3463

Szczegóły
Tytuł 3463
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3463 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3463 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3463 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Tiptree, Jr Cz�owiek kt�ry szed� do domu Wtargniecie! Przera�enie! Rzucony, zagubiony, wbity w niemo�liwo��, porzucony w nigdy nie wyja�niony spos�b, niew�a�ciwy cz�owiek w najbardziej niew�a�ciwym z niew�a�ciwych miejsc, ofiara niewyobra�alnej awarii mechanizmu nie do odtworzenia - rozbitek, straceniec z przeci�t� lini� �ycia, on w owej nanosekundzie �wiadom, �e traci ostatni� desk� ratunku, �e mu ona umyka, �e ucieka najd�u�sza ni� ��cz�ca go z �yciem, �e to jej ostatni przeb�ysk, �e mu si� na zawsze wysuwa z r�ki - �e si� przed nim cofa i kurczy, i ginie wch�oni�ta w wir, poza kt�rym -jego dom, jego �ycie, jedyna mo�liwo�� egzystencji, a on widzi, jak j� wsysa w najg��bsz� przepa��, jak ta ni� topnieje, jak go pozostawia, sierot�, na jakim� nieznanym brzegu ca�kowitej niew�a�ciwo�ci - pi�kna poza wszelk� rado�ci�, by� mo�e? Potworno�ci? Nico�ci? Najg��bszej inno�ci jedynie? A jednak czymkolwiek jest to miejsce, w kt�re wtargn��, nie sprzyja ono jego �yciu, podtrzymaniu tego �ycia, jego gwa�townej i gwa�c�cej obecno�ci; a on, zawzi�ty, odwa�ny, szalony - zaci�ni�ty w jeden wielki protest, cia�o-pi��, bezwzgl�dne zaprzeczenie w�asnej obecno�ci tu w tym miejscu, on, zapomniany, tutaj - c� robi�? Odrzucony, wygnany, st�skniony za domem, zdecydowany bardziej ni� jakiekolwiek zagubione zwierz� w swej w�dr�wce ku nieosi�galnemu gniazdu - spragniony domu, SWEGO DOMU - bez �adnych mo�liwo�ci, bez �rodka transportu, bez pojazdu, bez mechanizmu, bez jakiejkolwiek si�y nap�dowej, poza przemo�nym imperatywem skierowanym ku domowi wzd�u� tego zanikaj�cego wektora, tej ostatniej i jedynej nici �ycia - c� on takiego robi�? Szed�. Do domu. Nigdy nie dowiedziano si� w�a�ciwie, co dok�adnie zak��ci�o prace najwi�kszego zak�adu przemys�owego w Bonneville, Idaho, wykorzystuj�cego Urz�dzenie do Przyspieszania Cz�stek Elementarnych. Czy mo�e raczej ci wszyscy, kt�rzy mogliby rzuci� �wiat�o na istota tych pierwotnych zak��ce�, po prostu zostali zmieceni z powierzchni ziemi niemal natychmiast w jeszcze wi�kszej katastrofie, jaka nast�pi�a wkr�tce potem. Pocz�tkowo nie rozumiano natury i tego drugiego kataklizmu. Ponad wszelk� w�tpliwo�� uda�o si� ustali� jedynie, �e o 1153.6 drugiego maje 1989 roku Starego Stylu laboratoria Bonneville wraz z ca�ym personelem zosta�y zamienione w gruntownie rozdrobnion� form� materii przypominaj�c� plazm� wysokiej energii i gwa�townie uniesione w powietrze przy akompaniamencie zjawisk sejsmicznych i atmosferycznych o charakterze promieniotw�rczym. Pech chcia�, �e na dotkni�tym kataklizmem terenie znajdowa� si� pocisk wielog�owicowy. W�r�d wywo�anego tymi wypadkami zamieszania w ci�gu kilku nastopnych godzin w znaczny spos�b zmniejszy�a si� liczebno�� populacji ziemskiej, zasz�y zmiany w biosferze, a powierzchnia ziemi zosta�a poznaczona licznymi kraterami typu bardziej konwencjonalnego. Przez wiele lat po tych wydarzeniach ci, kt�rzy prze�yli, byli poch�oni�ci problemami natury bytowej, a charakterystyczny ob�ok py�u, jaki zawis� nad Bonneville, rozp�ywa� si� powoli w zmiennych cyklach atmosferycznych. Nie by� to krater wielki; mia� mo�e ponad kilometr �rednicy i brak�o mu typowej dla podobnych utwor�w geologicznych kraw�dzi. Powierzchnia krateru by�a pokryta bardzo mia�k� substancj�, kt�ra wysch�a na py�. Przed sezonem deszcz�w teren by� prawie idealnie g�adki. I tylko przy pewnym o�wietleniu, gdyby kto� si� pokusi� o dok�adniejsze zbadanie tego miejsca - mo�na by dostrzec niemal dok�adnie w samym �rodku male�k� skaz� czy zadrapanie. W dwadzie�cia lat po kataklizmie przyby�a tam z po�udnia grupa niskich, brunatnych ludzi wraz ze stadem do�� osobliwych owiec. Krater w tym czasie przybra� posta� rozleg�ego, p�ytkiego zag��bienia, w kt�rym niech�tnie ros�a trawa, a to zapewne z powodu niemal ca�kowitego braku mikroorganizm�w w glebie. Ani ten fakt jednak, ani trawa bujnie rosn�ca doko�a, nie przeszkadza�y owcom. Przy po�udniowym brzegu krateru wyros�o kilka prymitywnych sza�as�w, a przez samo zag��bienie, omijaj�c �yse miejsce w �rodku, zacz�a si� przedziera� ledwie widoczna �cie�ka. Pewnego wiosennego poranka dw�jka dzieci p�dz�cych owce przez krater wr�ci�a z krzykiem do osady. Przed samym nosem wyskoczy� im z ziemi, rycz�c straszliwie, potw�r, wielkie, p�askie zwierz�, kt�re nast�pnie znik�o w�r�d b�ysku i trz�sienia ziemi pozostawiaj�c przykry smr�d. Owce uciek�y. Poniewa� to ostatnie by�o w spos�b oczywisty zgodne z prawd�, kilkoro doros�ych postanowi�o zbada� spraw�. Nie znalaz�szy jednak ani potwora, ani miejsca jego ukrycia, zbili dzieci, kt�re z kolei j�y omija� to miejsce, i na czas jaki� zapanowa� spok�j. Nast�pnej wiosny historia si� powt�rzy�a. Tym razem w�r�d dzieci by�a starsza dziewczynka, kt�ra jednak nie potrafi�a doda� nic wi�cej ponad to, �e potw�r lecia� r�wnolegle do powierzchni ziemi i �e nie wykonywa� �adnych ruch�w. No i �e po�rodku by� wymieciony piasek. Ale zn�w nic nie znaleziono, wi�c w rozwidlonym kiju zatkni�to specjalny znak od uroku, i na tym stan�o. Kiedy w rok p�niej to samo wydarzy�o si� po raz trzeci, zacz�o szerszym �ukiem obchodzi� to miejsce i do�o�ono odczyniaj�cych znak�w. Poniewa� sprawa nie mia�a �adnych z�ych skutk�w, a brunatni ludzie widzieli rzeczy znacznie gorsze, spokojnie podj�to wypas owiec. Zanotowano jeszcze kilka b�yskawicznych pojawie� si� potwora, za ka�dym razem wiosn�. Pod koniec trzeciego dziesi�ciolecia nowej ery przyku�tyka� z g�r, od strony po�udnia, wysoki stary m�czyzna, kt�ry pcha� swoje zawini�tko przytwierdzone do ko�a rowerowego. Roz�o�y� si� obozem po drugiej stronie krateru i bardzo szybko znalaz� miejsce potwora. Usi�owa� dowiedzie� si� czego� na ten temat od miejscowej ludno�ci, ale nikt go nie rozumia�, wiec przehandlowa� tylko n� za kawa�ek mi�sa. Wydawa� si� wyra�nie s�abszy od innych, ale by�o w nim co�, co im nie pozwoli�o go zabi�. Okaza�o si� to s�uszne, poniewa� pom�g� p�niej kobietom w wyleczeniu kilkorga chorych dzieci. Wiele czasu sp�dza� ko�o miejsca potwora i nawet by� �wiadkiem jego kolejnego pojawienia si�. Podniecony tym faktem zrobi� kilka niezrozumia�ych, ale najwyra�niej nieszkodliwych rzeczy, jak na przyk�ad to, �e przeni�s� swoje obozowisko na teren samego krateru w pobli�e szlaku. Pozosta� tam przez ca�y rok obserwuj�c to miejsce i trzymaj�c si� blisko w oczekiwaniu nastopnego ukazania si� zjawy. Sp�dzi� potem kilka dni przygotowuj�c kamie� od uroku, kt�ry tam pozostawi�, po czym, ku�tykaj�c odszed� na p�noc, tak jak przyszed�. Min�o zn�w kilka dziesi�cioleci. Nast�pi�a, erozja krateru i szczelina wyp�ukana przez deszcze po jednej stronie zag��bienia zamieni�a si� w sezonowy strumyk. Brunatnych osadnik�w z ich owcami napad�a banda poro�ni�tych srebrzystym w�osem ludzi; niedobitki usz�y na wsch�d. Zimy tam, gdzie by�o Idaho, sta�y si� bezmro�ne; na wilgotnej r�wninie wystrzeli�y z ziemi osiki i eukaliptusy, Krater jednak dalej pozosta� bezdrzewy-p�aska czasza poro�ni�ta traw� z �ysym miejscem po�rodku. Niebo przeja�ni�o si� nieco. Min�y jeszcze trzy dziesi�ciolecia i pojawi�a si� wi�ksza gromada czarnych ludzi z wozami zaprz�onymi w wo�y. Po pewnym czasie jednak i oni si� wynie�li, kiedy zobaczyli piorunowego potwora. Potem jeszcze kilku w��cz�g�w zab��dzi�o w te strony. W pi��dziesi�t lat p�niej na stokach pobliskich wzg�rz wyros�a niewielka, sta�a osada; jej mieszka�cy je�dzili na ma�ych konikach z ciemn� pr�g� wzd�u� grzbietu i wypasali w pobli�u krateru garbate byd�o. Nad strumieniem stan�a chata pasterska, kt�ra po jakim� czasie da�a schronienie rodzinie rudow�osych ludzi o oliwkowej cerze. W stosownym momencie jeden z nich zobaczy� potwora-b�ysk; ale klan mimo to si� nie wyni�s�. Kamie� po�o�ony przez wysokiego m�czyzn� zauwa�ono i zostawiono w spokoju. Obej�cie na skraju krateru rozros�o si� do rozmiar�w osady licz�cej trzy domostwa, do kt�rych z czasem do��czy�y inne, a wiod�cy tamt�dy szlak zamieni� si� w drogo dla woz�w z przerzuconym przez strumie� balem w charakterze mostka. W samym �rodku ledwie ju� teraz widocznego krateru droga skraca�a, omijaj�c pola� trawy z kawa�kiem dziwnie ubitej go�ej ziemi wielko�ci oko�o metra kwadratowego z g��boko rytym piaskowcem. Wiadomo ju� by�o powszechnie, �e potw�r ukazuje si� co wiosn� okre�lonego ranka w tym w�a�nie miejscu, i wioskowe dzieci prowokowa�y si� nawzajem do tego, �eby podchodzi� do� jak najbli�ej. Zjawisko okre�lono mianem "Starego Smoka". Pojawianie si� Starego Smoka wygl�da�o za ka�dym razem tak samo: kr�tki, gwa�towny grzmot, a po�r�d tego, na poz�r miotaj�c si� w�ciekle, w rzeczywisto�ci za� nie ruszaj�c si� wcale ukazywa� si� podobny do smoka stw�r. Zawsze zostawa� potem paskudny fetor i przez jaki� czas kurzy�o si� z ziemi. Ci, w byli blisko, m�wili nawet, �e odczuwali jakie� drgania. Mniej wi�cej na pocz�tku drugiego wieku przyjecha�o do miasta z p�nocy dw�ch m�odych m�czyzn. Ich konie by�y bardziej kud�ate od miejscowych, a w baga�ach mieli dwa podobne do skrzynek przedmioty, kt�re umie�cili na miejscu potwora. Pozostali na ca�y rok, byli �wiadkami dw�ch pojawie� si� Starego Smoka i za ich spraw� przyby�y w okolicy r�ne nowinki, jak mapy dr�g czy miast handlowych w ch�odniejszych rejonach na p�nocy. Zbudowali te� wiatrak, kt�ry zaakceptowano, i zaproponowali budow� maszyny o�wietleniowej, co miejscowa spo�eczno�� odrzuci�a. Po czym wynie�li si� ze swoimi pud�ami nie zdo�awszy nam�wi� nikogo z tutejszych, �eby si� nauczy� je obs�ugiwa�. W ci�gu nastopnych dziesi�cioleci zatrzymywali si� tu i inni podr�nicy dziwuj�c si� potworowi, a od czasu do czasu wybucha�y te� walki o po�o�enie na po�udniu g�ry. Jedna ze zbrojnych band zrobi�a najazd na osado w kraterze usi�uj�c uprowadzi� byd�o. Napastnicy zostali wprawdzie odparci, pozostawili jednak po sobie plamist� zarazo, kt�ra wielu po�o�y�a trupem. Przez ca�y ten czas miejsce po�rodku krateru pozostawa�o go�e i potw�r ukazywa� si� regularnie, czy go kto widzia�, czy nie. G�rskie miasto rozwija�o si� i zmienia�o, a wioska na kraterze rozros�a si� do rozmiar�w miasteczka. Drogi poszerzy�y si� i po��czy�y w sieci. Wzg�rza porasta�y teraz szarozielone drzewa iglaste, kt�re schodzi�y a� na r�wnino, a w ich ga��ziach �y�y �wiergotliwe jaszczurki. Pod koniec stulecia od strony zachodu pojawi�a si� obszarpana banda odzianych w sk�ry osadnik�w ze skar�owacia�ym byd�em. Zostali oni ostatecznie cz�ciowo wybici, a cz�ciowo odparci, zd��yli jednak przedtem zarazi� miejscowe byd�o jakim� z�o�liwym paso�ytem. Sprowadzeni z p�nocy, z miasta, weterynarze okazali si� bezradni. Rodziny zamieszkuj�ce obszary po�o�one najbli�ej krateru powynosi�y si� i przez kilka dziesi�cioleci teren pozostawa� wyludniony. Wreszcie na r�wninie pojawi�o si� byd�o nowej rasy, a osada w kraterze zosta�a od nowa zasiedlona. W go�ym miejscu dalej pojawia� si� potw�r, zaakceptowany ju� teraz jako miejscowa atrakcja. Od czasu do czasu przyje�d�ali przedstawiciele P�nocno-Zachodniego O�rodka Administracyjnego. Osada w kraterze rozkwit�a polami, na kt�rych pas�o si� byd�o, a w cz�ci starego krateru za�o�ono park miejski. Rozwin�� si� niewielki sezonowy przemys� turystyczny z o�rodkiem wok� miejsca ukazywania si� potwora. Mieszka�cy miasteczka wynajmowali w sezonie pokoje, a w miejscowych gospodach mo�na by�o ogl�da� mniej czy bardziej autentyczne rekwizyty zwi�zane z potworem. Obr�s� on nawet w pewne kulty. Wed�ug jednego z nich by� to szatan czy te� dusza potopiona zmuszona ukazywa� si� na ziemi w moce jako akt ekspiacji za katastrofa sprzed dw�ch wiek�w. Inni wierzyli, �e to, czy te� on, to rodzaj pos�a�ca, kt�ry swoim rykiem zwiastuje nieszcz�cie lub nadziej� w zale�no�ci od przekona� wyznawcy. Jedna z wymowniejszych sekt g�osi�a, �e zjawa przez ca�y rok dok�adnie ocenia ludzkie czyny i pilnie obserwuje wszelkie zmiany w kolejnych pojawieniach si� interpretuj�c je na dobre albo na z�e. Znalezienie si� na przyk�ad w zasi�gu py�u wzbitego przez potwora mog�o by� zar�wno dowodem szcz�cia, jaki pecha. W ka�dym pokoleniu by� co najmniej jeden ch�opak, kt�ry pr�bowa� uderzy� potwora kijem, z czego zwykle wynosi� z�aman� roku i historio do opowiadania po knajpach na ca�e-�ycie. Rzucanie do zjawy kamieniami czy innymi przedmiotami sta�o si� popularnym sportem, przez wiele te� lat zanoszono do niej mod�y i kwiaty. Kiedy grupa ludzi usi�owa�a z�apa� j� w sie� - pozosta�y im tylko porwane sznury i od�r. Samo miejsce w centrum parku ju� dawno starannie ogrodzono. I przez ca�y ten czas zjawa ukazywa�a si� regularnie co roku, nagle i tajemniczo, rozpostarta w swym w�ciek�ym bezruchu, niedost�pnie rycz�ca. Dopiero kiedy min�� czwarty wiek nowej epoki, sta�o si� oczywiste, �e w potworze zachodz� pewne niewielkie zmiany. Nie le�a� ju� teraz na ziemi; z nog� i r�k� wyrzuconymi w g�r� wygl�da�, jak gdyby kopa� lub m��ci�. Z up�ywem lat zmienia� si� coraz szybciej, a� pod koniec stulecia przybra� skulon�, wykrzywion� pozo, z wyci�gni�tymi w g�r� ramionami, jakby zastyg� w ruchu obrotowym. Nawet jego ryk nabra� innej tonacji, a z ziemi po jego znikni�ciu dymi�o si� coraz bardziej. By� to okres, w kt�rym uwa�ano, �e cz�eko-potw�r zamierza co� zrobi�, co� w spos�b wyra�ny zamanifestowa�. T� doktryn�, g�oszon� przez do�� pot�n� sekt�, podtrzymywa�a seria kataklizm�w i dziw�w. Kilku przyw�dc�w religijnych wybra�o si� do miasta, �eby by� �wiadkami pojawienia si� potwora. Mija�y jednak dziesi�ciolecia i potw�r nie robi� nic innego poza tym, �e obraca� si� wolno w miejscu, zsuwa� si� czy gramoli�, jednocze�nie odchylaj�c si� do ty�u, jakby opiera� si� gwa�townej wichurze. Ale oczywi�cie nie by�o �adnego wiatru, klimat sta� si� �agodniejszy i nic wi�cej z tego nie wynika�o. Na pocz�tku pi�tego wieku wed�ug Nowego Kalendarza przyby�y trzy ekipy pomiarowe z P�nocnego O�rodka Administracyjnego i zatrzyma�y si�, �eby poobserwowa� potwora. Zainstalowano na sta�e aparatur� rejestruj�c�, zapewniwszy uprzednio miejscow� ludno��, �e nie mato nic wsp�lnego z naukami �cis�ymi. Przyuczono jednego z miejscowych ch�opak�w do obs�ugi tych urz�dze�, ale rzuci�a go dziewczyna, wiec odszed�. Na jego miejsce zg�osi� si� nast�pny. W tym czasie ju� niemal wszyscy wierzyli, �e zjawa jest cz�owiekiem albo duchem cz�owieka. Ch�opak obs�uguj�cy aparatura i paru innych, w�r�d nich nauczyciel mechaniki ze szko�y, m�wili o nim Ten Cz�owiek John. W ci�gu nast�pnych dziesi�cioleci stan dr�g poprawi� si� znacznie; rozwin�y si� r�ne formy podr�owania i zacz�to m�wi� o budowie kana�u, kt�ry mia� po��czy� okolice z tym, co zyska�o nazw� Snake River. Pewnego majowego poranka pod koniec wieku pi�tego nadjecha�a m�oda para z po�udniowego zachodu, od strony Sandreas Rift Ranga w zgrabnym ci�gnionym przez mu�y w�zku. Dziewczyna mia�a z�ocisty kolor sk�ry i gwarzy�a ze swoim m�odym m�em w j�zyku nie przypominaj�cym �adnego z tych, kt�re s�ysza� Ten John czy to na ko�cu, czy te� na pocz�tku swego �ycia. Ale to, co do niego powiedzia�a, s�yszano w ka�dym j�zyku i w ka�dej epoce. - Och, Serli, jak�e si� ciesz�, �e wyruszamy w te podr� w�a�nie teraz, w lecie bada przecie� zaj�ta przy dziecku. Serli odpowiedzia� na to, jak zwykli odpowiada� m�odzi m�owie i razem udali si� do miejscowej gospody. Zostawili w�zek oraz baga�e i poszli szuka� jej wuja, kt�ry mia� tu na nich czeka�. Nazajutrz jak co roku wypada� dzie� ukazania si� Tego Johna. Wuj Laban przyby� z Muzeum Historycznego Mackenzie, �eby si� przyjrze� temu zjawisku i poczyni� pewne przygotowania. Znale�li go w towarzystwie nauczyciela mechaniki z miejscowej szko�y, kt�ry stanowi� jednocze�nie obs�ug� aparatury rejestruj�cej. Wuj Laban wzi�� ich wszystkich ze sob� do burmistrza na spotkanie z r�nymi duchownymi osobisto�ciami. Burmistrz, cho� �wiadom turystycznych walor�w ca�ej sprawy, sto popar� jednak wuja Labana, kt�ry wraz z sekciarzami niezbyt ch�tnie opowiedzia� si� za reprezentowan� przez w�adze Mackenzie �wieck� interpretacj� zjawiska, co okaza�o si� tym �atwiejsze, �e nie by�o w�r�d nich zgody. Nast�pnie widz�c jak urodziwa jest siostrzenica, burmistrz zaprosi� wszystkich do siebie na kolacj�. Kiedy wr�cili na noc, w gospodzie a� hucza�o od �wi�tuj�cych. - Phi! - powiedzia� wuj Laban. - Zasch�o mi w gardle od gadania c�rko mojej siostry. Serb, ch�opcze, wiem, �e masz wiele pyta�. Pozw�l, �e ci podsun� co� do czytania; oto przewodnik, kt�ry tu sprzedajemy. Jutro porozmawiamy. - I znikn�� w zat�oczonej gospodzie. Tak wi�c Serli i jego m�oda �ona wzi�li ze sob� broszurk� na g�r� do ��ka, ale dopiero nazajutrz rano przy �niadaniu mieli czas j� poczyta�. - Wszystko, co wiemy o Johnie Delgario - czyta� Serli z pe�nymi ustami - pochodzi z dw�ch dokument�w pozostawionych przez jego brata Carla Delgano w archiwach Grupy Mackenzie we wczesnych latach po kataklizmie. Mira, kochanie, posmaruj mi to ciasto miodem. Oto dok�adny zapis relacji Carla Delgano: Nie jestem in�ynierem ani astronaut�, jak John. Prowadzi�em w Salt Lake City warsztat naprawy urz�dze� elektronicznych. John przeszed� przeszkolenie jako kosmonauta, ale nigdy nie by� w przestrzeni kosmicznej; wszystko pokrzy�owa�a recesja gospodarcza. Przysta� wi�c do sp�ki; kt�ra dzier�awi�a cz�� Bonneville; potrzebowali faceta do jakich� pr�b z wysok� pr�ni�; i to jest wszystko, co na ten temat wiedzia�em. John z �on� przenie�li si� do Bonneville, ale kilka razy do roku spotykali�my si� wszyscy razem, bo nasze �ony by�y jak siostry. John mia� dw�jke dzieci, Klar� i Paula. Pr�by miaty by� tajne, ale John zwierzy� mi si� w zaufaniu, �e chodzi im o komora antygrawitacyjn�, nie wiem jednak, czy im cokolwiek z tego wysz�o. To by�o rok wcze�niej. A potem zim� przyjechali na Gwiazdk� i John powiedzia�, �e robi� co� nowego, by� naprawd� podniecony. Nazywa� to przesuni�ciem czasowym; w ka�dym razie byty to jakie� igraszki z czasem. Powiedzia�, �e ten ich g��wny macher to prawdziwy zwariowany profesor. Mia� wielkie plany. Za ka�dym razem, jak si� jaki� inny program nie powi�d� i zostawa� wolny sprz�t, wykorzystywa� go u siebie. Nie, nie wiem, kto za tym stal, mo�e jakie� towarzystwo ubezpieczeniowe, to w ko�cu oni maj� najwi�ksz� forsa. Tacy by sobie ch�tnie zajrzeli w przysz�o��, to si� trzyma kupy. W ka�dym razie John by� strasznie napalony. Katherine by�a przera�ona, co jest zrozumiale. Wyobra�a�a go sobie jako H.G. Wellsa spaceruj�cego po jakim� �wiecie przysz�o�ci. John zapewni� j�, �e to nie b�dzie nic takiego. To ma by� tylko mgnienie oka, dos�ownie sekunda czy dwie. Wszelkie mo�liwe komplikacje... Tak, tak, ty ma�y �ar�oku, ja bym si� te� napi�, bo j�zyk ko�kiem mi stanie! No wiec... Pomiatam, �e go spyta�em: a co z obrotami Ziemi? M�g�by� przecie� trafi� z powrotem w zupe�nie inne miejsce, prawda? Powiedzia� �e wszystko to przewidzieli. To znaczy trajektori� kosmiczn�. Katherine by�a tak przera�ona, �e w og�le przestali�my o tym m�wi�. John jej powiedzia�: Nie przejmuj si�, na pewno wr�c� do domu. Ale nie wr�ci�. To zreszt� przecie� i tak nie mia�o �adnego znaczenia. Wszystko zosta�o zmiecione z powierzchni ziemi. Salt Lake te�. Ja jestem tutaj tylko dlatego, �e pojecha�em do Calgary, �eby si� zobaczy� z matk�, by�o to dwudziestego dziewi�tego kwietnia. A drugiego maja wszystko posz�o! A was tutaj w Mackenzie odnalaz�em dopiero w lipcu. Na dobr� spraw� m�g�bym w�a�ciwie tu zosta�. l tyle tylko wiem o Johnie, poza tym, �e byt to facet w porz�dku. Je�eli ten wypadek sta� si� przyczyn� wszystkiego, to na pewno nie by�a to jego wina. Drugi dokument.. Na lito�� bosk�, ma�a mateczko, czy ja naprawd� musze to wszystko czyta�?! No ju� dobrze, dobrze, ale najpierw mnie poca�ujesz, panienko. Czy ty musisz tak rozkosznie wygl�da�? No wiec... Drugi dokument. Datowanym rok osiemnasty, Nowego Stylu, spisany przez Carla... Widzisz to stare pismo, m�j ty pulchny go��beczku. No ju� dobrze, dobrze. Spisane w katedrze Bonneville. Widzia�em mojego brata Johna Delgano. Kiedy si� dowiedzia�em, �e mam chorob� popromienn�, przyjecha�em tutaj, �eby si� rozejrze�. Salt Lake dalej jest gor�ce, wi�c przyw�drowa�em tutaj do Bonneville. Wida� jeszcze ten krater, gdzie by�y laboratoria; wszystko zaros�o traw�. Ale to ju� co innego, to ju� nie jest radioaktywne, moja klisza jest w porz�dku. Po�rodku zosta�o go�e miejsce. Kilku Indios powiedzia�o mi, �e co roku na wiosna pokazuje si� tu potw�r. Sam go zobaczy�em w par� dni po przybyciu, tylko �e sta�em za daleko, �eby dobrze widzie�, ale jestem pewien, �e to cz�owiek. W kosmicznym skafandrze pr�niowym. Ha�as i kurz - grom z jasnego nieba. W sekund� by�o po wszystkim. Musia�o si� to wed�ug moich oblicze� dzia� ko�o drugiego maja, wed�ug Starego Stylu. Zosta�em tam na ca�y rok i wczoraj zn�w si� ukaza�. Tym razem by�em od "frontu" i przez szyba skafandra zobaczy�em jego twarz. Tak, to by� na pewno John. Jest poraniony, widzia�em krew na jego ustach, skafander te� mia� sfatygowany. Le�y na ziemi. Kiedy na niego patrzy�em, nie rusza� si�, ale ob�ok kurzu zawirowa�, jakby John �lizga� si� na brzuchu nie wykonuj�c �adnych ruch�w. Ma oczy otwarte, jakby patrzy�. Nic z tego nie rozumiem, ale wiem, �e to jest John, a nie �aden duch. Za ka�dym razem znajdowa� si� dok�adnie w tej samej pozycji i za ka�dym razem rozlega� si� g�o�ny grzmot jak od pioruna, i drugi d�wi�k przypominaj�cy syren�, bardzo szybki. A potem zapach ozonu i dym. I jakby mn� co� wstrz�sn�o. Wiem; �e to jest John, i przypuszczam, �e �yje. No, czas na mnie, musz� to wszystko st�d zabra�, dop�ki jeszcze mog� chodzi�. Uwa�am, �e kto� powinien tu przyjecha� i to obejrze�. Mo�e mogliby�cie jako� pom�c Johnowi. Podpisano: Carl Delgano. Te dokumenty by�y w posiadaniu Grupy z Mackenzie, ale min�o kilka lat... itd., pierwszy �wiat�odruk itd., archiwa, analizy itd. Wspaniale! A teraz czas spotka� si� z twoim wujkiem, m�j ty p�czku okr�glutki, tylko jeszcze na chwilk� skoczymy na g�r�. - Nie, Serli, poczekam na dole - odpar�a przezornie Mira. Kiedy przyszli do parku miejskiego, wuj Laban kierowa� w�a�nie instalowaniem wielkiej diorytowej p�yty przed ogrodzeniem otaczaj�cym miejsce pojawienia si� Tego Johna. P�yta by�a przykryta wielk� p�acht� i czeka�a na oficjalne ods�oni�cie. Mieszka�cy miasta, tury�ci i dzieci wype�nili t�umnie �cie�ki, a ch�r Dobrej Woli �piewa� w muszli koncertowej. Robi�o si� coraz cieplej. Handlarze zachwalali lody, s�omiane figurki przedstawiaj�ce potwora, kwiaty i specjalne konfetti, kt�re rzucano od uroku. W pobli�u stali przedstawiciele innej grupy religijnej w ciemnych habitach; ci nale�eli do Ko�cio�a Pokutnego spoza terenu parku. Ich pastor patrzy� spode �ba na t�um w og�le, a na wuja Miry w szczeg�lno�ci. Trzej oficjalnie wygl�daj�cy przybysze, kt�rzy si� zatrzymali w gospodzie, podeszli do wuja Labana i powiedzieli, �e s� przedstawicielami Centralnych W�adz Alberty. Weszli do namiotu wzniesionego nad ca�ym ogrodzonym terenem; mieli ze sob� sprz�t, kt�ry ludno�� miejscowa odprowadza�a podejrzliwym wzrokiem. Nauczyciel mechaniki sko�czy� organizowa� grup� student�w, kt�rym powierzono opiek� nad zas�on� okrywaj�c� p�yt� i Mira, Serli oraz wuj Laban weszli do namiotu. Wewn�trz by�o znacznie gor�cej. Wok� ogrodzonego por�czami placyku �rednicy oko�o dwudziestu st�p poustawiano �awki. W samym �rodku ziemia by�a go�a i zagrabiona. O por�cze poopierano bukiety kwiat�w i kwitn�ce ga��zie poincjany. W samym �rodku znajdowa� si� tylko nie ociosany g�az z piaskowca z wyrytymi znakami. Kiedy weszli, przebieg�a w�a�nie przez sam �rodek kr�gu ma�a dziewczynka, na kt�r� wszyscy pokrzykiwali. Urz�dowa delegacja z Alberty by�a zaj�ta po jednej stronie ogrodzenia, gdzie ustawiano w�a�nie aparat �wiat�odrukowy. - O, nie - mrukn�� wuj Miry, kiedy jeden z oficjeli wychyli� si� przez por�cz, �eby ustawi� wewn�trz tr�jn�g. Wyregulowa� go i w samym �rodku kr�gu trysn�a nagle, przelewaj�c si� na zewn�trz, fontanna cieniutkich pierzastych w��kienek. - Och, nie powt�rzy� wuj Laban. - Dlaczego nie zostawi� go w spokoju? - Oni pewnie chc� pobra� pr�bk� py�u z jego skafandra, prawda? - spyta� Serli. - Tak, s� nienormalni. Mia�e� czas poczyta� to, co ci da�em? - O, tak - odrzek� Serli. - No, powiedzmy - doda�a Mira. - No to wiesz. On spada. Usi�uje wyhamowa� swoj�... c�... nazwijmy to pr�dko�ci�. Pr�buje zwolni�. Musia� si� po�lizgn�� albo potkn��. Zbli�amy si� do chwili, w kt�rej straci� grunt pod nogami i zacz�� spada�. Ale z jakiego powodu? Czy�by mu kto� podstawi� nog�? - Laban spojrza� na Mir� i Serliego, tym razem bardzo powa�nie. - A gdyby to tak kt�re� z was spowodowa�o upadek Johna Delgano, jakby�cie si� czuli? - Ooch - powiedzia�a Mira szybko, ze wsp�czuciem. I doda�a: - Och. - To znaczy - spyta� Serli - �e ten, przez kogo on si� przewr�ci�, spowodowa� to ca�e... spowodowa�... - Ca�kiem mo�liwe - odpar� Laban. - Chwileczk�. - Serli zmarszczy� brwi. - On upad�. Czyli �e kto� musia� si� do tego przyczyni�... to znaczy John Delgano potkn�� si�, czy co� w tym rodzaju. Gdyby nie upad�, ca�a przesz�o�� zosta�aby zmieniona, prawda? Nie by�oby wojny, nie by�oby... - Ca�kiem mo�liwe - powt�rzy� Laban. - B�g jeden wie. Ja wiem tylko, �e John Delgano i ca�a przestrze� wok� niego, ta najbardziej niepewny, nieprawdopodobny obszar na Ziemi o wysokim �adunku elektrycznym, i niech mnie wszyscy diabli, je�li uwa�am, �e ktokowiek powinien wtyka� tam palce. - Hej, Laban! - powiedzia� do nich z u�miechem jeden z ludzi z Alberty. - O nasz� miot�� i komar si� nie potknie. To w��kno szklane. - Kurz z przysz�o�ci - mrukn�� Laban. - I co wam to da? Dowiecie si� najwy�ej, �e w przysz�o�ci te� jest kurz. - Gdyby�my tylko mogli zyska� cho�by blade poj�cie o tym, co on trzyma w r�ce. - W r�ce? - zdziwi�a si� Mira. Serb zacz�� pospiesznie kartkowa� broszurk�. - Nastawili�my na to analizator zapisu - powiedzia� cz�owiek z Alberty �ciszaj�c g�os i rozgl�daj�c si� dooko�a. - Spektroskop. Wiemy, �e tam co� jest albo by�o. Nie mo�emy dokona� dok�adnego odczytu. To co� musi by� powa�nie uszkodzone. - Ludzie ci�gle go poszturchuj�, dotykaj� - burkn�� Laban. Lepiej... - D z i e s i � � m i n u t ! - wykrzykn�� m�czyzna przez g�o�nik. - Prosimy zajmowa� miejsca, przyjaciele i go�cie. Wierni z Ko�cio�a Pokutnego szli z jednej strony szeregiem �piewaj�c stare pie�ni "mi-seri-cordia, ora pronobis!" Nagle da�o si� odczu� napi�cie. W wielkim namiocie zrobi�o si� t�oczno i gor�co. Ch�opak z biura burmistrza przecisn�� si� przez t�um zapraszaj�c Labana i towarzysz�ce mu osoby, �eby. zaj�y miejsca go�cinne w drugiej kondygnacji krzese� od strony "frontowej". Przed nimi, przy por�czy, jeden z duchownych Ko�cio�a Pokutnego k��ci� si� z cz�owiekiem z Alberty o miejsce zaj�te przez aparat rejestruj�cy, jako �e jego szczeg�lna rola polega�a na patrzeniu Johnowi w oczy. - Czy on nas rzeczywi�cie widzi? - spyta�a Mira swego wuja. - Mrugnij oczami - odpar� Laban. - Za ka�dym mrugni�ciem nowa scena. Oto, co on widzi. Fantasmogoria. Mig - mig - mig. B�g jeden raczy wiedzie�, jak d�ugo. - Mi-sere-re, pec-cavi - zawodzili pokutnicy. Jaki� sopran zar�a�: - Niechaj czerwie� grzechu opu�ci nas! - Oni wierz�, �e jego wska�nik tlenu si� zaczerwieni� z powodu stanu ich dusz - zachichota� Laban. - Jeszcze przez jaki� czas ich dusze pozostan� pot�pione; John Delgano jest na rezerwie tlenowej od pi�ciu wiek�w - czy te� raczej przez dalsze pi�� wiek�w b�dzie goni� resztkami. Licz�c po p� sekundy rocznie jego czasu, ma razem pi�tna�cie minut. Z pods�uchu wiemy, �e oddycha mniej wi�cej normalnie, a rezerwa by�a przewidziana na dwadzie�cia minut. To znaczy, �e na zbawienie mog� liczy� oko�o roku siedemsetnego, jak do�yj�. - P i � � m i n u t ! Prosze zajmowa� miejsca. Prosz� siada�, �eby wszyscy widzieli. Siadajcie, ludzie. - Tam pisz�, �e mamy go us�ysze� przez g�o�nik jego skafandra - szepta� Serli. - Czy wiadomo, co on m�wi? - Przewa�nie odbiera si� dwudziestohercowe wycie - odpar� szeptem Laban. - Magnetofony zarejestrowa�y co� w rodzaju "��", cz�� starego s�owa. Trzeba by setek lat, �eby by�o z czego skleci� ca�e. - Czy to jakie� przes�anie? - A kt� to mo�e wiedzie�? Mo�e to w jego j�zyku mia�o by� "p�no" czy "za p�no". Kto wie. To mo�e by� wszystko. W namiocie robi�o si� coraz ciszej. T�usty dzieciak przy por�czy zacz�� p�aka�, wi�c go szybko wzi�to na kolana. S�ycha� by�o szmer modlitwy. Wyznawcy sekty �wi�tej Rado�ci po drugiej stronie szele�cili kwiatami. - A dlaczego nie nastawimy wed�ug niego zegarka? - To si� zmienia. On �yje wed�ug czasu gwiezdnego. - Jedna minuta. W ciszy, jaka zapad�a, modlitewne szepty wyda�y si� troch� g�o�niejsze. Gdzie� na zewn�trz zagdaka�a kura. Go�e miejsce po�rodku wygl�da�o zwyczajnie. Ponad nim srebrzyste nici przewod�w wibrowa�y lekko w oddechu setki p�uc. S�ycha� by�o ciche tykanie jakiego� aparatu pomiarowego. Przez d�ugie sekundy nie dzia�o si� nic. W pewnym momencie da�o si� s�ysze� delikatne brz�czenie. Jednocze�nie Mira dostrzeg�a z lewej strony przy barierce jaki� ruch. Brz�czenie nabra�o rytmu, przesz�o w dziwn� cisz� i nagle wszystko zacz�o dzia� si� naraz. D�wi�k eksplodowa� wok� nich pot�niej�c w szokuj�cym tempie a� do s�yszalnego nat�enia. Rozleg�y si� trzaski, podczas gdy co� si� w przestrzeni przewala�o i ko�ysa�o. Zgrzyt, zawodz�cy ryk i... Oto on. Z krwi i ko�ci, wielki - wielki cz�owiek w przypominaj�cym potwora skafandrze, z g�ow� jak matowa przezroczysta br�zowa kula, z ludzk� twarz� w �rodku i ciemn� smug� otwartych ust. By� w bardzo dziwnej pozycji - nogi wyrzucone do przodu, ca�a posta� odchylona do ty�u, r�ce zastyg�e w zamachu jak ramiona wiatraka. I cho� pozornie ca�y by� spr�ony w energicznym parciu naprz�d, to jednak trwa� w ca�kowitym bezruchu, z jedn� tylko nog� lekko ugi�t� i odchylon�. I nagle - posta� znik�a, dok�adnie i ca�kowicie, w�r�d grzmotu, pozostawiaj�c po sobie jedynie niewiarygodny powidok w setkach par wpatrzonych oczu. Powietrze zadr�a�o od huku, w g�r� wzbi� si� ob�ok kurzu pomieszanego z dymem. - O Bo�e - j�kn�a Mira ledwie s�yszalnie, tul�c si� do Serliego. Ludzie krzyczeli i si� krztusili. -Widzia� mnie, widzia�! - wrzeszcza�a jaka� kobieta. Kilka os�b w oszo�omieniu rzuca�o konfetti w pust� chmur� kurzu; wi�kszo�� w og�le nie zdo�a�a rzuci�. Dzieci zacz�y si� drze�: Widzia� mnie! - histeryzowa�a kobieta. - Czerwie�, o Bo�e, miej lito�� nad nami - zaintonowa� g��boki m�ski g�os. Mira s�ysza�a, jak Laban w�ciekle przeklina, i zn�w spojrza�a w to miejsce. Kiedy kurz osiad�, zauwa�y�a, �e tr�jn�g magnetofonu przewr�ci� si� w sam �rodek; wsparty o niego widnia� zakurzony kopczyk - sterta kwiat�w. Prawie ca�e zako�czenie tr�jnogu znik�o czy mo�e si� stopi�o. Z przewod�w nie zosta�o �ladu. - Jaki� cholerny idiota rzuci� w to kwiatami. No, chod�cie, idziemy. - Czy on si� o to potkn��? - spyta�a Mira, �ci�ni�ta w t�umie. - Ten jego wska�nik tlenu by� w dalszym ci�gu czerwony powiedzia� Serli ponad jej g�ow�. - Nie ma zmi�owania... - Szszsz! - Mira pochwyci�a ponure spojrzenie pastora pokutnik�w. Przecisn�li si� do bramy i wyszli do zalanego s�o�cem parku, w�r�d wrzawy krzyk�w, gadaj�c g�o�no w nastroju podniecenia i ulgi. - To by�o straszne - wykrzykn�a cicho Mira. - Nigdy nie przypuszcza�am, �e to prawdziwy, �ywy cz�owiek. On jest, jest tam. Dlaczego nie mo�emy mu pom�c? Czy to przez nas on si� potkn��? - Nie wiem, nie s�dz� - mrukn�� wuj Laban. Usiedli ko�o nowego pomnika wachluj�c si�. By� w dalszym ci�gu nie ods�oni�ty. - Czy�my zmienili przesz�o��? - roze�mia� si� Serli i rozmi�owaniem wzrokiem obj�� swoj� ma�� �onk�. Przez chwil� zastanawia� si�, dlaczego ona nosi takie dziwne kolczyki. Nagle przypomnia� sobie, �e sam je ofiarowa� Mirze, kiedy przeje�d�ali przez india�sk� wiosk�. - Ale to przecie� nie z powodu tych ludzi z Alberty. - Mira my�la�a o tym obsesyjnie. - To przez te kwiaty. - Otar�a czo�o. - Mechanika albo przes�d - zachichota� Serli. - Kto zawini�: mi�o�� czy nauka? - Szszsz - Mira rozejrza�a si� nerwowo doko�a. - Kwiaty to chyba mi�o��... Tak si� jako� dziwnie czuje. Tu jest strasznie gor�co. Och, dzi�kuje... - Wujowi Labanowi uda�o si� przyzwa� sprzedawc� napoj�w ch�odz�cych. Ludzie gwarzyli sobie teraz swobodnie, za� ch�r wybuchn�� weso�� piosenk�. Po jednej stronie parku stali w kolejce ludzie, �eby si� wpisa� do ksi�gi pami�tkowej. W bramie pojawi� si� burmistrz prowadz�c wysadzan� bougainville'ami alej� delegacje na uroczysto�� ods�oni�cia pomnika. - Co tam jest napisane na tym kamieniu ko�o jego nogi? - zapyta�a Mira. Serli pokaza� jej zdj�cie kamienia Carla w przewodniku z przet�umaczonym napisem: "Witaj w domu, John". - Ciekawe, czy on to widzi. Burmistrz w�a�nie rozpoczyna� swoje przem�wienie. Znacznie p�niej, kiedy si� ludzie rozeszli, pomnik, samotny w ciemno�ci, ukazywa� ksi�ycowi napis w j�zyku tamtych czas�w i okolic: W tym miejscu pojawia si� co roku posta� Majora Johna Delgano, pierwszego i jedynego cz�owieka, kt�ry podr�uje w czasie. Major Delgano zosta� wystany w przysz�o�� na kilka godzin przed kataklizmem Dnia Zero. Wszelkie informacje dotycz�ce sposobu jego poruszania si� w czasie przepad�y, by� mo�e na zawsze. Istnieje przypuszczenie, �e nast�pi� wypadek, wskutek kt�rego major znalaz� si� w przysz�o�ci znacznie dalszej, ni� to by�o zamierzone. Niekt�rzy badacze twierdz�, �e przeni�s� si� o jakie� pi��dziesi�t tysi�cy lat w prz�d. Kiedy major Delgano osi�gn�� ten nieznany punkt przysz�o�ci, prawdopodobnie odwo�ano go czy te� usi�owa� wr�ci� t� drog� w przestrzeni i czasie, kt�r� si� tam dosta�. Przyj�to, �e tor, po jakim si� porusza�, zaczyna si� w miejscu, w kt�rym nasz system s�oneczny znajdzie si� w przysz�o�ci, i jest styczny do skomplikowanej spirali, zakre�lonej przez nasz� Ziemie wok� s�o�ca. Major pojawia si� w tym miejscu co roku, kiedy jego trasa przecina orbita naszej planety, i wygl�da na to, �e w tych w�a�nie chwilach jest w stanie dotkn�� ziemi. , Poniewa� nie wida� �adnych �lad�w jego podr�y w przysz�o��, przyj�to, �e wraca w inny spos�b. �yje w naszej tera�niejszo�ci. Nasza przesz�o�� jest jego przysz�o�ci�, a nasza przysz�o�� jego przesz�o�ci�. Czas jego pojawie� przesuwa si� stopniowo w czasie s�onecznym d���c do momentu 1153.6 drugiego maja 1989 roku Starego Stylu albo do Dnia Zero. Eksplozja towarzyszka powrotowi Johna Delgano w jego w�asny czas i miejsce mog�a si� wydarzy�, kiedy pewne elementy przesz�o�ci jego podr�y trafi�y wraz z nim w swoje w�asne miejsce w przesz�o�ci. Jest pewne, �e ta eksplozja przyspieszy�a kataklizm �wiatowy, kt�ry na zawsze po�o�y� kres erze nauk �cis�ych. Spada�, traci� panowanie, przegrywa� w walce ze straszliwym rozpadem, kt�rego nabra�, zmaga� si� jego ludzkie nogi dr�a�y wewn�trz nieludzka sztywnej zbroi - stopy zw�glone, nie znajdowa�y ju� oporu, nie by�o tarcia, �eby m�g� zahamowa�, miota� si�, rzuca� w ka�dym przeb�ysku, w morderczej przemienno�ci - �wiat�o, mrok, �wiat�o, mrok - kt�r� znosi� od tak dawna, �omot powietrza o zbroje to si� wzmaga�, to s�ab�, kiedy szed� �lizgiem w przestrzeni, kt�ra by�a czasem, hamuj�c rozpaczliwie, kiedy ziemia w przeb�yskach wali�a go w stopy - tylko stopy si� teraz liczy�y, tylko to, �eby zwolni� i pozosta� na kursie - bo przyci�ganie, bo promie� przewodni by� coraz s�abszy; w miara jak zbli�a� si� do domu, rozmywa� si� coraz bardziej, rozprasza�; a on, John Delgano, stawa� si�, jak s�dzi�, coraz bardziej prawdopodobny; rana, kt�rej si� nabawi� w czasie, goi�a si� stopniowo. Pocz�tkowo by� taki silny - pojedynczy promie� w tunelu - rzuci� si� za nim jak elektron d���cy ku anodzie, skierowany pewnie wzd�u� tego doskonale z�o�onego pojedynczego wektora, jakim jest mo�liwo�� �ycia; wystrzelony i wystrzeliwany jak pestka w ostatni� szczelin� tego odpychaj�cego i odpychanego nigdzie, w kt�rym on, John Delgano, m�g� dalej w spos�b wyobra�alny istnie�, w otw�r wiod�cy do domu - a wiec on, John Delgano, wali� naprz�d poprzez czas i przestrze� przebieraj�c swoimi ludzkimi nogami, ilekro� realna ziemia tego nierealnego czasu znalaz�a si� pod nim; zmierza� tak pewnie, jak zwierze do swojej nory, on, mysz kosmiczna, w mi�dzygwiezdnym, mi�dzyczasowym wy�cigu do gniazda, osaczony przez nies�uszno�� w swoim jedynie s�usznym d��eniu - ka�dy atom jego serca, jego krwi, ka�da jego kom�rka wo�a: do domu, DO DOMU! - a on gna za tym umykaj�cym oddechem-otworem, coraz szybszy, pewniejszy, silniejszy, a� wreszcie p�dzi�, niezwyci�ony, po migaj�cych jak w kalejdoskopie przeb�yskach ziemi, jakby balansowa� na k�odzie w rw�cej, kipieli wodnej! Od przeb�ysku do przeb�ysku sta�e, niezmienne otacza�y go tylko gwiazdy; patrzy� w d�, ko�o swoich st�p, na milion b�ysk�w konstelacji Krzy�a i Tr�jk�ta; osi�gn�wszy punkt szczytowy swojej w�dr�wki spojrza� sto lat w g�ra i tam zobaczy� Nied�wiedzice niesamowitym sznurem po��czone z Gwiazd� Polarn�, kt�ra jednak nie wypada�a ju� nad biegunem, jak stwierdzi� wracaj�c spojrzeniem do swoich p�dz�cych st�p i my�l�c: id� do domu, do Gwiazdy Polarnej, do domu! w rytm nieustannych b�ysk�w. Nie pami�ta� ju� miejsc, w kt�rych by�, stworze�, ludzi czy obcych istot, czy rzeczy, kt�re przesun�y si� przed jego oczyma w tej niemo�liwej chwili bycia tam, gdzie by� nie m�g�; przesta� widzie� migawki �wiat�w doko�a, ka�dy �wiat inny, pl�tanina cia�, �cian, krajobraz�w, kszta�t�w i kolor�w nie do rozr�nienia- jedne ulotne jak tchnienie, inne zmienne - miszmasz - twarze, ko�czyny, przedmioty potr�caj� go; noce, przez kt�re przebrn��, ciemne albo o�wietlone przedziwnymi lampami; dni rozpra�one s�o�cem, zawieruchy, burze piaskowe, �niegi, niezliczone wn�trza, rozb�ysk po rozb�ysku i noc; teraz by� zn�w w �wietle dnia, w jakiej� sali; wreszcie si� zbli�am, pomy�la�, odczucia si� zmieniaj� - ale musi zwolni�, przyhamowa�; i ten kamie� ko�o jego st�p jest tam ju� od jakiego� czasu, chcia� spojrze� w te strona, ale nie �mia�, tak by� zm�czony, �lizga� si� teraz, traci� r�wnowaga, walczy� z mordercz� pr�dko�ci�, kt�ra nie pozwala�a mu zwolni�; a do tego jeszcze by� obola�y, co� go uderzy�o, wtedy wcze�niej co� mu zrobili, nie wiedzia� co - gdzie�, kiedy� w kalejdoskopie twarzy, r�k, cios�w, promieni - ca�e stulecia istot, kt�re usi�owa�y go dosi�gn��, no i ten tlen, kt�ry si� ko�czy, drobiazg, starczy, musi starczy�, wraca do domu, do domu! Ale zapomnia� ju� teraz przes�anie, kt�re chcia� wykrzycze� w nadziei, �e go jako� us�ysz�, wa�n� rzecz, kt�r� powtarza�; a i to, co mia� ze sob�, te� straci�, tak samo jak kamera - co� mu j� wyrwa�o - ale przecie� wraca do domu! Do domu! Gdyby tylko m�g� wytraci� ten impet, utrzyma� si� na zanikaj�cym kursie, gdyby m�g� si� jako� przemkn��, doczo�ga�, prze�lizgn��, dojecha� na grzbiecie tej lawiny do domu, do domu! - z jego gard�a wysz�o s�owo dom, s�owo Kate, Kate! Jego serce krzycza�o, ju� prawie bez p�uc, a nogi walczy�y, walczy�y i nie mog�y podo�a�, stopy to si� �lizga�y, to hamowa�y na przemian, to znajdowa�y oparcie, to zn�w zje�d�a�y, podczas gdy on si� zapada� i par�, i zmaga� si� z szale�stwem zawieruchy czasowej w przestrzeni i w czasie na ko�cu najd�u�szej drogi, jaka kiedykolwiek istnia�a: drogi Johna Delgano powracaj�cego do domu. Prze�o�y�a Zofia Uhrynowska-Hanasz