Bear Greg - Radio Darwina (1)
Szczegóły |
Tytuł |
Bear Greg - Radio Darwina (1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bear Greg - Radio Darwina (1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bear Greg - Radio Darwina (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bear Greg - Radio Darwina (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Część pierwsza Zima Heroda
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
Strona 3
31
32
33
34
35
Część druga Wiosna Shevy
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
Strona 4
65
66
67
68
69
70
71
72
73
Część trzecia Stella Nova
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
86
87
88
89
90
91
92
Epilog
Posłowie
Krótki elementarz biologiczny
Krótki słowniczek
terminów naukowych
Podziękowania
Strona 5
Przypisy
Strona 6
Bear Greg
Radio Darwina
(Darwin's Radio)
Przełożył: Janusz Pultyn
2009
Strona 7
Część pierwsza
Zima Heroda
Strona 8
1
Alpy, przy granicy
Austrii i Włoch
Sierpień
Niskie, przedwieczorne niebo wisiało nad czarnymi i szarymi
górami niby kotara o barwie wyblakłych oczu wściekłego psa. Mitch
Rafelson, z bolącymi kostkami i plecami piekącymi od źle założonej
pętli nylonowej liny, podążał za poruszającą się szybko kobiecą
sylwetką Tilde, idąc granicą między białym firnem a spadłym na
ziemię pyłem świeżego śniegu. Tkwiące między oblodzonymi
kamieniami blanki i iglice ciepło lata wyrzeźbiło w mleczne,
wyglądające na krzemienne noże.
Na lewo od Mitcha nad bezładem czarnych głazów wznosiły się
góry, ograniczone załamanym urwiskiem lodowej kaskady. Na prawo,
w pełnym żarze słońca, lód piął się oślepiającym blaskiem aż do
nienagannej paraboli cyrku skalnego.
Franco znajdował się około dwudziestu jardów na południe, ukryty
za skrajem gogli Mitcha, który mógł go słyszeć, ale nie widzieć. Kilka
kilometrów za nim, teraz także poza zasięgiem wzroku, został okrągły
jaskrawopomarańczowy obóz z włókna szklanego i aluminium,
w którym ostatnio zatrzymali się na odpoczynek. Mitch nie wiedział,
ile kilometrów pokonali od ostatniej chaty, której nazwę zapomniał;
ale przywoływane obrazy silnego blasku słońca i ciepłej herbaty
w izbie schroniska, Gaststube, dodawały mu trochę sił. Po tej próbie
bożej zamówi następny kubek mocnej herbaty i usiądzie w Gaststube,
Strona 9
dziękując Bogu, że żyje i jest mu ciepło.
Zbliżali się do skalnej ściany i śnieżnego mostu przez szczelinę
wymytą wodą z topniejących lodów. Te zamarznięte teraz potoki
płyną wiosną i latem, ścierając krawędź lodowca. Za mostem,
w zagłębieniu w ścianie w kształcie litery U, wznosiło się coś na
kształt wywróconego do góry nogami zamku gnoma albo organów
wyrzeźbionych z lodu: zamarznięty wodospad rozdzielający się na
liczne grube kolumny. Odłamki popękanego lodu i płaty śniegu
zgromadziły się wokół jego brudnobiałej podstawy; górną część słońce
wypaliło w śmietanową biel.
Franco wyłonił się jakby z mgły i dołączył do Tilde. Dotąd szli po
względnie równym lodowcu. Teraz Tilde i Franco zamierzali chyba
wspiąć się po organach.
Mitch stanął na chwilę i sięgnął za siebie po czekan. Uniósł gogle,
ukucnął i opadł ze stęknięciem na tyłek, chcąc sprawdzić raki.
Kulki lodu między kolcami ustępowały pod naciskiem ostrza.
Tilde cofnęła się kilka kroków, aby z nim porozmawiać. Spojrzał na
nią, jego grube, ciemne brwi tworzyły kładkę nad zadartym nosem,
okrągłe zielone oczy mrugały na mrozie.
– Oszczędzą nam godzinę – powiedziała Tilde, wskazując organy. –
Późno już. Spowalniasz nasze tempo. – Wyraźną angielszczyznę jej
wąskie usta wymawiały z kuszącym akcentem austriackim. Miała
szczupłe, lecz o ładnych proporcjach ciało, prawie białe włosy
schowane pod granatową czapką z polartecu, elfią twarz
z jasnoszarymi oczyma. Ładna, ale nie w guście Mitcha, choć byli
kochankami do przybycia Franca.
– Mówiłem ci, że ostatnio wspinałem się osiem lat temu – odparł
Mitch. Franco pojawił się w samą porę. Oparł swój czekan blisko
organów.
Tilde wszystko ważyła i mierzyła, brała tylko to, co najlepsze,
Strona 10
odrzucając odrobinę gorsze, ale nigdy nie paliła mostów, jeśli dawne
związki mogły się okazać przydatne. Franco miał kanciastą szczękę,
białe zęby i kanciastą głowę z gęstymi, czarnymi włosami
podgolonymi z boków, orli nos, śródziemnomorską oliwkową cerę,
szerokie ramiona i ręce z naprężonymi kłębami mięśni. Smukłe,
bardzo silne dłonie. Dla Tilde nie był dość bystry, lecz ogólnie wcale
niegłupi. Mitch mógł sobie wyobrazić, jak pragnienie uwiedzenia
Franca wywabiło Tilde z jej gęstego austriackiego boru, widział jasne
na ciemnym niby warstwy tortu. Czuł się w ciekawy sposób
wykluczony z tego obrazu. Tilde kochała się z mechaniczną precyzją,
która jakiś czas zwodziła Mitcha, dopóki nie pojął, że wykonuje swe
ruchy, jeden po drugim, jako rodzaj ćwiczenia umysłowego. Tak samo
jadła. Nic mocno jej nie poruszało, choć czasami bywała naprawdę
dowcipna i uroczo się uśmiechała, a wtedy w kącikach wąskich,
precyzyjnych ust pojawiały się zmarszczki.
– Musimy zejść przed zachodem słońca – powiedziała. – Nie wiem,
jaka będzie pogoda. Do jaskini mamy dwie godziny. Niedaleko, ale
ciężka wspinaczka. Przy odrobinie szczęścia będziesz mógł przez
godzinę oglądać to, co znaleźliśmy.
– Postaram się – obiecał Mitch. – Jak daleko jesteśmy od szlaku
turystycznego? Od godzin nie widziałem czerwonych znaków.
Tilde zdjęła gogle, aby je wytrzeć, i rzuciła mu przelotny uśmiech
bez ciepła.
– Nie docierają tu turyści. Także większość dobrych alpinistów
omija to miejsce. Ale znam drogę.
– Bogini śniegu – powiedział Mitch.
– A jak myślisz? – Spytała, biorąc to za komplement. – Wspinałam
się już jako mała dziewczynka.
– Nadal jesteś dziewczynką – odparł Mitch. – Dwadzieścia pięć,
dwadzieścia sześć?
Strona 11
Nigdy nie zdradziła Mitchowi swego wieku. Teraz szacował go jak
klejnot, którego kupno się rozważa.
– Mam trzydzieści dwa lata. Franco czterdzieści, ale jest szybszy od
ciebie.
– Do diabła z Frankiem – rzucił Mitch bez gniewu.
Tilde w rozbawieniu zacisnęła usta.
– Wszyscy czujemy się dzisiaj dziwnie. – Odwróciła się.
– Nawet Franco. Ale kolejny Człowiek Lodu… Co może temu
dorównać?
Ta sama myśl zapierała Mitchowi dech, a teraz tego nie
potrzebował. Zdusił w sobie podniecenie, zmieszał je z wyczerpaniem.
– Nie wiem – odpowiedział.
Swe serduszka najemników oddali mu w Salzburgu. Byli ambitni
i niegłupi; Tilde żywiła absolutną pewność, że nie natrafili na kolejne
ciało alpinisty. Zna się na rzeczy. Gdy miała czternaście lat, pomagała
znosić dwa ciała wyplute przez jęzor lodowca.
Jedno miało ponad sto lat.
Mitch zastanawiał się, co będzie, jeśli naprawdę znaleźli Człowieka
Lodu. Tilde, był pewien, na dłuższą metę nie poradzi sobie ze sławą
i sukcesem. Franco dostatecznie panuje nad sobą, aby zdołać je znieść,
lecz Tilde jest na swój sposób krucha. Jak diament może ciąć stal, ale
uderz ją z niewłaściwej strony i rozpryśnie się w kawałki.
Franco może przetrzymać sławę, ale czy przetrzymałby Tilde?
Mimo wszystko, Mitch lubił Franca.
– Mamy jeszcze trzy kilometry – powiedziała mu Tilde.
– Idziemy.
Ona i Franco pokazali mu razem, jak się wpinać po zamarzniętym
wodospadzie.
– Spływa tylko w połowie lata – wyjaśnił Franco. – Już od miesiąca
jest lodem. Zrozum, jak zamarza. Jest mocny tu na dole. – Uderzył
Strona 12
czekanem w bladoszary lód potężnej podstawy organów. Ten
zadźwięczał, poleciało kilka odprysków. – Ale wyżej jest cienka
warstwa lodu, pełna pęcherzyków, gąbczasta. Spadają duże odłamki,
jeśli źle uderzysz. Mogą zranić. Tilde może tu wyciąć stopnie, nie ty.
Wspinasz się między Tilde i mną.
– Tilde pójdzie pierwsza. Franco uznawał szczerze, że jest lepszą
alpinistką od niego. Rozłożył liny i Mitch pokazał im, że pamięta
węzły i pętle z czasów chodzenia po Górach Kaskadowych w stanie
Waszyngton. Tilde bezgłośnie wyraziła uznanie i oplotła się w stylu
alpejskim wokół pasa i ramion.
– Możesz się wspinać większość drogi. Pamiętaj, wyciosam stopnie,
jeśli będą ci potrzebne – powiedziała. – Nie chcę, abyś zwalał lód na
Franca.
Ruszyła pierwsza.
W połowie filaru, wcisnąwszy w lód kolce na czubkach raków,
Mitch minął próg. Wyczerpanie jakby ściekało strużkami z jego nóg, aż
przez chwilę czuł mdłości. Potem ciało się oczyściło, jakby przemyte
świeżą wodą, i oddychał już swobodnie. Szedł za Tilde, wbijając raki
w lód i mocno się w niego wtulając, łapał wszystkie dostępne uchwyty.
Oszczędnie korzystał z czekana. Powietrze tuż przy lodzie było
rzeczywiście cieplejsze.
Po minięciu punktu środkowego wspinaczka po kremowym lodzie
zajęła im piętnaście minut. Słońce wyszło zza niskich szarych chmur
i pod ostrym kątem oświetliło zamarznięty wodospad, przygważdżając
go do ściany z przejrzystego złota.
Czekał, aż Tilde powie im, że jest bezpieczna na górze. Franco
rzucał lakoniczne odpowiedzi. Mitch zaklinował się między dwiema
kolumnami. Lód był tu rzeczywiście zaskakujący. Mitch wyżłobił bok
szczeliny, zrzucając na Franca chmurę odłamków. Włoch zaklął, ale
Mitch ani razu nie odpadł i nie zawisł, całe szczęście.
Strona 13
Podciągnął się i przelazł przez nierówną, obłą krawędź
zamarzniętego potoku. Jego rękawice poślizgnęły się alarmująco na
strużkach lodu. Rozpaczliwie przebierając butami, prawym natrafił na
skalny występ, zaczepił się o niego, znalazł oparcie na kolejnym,
odczekał chwilę, aż odzyskał dech, i niby mors opadł obok Tilde.
Ciemnoszare głazy wyznaczały z obu stron łożysko zamarzniętego
potoku. Mitch popatrzył w górę wąskiej, skalnej doliny, w połowie
skrytej w cieniu; kiedyś spływał nią ze wschodu mały lodowiec,
żłobiąc wąwóz o charakterystycznym przekroju w kształcie litery U.
Przez ostatnie kilka lat nie padało wiele śniegu i lody spłynęły, znikły
z wąwozu, leżącego teraz kilkadziesiąt jardów od głównego masywu
lodowca.
Mitch położył się na brzuchu i pomógł Francowi wejść na wierzch.
Tilde stała z boku, oparta o wylot wąwozu, jakby nie znała strachu –
zachowująca bez trudu równowagę, smukła, prześliczna.
Skrzywiła się, patrząc na Mitcha.
– Spóźniamy się – oznajmiła. – Czego się dowiesz w pół godziny?
Mitch wzruszył ramionami.
– Musimy wyruszyć z powrotem najpóźniej o zmierzchu –
powiedział Franco do Tilde, a potem uśmiechnął się do Mitcha. – Nie
taki straszny ten lodowy diabeł, co?
– Niezły – rzucił Mitch.
– Nauczy się – powiedział Franco do Tilde, która uniosła brwi.
– Wspinałeś się już po lodzie?
– Nie po takim – odparł Mitch.
Przeszli kilkadziesiąt jardów po zamarzniętym potoku.
– Jeszcze dwie wspinaczki – zapowiedziała Tilde. – Franco,
prowadzisz.
Mitch podniósł wzrok w krystalicznym powietrzu nad krawędź
wąwozu, patrząc na zęby piły wyższych gór. Nadal nie wiedział, gdzie
Strona 14
jest. Franco i Tilde nie chcieli mu powiedzieć. Pokonali co najmniej
dwadzieścia kilometrów od przystanku z herbatą w dużej, kamiennej
Gaststube.
Gdy się obejrzał, jakieś cztery kilometry z tyłu i setki metrów niżej
zobaczył pomarańczowy obóz. Był tuż za siodłem, teraz w cieniu.
Pokrywa śniegu wyglądała na bardzo cienką. Góry przeżyły
dopiero co najcieplejsze lato w nowożytnej historii Alp, z nasilającym
się topnieniem lodowców, krótkotrwałymi powodziami w dolinach
wywołanymi ulewnymi deszczami i zaledwie odrobiną śniegu
z poprzednich lat. Globalne ocieplenie stało się już oklepanym
tematem w mediach, ale z miejsca, w którym siedział Mitch, dla jego
niewprawnego oka wyglądało na aż za bardzo rzeczywiste. Za kilka
dziesięcioleci Alpy mogą zostać nagie.
Względne ciepło i suchość powietrza otworzyły drogę do starej
jaskini, pozwalając Francowi i Tilde odkryć tajemniczą tragedię.
Franco oznajmił, że jest bezpieczny, i Mitch ruszył ślamazarnie
w górę ostatniej ściany skalnej, czując przy tym, jak gnejs odpryskuje
i spada spod jego butów. Skała była tutaj łupkowata, niekiedy miękka
jak pył; śnieg zalegał w tym miejscu długi czas, może nawet tysiące lat.
Franco podał mu rękę i razem trzymali linę, gdy Tilde gramoliła się
pod nimi. Stanęła na krawędzi, osłoniła oczy przed słońcem,
znajdującym się teraz zaledwie piędź ponad poszarpanym
horyzontem.
– Czy wiesz, gdzie jesteś teraz? – Spytała Mitcha.
Ten pokręcił głową.
– Nigdy nie byłem tak wysoko.
– Chłopak z dolin – powiedział Franco z uśmiechem.
Mitch zmrużył oczy.
Patrzyli nad zaokrąglone i gładkie pole lodu, wąski jęzor lodowca,
który spływał kiedyś przez siedem mil kilkoma spektakularnymi
Strona 15
kaskadami. Teraz, wzdłuż tego odgałęzienia, spływ ustał. Niewiele
nowego śniegu zasilało od góry czoło lodowca. Zalana słońcem ściana
skalna powyżej zagłębienia szczeliny brzeżnej wznosiła się stromo
przez kilka tysięcy stóp do szczytu znajdującego się wyżej, niż Mitch
miał odwagę spojrzeć.
– Tam – powiedziała Tilde, wskazując skały naprzeciwko, poniżej
grani. Mitch z pewnym wysiłkiem wypatrzył czerwoną kropeczkę na
tkwiącym w cieniu czarno-szarym tle: kawałek tkaniny pozostawiony
przez Franca podczas ostatniej wycieczki. Ruszyli po lodzie.
Jaskinia, naturalne pęknięcie, miała mały otwór, średnicy trzech
stóp, ukryty sztucznie za niską ścianką z kamieni wielkości głowy.
Tilde wyjęła aparat cyfrowy i zrobiła zdjęcie wylotu z kilku stron,
cofając się i chodząc wkoło, podczas gdy Franco rozbierał murek,
a Mitch wpatrywał się w otwór.
– Jak jest głęboka? – Spytał Mitch, kiedy Tilde do nich dołączyła.
– Dziesięć metrów – odparł Franco. – W głębi jest bardzo zimno,
gorzej niż w chłodni.
– Ale już niedługo – powiedziała Tilde. – Myślę, że dopiero w tym
roku to miejsce tak się odsłoniło. W następne lato może się znaleźć
ponad wieczną zmarzliną. Dotrze tam ciepły wiatr. – Skrzywiła się
i zasłoniła nos.
Mitch rozsznurował plecak i wygrzebał z niego latarki elektryczne,
pudełko noży modelarskich, winylowe rękawice, wszystko, co mógł
znaleźć w sklepach miasteczka. Włożył je do plastikowej torebki,
zamknął ją, schował do kieszeni kurtki i popatrzył między Franca
i Tilde.
– No, jak? – Spytał.
– Idź – powiedziała Tilde, popychając go ręką. Uśmiechała się
łaskawie.
Stanął, opadł na czworaki i wszedł pierwszy do jaskini. Franco
Strona 16
dołączył po kilku chwilach, a Tilde zaraz potem.
Mitch trzymał w zębach pasek małej latarki, przeciskając się
i posuwając po sześć, osiem cali w jednym ruchu. Lód i drobny pył
śnieżny tworzyły cienką powłokę na dnie jaskini. Gładkie ściany
wznosiły się do wąskiego klina pod powałą. Nie można było nawet
usiąść w kucki. Franco zawołał z tyłu:
– Zaraz będzie szerzej!
– Przytulny kącik – powiedziała Tilde głuchym głosem.
Powietrze pachniało obojętnie, nijak. Było zimno, sporo poniżej
zera. Skała wysysała z Mitcha ciepło nawet przez izolującą kurtkę
i nieprzepuszczalne spodnie. Przesunął się nad żyłą lodu, mleczną na
tle czarnej skały, i podrapał ją palcami. Twarda. Śnieg i lód musiały
być wpychane aż tutaj, kiedy jaskinia była zasłonięta. Zaraz za lodową
żyłą zaczynała się odchylać w górę i czuć było słabe tchnienie
powietrza z kolejnej kieszeni skalnej, niedawno uwolnionej od lodu.
Mitch poczuł lekkie mdłości na myśl nie o tym, co ma zobaczyć, ale
o niezwykłym, a nawet przestępczym charakterze jego badań.
Najmniejszy błędny ruch, wszelka pogłoska, która się rozniesie,
wiadomość o nim, która trafi nie tam, gdzie powinna, podważając sąd,
że wszystko jest w porządku…
Mitch już przedtem bywał na bakier z instytucjami. Niecałe sześć
miesięcy temu stracił pracę w Hayer Museum w Seattle, ale sprawa
była polityczna, śmieszna i niesprawiedliwa.
Jak dotąd, nigdy nie znieważył samej Pani Nauki.
Godzinami spierał się z Frankiem i Tilde w hotelu w Salzburgu, ale
nie chcieli ustąpić. Gdyby nie zdecydował się pójść z nimi, wzięliby
kogoś innego – Tilde wspomniała nawet o bezrobotnym studencie
medycyny, z którym kiedyś chodziła. Miała, zdaje się, wielki wybór
byłych chłopaków, bez wyjątku o znacznie niższych kwalifikacjach
i mniejszych skrupułach aniżeli Mitch.
Strona 17
Bez względu na pobudki i moralność Tilde, nie był gotów jej
odmówić, a potem na nich donieść; każdy ma swoje granice, których
nie przekracza w społecznej dżungli. Zakazany teren zaczynał się dla
Mitcha od narażania byłych dziewczyn na kłopoty z policją austriacką.
Franco złapał za rak na podeszwie buta Mitcha.
– Kłopot? – Spytał.
– Żaden – odpowiedział Mitch i przepchnął się kolejne sześć cali.
Nagle w jego oku błysnął podłużny owal światła, jakby wielki,
niewyraźny księżyc. Ciało wydawało się puchnąć. Przełknął mocno
ślinę. – Szlag – mruknął z nadzieją, że nie chodzi o to, o czym myśli.
Owal zbladł. Jego ciało wróciło do zwykłych rozmiarów.
Jaskinia ścieśniała się tutaj w wąskie gardło, wysokie na niecałe
dwie stopy i szerokie na dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa cale.
Skręciwszy głowę w bok, Mitch chwycił szczelinę tuż za
przewężeniem i podciągnął się. Zaczepił o coś kurtką i usłyszał trzask,
gdy szarpnął, aby się oswobodzić i przejść.
– To trudne miejsce – powiedział Franco. – Ledwo je pokonałem.
– Czemu wcisnąłeś się tak daleko? – Spytał Mitch, zbierając się na
odwagę w szerszej, lecz nadal ciemnej i ciasnej kiszce za wąskim
gardłem.
– Bo można? – Odparła Tilde głosem przypominającym wołanie
odległego ptaka. – Podjudzałam Franca. On podjudzał mnie. – Zaśmiała
się, a dzwoneczki jej głosu zabrzmiały echem w mroku.
Mitchowi zjeżyły się włosy na karku. Nowy Człowiek Lodu śmieje
się z nimi, może z nich. Już nie żyje. Nie ma żadnych zmartwień, zaś
mnóstwo powodów do radości, gdy tylu ludzi robi z siebie głupków,
aby zobaczyć jego pośmiertne szczątki.
– Kiedy ostatnio tu byłeś? – Zapytał Mitch. Zastanawiał się, czemu
nie zrobił tego wcześniej. Może do tej pory tak naprawdę nie
uwierzył. Dotarli tak daleko i nic nie wskazywało, że sobie z niego
Strona 18
żartują; wątpił zresztą, aby Tilde była z natury do tego zdolna.
– Z tydzień, osiem dni temu – odrzekł Franco. Korytarz był tu
dostatecznie szeroki, aby mógł się wepchnąć obok nóg Mitcha, który
zaświecił mu latarką w twarz. Franco obdarzył go szerokim,
śródziemnomorskim uśmiechem.
Mitch popatrzył przed siebie. Widział coś ciemnego, podobnego do
kupki popiołów.
– Jesteście już blisko? – Spytała Tilde. – Mitch, pierwsza stopa
powinna być zaraz.
Mitch starał się dokonać rozbioru logicznego tego zdania. Tilde
używała wyłącznie systemu metrycznego. Mówiąc „stopa” miała na
myśli nie odległość, ale kończynę.
– Nie widzę go jeszcze.
– Najpierw są popioły – powiedział Franco. – To może to. –
Wskazał czarną kupkę. Mitch czuł powietrze powoli opadające przed
nim, opływające mu boki, pozostawiając niezakłócony tył jaskini.
Posuwał się powoli, uroczyście, wypatrując wszystkiego.
Najdrobniejszego śladu, który mógł przetrwać wcześniejsze
wtargnięcia – kamienny wiór, kawałek gałązki czy drewna, znaki na
ścianie…
– Nic. Z wielką ulgą opadł na dłonie i kolana i ruszył na
czworakach. Franco zaczynał się niecierpliwić.
– Tuż przed tobą – powiedział, znowu trącając mu rak.
– Cholera, posuwam się tak powoli, aby niczego nie przegapić,
rozumiesz? – Odparł Mitch. Powściągnął chęć kopnięcia w tył niby
muł.
– W porządku. – Franco ustąpił potulnie.
Mitch dostrzegał wnętrze krzywizny. Dno spłaszczało się trochę.
Poczuł zapach czegoś trawiastego, słonego, jak świeża ryba. Znowu
zjeżyły mu się włosy na karku, oczy się zamgliły. Dawne sympatie.
Strona 19
– Widzę – rzucił. Stopa wystawała zza występu, skulona – mała,
naprawdę, jak dziecka, pełna zmarszczek i ciemnobrązowa, prawie
czarna. Jaskinia rozszerzała się w tym miejscu, a na jej spągu leżały
strzępy wyschłego i poczerniałego włókna – może trawy. Trzciny.
Ötzi, pierwszy Człowiek Lodu, nosił na głowie trzcinowy kaptur.
– Boże – powiedział Mitch. W jego oku kolejny biały, wydłużony
owal, powoli niknący, i ukucie bólu w skroni.
– Jest tam więcej miejsca! – Zawołała Tilde. – Wszyscy się
zmieścimy i nie będziemy im przeszkadzać.
– Im? – Spytał Mitch, świecąc w tył między swymi nogami.
Franco uśmiechnął się pomiędzy kolanami Mitcha.
– Prawdziwa niespodzianka – powiedział. – Jest ich dwu.
Strona 20
2
Gruzja
Kaye kuliła się na fotelu pasażera piskliwego małego fiata, którym
kierował Lado, pokonując budzące lęk serpentyny i wiraże
Gruzińskiej Drogi Wojennej. Choć spalona słońcem i wyczerpana, nie
mogła zasnąć. Jej długimi nogami szarpał każdy zakręt. A kwiczące jak
świnia prawie łyse opony sprawiały, że przyciskała dłonie do krótko
ściętych brązowych włosów i ziewała nerwowo. Lado poczuł, że
milczenie trwa za długo. Spojrzał na Kaye łagodnymi piwnymi
oczyma na pięknie pomarszczonej, opalonej twarzy, uniósł papieros
nad kierownicę i wysunął podbródek.
– Nasze zbawienie w łajnie, co? – Spytał.
Kaye uśmiechnęła się wbrew sobie.
– Nie rozśmieszaj mnie, proszę – powiedziała.
Lado zlekceważył jej prośbę.
– Dobrze dla nas. Gruzja ma coś do dania światowi. Mamy welkie
sceki. – Elegancko toczył r, a „ścieki” wymawiał sce-ki.
– Ścieki – szepnęła. – Ście-ki.
– Wymawiam to dobrze? – Zapytał Lado.
– Doskonale – odparła Kaye.
Lado Dżakeli był dyrektorem naukowym Instytutu imienia Eliawy
w Tbilisi, który w miejscowych ściekach miejskich i szpitalnych oraz
w odpadach rolniczych i w próbkach pochodzących z całego świata
szukał bakteriofagów – wirusów atakujących tylko bakterie. Teraz
Zachód, łącznie z Kaye, przychodził z wyciągniętą ręką, aby