3339
Szczegóły |
Tytuł |
3339 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3339 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3339 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3339 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Chelsea Quinn Yarbro
Hotel Transylvania
Przek�ad: Rados�aw Kot
Cz�� pierwsza - Hrabia de Saint-Germain
Wyj�tek z listu kontessy d'Argenlac do jej bratanicy, Mme Madelaine de Montalia; datowane 13 wrze�nia 1743:
(...) Z rozrywek na t� noc przewidziane by�o muzykowanie, a madame diuszessa zebra�a w swoim salonie naprawd� wspania�y zesp�. Nawet Rameau, chocia� zaawansowany wiekiem, do��czy� do nas, sam jednak nie wyst�powa�. Mile la Trevallon �piewa�a w�oskie ballady, a Prywatni Muzycy Kr�la wykonali kilka utwor�w na smyczki.
By� tam i Saint-Germain - nie hrabia Louis, lecz inny, bardzo tajemniczy d�entelmen, przyby�y do Pary�a dopiero w maju - kt�ry zagra� kilka w�asnych kompozycji na skrzypce i klawikord. Rameau pogratulowa� mu tych dzie� i doda�, �e spotka� ju� kiedy� pewnego muzykalnego m�czyzn� do z�udzenia przypominaj�cego Saint-Germaina, lecz by�o to dawno temu, w 1701 lub 1702 roku, i w�wczas m�czyzna ten mia� oko�o pi��dziesi�tki, podczas gdy jego rozm�wca nie mo�e mie� wi�cej ni� czterdzie�ci pi�� lat. Saint-Germain przyj�� pad�e z ust wielkiego muzyka pochwa�y z niek�aman� wdzi�czno�ci�. Powiedzia�, �e skoro pami�tany przez Rameau m�czyzna zostawi� po sobie wra�enie tak silne, to on, Saint-Germain, m�g�by tylko �yczy� sobie, �eby to w�a�nie jego Rameau wspomina�, jako �e obraz �adnego zwyk�ego cz�owieka nie m�g�by przetrwa� tak d�ugo w pami�ci Rameau. Rameau nadmieni�, �e imi� m�czyzny, kt�rego niegdy� pozna�, brzmia�o il conte Balletti i �e podobnie jak Saint-Germain by� on d�entelmenem �wiatowym i nieprzeci�tnym...
Mieli�my nadziej� ujrze� Mme Cressie, lecz diuszessa powiedzia�a nam, �e jest ona chora i nie mog�a przyby�, tak wi�c nie mieli�my mo�liwo�ci wys�uchania jej gry na violi d'amore. Wszystkich nas zasmuci�a wie�� o jej niedyspozycji, a Saint-Germain by� na tyle uprzejmy by, wyrazi� pragnienie, aby komplementy, kt�rymi zosta� obdarzony mog�y przypa�� la Cressie. Oznajmi�, �e trzy przedstawione melodie skomponowa� w�a�nie na jej instrument i bardzo pragn�� us�ysze� ich brzmienie w jej wspanialej interpretacji.
By� te� i Beauvrai, kt�ry zauwa�y�, �e wszystkie damy zafascynowane s� Saint-Germainem. Zawyrokowa�, �e doznamy rozczarowania, gdy Saint-Germain zdemaskowany zostanie jako oszust. Biedny Beauvrai, ze swymi z�ymi przeczuciami, perfumami i krzywymi nogami, jak on mo�e by� zazdrosny o tak eleganckiego m�czyzn�, jakim jest Saint-Germain. Beauvrai przyby� z kompani� Saint Sebastiena, kt�ra to znajomo�� nie jest zwi�zkiem godnym chwalenia si� nim.
Tylko dobre imi� jego �ony i bon ton umo�liwi�y mu wej�cie do najlepszego towarzystwa, kt�re doprowadza Beauvrai do takiej w�ciek�o�ci...
Tw�j wuj i ja z rado�ci� oczekujemy twojej wizyty, droga bratanico. Cieszymy si�, �e rodzice zdecydowali wys�a� ci� do nas, jako �e w kwestii c�rek trzeba by� realist�. Kobiecie twojej urody i m�dro�ci nie wolno pozwala� rozkwita� niezauwa�enie w Prowansji. Zapewnij swych rodzic�w, �e zagwarantujemy d opiek� dam, kt�re najlepiej wiedz�, jak� powinna by� kobieta twego pochodzenia i o takiej jak twoja delikatno�ci uczu�. Ufam, �e nie urazi ci� moja bezpo�rednio��... Przekonana jestem, �e najlepiej, gdy dziewcz�ta wcze�nie zdobywaj� zrozumienie dla praktycznych wymog�w �ycia.
Zanim jeszcze b�d� mog�a uca�owa� twoje policzki, polecam si� tobie i twoim szanownym rodzicom, w szczeg�lno�ci za� memu bratu, markizowi, i nalegam, by wys�ali ci� do mnie przed ko�cem wrze�nia. �egna de, z rado�ci�, �e ni� jest w�a�nie,
Twoja kochaj�ca ciotka Claudia de Montalia Kontessa d'Argenlac
1
Znany by� jako hrabia de Saint-Germain i chocia� u�ywa� te� innych imion, niewielu w Pary�u potrafi�oby przypomnie� sobie najs�awniejsze nawet z nich, jako �e szacowny dw�r Ludwika XV ma�o interesowa� si� tym, co dzia�o si� poza granicami Francji czy te� przed wst�pieniem na tron Kr�la S�o�ce.
Istnia�y zatem i takie zak�tki Francji, kt�rych nie zna� b�yszcz�cy dw�r, jak chocia�by ta n�dzna uliczka, kt�r� skierowa� w�a�nie swe kroki. Jego intensywnie ciemne oczy wypatrywa�y teraz stert nieczysto�ci, wype�niaj�cych noc prawie namacalnym zapachem, kt�re trzeba by�o omija�. Dzielnice n�dzy w nocnej porze, jak daleko Saint-Germain si�ga� pami�ci�, by�y takie same na ca�ym �wiecie.
Cichy, dokuczliwy odg�os p�yn�cej wody szumia� mu w uszach. By� jak nieustanne brz�czenie owada i przypomina� o blisko�ci Sekwany.
Z cieni patrzy�y na niego jarz�ce si� czerwono oczy szczur�w, a spowodowane jego przej�ciem szwargotanie gryzoni sk�oni�o Saint-Germaina do obna�enia z�b�w w niepokoj�cym grymasie. Nigdy nie nauczy� si� ich lubi�, chocia� cz�sto zdarza�o si�, �e musia� znosi� ich towarzystwo.
Na nast�pnym skrzy�owaniu zatrzyma� si�, niepewny, kt�r� obra� drog�. Nic nie oznacza�o maj�cej biec kreto ku rzece alei. Wbi� wzrok w ciemno�� i ruszy� w�sk� uliczk�. Ponad nim chyli�y si� ku sobie, niemal styka�y, stare, ci�kie brzemieniem wiek�w domy. St�paj�c jeszcze ostro�niej, natrafi� na nieociosane kamienie, kt�re s�u�y�y tutaj za chodnik.
Przed sob� dojrza� blask latarni i cofn�� si� do wykusza bramy, by poczeka�, a� przejdzie stra�nik. Zagryz� niecierpliwie wargi. By�y inne drogi, kt�rymi m�g�by przej�� niezauwa�ony przez stra�e, lecz korzystanie z nich by�o do�� niedogodne i prowadzi�o czasem do odkry� szczeg�lnego rodzaju. Dwukrotnie ju� przynajmniej w swojej karierze narazi� si� impulsywnym post�pkiem na niepotrzebny rozg�os. Zatem czeka�.
Gdy stra�nik przeszed�, ruszy� dalej. Na nogach mia� czarne buty na wysokim obcasie, lecz szed� cicho, a jego mocno zbudowane cia�o porusza�o si� z gracj� rzadk� u ludzi w tym wieku.
W ko�cu dotar� do miejsca, o kt�rym mu m�wiono - Zajazdu Pod Czerwonym Wilkiem. Szczelniej os�oni� sw�j ozdobny str�j d�ugim p�aszczem z czarnego aksamitu. By� na tyle ostro�ny, by zostawi� w domu co cenniejsze przedmioty, z wyj�tkiem wpi�tego w koronk� na szyi nieskazitelnego rubinu. Wiedzia�, �e tak owini�ty p�aszczem i z nie upudrowanymi w�osami bezpiecznie mo�e i�� mi�dzy tych, kt�rzy czekali na� w mrocznej tawernie. Niewielk� d�oni� o smuk�ych palcach odsun�� rygle i wszed� do wn�trza.
Dziewi�ciu zebranych w brudnym szynku m�czyzn podnios�o g�owy, gdy drzwi si� otwar�y. Paru z nich cofn�o si� z l�kiem, jakby ich sumienia nie by�y zbyt czyste.
Saint-Germain pozdrowi� ich, zamykaj�c drzwi.
- Dobry wiecz�r, Bracia - powiedzia�, k�aniaj�c si� z lekka.
- Pan jest ksi�ciem Rakoczym z Transylwanii? - spyta� po chwili jeden z nich, �mielszy wida� od pozosta�ych. Saint-Germain sk�oni� si� ponownie.
- Mam ten zaszczyt.
Pomy�la�, �e imi� to nie by�o jego w�asnym bardziej ni� Saint-Germain czy Balletti. Miana Rakoczego u�ywa� przez wiele lat w Italii, na W�grzech, w Rumunii, Austrii i saskim mie�cie Dre�nie. - Przypuszczam, �e jeste�cie Gildi�? - spyta�, nieco zniech�cony. Czarownicy byli zwykle niepewnym elementem i ci tutaj nie stanowili wyj�tku. Paru mia�o twarze inteligentne, z oczami t�skni�cymi za wiedz�, kt�ra dla nich sta�a si� b�stwem. Lecz pozostali... Saint-Germain westchn��. Pozostali byli tacy, jak tego oczekiwa�. Przebiegli ludzie dzia�aj�cy bez ogl�dania si� na liter� prawa, rozdaj�cy trucizny i przeprowadzaj�cy aborty na rzecz tych, kt�rzy godzili si� z szanta�em i p�acili. Ludzie, kt�rym spryt zast�powa� umiej�tno�ci, a chciwo�� by�a ich pasj�.
- Nie byli�my pewni, czy zechcesz przyj��, panie - powiedzia� jeden z czarownik�w. - Robi si� p�no. Saint-Germain wszed� dalej do pokoju.
- Przyby�em o um�wionym czasie. Zegary nie wybi�y jeszcze p�nocy. Z pobliskiego ko�cio�a wybrzmia�o w�a�nie sze�� uderze� zwiastuj�cych �rodek nocy, uroczy�cie ostrzegaj�c, �e nadesz�a godzina duch�w.
- Tak naprawd� - powiedzia� Saint-Germain sucho - to jestem wcze�niej.
- Najg��bsza noc - mrukn�� jeden, nieomal si� �egnaj�c, po czym zwr�ci� si� do Saint-Germaina, wykrzywiaj�c twarz w parodii dobrej woli.
- Poinformowano nas, �e mo�esz nam pom�c, panie, w sprawie klejnot�w. Saint-Germain westchn��.
- Wy, Francuzi, tak bezpo�rednio objawiacie sw� zach�anno��.
Dw�ch z m�czyzn zesztywnia�o, a paru innych u�miechn�o si� przymilnie. Ten, kt�ry spyta� o klejnoty, wzruszy� ramionami i czeka� na odpowied�.
- Niech b�dzie - Saint-Germain przeszed� na �rodek pokoju i zaj�� miejsce u szczytu ubogo zastawionego sto�u. - Przeka�� wam sekret klejnot�w, lecz pod pewnymi warunkami.
- Jakimi warunkami? - spyta� czarownik, wida� najbardziej zainteresowany kamieniami.
- Wy�wiadczenia mi pewnych przys�ug. Zrobicie to, i to tak szybko, jak to mo�liwe. Gdy zadania te zostan� wykonane, w�wczas wyjawi� przed wami sekret klejnot�w.
- A gdy przys�uga zostanie wy�wiadczona - zaszydzi� ten sam - to pojawi� si� kolejne warunki, i jeszcze nast�pne, i koniec ko�c�w pan zniknie, a nam zostanie tylko p��tno w kieszeni na op�acenie naszych prac. - Odwr�ci� si�.
- Powiedzia�em wam: jeste�cie chciwi - przypomnia� Saint-Germain. Do rozmowy w��czy� si� jeden z grona tych, kt�rych hrabia oceni� jako spragnionych wiedzy.
- Ja przyjm� pa�skie warunki - powiedzia�. - To prawda, �e mo�e nas pan oszuka�, lecz sk�onny jestem wykorzysta� szans�. Saint-Germain zmierzy� go spokojnie wzrokiem.
- Jak masz na imi�? - zapyta�, a jego pi�knie nakre�lone brwi lekko si� unios�y.
- Jestem Beverly Sattin - powiedzia� po chwili troch� niespokojnie, jako �e czarownicy nie podawali zwykle swoich prawdziwych imion.
- Anglik? - spyta� Saint-Germain w tym�e j�zyku.
- Tak. Od wielu lat mieszkam we Francji. Je�li wolno mi powiedzie�, to czeka�em na tak� okazj� od dawna. Wasza Wysoko��? - skin�� g�ow� w spos�b �wiadcz�cy o znajomo�ci wytwornych manier.
- Gdzie si� kszta�ci�e�, Sattin?
- Magdalene College, Oxford - powiedzia�. - Zosta�em wydalony w dwudziestym dziewi�tym za praktyki niezgodne z religi�. By�em wtedy na drugim roku.
Pozostali czarownicy o�ywili si�, a ten spo�r�d nich najbardziej zainteresowany klejnotami wszed� im w s�owo.
- Nie rozumiem tego, o czym m�wicie - poskar�y� si� i nakaza� ober�y�cie, by na nowo nape�ni� kielichy winem.
- By�o z mojej strony nieuprzejmym wyklucza� ci� z rozmowy, d�entelmenie - powiedzia� Saint-Germain z powag�, lekko z cudzoziemska akcentowanym francuskim.
Szynkarz kr��y� tymczasem wok� sto�u: jego okr�g�a twarz l�ni�a od potu, wida� by�o zdenerwowanie. Spojrza� ukradkiem na Saint-Germaina, podnosz�c kolejny kielich i nape�niaj�c go.
Hrabia uni�s� drobn�, wytworn� d�o�.
- Nie pij� wina - powiedzia�, odprawiaj�c ober�yst�. Ten sk�oni� si� tak g��boko, jak tylko pozwala�a mu na to masa cielska i oddali� si� po�piesznie, zadowolony, �e uwolni� si� od towarzystwa tych z�owr�bnie wygl�daj�cych m�czyzn.
Gdy gospodarz odszed�, Saint-Germain si�gn�� do jednej z wielu kieszeni swego czarnego p�aszcza i pod czujnym spojrzeniem czarownik�w wyci�gn�� ze� sk�rzany woreczek z wyt�oczonymi symbolami. Widz�c, �e przyku� bez reszty ich uwag�, powiedzia�:
- Domagacie si� ode mnie �wiadectwa prawdy. W�a�nie je wam przedstawiam.
Otworzy� sakiewk� i wyrzuci� na st� tuzin wielkich diament�w. �aden z czarownik�w nie pozosta� nieczu�y na widok wspania�ych klejnot�w. Ten, kt�ry po��da� ich najbardziej, wyci�gn�� r�k�, lecz zaraz cofn�� j� z l�kiem.
- Prosz� - przyzwoli� Saint-Germain. - We�cie je. Sprawd�cie. Upewnijcie si�, �e s� prawdziwe. Potem wys�uchajcie mnie.
Rozpar� si� na topornie ciosanym krze�le i zapatrzy� w kominek. Dziewi�ciu m�czyzn wzi�o tymczasem diamenty w swoje r�ce i zag��bi�o si� w rozmowie prowadzonej przyciszonymi g�osami. Gdy czarownicy umilkli, hrabia przem�wi�.
- S�dzisz zapewne, Le Grace, �e sprytnie dokona�e� podmiany - powiedzia�, nie spogl�daj�c w jego stron�.
Czarownik, kt�ry tak kocha� klejnoty, podskoczy� zauwa�alnie. Wymamrota�, �e ksi��� si� myli i wskaza� na angielskiego czarownika.
- To chyba on. To nie ja.
Saint-Germain odwr�ci� si�, skupiaj�c na Le Grace spojrzenie swych ciemnych oczu.
- Postaraj si� mnie zrozumie�, Le Grace - powiedzia� �agodnie. - Nie b�d� tolerowa� ok�amywania czy oszukiwania mnie. Nie jestem g�upcem. Sattin nie wzi�� diamentu; ty to zrobi�e�. Jest w wewn�trznej kieszeni twojej kamizelki. Jest tam te� sze�� oszuka�czych kawa�k�w szk�a. M�j diament jest si�dmy. Zanim policz� do dziesi�ciu masz po�o�y� go na stole. Raz...
Le Grace nie m�g� znie�� spojrzenia �widruj�cych, czarnych oczu Saint-Germaina.
- Ksi��� Rakoczy... - zacz��, rzucaj�c spojrzenia kompanom.
- Dwa.
- Wasza Wysoko��, prosz� raz jeszcze si� zastanowi�, Le Grace nie jest... - pr�bowa� ratowa� sytuacj� jeden z czarownik�w.
- Trzy.
Szczur przemkn�� obok paleniska, popiskuj�c w�ciekle. Dw�ch m�czyzn podnios�o si� i odwr�ci�o plecami do Le Grace, jeden z nich powiedzia� przy tym do towarzysza:
- Le Grace wcale si� nie przedstawia�. Ksi��� po prostu go zna�.
- Cztery - stanowczo kontynuowa� Saint-Germain. Mimowolnie r�ka Le Grace zag��bi�a si� w kieszeni kamizelki. Jego twarz st�a�a ze strachu.
- Mo�emy to przedyskutowa�, ksi���.
- Pi��.
Sattin odsun�� si� nieco od Le Grace i zwr�ci� po angielsku do Saint-Germaina.
- To prawda, �e jest �ajdakiem, Wasza Wysoko��, lecz bywa u�yteczny.
- Nie dla mnie. Sze��.
- Lecz to bez sensu - zaprotestowa� Sattin. - Je�li zna pan sekret klejnot�w, to ten jeden z pewno�ci� nie mo�e wiele dla pana znaczy�.
- Siedem. Nie lubi� by� okradanym - powiedzia�. - Nie lubi� by� ok�amywanym. Cz�owiek, kt�ry oszuka mnie na jeden klejnot, oszuka mnie na wiele. Osiem.
Ci�kie krople potu wyst�pi�y na twarz Le Grace, przesun�� po niej r�kawem. Poprawi� si� niespokojnie na krze�le. W ustach nagle mu zasch�o i si�gn�� po wino, pij�c ha�a�liwie.
- Dziewi�� - chocia� g�os jego nie brzmia� g�o�niej, s�owo to zabrzmia�o w obskurnej gospodzie niczym wystrza�.
- W porz�dku - przyzna� si� Le Grace i si�gn�� do kieszeni kamizelki. - W porz�dku! - pogardliwie cisn�� woreczek na st�. - Sprawd� je.
Westchnienie ulgi przesz�o po sali, napi�cie ust�pi�o. Dw�ch stoj�cych przy ogniu czarownik�w wr�ci�o do sto�u. Saint-Germain otworzy� mieszek. Opisane wcze�niej siedem kamieni upad�o na st� obok klejnot�w rozsypanych tam wcze�niej.
- Kt�ry zatem jest w�a�ciwy - spyta� sarkastycznie Le Grace.
Saint-Germain si�gn�� bez s�owa i zebra� sze�� kamieni w stos. Potem, zawin�wszy wok� r�ki kawa�ek serwety ze sto�u, uderzy� w kamienie pi�ci�. Gdy uni�s� d�o�, na stole pozosta� szklany proszek. Spojrza� pytaj�co na pozosta�ych.
- Ksi��� Rakoczy... - powiedzia� powoli Sattin. - W imieniu naszego Bractwa i naszej Gildii przepraszam ci� i prosz� o wybaczenie. Saint-Germain przytakn��.
- Zgoda. Zamknijcie tylko dobrze tego cz�owieka i przypilnujcie, by nie mia� ju� wi�cej dost�pu do Gildii.
Sattin skin�� g�ow� i zwr�ci� si� do pozosta�ych.
- S�yszeli�cie, czego ��da ksi��� - wskaza� dw�ch, kt�rzy uznawali jego prawo do rozkazywania. - Pesche i ty, Oulen, we�cie Le Grace na g�r�. Do pokoju na strychu.
- Chod� - powiedzieli zbli�aj�c si� do niego. Byli przygotowani, by zabra� go si�� gdyby stawi� op�r. Le Grace popatrzy� na nich.
- On jest zwyk�ym oszustem. �aden z tych diament�w nie jest prawdziwy. - Popatrzy� z rozpacz� na swych braci z Gildii. - One nie mog� by� prawdziwe. To tylko szk�o.
Saint-Germain rzuci� mu zimne, znudzone spojrzenie.
- To, �e jeste� szarlatanem, to nie pow�d jeszcze, by wszystkich innych uwa�a� za pozbawionych honoru.
Uj�� najwi�kszy diament i po�o�y� go na sproszkowanym szkle. Zawi�za� serwet� wok� d�oni i z ca�� si�� opu�ci� r�k� na kamie�. St� zadr�a�. Gdy podni�s� r�k�, klejnot wbity by� w st� do po�owy obwodu, lecz pozosta� nienaruszony. Saint-Germain rozwar� d�o� i odrzuci� serwet�.
- Pa�ska r�ka... - zaczai Sattin.
Saint-Germain po�o�y� d�o� na stole, obracaj�c j� wn�trzem do g�ry.
- Jak widzisz.
Le Grace ju� nie odwa�y� si� nazwa� tego oszustwem. Opu�ci� g�ow� i pozwoli�, by bracia z Gildii go odprowadzili.
- Da� mu pan odpraw� - powiedzia� Sattin z niejak� satysfakcj� w g�osie, wiedz�c, �e i jemu udzielono odpowiedzi.
- Na kr�tki czas jedynie - rzek� hrabia, potrz�saj�c z niech�ci� g�ow�.
- Nim minie par� godzin dojdzie do wniosku, �e by�a to iluzja i zapragnie mnie skompromitowa�. - Dotkn�� swych ciemnych w�os�w. - Mniejsza z tym, Angliku. Wi�cej mam pilniejszych spraw, ni�li rozgoryczony fa�szywy czarownik.
- Powiedzia� pan, �e potrzebuje naszej przys�ugi. - Sattin przechyli� si� do przodu, a sze�ciu m�czyzn s�ucha�o go teraz w napi�ciu.
- W zamian za sekret klejnot�w, tak - Saint-Germain popatrzy� na nich.
- Kt�ry z was jest Francuzem?
Czterech przyzna�o si� do francuskiego pochodzenia.
- A reszta? - spyta� Saint-Germain, odhaczaj�c gestem Anglika Sattina.
- Ja jestem Hiszpanem. Nazywam si� Ambrosias Maria Domingo y Roxas. Jestem z Burgos. - Sk�oni� si� osobliwie, dodaj�c: - Zosta�em ekskomunikowany za herezj�, uciek�em jedynie dzi�ki temu, �e eskorta, kt�ra mia�a dostarczy� mnie do Madrytu, nie by�a zbyt uwa�na. Twierdz� teraz, �e uciek�em za pomoc� czar�w, lecz tylko przytomno�� umys�u mnie uratowa�a.
Saint-Germain przyjrza� si� ma�emu Hiszpanowi.
- Mog� w przysz�o�ci mie� dla ciebie zadanie - powiedzia� po hiszpa�sku. - P�ki co, gratuluj� ucieczki. Jeste� jednym z niewielu - skierowa� teraz uwag� na Francuz�w.
- Czy kt�ry� z was mia� kiedy� do czynienia z arystokracj�? Czarownicy wymienili spojrzenia, a jeden z nich, nieco starszy od pozosta�ych, powiedzia�:
- Ja by�em majordomusem w maj�tku Savigny. By�o to ponad dwana�cie lat temu.
Saint-Germain uni�s� brwi.
- Na ile potrafisz na�ladowa� ich maniery? Och, nie tych naprawd� wysokiego urodzenia, lecz bogatych bur�uj�w? By�y majordomus wzruszy� ramionami.
- Nigdy tego nie pr�bowa�em, ksi���, lecz jestem pewien, �e wiem, o co chodzi. Do�� dobrze potrafi� ma�powa�.
- A zatem b�dziesz tym, kt�ry dokona dla mnie transakcji - ujrza� wyraz l�ku na twarzy m�czyzny. - W le Fauborough - hrabia u�miechn�� si� do siebie - przy Quai Malaquais numer dziewi��, znajduje si� dom gry. Wybudowany zosta� za czas�w Ludwika XIII. R�ne by�y jego losy. Znany jest jako Hotel Transylvania.
- Nazwany tak zosta� od innego Rakoczego, czy nie tak by�o, panie? - zaryzykowa� Sattin, gdy cisza przeci�gn�a si� zbyt d�ugo.
- S�dz�, �e t� nazw� nosi� ju� wcze�niej - powiedzia� Saint-Germain, jakby ma�o go ta sprawa obchodzi�a. - Lecz trzydzie�ci lat temu pewien Rakoczy mieszka� w tej rezydencji.
- Pa�ski ojciec? - pytanie Sattina wyra�a�o ciekawo�� ich wszystkich, co wida� by�o po twarzach.
- Je�li chcecie tak to widzie�.
Czarownicy spogl�dali po sobie, po �cianach, po l�ni�cym ogniem kominku. Patrzyli gdziekolwiek, tylko nie na posta� w ciemnym ubraniu, kt�ra siedzia�a, czekaj�c cierpliwie, a� zwr�c� sw� uwag� z powrotem na ni�.
- C� takiego mamy zrobi� z Hotelem Transylvania? - spyta� za wszystkich Domingo y Roxas.
- Pragn�, aby�cie go dla mnie nabyli. Mo�ecie sobie powiedzie�, �e jestem sentymentalnie przywi�zany do nazwy czy do budynku, je�li potrzebujecie dla tego jakiego� wyja�nienia - powiedzia�, uprzedzaj�c ich pytania. - Dostarcz� wam funduszy wystarczaj�cych po dziesi�ciokro� na to, aby go kupi�. Mam nadziej�, �e nie wydacie a� tyle, lecz ile by kosztowa�, nab�dziecie dla mnie Hotel Transylvania. Czy to zrozumia�e?
- Tak jest, Ksi��� Rakoczy.
Pesche i Oulen, czarownicy, kt�rzy zabrali z pomieszczenia Le Grace, wr�cili i z przesadn� skromno�ci� usiedli przy ko�cu sto�u.
- Ta ma�a ksi��eczka l'Abbe Prevosta uczyni�a nazw� Hotelu Transylvania niemi�� dla ucha - mrukn�� Saint-Germain. - Nie mia� takiej reputacji, gdy... m�j ojciec... w nim mieszka�. Zatem - powiedzia� energicznie, spogl�daj�c na ogie� - kupisz Hotel Transylvania, nie wymieniaj�c przy tym mego imienia. Mo�esz powiedzie�, �e jeste� czyim� agentem lub �e kupujesz go dla siebie. Lecz w �adnym wypadku nie wolno ci powo�ywa� si� na mnie. Gdybym godzi� si� z tym, policja wiedzia�aby o transakcji w ci�gu godziny. Twoja dyskrecja jest, ufam, ca�kowita?
- Tak jest, panie.
- Dobrze. - Zwr�ci� si� do czarownika, kt�ry niegdy� by� majordomusem. - Jak si� nazywasz?
- Cielblue - odpowiedzia� niezw�ocznie. - Henri-Louis Cielblue.
- Czaruj�co. Imi� budz�ce zaufanie. Mo�esz u�ywa� swego lub jakiegokolwiek innego imienia, gdy b�dziesz prowadzi� negocjacje z obecnymi w�a�cicielami rezydencji.
- A co zrobisz z ni�, panie, gdy b�dziesz ju� jej w�a�cicielem? - spyta� Pesche z szacunkiem, lecz z ciekawo�ci� i sk�pstwem w oczach zarazem.
- Otworz� go na �wiat, rzecz jasna. Zbyt d�ugo by� ubogim krewnym rezydencji de Yille. To si� zmieni.
- Panie... - zacz�� Domingo y Roxas. - Dlaczego pragniesz go posiada�? Czy dlatego, �e sam pochodzisz z Transylwanii?
Wymuszaj�ce zwykle szacunek spojrzenie Saint-Germaina sta�o si� nieco b��dne.
- Przypuszczam, �e to dlatego, i� Transylwania jest moj� ojczyzn� i by�em tam ksi�ciem krwi - jego twarz rozja�ni�a si�. - To prawda, panowie, �e ziemia ojczysta przyci�ga, niezale�nie od tego jak daleko od niej i jak d�ugo bez niej si� �yje. Powiedzmy sobie zatem, �e jest to moja zachcianka, kt�r� wy potraktujecie z pob�a�aniem. W zamian poznacie sekret klejnot�w. To nie jest z�a transakcja.
Beverly Sattin przyjrza� mu si� ze spokojem.
- Do kiedy trzeba to zrobi�?
- Jak najszybciej, m�j drogi Sattin. Chc�, by Hotel Transylvania by� m�j, nim minie pa�dziernik. - Zebra� diamenty w stos. - Tym zap�acicie za rezydencj�. Przypuszczam, �e warto�� ich oka�e si� do�� du�a, by sprosta� ka�dej cenie, jak� poda� mo�e w�a�ciciel. A gdyby policja dowiedzia�a si� o moim nabytku, w�wczas uznam was za wrog�w i potraktuj� stosownie do tego - tr�ci� diament, kt�ry wbi� uprzednio w st�. - Tego tu b�dziecie musieli wyd�uba�. Niech gospodarz da wam n� - wsta� i zebra� p�aszcz wok� siebie, przygotowuj�c si� do odej�cia. - B�d� tu o tej porze za dziesi�� dni. Powiecie mi, jakie poczynili�cie post�py.
- Ksi��� Rakoczy - powiedzia� Sattin. - Co z Le Grace? Saint-Germain �ci�gn�� wypiel�gnowane brwi.
- To pewien k�opot - pog�adzi� palcami rubin na szyi. - P�ki co, przytrzymajcie go tutaj. Mo�ecie zmienia� si� na stra�y. I pami�tajcie, by by�a to stra� z krwi i ko�ci, uzbrojona w ci�k� pa�k�. By�oby nad wyraz k�opotliwe, gdyby uciek�.
Przyjrza� im si� raz jeszcze, stwierdzaj�c, �e chocia� byli raczej kiepscy, to widzia� ju� gorszych.
- Za dziesi�� dni, panie - powiedzia� Sattin, k�aniaj�c si� nisko.
Saint-Germain odpowiedzia� lekkim uk�onem, a potem wymkn�� si� z Zajazdu Pod Czerwonym Wilkiem w wilgotn� i zimn� ciemno�� paryskiej nocy.
Wyj�tek z listu markiza de Montalia do l'Abbe Ponteneuf a datowane 21 wrze�nia 1743:
(...) Tak zatem, m�j drogi kuzynie, zrozumiesz trosk�, jak� otaczam moj� c�rk�, Madelaine. Argumenty mojej �ony przekona�y mnie, lecz nie mog� pozby� si� g��boko tkwi�cej we mnie obawy, �e moja c�rka mo�e wpa�� w r�ce pewnej osoby. Madelaine przyb�dzie do Pary�a czwartego lub pi�tego dnia pa�dziernika w towarzystwie swej damy, Cassandre Leuf, kt�ra znajduje si� na s�u�bie w naszej rodzinie od ponad dwudziestu lat, Nie l�kam si� o moj� c�rk�, gdy strze�e jej Cassandre. Lecz to nie wystarczy. Moim pragnieniem jest, by� nie traci� jej z oczu i dawa� jej przyst�p do korzy�ci p�yn�cych z twoich rad, jako �e obaj wiemy, jakie to pokusy dost�pne s� na dworze naszego ukochanego monarchy.
Pewien jestem, �e polubisz Madelaine. Jest ona dziewczyn� wra�liw� i o nieprzeci�tnym intelekcie. Urszulanki, kt�re j� kszta�ci�y, chwali�y jej erudycj� i by�y zasmucone, i� nie czuje ona powo�ania do po�wi�cenia si� religii. W rzeczy samej, jedynym, na co narzeka�y, by� brak cierpliwo�ci do os�b mniej od niej samej inteligentnych oraz pe�ne niepokoju zami�owanie do mi�o�ci dziwacznej i fantastycznej. Moja �ona dowodzi niemniej, �e ma��e�stwo i dzieci usun� te kaprysy natury, sk�din�d s�odkiej i odpowiedzialnej (...).
S�ysza�em od mojej siostry, kontessy d'Argenlac, u kt�rej Madelaine si� zatrzyma, �e Beauvrai zn�w obraca si� w dobrych kr�gach, zawdzi�czaj�c to wysokiemu urodzeniu swojej �ony. Musz� z naciskiem zaznaczy�, �e �adne zwi�zki z Beauvrai nie mog� by� tolerowane. Nie mo�na pozwoli�, by ktokolwiek z kompanii skupionej niegdy� wok� Saint Sebastiena splugawi� moj� c�rk�. Pozw�l, bym wezwa� ci� do bycia rygorystycznym w strze�eniu mego dziecka przed takimi, jak oni.
(...) B�agam ci�, by� uzyska� pewno��, gdyby Madelaine zapragn�a ma��e�stwa, czy kierowa� b�dzie ni� g�os serca, a nie d��enie do podwy�szenia swej pozycji. Zbyt cz�sto bowiem ma��e�stwo rodzi si� z oczekiwa� �ywionych przez innych, a nie z mocnych wi�z�w serc. Moja �ona obarczy�a siostr� moj� zadaniem znalezienia dla Madelaine odpowiedniego m�a i zapewni� ci� mog�, �e uszcz�liwi�by mnie widok jej pomy�lnie wydanej. Lecz nie m�g�bym znie�� widoku �ycia jej zniweczonego, jak tylu innym ju� to si� zdarzy�o, Polegam na tobie, �e dojrzysz prawdziw� jej natur�. (...)
Na imi� Boga, kt�rego obaj szanujemy i czcimy, a kt�ry wyprowadzi� ci� na wiod�c� ku zbawieniu drog� z piekielnych ogni, polecam si� tobie i b�agam, by� pami�ta� w swych modlitwach, o moich grzechach. Na tym �wiecie mam honor by� Twoim najbardziej uni�onym i szanuj�cym ci� kuzynem
Robert Marcel Yves Etienne Pascal Markiz de Montalia
2
- Stwierdzi� musz�, hrabio - powiedzia�a Mme Cressie, k�ad�c jedn� d�o� na swej pi�knej, bia�ej szyi - �e zjawiasz si� nie wiadomo sk�d. Saint-Germain sk�oni� si� nisko ponad wyci�gni�t� ku niemu drug� jej d�oni�, niemal dotykaj�c wargami mocnych, smuk�ych palc�w.
- Tylko wtedy zdarza, si�, �e wszystkie inne musz� zbledn�� w swej urodzie, gdy jest z nami La Cressie. Gdybym wy�oni� si� obok ciebie spod ziemi, policzy� m�g�bym si� mi�dzy szcz�liwymi, gdy� jak inaczej mo�na znale�� sobie drog� mi�dzy wszystkimi twoimi adoratorami?
La Cressie za�mia�a si� niepewnie.
- Bardzo szarmancko, sir. Lecz, jak widzisz, jeste� tu przy mnie sam.
- Tym wi�ksze jest zatem moje szcz�cie - Saint-Germain rozejrza� si� po zat�oczonej sali i skin�� r�k� ku alkowie.
- Bardzo pragn��em spotka� si� z tob�, pani, lecz stwierdzi� musz�, �e to pomieszczenie jest troch� zbyt pe�ne zgie�ku. Mo�e gdyby�my wyszli...
Zgodzi�a si� i skierowali si� do alkowy. Jej szerokie jedwabne suknie szele�ci�y przy ka�dym ruchu niczym li�cie. Ubrana by�a w morskie zielenie ze sztywn� halk� z kremowych koronek, ods�oni�t� tam, gdzie sp�dnica upi�ta by�a w niewielkiej tiurniurze. W�osy by�y zaczesane prosto, w stylu znanym jako turkawka, a pokrywaj�cy je puder rozsiewa� zapach bzu.
Id�cy obok Saint-Germain mocno si� od niej odr�nia�: nosi� kr�tkie spodnie i surdut z szerokimi po�ami; wszystko to z czarnego jedwabiu. Zawini�te mankiety surduta ujawnia�y czarny brokat. Do kompletu dobra� takiego� koloru po�czochy i buty, wobec czego tylko wyszywana kamizelka i nieskazitelnie bia�a koronka wok� szyi i nadgarstk�w koi�a surowo�� jego stroju. Na zapinkach iskrzy�y si� diamenty, a rubin l�ni� w koronce na szyi.
Gdy podprowadzi� j� do niskich krzese� w alkowie, rzucaj�c wzmiank� o tak silnie kontrastuj�cych ich strojach, La Cressie westchn�a:
- Uprzejmy jeste�, Saint-Germain, lecz przegl�dam si� czasem w lustrze. Nawet m�j m�� zdoby� si� ostatnio na par� uwag dotycz�cych mego wygl�du. Obawiam si�, �e przebyta choroba zostawi�a na mnie �lady. Widz� to w zwierciadle - zn�w przy�o�y�a r�k� do szyi, mimowolnie dotykaj�c kszta�tnej naszywki w kszta�cie violi d'amore.
- Prawd� jest, �e ci�gle jeste� troch� blada - zauwa�y�, wytrz�saj�c na zewn�trz koronkowe mankiety. - Lecz do twarzy ci z tym. Z jasnymi w�osami i takimi� oczami, bardziej jeste� eteryczna, ni� kiedykolwiek. Widzia�em, jakim wzrokiem patrzy�a na ciebie ciemnooka markiza de la Sacre Sassean. - Przyjrza� si� naszywce na jej szyi. - �wietny pomys�. S�dz�, �e zapocz�tkujesz tym mod�.
- Dzi�kuj�, hrabio - powiedzia�a, niepewnie pr�buj�c zada� k�am ch�odowi, kt�ry zawiera� si� w jej g�osie. - Chcia�abym zapocz�tkowa� mod�. - Urwa�a nagle.
- Co si� dzieje, pani? - spyta� �agodnie, gdy cisza zbyt d�ugo wisia�a mi�dzy nimi.
Mme Cressie podnios�a nagle przestraszony wzrok.
- To nic, hrabio, nic - jej �miech by� wymuszony. - Mia�am ostatnio troch� m�cz�cych sn�w.
- To nie jest zwyczajne, gdy wychodzi si� z choroby. Czy pozwolisz, bym da� ci nap�j, kt�ry u�atwi sen?
- Ty? - powiedzia�a szybko, zmieszana. - Nie, nie, nie o tym my�la�am. Przysz�o mi do g�owy jedynie, �e mo�e powinni�my pospieszy� na kolacj�. S�ysza�am, jak lokaj zapowiada� j� ju� jaki� czas temu, a teraz wydaje mi si�, �e jestem g�odna.
Saint-Germain u�miechn�� si� dwornie. Wiedzia�, �e tak naprawd� to nie by�a zainteresowana kolacj�, gdy� apetyt jej ci�gle przy�miewa�a s�abo��, lecz zaoferowa� jej rami�, na kt�rym po�o�y�a d�o�.
Hotel de Ville prze�ywa� w�a�nie jedn� ze swych najlepszych nocy. W g��wnej sali balowej dwudziestu muzyk�w gra�o dla rzeszy ta�cz�cych, poruszaj�cych si� po inkrustowanej pod�odze niczym morze kwiat�w: tak liczne i rozmaite by�y kolory jedwabi�w, brokat�w, at�as�w, aksamit�w i koronek, kt�re tam noszono. W hotelu znajdowa�y si� pokoje gier karcianych, gdzie trafi� mo�na by�o nawet na zakazan� jok�, a robry dotyczy�y zaiste zawrotnych sum. Ma�o by�o tutaj zgie�ku, a wyraz arystokratycznych twarzy sk�ania� si� ku ponuro�ci. Inne gry hazardowe panowa�y w oddzielnych pokojach, w kt�rych rozbrzmiewa�y dialogi tak samo niemal b�yskotliwe, jak l�ni�ce z�ote ludwiki, pi�trz�ce si� na sto�ach przed eleganckimi graczami.
W sali, w kt�rej podawano kolacj�, Saint-Germain powita� dystyngowanymi skinieniami g�owy liczne grono swoich znajomych, niekt�rym posy�aj�c okoliczno�ciowy gest d�oni. Poprowadzi� Mme Cressie do jednego z wielu zacisznych stolik�w i, usadziwszy, zapyta�:
- Co mog� mie� przyjemno�� przynie�� ci, pani?
- Cokolwiek, co sam we�miesz - odpowiedzia�a nieprzytomnie.
- Nie jestem akurat g�odny - rzek�, my�l�c, �e nie jest to ca�kiem prawdziwe stwierdzenie. - Widz�, �e maj� tu szynk� i kurczaki, i �e dzisiejszego wieczoru daje si� dostrzec te� co�, co wygl�da na talerz z przysma�anymi homarami. - U�miechn�� si� do niej ca�� moc� swych ciemnych, fascynuj�cych oczu. - Podejrzewam, �e b�dziesz pani tak uprzejma i zechcesz pozwoli� mi, bym wybra� za ciebie?
Mme Cressie zatraci�a si� w g��bi jego oczu, zapatrzy�a na jarz�c� si� w nich obietnic�.
- Tak - mrukn�a. - Cokolwiek wybierzesz... - Mi�dzy jej brwiami pojawi�a si� drobna zmarszczka, a r�ka zn�w ukradkiem si�gn�a szyi.
Saint-Germain tymczasem zacz�� torowa� sobie drog� przez t�um wyg�odzonych ku d�ugiemu bufetowi zastawionemu na p�nocny posi�ek. Gdy nape�nia� talerz dla La Cressie, przerwa� mu ow� czynno�� diuk Vandonne, do�� m�ody m�czyzna z dziwnymi, przebieg�ymi oczami, b�d�cy zaka�� rodziny i ha�b� dla samego siebie.
- Nienawidz� tych uroczysto�ci - powiedzia� m�odzieniec przez �ci�ni�te z�by, rozlu�niaj�c koronki wok� szyi. - L�kam si� ich i nienawidz�.
- To dlaczego pan przyszed�? - spyta� Saint-Germain, odwracaj�c uwag� od pasztetu z w�tr�bek dziczyzny z owocami ja�owca, kt�ry to nak�ada� hojnie na talerz La Cressie.
- Bo gdybym nie przyszed�, zosta�bym niechybnie skarcony przez matk� i jej dwie siostry - m�wi� silnie wzburzonym g�osem Vandonne. - Nie jestem w stanie im umkn��: mieszkaj� ze mn�. Ot� i jestem. Oczekuj�, �e znajd� �on�; �e zwabi� na sw�j tytu� i do mego ��ka jak�� mo�liw� do przyj�cia dziewic� - zaszydzi�. - Znam lepsze sposoby wykorzystywania dziewic.
- Tak? - Saint-Germain zwr�ci� si� ponownie ku bufetowi. Wiedzia�, �e diuk uprawia� jedne z najmniej akceptowanych perwersji, lecz mimo to pad�a z jego ust uwaga wprawi�a go w lekkie zak�opotanie. Vandonne zachichota�. D�wi�k ten zmrozi� hrabiego.
- Beauvrai powiada, �e do tego potrzeba dziewicy. Chcia�bym, �eby uda�o nam si� znale�� jak��. My�l� oczywi�cie o prawdziwej dziewicy. Takiej, kt�ra nadawa�aby si� do u�ytku.
- Do czego niby? - Saint-Germain uni�s� brwi. Jego twarz przybra�a wyraz uprzejmego, lecz s�abego zainteresowania, ukrywaj�c wyp�ywaj�cy z pewno�ci, �e dobrze zrozumia� te s�owa, zimny l�k.
- Och, do tego i owego - powiedzia� wymijaj�co Vandonne. - To nie jest miejsce, by o tym rozmawia�. - Twarz diuka spowa�nia�a. - Tak czy tak, nie jest pan jednym z nas. Chocia�... s�ysza�em, �e jest pan cudzoziemcem, a cudzoziemcy czasem zajmuj� si� takimi rzeczami - si�gn�� po nast�pny kielich wina, gdy� w�a�nie kelner przenosi� obok zastawion� szk�em tac�. Vandonne zakl��, gdy przez w�asn� niezr�czno�� rozla� wino na kaskad� sp�ywaj�cych mu po piersi koronek. Wychyli� po�ow� pozosta�ej w kielichu zawarto�ci, nim zn�w zwr�ci� si� do Saint-Germaina.
- Czy lubi pan dziewice?
- Obawiam si�, �e nie jestem kompetentny w tej dziedzinie - powiedzia� hrabia, k�aniaj�c si� dla zachowania formy i wracaj�c niezw�ocznie przez g�sty ju� t�um do Mme Cressie.
- Wielkie nieba! Nie dam rady zje�� tyle, hrabio - powiedzia�a zmieszana, gdy ustawi� przed ni� pe�ny talerz. Saint-Germain u�miechn�� si�.
- C�, pani, sama chyba to rozumiesz, �e skoro brak mi by�o pewno�ci, co w�a�ciwie lubisz, to zdecydowa�em si� uzna�, �e mo�e wi�ksza r�norodno�� ci� zadowoli. A je�li jest tu wi�cej ni� pragniesz, mo�e wi�c samo jedzenie uczyni ci� g�odn� i wzmocni apetyt. Nic na to nie poradz�, lecz s�dz�, �e blado��, na kt�r� si� uskar�asz, wynika po cz�ci z rzadkich posi�k�w.
Usiad� naprzeciwko niej.
- Lecz ty nic nie jesz, Saint-Germain - zauwa�y�a. Zby� to machni�ciem r�ki.
- Przyj��em zaproszenie na p�niejsze przyj�cie. Prosz� zatem. Pasztet. A potem troch� tego wspania�ego auszpiku lub mo�e jajka a la Florentine.
Mme Cressie by�a rozdarta. Przebywanie w towarzystwie tak znanego i tajemniczego hrabiego by�o oczywi�cie czym�, co znacznie podnosi�o jej pozycj� towarzysk�, jak i przyjemn� odmian� od oboj�tno�ci m�a. Przy bli�szym jednak poznaniu okazywa�o si�, �e Saint-Germain jest kim� mog�cym naruszy� jej spok�j. Jego badawcze oczy, co odkry�a, by�y zbyt bystre, zbyt przenikliwe, ze zbyt du�� �atwo�ci� zdolne dojrze� jej prawdziwe my�li, a niepokoj�co szczere zainteresowanie, kt�re jej okaza�, grozi�o zniszczeniem wszystkich zap�r ochronnych, kt�re wznios�a wok� siebie. Skubn�a pasztet, rozwa�aj�c swe k�opotliwe po�o�enie.
- Je�li masz k�opoty, pani, mo�esz mi si� z nich zwierzy� - powiedzia� do niej cicho. - Daj� s�owo, �e ci� nie zdradz�. Zn�w zawaha�a si�, uderzona jego zaskakuj�c� przenikliwo�ci�.
- Nie jestem pewna, czy dobrze pana rozumiem, hrabio. Saint-Germain pochyli� si� ku niej i przem�wi� �agodnie:
- Bezspornie mo�na powiedzie�, �e nie jeste� jeszcze w pe�ni sob�, moja droga. I jeszcze wyra�niej wida�, �e masz powa�ne k�opoty. Gdyby� zechcia�a mi opowiedzie�, co ci� gn�bi, mo�e m�g�bym zasugerowa� ci co�, co by�oby dla ciebie pomoc�. S�ysza�em - tonem g�osu wyra�a� jeszcze wi�cej sympatii - �e tw�j m�� rzadko bywa w domu. A skoro nie jestem w stanie wzbudzi� wygas�ego uczucia, ni stworzy� go tam, gdzie go nie ma, mo�e uda mi si� znale�� przynajmniej jakie� remedium na tw�j �al. Wyprostowa�a si�, z twarz� w szkar�acie, s�ysz�c ten afront.
- Sir!
Natychmiast spostrzeg� sw�j b��d.
- Nie, nie madame. Z�e mnie pani zrozumia�a - rzuci� jej wymuszony u�miech, by rozproszy� w�tpliwo�ci. - Aczkolwiek, je�li tego w�a�nie by� zapragn�a, niew�tpliwie nie by�oby dla ciebie problemem znalezienie kogo�, kto zechcia�by ci dotrzymywa� towarzystwa. Lecz rozwa� moje s�owa. Nie �ebym ci� nie podziwia�: uwa�am ci� za zachwycaj�c� kobiet�. Lecz musisz zrozumie�, �e takie sprawy nie interesuj� mnie ju� od dawna.
La Cressie czu�a, jak rumieniec spe�za powoli z jej twarzy, i wykorzysta�a sw� chwilow� przewag�, by przyjrze� si� temu dziwnemu m�czy�nie. Nie mia� spojrzenia celibanta, lecz kiedy� ju� zauwa�y�a brak plotek wi���cych go tak z kobietami, jak i m�czyznami. I to nie dlatego, by nikt nie mia� do� przyst�pu. Przypomnia�a sobie nagle - my�l ta przynios�a na jej wargi cie� u�miechu - �e by�o par� kobiet, kt�re ze zdecydowaniem oblega�y Saint-Germain przez kilka miesi�cy, lecz nic z tego nie wynik�o.
- Wygl�da na to, �e oboje niezupe�nie si� rozumiemy - podj�a. Saint-Germain roz�o�y� r�ce.
- Je�li ty mnie �le zrozumia�a�, pani, to czym innym mo�e to by� dla mnie, jak nie pochlebstwem? - spojrza� na jej talerz. - Lecz ty nie jesz, madame. Czy�by ten wikt ci� nie satysfakcjonowa�?
Z przymusem uj�a ci�ki, zdobiony spiral� widelec.
- Nie chcia�am ci� urazi�, hrabio - powiedzia�a, zabieraj�c si� za nast�pny kawa�ek pasztetu.
- To by�oby niemo�liwe, madame. - Ta machinalnie uprzejma odpowied� by�a os�on� dla zal��k�w znudzenia. Poprawi� ulotny ob�ok bia�ej koronki, kt�ra rozlewa�a si� na jego czarno-srebrnej kamizelce, tak �e diamenty przypi�te do mankiet�w zal�ni�y jak krople wody, a wielki rubin rozb�ysn�� niczym serce poety.
La Cressie u�miechn�a si� zazdro�nie do klejnot�w, my�l�c, �e nie jest w porz�dku, i� Saint-Germain mo�e mie� tyle wspania�ych diament�w i �w wielki rubin. Potem porzuci�a te my�li i skupi�a uwag� na jajkach a la Florentine.
Saint-Germain obserwowa� j� tymczasem, a w jego ciemnych oczach czai�o si� lekkie rozbawienie. Dobrze, �e by�a g�odna, nawet, je�li tylko po to, by go zadowoli�. Dotkn�� swych w�os�w, by upewni� si�, �e pokrywaj�cy je bia�y puder wci�� si� ich trzyma�. Pewien by�, �e jego s�u��cy, Roger, wykona� prac� ze zwyk�� staranno�ci�. Z zadowoleniem stwierdzi� bowiem, �e palce wr�ci�y z lekkim tylko �ladem pudru. Przytakn�� sobie w duchu, my�l�c, �e ka�da epoka mia�a w�asne kaprysy mody, i �e popularne we Francji pudrowanie w�os�w w niczym nie ust�puje uk�adaniu ich w perfumowane sto�ki t�uszczu, jak czyniono to dawno temu w Tebach. Uciszy� t� my�l i spyta� La Cressie:
- Czy auszpik ci smakuje, madame? Spojrza�a na niego przez swe g�ste, jasne rz�sy.
- Wspania�y, tak jak mo�na si� tego by�o spodziewa�. Mia�e� racj�, co do rosn�cego w miar� jedzenia apetytu. - W oczywisty spos�b musia�a odczuwa� onie�mielenie, gdy� doda�a cicho: - Obawiam si�, �e kiepskie ze mnie towarzystwo, hrabio.
- Nie, madame, zapewniam ci�. To rado�� dla mnie widzie� ci� przy stole - by�o to w ca�o�ci prawdziwe stwierdzenie. - To przywraca kolor twym policzkom.
- To raczej wino, kt�re wypi�am - powiedzia�a przekornie.
- Wracasz do siebie - podni�s� si�, k�aniaj�c przechodz�cemu obok ich stolika towarzystwu.
Par� os�b z tej grupy odpowiedzia�o na jego pozdrowienie, po czym wyst�pi� z niej niski m�czyzna na krzywych nogach i o wygl�dzie dandysa. Nosi� osobliw� peruk� z trzema go��bimi pi�rami za ka�dym uchem. Jego surdut by� z brzoskwiniowego at�asu ze z�otymi obr�bieniami, koszul� za� usztywnia�y fiszbiny. Kamizelka z ciemnobr�zowego jedwabiu wyszywana by�a w motyle, uszyte z tego samego, co surdut brzoskwiniowego at�asu kr�tkie spodnie, zwraca�y przesadn� uwag� na jego wrzecionowate nogi, kt�rego to efektu nie os�abia�y fio�kowor�owe po�czochy ozdobione z bok�w bordowymi szlaczkami. Jego niemodne buty mia�y wysokie, czerwone obcasy, tak �e drobi� w nich, id�c, jak kobieta. Trzy rz�dy koronek na piersi unios�y si� z oburzeniem, a w topazach odbi�o si� �wiat�o.
- Przekle�stwo! - rzuci� g�osem zbyt dono�nym i chropawym od nadu�ywania tabaki. Saint-Germain spojrza� na owego m�czyzn�.
- Sir?
- Jeste� pan szarlatanem - krzykn�� tamten, ci�gn�c za rami� jednego ze swych towarzyszy. - Nie widzia�em nigdy takiej bezczelno�ci. On tutaj! Nast�pne co ci powie, to �e jest w�a�cicielem tego przybytku!
Lekki u�miech rozci�gn�� wargi Saint-Germaina.
- Przykro mi, prosz� pana, lecz z ca�� pewno�ci� nie posiadam tej rezydencji na w�asno��.
- Chcesz by� wobec mnie sarkastyczny, co? - m�czyzna post�pi� naprz�d, a po�y jego surduta zafalowa�y. - M�wi� ci to w twarz, ty �ajdaku: jeste� oszustem i k�amc�!
Mme Cressie z ha�asem upu�ci�a widelec, wbijaj�c przera�one spojrzenie w Saint-Germaina. Hrabia nie u�miecha� si�. Jego ciemne, tajemnicze oczy wpatrywa�y si� w umalowan�, brzydk� twarz impertynenta.
- Baronie Beauvrai - powiedzia� uprzejmie - zdecydowany jeste� doprowadzi� do k��tni bez �adnego powodu. Nie zrobi�em niczego, by ci� obrazi�. Postanowi�e� wybra� mnie w�a�nie, by mie� na kogo rzuca� swe bezpodstawne insynuacje - przerwa�, by sprawdzi�, na ile wzbudzili uwag� ludzi woko�o. Z zak�opotaniem stwierdzi�, �e nie tylko ci, kt�rzy przyszli na kolacj� przestali je�� i patrzyli na nici, lecz i kilku eleganckich d�entelmen�w przystan�o przed drzwiami pokoju karcianego. Na ich twarzach malowa�a si� barbarzy�ska zawzi�to��.
- Je�li godzisz si� z tymi zarzutami, jeste� tak fa�szywcem, jak i tch�rzem!
- Beauvrai odst�pi� z zadowolon� min� do ty�u i czeka�.
Przez chwil� Saint-Germain opanowywa� gwa�towne pragnienie, by schwyci� i zadusi� starego rozpustnika. Podnosz�c sw�j wspania�y g�os tak, by s�yszalny by� we wszystkich zak�tkach sali, powiedzia�:
- Uczono mnie zawsze, �e znajduj�c si� w obcym kraju nale�y przestrzega� zwyczaj�w gospodarzy i pami�ta� o tym, �e jest si� go�ciem. By�oby z pewno�ci� nieuprzejmo�ci� i niewdzi�czno�ci� wszczyna� tu burd�, baronie Beauvrai. S�dzi�em, �e cz�owiek o pa�skiej pozycji i tyloma skandalami na sumieniu, nie b�dzie chcia� wzbudza� nowych niezdrowych sensacji. Z drugiej jednak strony, nie jestem Francuzem, jak uprzejmy by�e� zaznaczy�
- wyczu� wrog� reakcj� na te s�owa i szybko z tego skorzysta�. - Przyby�em tu, gdy� s�ysza�em wiele dobrego o francuskim smaku, kulturze i nauce, kt�re wychwalane s� na ca�ym �wiecie. Szkod� by�oby, gdyby kto� taki, jak pan, przy�mi� t� wspania�� reputacj�.
- C-C - powiedzia� jeden z m�czyzn przy drzwiach, na�laduj�c gestem pozdrowienie szpadzisty.
- Nie chc�, by mnie zbywano! - nalega� baron, tym razem jednak z mniejszym impetem. Jeden z jego towarzyszy wzi�� go pod rami�, chc�c wyprowadzi�, lecz ten stawi� op�r. - Gdyby� by� m�czyzn�, za��da�by� satysfakcji.
- Nie jest moim zwyczajem potyka� si� z m�czyznami, kt�rzy w oczywisty spos�b dawno ju� stali si� niezdolni do walki. By�oby to z mojej strony karygodnym post�pkiem, gdybym ci� zabi�. A uwierz mi, baronie, nie chc� tego - zni�y� wprawdzie g�os, lecz jego s�owa by�y i tak s�yszalne w ca�ej jadalni.
Beauvrai rzuci� mu ostre spojrzenie.
- Po�a�ujesz tego - powiedzia� lodowato. Odwr�ci� si� do swej kompanii. - Straci�em apetyt. Ten pok�j cuchnie posp�lstwem. - Obr�ci� si� na wysokim obcasie i wyszed� godnie z pomieszczenia.
Do Saint-Germaina przyst�pi� m�ody m�czyzna w r�anych jedwabiach. I- Musz� przeprosi� za mojego wuja - powiedzia�, k�aniaj�c si� niepewnie. - Zdarzaj� mu si� chwile, gdy nie jest w pe�ni sob�.
Saint-Germain pomy�la� w duchu, �e w ci�gu ostatnich paru minut widzia� . prawdziwej natury Beauvrai, ni� normalnie mo�na by�o dostrzec pod warstewk� og�ady.
- Nie jest ju� tak m�ody; to nie to, co kiedy� - powiedzia� do m�odego m�czyzny. - Zapewne jest pan w stanie zadba� o to, by nie zasiedzia� si� tutaj zbyt d�ugo.
M�odzieniec przytakn��.
- To straszne. Popo�udnie sp�dzi� z Saint Sebastienem - nasta�a chwila pe�nej zak�opotania ciszy, gdy� wielu jedz�cych podnios�o g�owy nas�uchuj�c - Saint Sebastien powr�ci�, niestety, do Pary�a, tak jak si� obawia�em. - Uczyni� nerwowy, zrezygnowany gest. - Prosi�em mego wuja, by nie szed�, lecz on...
- Dostrzegam k�opotliwo�� pa�skiego po�o�enia - hrabia stara� si� ratowa� sytuacj�. - Trudno jest bratankowi pow�ci�gn�� wuja, prawda?
- Tak - m�ody cz�owiek rzuci� mu wdzi�czny u�miech. - Zdaje pan sobie z tego spraw�, prawda? Wci�� uwa�any jest przecie� za g�ow� rodziny, chocia� maj�tek ju� od d�u�szego czasu nie znajduje si� w jego r�kach...
- g�os zn�w mu si� za�ama�. M�wi� chaotycznie. Saint-Germain przyzna� racj� m�odemu baronowi.
- Takie kwestie zawsze s� skomplikowane - mrukn��. - Pa�ska kompania na pana czeka - doda� z lekkim uk�onem, daj�c tym do zrozumienia, �e jest usatysfakcjonowany i �e uwa�a spraw� za zamkni�t�.
M�ody cz�owiek sk�oni� si�.
- Wdzi�czny jestem za wybaczenie. Zrobi�, co tylko b�d� m�g�, aby mia� pan pewno��, �e nie b�dzie z nim wi�cej k�opot�w.
- Naprawd�? - powiedzia� Saint-Germain, gdy m�ody cz�owiek wraca� ju� do swego towarzystwa. Im by� go bli�ej, tym �mielszy stawa� si� jego krok. Saint-Germain nie spotka� nigdy przedtem barona de Radeux, lecz s�ysza� o nim, �e ma o wiele lepsze maniery ni� pomy�lunek. Zdecydowany by� teraz przychyli� si� do tej opinii.
- Hrabio? - odezwa�a si� do niego Mme Cressie, gdy min�o ju� skr�powanie. - Czy zechcesz mi nadal towarzyszy�?
Saint-Germain spojrza� na ni�. Jego ciemne oczy by�y niepokoj�co o�ywione.
- Wybacz mi, prosz�, na moment - powiedzia� z zamy�leniem. - Zapewniam ci�, �e nied�ugo ujrzysz mnie znowu. Nie b�dziesz zapewne ura�ona, gdy przyprowadz� do twego stolika kontess� d'Argenlac?
Twarz La Cressie rozja�ni�a si�.
- Claudia? Ona jest tutaj?
- Widzia�em j� nieca�� godzin� temu. O ile si� orientuj�, ma ona pod swym skrzyd�em jak�� krewn� z prowincji, lecz pewna by� mo�esz, �e kontessa nie pozwoli swej wiejskiej krewniaczce, by ci� zanudzi�a.
- Och, hrabio, nigdy nie mo�na odgadn��, kiedy m�wisz powa�nie, a kiedy �artujesz. Przyprowad� natychmiast kontess�, a pewna jestem, �e przez wzgl�d na ni� oczarowana b�d� jej krewn�.
Saint-Germain sk�oni� si� i wyruszy� na poszukiwanie Claudii, kontessy d'Argenlac.
Znalaz� j� w sali balowej, czekaj�c�, a� jej bratanica sko�czy taniec, jak wyja�ni�a hrabiemu, gdy przyszed� i poprosi� uprzejmie, by zechcia�a przyj�� zaproszenie na kolacj�.
- My�la�am, �e to dziecko umrze ze strachu, gdy tu przyby�y�my. Dzi� wieczorem jest tak t�oczno, a ona po raz pierwszy w Pary�u. Stwierdzi�a, �e nikt jej nie zauwa�y w tak wielkim zgromadzeniu. - Za�mia�a si� perli�cie, by podkre�li�, jak osobliw� by�a ta my�l.
- Skoro ta�czy, to nie mo�e by� przypadek. Kto� j� najwyra�niej zauwa�y� - u�miechn�� si� mile Saint-Germain. Lubi� kontess� i wiedzia�, �e pod t� frywoln� fasad� kry� si� inteligentny, bystry umys�. - Kim jest ta biedna dziewczyna?
- Nie biedna, hrabio. Jest jedynym dzieckiem mego starszego brata, Roberta. Opu�ci� on par� �adnych lat temu towarzystwo. Nie spotkasz go zatem. To markiz de Montalia.
Saint-Germain pochyli� g�ow� i chocia� nie by� wysokim m�czyzn�, ten wdzi�czny gest doda� mu wzrostu.
- Gdzie jest ta twoja bratanica bez skazy?
- M�j Bo�e, chcia�abym ci j� wskaza�.
- Opisz mi j�. Zobacz�, czy uda mi si� j� odnale��.
Kontessa unios�a si� na palce i spojrza�a na nieustannie pl�saj�cy t�um.
- Jest w lawendowej sukni z weneckiego jedwabiu na w�osk� halk� w kwiaty. Jej sp�dnica podwi�zana jest srebrnymi wst��kami, ma na sobie naszyjnik z granat�w i diament�w. W uszach ma diamentowe kolczyki. Gdzie ta dziewczyna? - kontessa z�o�y�a wachlarz strapionym gestem. Pr�bowa�a wskaza� bratanic�, lecz by�o to jak pr�ba odr�nienia postaci na obracaj�cej si� szybko karuzeli.
- Tam! - powiedzia�a w ko�cu. - Pod trzecim kandelabrem od drzwi, z wicehrabi� de Bellefort.
- Tym w b��kitnych at�asach? - upewni� si� Saint-Germain.
- Tak - kontessa pozwoli�a sobie na u�miech. Saint-Germainowi zdawa�o si�, gdy to m�wi�a, �e jej g�os dobiega z daleka. - Jej imi� to Madelaine Roxanne Bertrande de Montalia. I wprawdzie jako ciotka mog� by� stronnicza, niemniej s�dz�, �e jest pi�kna.
Pod trzecim kandelabrem od drzwi bratanica kontessy d'Argenlac obr�ci�a si� w�a�nie w ta�cu. Jej upudrowane w�osy by�y prosto uczesane, w spos�b odpowiedni dla m�odej kobiety, kt�ra wkracza dopiero do socjety. Jej pi�kne brwi by�y w ciemnym odcieniu kawy, podkre�laj�c tym �miej�ce si� fio�kowe oczy. By�a wprawdzie troch� zbyt wiotka, lecz jej spos�b poruszania si� pe�en by� wdzi�ku, a gdy w odpowiedzi na jaki� komentarz de Belleforta unios�a brwi, to by� to widok zaiste kr�lewski.
Saint-Germain powoli wypu�ci� powietrze.
- Jest najpi�kniejsz� kobiet�, jak� widz� od wielu lat. - Patrzy�, jak schyla si� w dygu ko�cz�c taniec. - Przewiduj�, �e odniesie spory sukces,
Claudio. Kontessa sprzeciwi�a si� kurtuazyjnie i z u�miechem w oczach.
- Chod�. Pozw�l mi j� sobie przedstawi�. A potem b�dziesz m�g� zabra� nas na kolacj�. Pewna jestem, �e Madelaine jest g�odna, gdy� mnie wyg�odzi�o samo przygl�danie si� ta�com - m�wi�c to, torowa�a sobie drog� w�r�d schodz�cych z parkietu. Saint-Germain pod��y� za ni�, wymieniaj�c po drodze powitalne skinienia g�ow�.
- Ach, Madelaine - powiedzia�a energicznie kontessa, gdy podesz�a do bratanicy. Z�o�y�a de Bellefortowi uprzejmy uk�on i przenios�a uwag� na Madelaine.
- Jest kto�, kto pragnie ci� pozna�. Wspomina�am ci ju� o nim w moich listach. M�czyzna, kt�ry jest zagadk� dla nas wszystkich. Saint-Germain, pozw�l, �e przedstawi� ci moj� bratanic� Madelaine de Montalia.
Hrabia sk�oni� si� nad wyci�gni�t� d�oni�, muskaj�c j� jedynie wargami.
- Oczarowany - powiedzia� cicho i u�miechn�� si� na widok rumie�ca, kt�ry zala� twarz dziewczyny.
Wyj�tek z listu Mme Lucienne Cressie do jej siostry, l'Abbesse Dominique de la Tristesse de les Agnes; datowane 6 pa�dziernika 1743:
(...) Sny, o kt�rych ci wspomina�am, nie ustaj� i nie mog� si� ich pozby�. Czasem obawiam si� nawet, �e tak naprawd� to wcale nie chc� ich odegna�. Modli�am si�, lecz na pr�no. Powiedzia�am nawet o tym mojemu m�owi, lecz on, oczywi�cie, potraktowa� to jako dobry �art i poradzi� mi, bym wzi�a sobie kochanka, a to odp�dzi ode mnie my�li o �mierci. Lecz to nie �mier� mnie nawiedza, moja ukochana Dominique. Nie wiem, co to jest, lecz nie jest to �mier�.
Posz�am, za twoj� rad�, do mego spowiednika, a on powiedzia�, �e by�am blisko grzechu i winnam b�aga� Boga o wskaz�wk�. Obieca�, �e b�dzie modli� si� za mnie. Wypomnia� r�wnie�, �e gdybym mia�a dzieci, nie zawraca�abym sobie g�owy takimi problemami. Wstydzi�am si� powiedzie�, jak to jest z moim m�em i ze mn�. Achille utrzymuje, �e jego gusty s� greckie, tak jak i jego imi�, i �e w Atenach te grzechy by�y cnotami. Jestem ju� jednak pewna, �e gdybym mia�a dziecko z innym m�czyzn�, zadenuncjowa�by mnie jako cudzo�o�nic�. Tak zatem nie dane mi ju�, jak si� wydaje, mie� dzieci i biedny ojczulek doradza na pr�no.
Saint-Germain, o kt�rym pisa�am wcze�niej, przys�a� mi trzy nowe ronda. Moja viola d'amore jest mi jedyn� pociech�. Spr�buj� zapewne skomponowa� kilka w�asnych melodii, skoro skazana jestem na tak wiele pustych godzin.
Zam�wi�am u Mattei wiolonczel�. To sugestia Saint-Germaina. Spr�bowa�am na jednej swej r�ki i by�am zdziwiona tym instrumentem. Ukszta�towany jest tak jak skrzypce, wiesz, i trzyma si� go mi�dzy nogami, jak viol� d'amore czy da gamba. Nie ma strun basowych, jak viola d'amore, co z pocz�tku mnie rozprasza�o. Lecz ton jej by� tak s�odki, a brzmienie