciwych ludzi. A przynajmniej we w�asnym imieniu obiecuj� otoczy� pani� najlepsz� opiek�, na jak� mnie sta�. Chocia�, gdybym by� taki, jak niekt�rzy ze znanych mi angielskich d�entelmen�w, mog�aby pani �a�owa� swego wyboru. Nawiasem m�wi�c, ten pan nie jest Anglikiem. To Jankes. Dziwnie brzmia�y te formalne zdania akurat teraz, w�r�d wrzask�w i krzyk�w w dolinie, gdzie ka�dy by� nagi jak nowo narodzone dziecko i g�adki jak w�gorz. Kobieta wyci�gn�a r�k�. - Nazywam si� Hargreaves. Burton sk�oni� si� i poca�owa� j� w r�k�. Czu� si� g�upio, lecz jednocze�nie ten gest wzmocni� jego poczucie rzeczywisto�ci. Je�eli formy grzeczno�ciowe da�y si� zachowa�, tomo�e uda si� przywr�ci� "s�uszno��" tak�e innych rzeczy. - Zmar�y kapitan Si; Richard Francis Burton - powiedzia�, u�miechaj�c si� lekko przy s�owie zmar�y. - Mo�e s�ysza�a pani o mnie? Wyrwa�a r�k�, lecz zaraz wyci�gn�a j� znowu. - Owszem, s�ysza�am, Sir Richardzie. - To niemo�liwe! - szepn�� kto�. Burton spojrza� na Frigate'a. To on odezwa� si� tak cichym g�osem. - A to dlaczego? - Richard Burton - mrukn�� Frigate. - Tak. Wydawa�o mi si�... Ale bez w�os�w... - Teek? - zaci�gn�� Burton. - Teek! - rzek� Frigate. - Dok�adnie jak w ksi��kach. - O co chodzi? Frigate odetchn�� g��boko. - Teraz to niewa�ne, panie Burton. Wyja�ni� p�niej. Na razie prosz� przyj��, �e jestem wstrz��ni�ty. Trudno mi si� skupi�. To naturalne, prawda? Przyjrza� si� uwa�nie pani Hargreaves i pokr�ci� g�ow�. - Czy ma pani na imi� Alicja? - Istotnie - u�miechni�ta sta�a si� pi�kna, nawet bez w�os�w. - Sk�d pan wiedzia�? Czy�by�my si� ju� spotkali? Nie, nie s�dz�. - Alicja Pleasance Liddell Hargreaves? - Tak! - Chyba musz� usi��� - o�wiadczy� Amerykanin. Podszed� do drzewa i siad�, opieraj�c si� plecami o pie�. Oczy szkli�y mu si� lekko. - To szok - stwierdzi� Burton. Jeszcze przez pewien czas ludzie, jak si� spodziewa�, b�d� zachowywa� si� dziwnie i m�wi� od rzeczy. Do pewnego stopnia tak�e od siebie oczekiwa� nieracjonalnego zachowania. Ale liczy�o si� tylko, by znale�� schronienie i �ywno��, oraz wymy�li� jaki� plan wsp�lnej obrony. Porozmawia� po w�osku i s�owe�sku z reszt� grupy, po czym przedstawi� ich sobie. Nie protestowali, gdy zaproponowa� wypraw� nad brzeg rzeki. - Jestem pewien, �e wszyscy jeste�my spragnieni - powiedzia�. - Powinni�my te� zbada� ten kamienny grzyb. Pomaszerowali z powrotem na r�wnin�. Ludzie siedzieli na trawie lub kr�cili si� bez celu. Min�li jak�� par�, k��c�c� si� g�o�no i za�arcie. Najwyra�niej byli dawniej ma��e�stwem, a teraz kontynuowali sw� trwaj�c� ca�e �ycie dyskusj�. Nagle m�czyzna odwr�ci� si� i odszed�. Kobieta przez chwil� sta�a zdumiona, potem pobieg�a za nim. Odepchn�� j� tak gwa�townie, �e upad�a na traw�: Szybko znik� w t�umie, a ona wci�� biega�a i wykrzykiwa�a jego imi�, gro��c skandalem, je�li natychmiast nie przestanie si� chowa�. Burton my�la� przez chwil� o w�asnej �onie, Isabel. Nie widzia� jej w t�umie, co nie znaczy, �e jej tam nie by�o. Szuka�aby go. Nie zrezygnowa�aby, p�ki by go nie odnalaz�a. Przepychaj�c si� dotar� na brzeg. Ukl�kn�� i nabra� wody w z�o�one d�onie. By�a ch�odna, czysta i od�wie�aj�ca. Czu�, �e jego �o��dek jest ca�kowicie pusty. Kiedy zaspokoi� pragnienie, poczu� g��d. - Wody Rzeki �ycia - oznajmi�. - Styks? Leta? Nie, to nie Leta. Pami�tam ca�� swoj� ziemsk� egzystencj�. - A ja chcia�bym zapomnie� swoj� - stwierdzi� Frigate. Alicja Hargreaves kl�cza�a na brzegu i czerpa�a wod� jedn� r�k�, opieraj�c si� na drugiej. Trzeba przyzna�, �e ma �wietn� figur�, pomy�la� Burton. Zastanowi� si�, czy b�dzie blondynk�, kiedy odrosn� jej w�osy, o ile jej odrosn�. By� - mo�e Ten, kto ich tutaj umie�ci� postanowi�, dla jakich� Swoich powod�w, by wszyscy pozostali �ysi ju� na zawsze. Wspi�li si� na szczyt najbli�szej grzybokszta�tnej struktury. Szary, gruboziarnisty granit usiany by� czerwonymi plamkami. Na jego p�askiej powierzchni znale�li siedemset wg��bie�, u�o�onych w pi��dziesi�ciu koncentrycznych kr�gach. W �rodkowym otworze tkwi� metalowy cylinder. Bada� go niewysoki, smag�y m�czyzna z du�ym nosem i cofni�tym podbr�dkiem. Kiedy podeszli bli�ej podni�s� g�ow� i u�miechn�� si�. - Nie da si� go otworzy� - poinformowa� po niemiecku. - Na razie. Ale jestem pewien, �e znajduje si� tutaj, �eby pokaza� nam, co robi� z naszymi cylindrami. Przedstawi� si� im jako Lev Ruach i gdy tylko us�ysza� nazwisko Burton, Frigate i Hargreaves, przeszed� na angielski, kt�rym m�wi� z silnym akcentem. - By�em ateist� - powiedzia�, jakby bardziej do siebie ni� do nich. - A teraz sam nie wiem! To miejsce zaskakuje zar�wno ateist�, jak i tych g��boko wierz�cych, kt�rzy przedstawiali sobie �ycie pozagrobowe zupe�nie inaczej. No c�, by� mo�e si� myli�em. Nie pierwszy raz. Roze�mia� si�. - Od razu ci� pozna�em - zwr�ci� si� do Monata. - Masz szcz�cie, �e zmartwychwsta�e� tutaj, gdzie wi�kszo�� ludzi zmar�a w dziewi�tnastym stuleciu. Inaczej by ci� zlinczowali. - A to dlaczego? - zdziwi� si� Burton. - On zabi� Ziemi� - wyja�ni� Frigate. - A przynajmniej my�l�, �e to zrobi�. - Skaner - powiedzia� smutnie Monat - nastawiony by� na zabijanie wy��cznie istot ludzkich. I nie zabi�by ca�ej ludzko�ci. Mia� przesta� dzia�a� po tym, jak z g�ry okre�lona liczba - niestety, du�a liczba - ludzi straci �ycie. Wierzcie mi, przyjaciele, nie chcia�em tego robi