Caidin Martin - Indiana Jones i powietrzni piraci
Szczegóły |
Tytuł |
Caidin Martin - Indiana Jones i powietrzni piraci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Caidin Martin - Indiana Jones i powietrzni piraci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Caidin Martin - Indiana Jones i powietrzni piraci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Caidin Martin - Indiana Jones i powietrzni piraci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
1.
Obserwowali, jak pierwszy poci¹g min¹³ ich i z mozo³em za-
cz¹³ pi¹æ siê pod górê, wypluwaj¹c k³êby czarnego dymu i roz¿a-
rzone wêgle. By³a to istna forteca na ko³ach. Sk³ad otwiera³ opan-
cerzony wagon, zbudowany z grubych stalowych p³yt pociêtych
szczelinami otworów strzelniczych, z obrotow¹ wie¿yczk¹ wypo-
sa¿on¹ w szybkostrzelne dzia³ko kalibru 57 mm. Pcha³a go z ha³a-
sem lokomotywa, która ci¹gnê³a za sob¹ jeszcze dwie platformy
z umieszczonymi na nich metalowymi barykadami i wa³ami z wy-
pe³nionych piaskiem worków. Spoza nich omiu ludzi, uzbrojo-
nych w karabiny maszynowe, obserwowa³o gêste zarola po obu
stronach toru.
By³ to przygotowany na wszystko eszelon-zabójca, wywiadow-
ca, który mia³ zapewniæ bezpieczny przejazd drugiemu, odleg³e-
mu o tysi¹c metrów poci¹gowi, utrzymuj¹cemu tê sam¹ prêdkoæ
wzd³u¿ po³udniowo-zachodniego wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej
Afryki. W opancerzonym wagonie drugiego poci¹gu spoczywa³
opas³y sejf, opatrzony trzema zamkami, przyrubowany do pod³o-
gi i owiniêty ³añcuchami. Wewn¹trz znajdowa³a siê torba z potrój-
n¹ warstw¹ wodoodpornej foczej skóry, w torbie za brylanty
o wartoci przekraczaj¹cej miliard dolarów. Ponad sto zapieraj¹-
cych dech w piersiach, ogromnych, doskonale oszlifowanych ka-
mieni, zmierzaj¹cych do ufortyfikowanych sklepów odgrodzonej
murami enklawy Amsterdamu.
Diamenty wysy³ano zwykle bezporednio z Kapsztadu, a przy-
najmniej w³aciciele kopalñ przekonywali, ¿e tak jest. Mog³y byæ
5
Strona 2
one tak¿e ekspediowane z Port Elizabeth lub East London, czy
nawet z portów Durban i Maputo, po³o¿onych dalej na po³udnio-
wo-wschodnim wybrze¿u. Transportom takim zawsze towarzyszy³y
oddzia³y uzbrojonych po zêby ¿o³nierzy a przynajmniej wszy-
scy mieli tak myleæ. Puszczano wiêc w obieg pog³oski, ¿e w kon-
woju wiezione jest z³oto, a atakowanie transportów z³ota eskorto-
wanych przez ma³e armie by³oby przyk³adem syzyfowej pracy, jeli
nie przejawem g³upoty; nie tylko ze wzglêdu na si³ê ognia ochro-
ny, ale tak¿e objêtoæ i wagê samego kruszcu.
Przewo¿enie brylantów ³¹czy³o siê z gr¹ forteli. Jeden cz³o-
wiek móg³ nosiæ przy sobie wiêksz¹ fortunê w brylantach ni¿ kilka
wagonów wypchanych sztabami z³ota, a posuniêcia Christiana
Vlotmana, Afrykanera odpowiedzialnego za bezpieczeñstwo tych
transportów, by³y zaskakuj¹ce i trudne do przewidzenia.
To w³anie on wys³a³ dwa poci¹gi na pó³noc w kierunku Zato-
ki Aleksandra, wzd³u¿ granicy Namibii, dawniej nosz¹cej nazwê
Niemieckiej Afryki Po³udniowo-Zachodniej. Zatoka Aleksandra
le¿y u ujcia rzeki Oranje. Na rozkaz Vlotmana pog³êbiono wej-
cie do zatoki, by móg³ w niej oczekiwaæ dobrze uzbrojony kr¹-
¿ownik, który mia³ powieæ ³adunek do Amsterdamu.
Kapitanowi kr¹¿ownika przypad³o jednak w udziale d³ugie
i bezowocne oczekiwanie.
Gdy pierwszy z poci¹gów, ze stra¿nikami gotowymi w ka¿dej
chwili otworzyæ ogieñ, wyszed³ z zakrêtu i wtoczy³ siê na most po-
nad po³o¿onym kilkaset metrów ni¿ej skalistym korytem rzecz-
nym, mê¿czyzna ukrywaj¹cy siê wród otoczaków na pobliskim
zboczu przekrêci³ dwigniê zapalnika. Sto kilogramów dynamitu,
umocowane kablami do masywnych drewnianych belek mostu,
znik³o w gwa³townym rozb³ysku i potê¿nym wstrz¹sie. Grube bel-
ki rozpad³y siê na drzazgi, rozerwa³y konstrukcjê i jeszcze zanim
zagas³ blask wybuchu, most zacz¹³ siê chyliæ pod ciê¿arem poci¹-
gu. Grzmot potoczy³ siê korytem rzeki, odbijaj¹c siê od otaczaj¹-
cych j¹ wzgórz, a poci¹g w straszliwie zwolnionym tempie prze-
chyli³ siê i zatrz¹s³ niczym w konwulsjach. W¹t³e okrzyki przebi³y
siê przez narastaj¹cy ³omot wal¹cej siê konstrukcji. W przepaæ
zaczê³y wpadaæ wagony, z których wysypywali siê bezw³adnie
pasa¿erowie.
Ziemia zawibrowa³a od eksplozji, ponownie zadr¿a³a od po-
wracaj¹cych fal wybuchu i wyda³a z siebie bolesne westchnienie,
gdy lokomotywa i ciê¿ki opancerzony wagon roztrzaska³y siê na
6
Strona 3
g³azach. K³êby dymu i kurzu wzbi³y siê w powietrze, kocio³ eks-
plodowa³, a echa wybuchu potoczy³y siê po wzgórzach.
Ziemia zafalowa³a nawet w znacznej odleg³oci od miejsca
katastrofy. Szyny pod drugim poci¹giem poruszy³y siê niczym
odcedzane spaghetti. Poci¹g przetrzyma³ fale uderzeniowe i nie
wykolei³ siê, ale nie by³o w¹tpliwoci co do katastrofy, jaka spo-
tka³a ekipê pilotuj¹c¹. Maszynici natychmiast rozpoczêli hamo-
wanie. Spomiêdzy stalowych szyn i lizgaj¹cych siê po nich sta-
lowych kó³ sypnê³y siê strumienie iskier. G³ówny maszynista
poci¹gn¹³ za linkê, uwalniaj¹c wraz z par¹ przeraliwy gwizd,
aby zawiadomiæ wszystkich pasa¿erów o niebezpieczeñstwie,
jakie na nich czyha³o. Chwilê póniej poci¹g sta³ ju¿ w miejscu,
³agodnie posapuj¹c.
Kiedy stra¿nicy obejrzeli siê za siebie, zauwa¿yli, jak pu³apka
siê zamyka seria ognistych wybuchów rozerwa³a tor w miejscu,
po którym przed chwil¹ przejechali. Poci¹g nie móg³ jechaæ na-
przód, bo przed nim nie by³o ju¿ mostu. Nie móg³ te¿ siê wycofaæ,
gdy¿ szyny za nim przesta³y istnieæ. Spoczywa³ niczym przedwiecz-
ny dinozaur, zamiast zabójczych kolców strosz¹c lufy karabinów
maszynowych, tak jak ów najwiêkszy drapie¿nik unieruchomiony
przez sw¹ w³asn¹ masê. Stra¿nicy z pe³n¹ wiadomoci¹ czekali
na zbli¿aj¹cy siê atak.
Nie us³yszeli wistu kul ani huku modzierzy. Nie spad³y bom-
by. Zamiast nich z górskich grani od strony l¹du sp³yn¹³ bia³y dym
i przetaczaj¹c swe tumany po wzgórzach, spowi³ ca³y poci¹g.
Ludzie wdychali dym, który nie by³ dymem. Krztusili siê i ka-
s³ali, chwytali siê za gard³a i piersi, gdy fosgen wlewa³ im siê do
ust i nozdrzy, czyni¹c spustoszenie w ich p³ucach. Przesycona s³o-
dycz¹ woñ wie¿ego siana opanowa³a atmosferê; s³odki zapach
dusz¹cej mierci, gazu parali¿uj¹cego miênie i nerwy. Stra¿nicy
padali w konwulsjach na ziemiê i umierali.
Gaz bojowy fosgen w trwa³ej postaci przestaje byæ szkodliwy
po up³ywie trzydziestu minut, lecz ludzie na wzgórzach nie mieli
czasu do stracenia. Pu³kownik Hans Stumpf rozmawia³ spokojnie,
ale z werw¹ z ludmi oczekuj¹cymi jego rozporz¹dzeñ; ka¿dy z nich
otrzyma³ rozkazy drog¹ radiow¹ przez s³uchawki.
Naprzód! warkn¹³ Stumpf. Jego ludzie wypadli z ukrycia,
chronieni przez niepotrzebne ju¿ kamizelki kuloodporne i maski
gazowe, by unikn¹æ wdychania pozosta³oci fosgenu. Zeszli ze
skarpy nie ³ami¹c perfekcyjnego szyku.
7
Strona 4
Ciê¿kie drzwi opancerzonego wagonu wysadzono niewielki-
mi ³adunkami nitrogliceryny. Gdy napastnicy weszli do wnêtrza
z karabinami gotowymi do strza³u, znaleli powykrêcane cia³a
omiu uduszonych ludzi. Po odci¹gniêciu na bok jednego z nich
i za³o¿eniu materia³ów wybuchowych przy sejfie wycofali siê na
zewn¹trz. Ponownie przekrêcono dwigniê zapalnika i z pancerki
dobieg³ st³umiony odg³os eksplozji. Napastnicy natychmiast we-
szli do rodka, ignoruj¹c buchaj¹cy ze rodka dym.
Drzwi sejfu trzyma³y siê tylko na jednym zawiasie. Jeden
z mê¿czyzn wyj¹³ z niego stalowe pude³ko i wy³ama³ wieko. We-
wn¹trz, w aksamitnych woreczkach, spoczywa³ ich ³up. Skrz¹cy
siê, icie cesarski okup w ogromnych, ró¿nokolorowych brylan-
tach. Cz³owiek klêcz¹cy przy sejfie i przygl¹daj¹cy siê fortunie
sprawia³ wra¿enie sparali¿owanego. Powodem nie by³y drogie ka-
mienie, lecz skromny szecian o bokach d³ugoci oko³o omiu cen-
tymetrów, na którym widnia³y wyryte dziwne symbole. Kostka
b³yszcza³a jak wypolerowany br¹z. Przy pomocy innego mê¿czy-
zny szybko umieci³ brylanty i szecian w zapieczêtowanych wo-
doszczelnych torbach. Dowodz¹cy nakaza³ co gestem jednemu
ze swych ludzi, po czym wszyscy trzej ruszyli w dó³ zbocza. Nad
brzegiem rzeki czeka³ na nich pu³kownik Stumpf. Wskaza³ na wo-
doszczelne torby.
Macie wszystko? spyta³ twardym, choæ teraz podwy¿szo-
nym z emocji tonem.
Jego ludzie pozdejmowali maski gazowe.
Tak jest! Wszystko, co by³o w sejfie, mamy tu.
A co z, hm, przesy³k¹ specjaln¹?
D³oñ w rêkawicy poklepa³a torbê.
Te¿ jest tutaj.
Pu³kownik wysili³ siê na co w rodzaju umiechu, potem zaci-
sn¹³ usta.
Znakomicie. W Berlinie bêd¹ zadowoleni. Ruszamy.
Pomaszerowali w kierunku ukrytego w zatoczce pontonu.
Zmierzcha siê powiedzia³ Stumpf, rozgl¹daj¹c siê po nie-
bie. Niech reszta dokoñczy dzie³o. Za dwadziecia minut wszy-
scy maj¹ byæ w pontonach gotowi do wyp³yniêcia.
¯o³nierze, którzy zostali przy poci¹gu, zak³adali nowe ³adunki
i zapalniki. Operacjê przeprowadzili szybko i sprawnie, i wkrótce
do³¹czyli do swoich towarzyszy na nabrze¿u. Nadci¹ga³a noc. Pu³-
kownik Stumpf obserwowa³ morze przez lornetkê.
8
Strona 5
O! wykrzykn¹³. Widzê sygna³. Wyp³ywamy. Ruszaæ siê!
Cztery pontony przemierzy³y ponad trzykilometrowy dystans,
jaki dzieli³ je od majacz¹cego w mroku kiosku ³odzi podwodnej.
Nie wynurzaj¹c siê ca³kowicie, ³ód poch³onê³a grupê uderze-
niow¹. Stumpf jako ostatni wlizgn¹³ siê w czeluæ otwartego
w³azu. Zatrzyma³ siê i obróci³, by spojrzeæ na ledwie widoczny
ju¿ w ciemnociach poci¹g, i nacisn¹³ przycisk detonatora radio-
wego. Seria potê¿nych eksplozji unios³a w górê ogromne, poszar-
pane szcz¹tki poci¹gu i ludzkich cia³. W chwilê potem ogieñ prze-
rzuci³ siê na zarola rosn¹ce wzd³u¿ nasypu. Stumpf kiwn¹³
z satysfakcj¹ g³ow¹ i wrzuci³ detonator do wody, zatapiaj¹c go
w mrocznych g³êbinach razem z pontonami, które przebito ostrza-
mi no¿y. Nied³ugo póniej po ³odzi podwodnej nie pozosta³ ¿a-
den lad.
Poci¹g ratunkowy przyby³ dwie godziny póniej. Jego obs³u-
ga z niedowierzaniem patrzy³a na ogrom zniszczeñ, jaki zasta³a na
miejscu katastrofy.
Nastêpnego dnia rano
Oko³o stu dwudziestu kilometrów na po³udniowy zachód od
przyl¹dka Dernburg, pod szarym, sztormowym niebem nad po-
wierzchniê wynurzy³a siê nieznacznie ³ód podwodna. Z kiosku
wypuszczono balon z przyczepion¹ do niego anten¹ radiow¹. Osi¹-
gn¹wszy wysokoæ siedemdziesiêciu metrów balon zatrzyma³ siê
i naprê¿y³ antenê emituj¹c¹ sygna³ naprowadzaj¹cy.
Wachtowy zawo³a³ pu³kownika Stumpfa.
Samolot na lewej burcie! Leci nisko nad horyzontem i kie-
ruje siê wprost na nas!
Stumpf podniós³ lornetkê do oczu. Nie mia³ zamiaru podej-
mowaæ ryzyka. Jeli to nie jest Rohrbach Romar z Deutsches
Aero Lloyd, rozsiek¹ go ogniem karabinów maszynowych i po-
p³yn¹ dalej zanurzeni.
Charakterystyczny dwiêk silników du¿ego hydroplanu by³ nie
do pomylenia; mig³a pracowa³y trochê asynchronicznie. Utrzy-
muj¹c niski pu³ap, okr¹¿y³ on ³ód podwodn¹, potwierdzi³ sw¹ to¿-
samoæ zakodowanym przekazem radiowym. Pu³kownik Stumpf
zwróci³ siê do kapitana ³odzi:
Zas³ona dymna, kapitanie.
Kapitan skin¹³ g³ow¹ i krzykn¹³ do za³ogi:
9
Strona 6
Dwa granaty dymne! Schnell!
Dwóch marynarzy odbezpieczy³o granaty i po³o¿y³o je na po-
k³adzie. Zasycza³y p³omienie i dym zakot³owa³ siê w powietrzu,
ukazuj¹c prêdkoæ i kierunek wiatru. Hydroplan zawróci³ w odda-
li i przygotowywa³ siê do wodowania pod wiatr. Pu³kownik Stumpf
spogl¹da³ z dum¹ na wielki górnop³at, który idealnie nadawa³ siê
do obecnej misji. Wznosz¹ce siê ponad wyprofilowanym dnem
burty steranego kad³uba by³y p³askie, a rozpiêtoæ skrzyde³ prze-
kracza³a trzydzieci metrów. W pomruku trzech potê¿nych silni-
ków typu BMW VLuz s³ysza³o siê drzemi¹c¹ w nich ogromn¹ moc.
Cztero³opatowe drewniane mig³a, grube i masywne, gwa³townie
bi³y powietrze. Stumpf wiedzia³, ¿e to von Moreau siedzi za stera-
mi. Panowanie nad wa¿¹cym prawie dwie tony monstrum ponad
otwartym morzem wymaga³o najwy¿szych umiejêtnoci, a on by³
najlepszy. Romar podchodzi³ do wodowania delikatnie muska-
j¹c powierzchniê, potem za zanurzy³ siê g³êbiej, gdy Moreau
zmniejszy³ moc. Wreszcie zbli¿y³ siê do ³odzi podwodnej, ale za-
chowa³ bezpieczny dystans. Majtkowie opucili na wodê ponton
i przytrzymywali go za linki.
Trzej ludzie z oddzia³u szturmowego wyszli na pok³ad. Jeden
z nich niós³ wodoszczeln¹ torbê. Stumpf pokaza³ im, ¿eby pocze-
kali na niego w pontonie, sam za zwróci³ siê do kapitana:
Dziêkujê, kapitanie Loerzer. Zgranie w czasie, ca³a akcja,
wszystko by³o godne pochwa³y.
Mê¿czyni podali sobie rêce. Loerzer umiechn¹³ siê.
Kiedy pomylê, jakiej korzyci to przysporzy naszym no-
wym Niemcom
pokiwa³ g³ow¹, nie kryj¹c emocji.
Stumpf zasalutowa³ szybko i wszed³ do pontonu.
Do wiose³! warkn¹³. Jego ludzie wios³owali równo i moc-
no i wkrótce dobili do czekaj¹cego na nich Romara. Gdy weszli
ju¿ na pok³ad, Stumpf odwróci³ siê i zatopi³ ponton kilkoma strza-
³ami z pistoletu.
Rozpozna³ von Moreau wygl¹daj¹cego z kokpitu.
Erhard, przyjacielu! wykrzykn¹³. Nie traæmy czasu!
Von Moreau pomacha³ mu rêk¹, jednoczenie kiwaj¹c g³o-
w¹. Chwilê póniej niski grzmot przetoczy³ siê po mrocznej po-
wierzchni oceanu. Z ³odzi podwodnej strzeli³y race, co zapewni-
³o von Moreau widocznoæ przy starcie. Kiedy race, wolno
opadaj¹ce na spadochronach, z sykiem zgas³y w wodzie, olbrzy-
mi Rohrbach od dawna ju¿ by³ w powietrzu i wspina³ siê w gó-
10
Strona 7
rê. Na wysokoci dwustu piêædziesiêciu metrów von Moreau wy-
równa³ lot i wszed³ w zakrêt, by oddaliæ siê o co najmniej sto piêæ-
dziesi¹t kilometrów od wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej Afryki.
Nikt nie spodziewa³ siê tu w nocy hydroplanu, a ju¿ z pewnoci¹
jakiegokolwiek samolotu kieruj¹cego siê na po³udnie, w odleg³o-
ci stu piêædziesiêciu kilometrów od Kapsztadu. Dopiero póniej
rozpoczn¹ sw¹ d³ug¹ podró¿ na wschód, a potem zmieni¹ kurs na
pó³nocny wschód.
Stumpf uda³ siê do kabiny pilotów.
Jak stoimy z paliwem?! musia³ podnieæ g³os, by przekrzy-
czeæ ha³as silników.
Znakomicie! odpar³ von Moreau. Bez kompletu za³ogi
i bez ³adunku dodatkowe zbiorniki daj¹ nam zasiêg ponad trzech
tysiêcy kilometrów. Z³apiemy statek o czasie i pozostanie nam jesz-
cze sporo rezerwy.
D³oñ Stumpfa zacisnê³a siê na ramieniu przyjaciela.
Dziêkujê. Teraz trochê siê zdrzemnê. Obud mnie, jeli zaj-
dzie co nieprzewidzianego.
Siedemnacie godzin póniej
Statek znajduje siê oko³o omiu kilometrów przed nami
zameldowa³ drugi pilot Franz Gottler Flugkapitänowi Erhardowi
von Moreau. Wspó³rzêdne trzy piêæ dwa stopnie. Nawi¹za³em
ju¿ kontakt i statek ustawia siê w³anie pod wiatr jako nasz punkt
odniesienia.
Von Moreau skin¹³ g³ow¹. St³umi³ ziewniêcie: wiêkszoæ ostat-
nich dwudziestu omiu godzin spêdzi³ za sterami. Teraz ponownie
natê¿y³ uwagê, nieznacznie skrêci³ Romarem w lewo i delikat-
nie zacz¹³ przymykaæ wszystkie trzy przepustnice, których dwi-
gnie znajdowa³y siê pod jego praw¹ rêk¹. Ogromny hydroplan ob-
ni¿y³ pu³ap i idealnie osiad³ na wyd³u¿onych wypuk³ociach fal,
wzbijaj¹c przy tym pióropusz kropel i nieskaziteln¹ falê rufow¹.
Von Moreau podp³yn¹³ do statku handlowego. Miêdzy statkiem
a jego maszyn¹ na dwóch szalupach uwijali siê marynarze z kija-
mi o opatrzonych gum¹ koñcach. Za³oga Romara wy³owi³a z wo-
dy gumowego wê¿a i szybko uzupe³nia³a baki i rezerwê oleju. Po-
dano im szczelnie zamkniête pojemniki z gor¹c¹ ¿ywnoci¹ i kilka
bary³ek ciemnego piwa. Wreszcie von Moreau otrzyma³ kartkê od
kapitana statku:
11
Strona 8
Startujcie, gdy tylko bêdziecie gotowi. Kiedy znajdzie-
cie siê ju¿ w powietrzu, odnotujê w dzienniku pozycjê i ra-
port o locie 977 kompanii Aero Lloyd z Jeziora Wiktorii,
z wasz¹ maszyn¹ na jego miejsce. Gratulacje z okazji wizy-
ty na po³udniu. Tu na dole rozpêta³o siê istne piek³o. Hals
und Beinbruch!
Von Moreau umiechn¹³ siê. Z³am kark i nogê. Kapitan mu-
sia³ w przesz³oci byæ lotnikiem, skoro zna³ pozdrowienie pilo-
tów wyruszaj¹cych do boju. Wychyli³ siê z okna kokpitu, dostrzeg³
kapitana i pomacha³ do niego rêk¹. Kilka minut póniej oderwali
siê od statku, ustawili w pozycji startowej pod wiatr i z ³oskotem
wzbili siê w ciemniej¹ce niebo. Teraz von Moreau wspi¹³ siê na
wy¿szy pu³ap. Im mniej ludzi mog³o siê przyjrzeæ Rohrbacho-
wi w drodze do Niemiec, tym lepiej. Wzniós³ maszynê na czte-
ry tysi¹ce dziewiêæset metrów, zbli¿aj¹c siê do granicy mo¿liwo-
ci ciê¿kiego hydroplanu. Skin¹³ na siedz¹cego po prawej stronie
Gottlera:
Przejmij stery. Ja siê przepiê. Obud mnie, jeli zajdzie co
nieprzewidzianego, nawet gdyby wydawa³o siê to b³ahostk¹.
Tak jest.
Chwilê potem von Moreau ju¿ spa³. Hydroplan z hukiem sil-
ników pod¹¿a³ na pó³noc.
Czternacie godzin póniej Flugkapitän Erhard von Moreau
pokiwa³ z zadowoleniem g³ow¹ i stukn¹³ palcem w mapê Morza
ródziemnego, spoczywaj¹c¹ na jego kolanach. Zerkn¹³ na dru-
giego pilota.
Jestemy dok³adnie o czasie oznajmi³ z nieukrywan¹ przy-
jemnoci¹. Niebywa³y lot! Kto by pomyla³, ¿e przelecimy w nocy
nad Ugand¹, Sudanem i ca³¹ Libi¹ bez napotykania po drodze ¿ad-
nych przeszkód.
Gottler umiechn¹³ siê w odpowiedzi:
Pod nami tylko woda. Jaka jest nasza dok³adna pozycja,
kapitanie?
Von Moreau uniós³ mapê.
To wybrze¿e Libii, o tu. Przelecielimy nad El Agheila, po-
konalimy Golfo Di Sidra, nastêpnie Morze ródziemne i teraz
postuka³ w mapê jestemy, hm, tutaj. Trzydzieci piêæ stopni sze-
rokoci pó³nocnej i osiemnacie stopni d³ugoci zachodniej. Przed
nami Sycylia i W³ochy, i jeli utrzymamy obecny kurs, przelecimy
12
Strona 9
nad Cienin¹ Messyñsk¹, tutaj, a potem nad Livorno i dalej prosto
do domu.
Von Moreau trzyma³ mapê w górze, by drugi pilot móg³ lepiej
zobaczyæ trasê. Teraz, gdy j¹ sk³ada³, ujrza³ co przez gruby wia-
trochron. Powoli opuci³ mapê, patrz¹c w niebo z maluj¹cym siê
na twarzy wyrazem zaskoczenia.
Franz! Popatrz uwa¿nie. Niemal na wprost nas, trzydzieci
stopni nad lini¹ horyzontu.
S³oñce odbija³o siê z olepiaj¹cym b³yskiem od jakiego
obiektu.
Kapitanie, to co wygl¹da jak
jak zeppelin! Ale to jest
ogromne! Gottler wytê¿a³ wzrok. Leci bardzo wysoko, a od-
blask jest tak silny, ¿e
Utrzymaæ kurs i wysokoæ uci¹³ von Moreau. Obejrzyj-
my to sobie. Siêgn¹³ do kieszeni ze swoimi przyrz¹dami i wydo-
by³ siln¹ lornetkê. Ustawi³ ostroæ i zakl¹³ pod nosem.
Mein Gott
Co to jest, kapitanie? nie wytrzyma³ Gottler.
Co w kszta³cie torpedy. Ma chyba z piêæset metrów d³ugo-
ci, ale
Mówi³ teraz zarówno do siebie, jak i do drugiego pilo-
ta. Ale wtedy by³by co najmniej dwa razy wiêkszy ni¿ najwiêk-
szy zeppelin, jaki kiedykolwiek zbudowalimy! Z pocz¹tku
myla³em, ¿e to Graf Zeppelin. Ju¿ od dwóch lat odbywa rejsy
nad Atlantykiem.
Kapitanie, jestemy na piêciu tysi¹cach
Tak, tak, wiem. Cokolwiek to jest, znajduje siê co najmniej
dwa razy wy¿ej ni¿ my, a zeppeliny tak wysoko nie lataj¹! Poza
tym przerwa³ sam sobie przejmê stery, Franz. Powiedz mi, co
ty widzisz.
Gottler podniós³ lornetkê do oczu:
Obiekt jest tak wielki, jak pan twierdzi³. Ale
poszycie nie
jest z materia³u, jak u Grafa. Ten statek jest od dziobu po rufê
pokryty metalem.
Co jeszcze?! naciska³ von Moreau, za wszelk¹ cenê pra-
gn¹c albo potwierdzenia tego, co przed chwil¹ widzia³, albo infor-
macji, ¿e jego oczy sp³ata³y mu figla.
Silniki, kapitanie. To znaczy Gottler zaj¹kn¹³ siê z niedo-
wierzania nie ma ich. Nie widzê nawet ladu silników, a to prze-
cie¿ niemo¿liwe. Proszê spojrzeæ, obiera kurs przecinaj¹cy nasz¹
drogê lotu. I chocia¿ jest du¿o wy¿ej, wyranie zamierza nas prze-
13
Strona 10
chwyciæ. Ale jak
jak to jest mo¿liwe bez silników? Opuci³
lornetkê i popatrzy³ na von Moreau. Kapitanie, nie rozumiem
Do diab³a z rozumieniem! Zapisuj wszystko, co widzisz,
jasne? Rób notatki!
Von Moreau pochyli³ siê na prawo i obróci³ w kierunku stano-
wiska radiooperatora.
Stryker! wrzasn¹³ Dasz radê z³apaæ Hamburg na krót-
kich falach? Próbuj!
Zwróci³ siê ponownie do Gottlera:
Co jeszcze dostrzegasz?
To niewiarygodne, kapitanie, ale nawet z tej odleg³oci wy-
ranie widaæ, ¿e obiekt zwiêkszy³ prêdkoæ. Z ca³¹ pewnoci¹ po-
rusza siê szybciej i
kapitanie! Od obiektu oddzieli³o siê kilka
mniejszych! Widzi je pan? Strasznie b³yszcz¹ w tym s³oñcu
Pierwszy raz w ¿yciu widzê co takiego. Jaki maj¹ kszta³t, kapita-
nie! S¹ jak
jak pó³ksiê¿yce. Ale¿ szybko siê poruszaj¹! To
to
niesamowite, kapitanie! Nie maj¹ silników ani migie³!
Von Moreau z³apa³ swoj¹ lornetkê.
Przejmij stery warkn¹³ do Gottlera. Utrzymaj kurs i wy-
sokoæ. Stryker! Co z tym Hamburgiem?
Radiooperator Albert Stryker wpad³ do kokpitu.
Kapitanie, nasze transmisje s¹ blokowane. S³yszê tylko za-
k³ócenia. Kto nas rozmylnie zag³usza.
Próbowa³e innych systemów?
Próbowa³em na ka¿dej czêstotliwoci. Nic siê nie przedo-
staje. Stryker wygl¹da³ teraz przez szybê; spostrzeg³ trzy wiec¹-
ce, pó³ksiê¿ycowate obiekty, które zbli¿a³y siê do nich, szybko
obni¿aj¹c wysokoæ. Otworzy³ usta ze zdumienia.
Co
co to s¹ za
Wracaj do radiostacji, Stryker! rozkaza³ von Moreau. Pró-
buj dalej, choæby i zêbami, byleby nawi¹za³ ³¹cznoæ.
Tak jest! Zrobiê, co w mojej mocy, kapitanie. Stryker po-
spieszy³ do sprzêtu radiowego.
Pierwszy raz widzê co takiego powiedzia³ von Moreau
do drugiego pilota. To zadziwiaj¹ce. Najpierw olbrzymia torpe-
da, teraz te pêdz¹ce po niebie pó³ksiê¿yce
Wyci¹gaj¹ chyba z sie-
demset albo osiemset na godzinê. Potrz¹sn¹³ z niedowierzaniem
g³ow¹. Co musi je napêdzaæ. Ale co? Sk¹d pochodz¹? Kim s¹
ich piloci? I po co przybyli? wyrzuca³ z siebie pytania bez odpo-
wiedzi.
14
Strona 11
Stryker ponownie wpad³ do kokpitu:
Kapitanie! Ci tam w górze
trzês¹c¹ siê rêk¹ wskaza³
skrz¹cy siê pó³ksiê¿yc, który min¹³ ich z ogromn¹ prêdkoci¹ i za-
krêci³ bez najmniejszego wysi³ku, jakby za spraw¹ czarów. Pozo-
sta³e dwa zajê³y pozycje, po jednym przy ka¿dym skrzydle Ro-
mara.
Nawi¹zali z nami kontakt, kapitanie.
Von Moreau wbi³ wzrok w Strykera.
W jakim jêzyku, cz³owieku?
W naszym, kapitanie. Po niemiecku.
I co mówi¹?
Stryker prze³kn¹³ linê, zanim siê odezwa³:
Rozkazuj¹ nam natychmiast wodowaæ albo nas zestrzel¹.
Von Moreau szybko oceni³ grozê sytuacji, w jakiej siê znale-
li. Olbrzymi kszta³t nad nimi to z pewnoci¹ statek macierzysty,
lataj¹cy lotniskowiec. Przy takim kszta³cie, rozmiarach i osi¹gach
nie mia³ prawa istnieæ, ale jednak tam by³. A te jeszcze bardziej
niesamowite pó³ksiê¿yce, po³yskliwe, niewiarygodnie szybkie i bez
widocznego napêdu. O tyle wyprzedza³y ich Romara, ¿e równie
dobrze mogliby p³yn¹æ ³odzi¹ wios³ow¹. Nie mia³ w¹tpliwoci, ¿e
groba zestrzelenia by³a prawdziwa.
Przeka¿ im, ¿e siê dostosujemy powiedzia³ von Moreau.
Gottler patrzy³ na niego z niedowierzaniem.
Nie mogê, kapitanie odpar³ Stryker. Rozkazali nam scho-
dziæ do wodowania natychmiast. Powiedzieli te¿, ¿e nie bêdê móg³
im przekazaæ odpowiedzi.
Von Moreau nie mia³ w¹tpliwoci. Instynkt zrodzony z do-
wiadczenia nabytego podczas misji bojowych, lata pracy na wiel-
kich samolotach rejsowych i to, co zobaczy³ podczas tego nieziem-
skiego pokazu wszystko to z³o¿y³o siê teraz na intuicyjn¹ decyzjê.
Praw¹ rêk¹ przyci¹gn¹³ dwignie przepustnic, zmniejszy³ moc,
obni¿y³ nos i rozpocz¹³ manewr wodowania.
Nie mogli nawi¹zaæ z nikim ³¹cznoci radiowej, ale von Mo-
reau wiedzia³, ¿e postêpy w ich locie s¹ nanoszone na mapy w Ham-
burgu i Berlinie, i jeli nie wyl¹duj¹ w pobli¿u Catanii na Sycylii,
która le¿y bezporednio na zamierzonym przez nich kursie, pod-
niesie siê alarm.
Stryker, nie przestawaj wysy³aæ sygna³u o pomoc razem z na-
szymi wspó³rzêdnymi. Transmituj na wszystkich czêstotliwociach.
Wiem, ¿e nas zag³uszaj¹, ale zawsze mo¿e siê co wydarzyæ. Mo¿e
15
Strona 12
zmiana wysokoci jako na to wp³ynie. W ka¿dym razie postaraj
siê.
Tak jest.
Von Moreau skupi³ siê na przyrz¹dach, przygotowuj¹c maszy-
nê do wodowania. Gottler usi³owa³ dostrzec co w oddali.
Z zachodu nadci¹gaj¹ niskie chmury, kapitanie zaraporto-
wa³. Wkrótce mo¿emy mieæ mg³ê nad powierzchni¹.
Liczê na to powiedzia³ gorzko von Moreau. Wcale mi
siê to nie podoba. Czujê siê jak szczur w pu³apce.
Tak jest.
Osiedli ju¿ na wodzie, z nosem hydroplanu ustawionym do
przybieraj¹cego na sile wiatru, który pcha³ w ich stronê chmury
i owin¹³ samolot pierwszymi wstêgami mg³y. Widocznoæ by³a jesz-
cze na tyle dobra, ¿e widzieli, jak potê¿ny statek, wisz¹cy nad nimi,
tak¿e obni¿a lot, kieruj¹c siê bezporednio na ich maszynê.
Wiesz, Franz, kiedy ju¿ wydostaniemy siê z tej opresji je-
li siê w ogóle wydostaniemy i opowiemy innym, co siê tu wy-
prawia³o, to nikt, ale to nikt nam nie uwierzy.
Jestem przekonany, kapitanie, ¿e nie mamy siê o co mar-
twiæ. Nie z takim ³adunkiem. Ci z Berlina bez zw³oki rozpoczn¹
poszukiwania i nie cofn¹ siê przed niczym, póki nas nie znajd¹.
Von Moreau popatrzy³ na nadci¹gaj¹c¹ ponur¹ pogodê; olbrzy-
mi kszta³t nad nimi nadal rós³.
Tyle ¿e nikt nie wie, gdzie jestemy i ¿e patrzymy na co, co
nie powinno istnieæ. Poza tym, m³odzieñcze, nie mamy chyba po-
wodów do zmartwieñ, co?
Franz Gottler nawet nie stara³ siê znaleæ odpowiedzi.
16
Strona 13
2.
Ale¿ siê postarza³. Dobry Bo¿e, lata nie by³y dla staruszka ³a-
skawe. W ¿yciu do g³owy by mi nie przysz³o, ¿e go zobaczê na
wózku. Chyba ¿e profesor Henry Jones umiechn¹³ siê do w³a-
snych myli mia³by do niego przyczepiony silnik rakietowy i go-
ni³by jak szatan wród tych szacownych murów.
Jones w pe³ni akceptowa³ osobê doktora Pencrofta. Mimo po-
desz³ego wieku siedemdziesiêciu lat i wózka inwalidzkiego, Pen-
croft nadal roztacza³ wokó³ siebie aurê w³adzy i dominacji. Dzie-
kanem Wydzia³u Archeologii Uniwersytetu Londyñskiego zosta³
dawniej, ni¿ wiêkszoæ ludzi siêga³a pamiêci¹, lecz nawet teraz,
z latami gromadz¹cymi mu siê na karku, z burz¹ siwych w³osów
nad oczami b³yskaj¹cymi spoza grubych szkie³, nie by³o w¹tpli-
woci, ¿e panuje nad swoim urzêdem. Okulary zdawa³y siê wy-
szczuplaæ jego twarz bardziej ni¿ ci¹gniêta, podobna do pergami-
nu skóra. Po takim ciele spodziewano siê zwykle s³abego g³osu;
ka¿dego, kto tak myla³, wprawia³a w zdumienie si³a i energia Pen-
crofta, kiedy mówi³. Nikt nie mia³ kwestionowaæ jego dowiad-
czenia czy autorytetu.
Profesor Henry Jones który przedk³ada³ nad swe imiê przy-
domek Indiana podziwia³ i szanowa³ starego Pencrofta. Pencroft
natomiast mia³ dychotomiczne podejcie do Jonesa. Pozornie nie
tolerowa³ go z powodu du¿o m³odszego wieku i niewybaczalnego
grzechu bycia Amerykaninem, intruzem przyby³ym z niegdysiej-
szych kolonii. Docenia³ jednak entuzjazm i wiedzê Jonesa, jego
granicz¹c¹ z bezmylnoci¹ chêæ pogoni za wytyczonym mu ce-
17
2 – Indiana Jones i powietrzni piraci
Strona 14
lem. Sam niegdy zachowywa³ siê podobnie. Niejeden raz Pen-
croft rozprasza³ zbieraj¹ce siê nad g³ow¹ Jonesa czarne chmury,
gdy zarz¹d uniwersytetu chcia³ go usun¹æ sporód grona wyk³a-
dowców i wys³aæ z powrotem za ocean, gdzie jego miejsce, po-
ród ignorancji i grubiañskich manier Amerykanów. Profesor
Jones mo¿e i by³ obcokrajowcem, ale za to obcokrajowcem o wy-
j¹tkowym umyle i niesamowitej intuicji do znajdowania wród
tajemnic przesz³oci tego, czego szuka³. Pencroft nigdy by siê nie
przyzna³, ¿e bawi³o go wystêpowanie w roli obroñcy Jonesa; Jo-
nes przypomina³ mu jego samego dziesi¹tki lat temu.
S³u¿¹cy Pencrofta zatrzyma³ wózek dok³adnie dwa metry od
profesora Jonesa. Przez d³ug¹ chwilê obaj milczeli. Tak w³anie
postêpowa³ Pencroft; najpierw zwyk³ analizowaæ sytuacjê, jeli by³a
odmienna od tych, w których siê ju¿ w ¿yciu znalaz³. Zbiera³ my-
li, wêszy³ pismo nosem i zachowywa³ milczenie, dopóki nie wy-
koncypowa³ sobie replik nie tylko na dan¹ chwilê, ale i na kilka
posuniêæ naprzód. A z tego, czego dowiedzia³ siê podczas bardzo
prywatnej rozmowy, s³owo odmienna nie zosta³o tu u¿yte w zna-
czeniu podawanym przez jego wewnêtrzny s³ownik.
Szczerze mówi¹c, Pencroft nie uwierzy³ w ani jedno s³owo. Uzna³
to, co us³ysza³, za stek bzdur i andronów. Opowieci o duchach i upio-
rach do straszenia dziatwy i nic wiêcej. By³ kompletnie zaskoczony,
kiedy ludzie wys³ani spod numeru dziesi¹tego na Downing Street spo-
tkali siê z nim, a im d³u¿ej mówili, w tym wiêksze wprawiali go zdu-
mienie, i to nawet nie sam¹ opowiastk¹, ale faktem, ¿e najwy¿sze szcze-
ble rz¹dowe mog³yby sobie zawracaæ g³owê takimi bredniami.
Oznajmi³ im to zreszt¹, przy czym u¿y³ niedwuznacznych sformu³o-
wañ. Nie zwa¿aj¹c na to, ¿e s¹ b¹d co b¹d wys³annikami premiera,
omal nie oskar¿y³ swych goci o alkoholizm.
Prze³knêli to g³adko, co samo w sobie wiele powiedzia³o spryt-
nemu Pencroftowi. Natychmiast sta³o siê dla niego jasne, ¿e maj¹
ju¿ za sob¹ podobny proces mylowy jak on, gdy s³ucha³ tej nie-
wiarygodnej historii. Nie ¿artowali wiêc, a jeli zst¹pili ze swych
biurokratycznych wy¿yn, by odwiedziæ profesora Pencrofta, mu-
sieli byæ przyparci do muru.
To zmusi³o go do odszukania Jonesa. A dok³adniej, Indiany
Jonesa, cz³owieka z niedorzecznym mianem, które sam przybra³.
Wiedzia³, ¿e najbli¿si przyjaciele profesora skracali to imiê, zwra-
caj¹c siê do niego po prostu Indy, ale Pencroft nie potrafi³ zni-
¿yæ siê do robienia czego takiego. Teraz odsun¹³ te myli na bok.
18
Strona 15
Co w tej chwili robisz? napad³ niespodziewanie na Jone-
sa. Ledwie wyrzek³ te s³owa, a ju¿ ¿a³owa³ ich niestarannego do-
boru. Jones uwielbia³ ³apaæ ludzi za s³owa.
O ile nie tkwiê w straszliwym b³êdzie odci¹³ siê natych-
miast znajdujê siê obecnie w tym korytarzu, tak jak i pan. To ra-
czej nie najlepsze miejsce na randkê, jak s¹dzê.
Do diab³a z twoim os¹dem! warkn¹³ Pencroft. Przechyli³
g³owê na bok. Pos³uchaj mnie, gagatku kontynuowa³ z nutk¹
szorstkiej sympatii. Przyjd do mojego biura za dziesiêæ minut
i ani sekundy póniej.
Mam zajêcia z klas¹ odpar³ cicho Indiana Jones, wiedz¹c
¿e Pencroft zna rozk³ad jego zajêæ.
Masz zajêcia z klas¹, ale sam jeste bez klasy zadrwi³ Pen-
croft. Za dziesiêæ minut. Umiech spe³zn¹³ z jego twarzy. Pen-
croft bolenie zakas³a³ i uczyni³ s³aby gest rêk¹. Mówiê powa¿-
nie, Indiana.
To przes¹dzi³o sprawê. Kiedy Pencroft u¿ywa³ tego imienia
publicznie, by³ jak najdalszy od ¿artów. Jones skin¹³ g³ow¹.
Poszukam kogo na zastêpstwo powiedzia³. Przyjdê.
Ju¿ to za³atwi³em oznajmi³ Pencroft, ucieszony t¹ drobn¹
przewag¹. Pokaza³ s³u¿¹cemu, by zawióz³ go do jego biura. Jones
obserwowa³, jak obaj skrêcili w jeden z bocznych korytarzy.
Indy poczu³ siê zaintrygowany wyranym rozdra¿nieniem Pen-
crofta. To nie by³o w jego stylu. Gdyby nie zna³ go dobrze, pomy-
la³by, ¿e staruszkiem wstrz¹snê³o to, co kaza³o mu zdezorganizo-
waæ plan profesorskiego dnia. W tej krynicy edukacji prêdzej
zabijano w³asnego psa, ni¿ zmieniano dzienny rozk³ad pracy. Jed-
no wydawa³o siê oczywiste: co du¿ego wisia³o w powietrzu. Pen-
croft jednak nie uchyli³ przed nim nawet r¹bka tajemnicy. Có¿,
wkrótce wszystko stanie siê jasne.
Jones szybkim krokiem pod¹¿y³ do swego biura i dziarsko prze-
maszerowa³ przez poczekalniê, gdzie jego sekretarka, Frances
Smythe, wyci¹gnê³a ku niemu rêkê z plikiem zostawionych dla
niego wiadomoci. Opêdzi³ siê od nich gestem.
¯adnych rozmów, nic, rozumiemy siê?
Ciemnow³osa kobieta pokiwa³a przecz¹co g³ow¹.
Nie, nie rozumiemy siê. Mogê prosiæ o nawietlenie sytuacji?
Nie b¹d taka przewra¿liwiona, Fran.
Nie mam pojêcia, co siê dzieje. To twoja wina odparowa-
³a. Wiem, wiem. Za kilka minut w gabinecie Pencrofta. Dzwoni-
19
Strona 16
li tu. To bardzo tajemnicze. Nawet mieli ju¿ dla ciebie przygoto-
wane zastêpstwo. Czy kiedy bêdê robi³a ci kawê, móg³by mi po-
wiedzieæ, o co chodzi?
Dziêki za kawê. Mo¿e byæ letnia. Nie ma czasu na gor¹c¹.
Mówi¹c szczerze westchn¹³ Jones to nie mam bladego pojêcia,
co jest grane.
Kubek z kaw¹ znalaz³ siê w jego rêkach niemal natychmiast.
Pozostawa³o dla niego zagadk¹, jak ona to robi³a, ¿e zawsze dosta-
wa³ kawê o temperaturze, o jak¹ prosi³. Sprawdzi³, czy wzi¹³ ze
sob¹ okulary.
Dlaczego nie kupisz sobie jakich ³adniejszych oprawek
zagdera³a Frances. W tych czarnych drucianych wygl¹dasz jak
mangusta.
Pomagaj¹ utrzymaæ stosowny dystans miêdzy mn¹ i piêk-
nymi m³odymi damami rozemia³ siê Jones. Rzuci³ okiem na
zegarek. Dziêki. Odda³ jej kubek. Czas odmaszerowaæ.
Powodzenia.
Zatrzyma³ siê w pó³ kroku.
Co?
Zmiesza³a siê.
Indiana powiedzia³a miêkko; zabrzmia³o to niemal intym-
nie. Ostatnim razem, kiedy Pencroft wezwa³ ciê do siebie w ten
sposób, no, wiesz, chodzi³o o wyprawê do Amazonii i
Nie mówmy o tym uci¹³ szorstko Jones. Nie potrzebowa³,
¿eby przypominano mu o fantastycznej dziewczynie, której mê-
¿em by³ tak krótko. Bo¿e, zaduma³ siê po drodze do gabinetu Pen-
crofta. Od mierci Deirdre minê³y cztery lata, a nadal boli tak, jak-
by to by³o wczoraj
Skoncentrowa³ myli na tym, co us³yszy od Pencrofta, usuwa-
j¹c wszystko inne na dalszy plan, i wszed³ do przedpokoju jego
biura.
Proszê od razu do gabinetu rzuci³a mu Sally Strickland.
Najwyraniej sekretarce tak¿e udzieli³o siê ogólne podekscytowa-
nie. Posk¹pi³a mu nawet umiechu i przyjaznego pozdrowienia, co
nie zdarza³o siê czêsto. Dostosowa³ siê do powagi chwili, skin¹³
g³ow¹ i wszed³ do biura Pencrofta.
Zamknij drzwi powiedzia³ niepotrzebnie Pencroft. Indy
domkn¹³ je obcasem. Staruszek mia³ jakie powody do irytacji,
i by³ to tak¿e znak dla Indyego: uwaga, zachowaj czujnoæ. Otak-
sowa³ wzrokiem trzeciego mê¿czyznê w pokoju.
20
Strona 17
Gdyby Jones mia³ jednym s³owem opisaæ nieznajomego, nie
waha³by siê ani chwili przed u¿yciem okrelenia: bezwzglêdny.
Cz³owiek ten, kimkolwiek by³, zachowywa³ siê jak prawdziwy za-
wodowiec. Postawa, pewnoæ siebie, przenikliwe oczy, krój garni-
turu, kocie rozleniwienie po³¹czone z pe³n¹ gotowoci¹, tak psy-
chiczn¹ jak i fizyczn¹
wszystko to mieci³o siê w jednym
cz³owieku, który potrafi³ zburzyæ opanowanie Pencrofta.
Profesor Henry Jones przedstawi³ sztywno Pencroft. A to
pan Thomas Treadwell. Pan Treadwell
Treadwell wsta³ i wyprostowa³ siê jednym p³ynnym ruchem,
po czym wyci¹gn¹³ rêkê na powitanie. Indy ponownie odczu³ si³ê
jego osobowoci. Przez kilka cennych sekund zbiera³ wszystkie
swoje spostrze¿enia, wycieraj¹c jednoczenie chusteczk¹ soczew-
ki okularów.
Treadwell, tak? powtórzy³ niedbale. Czy to pañskie praw-
dziwe nazwisko, panie
zawiesi³ znacz¹co g³os.
Jak dla pana, wystarczaj¹co prawdziwe odpar³ Treadwell.
Ton jego g³osu zdradza³, ¿e ma wszystkie niezbêdne papiery, które
dowodzi³y ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, i¿ nazywa siê Treadwell.
Widzê, ¿e bawimy siê tu w kotka i myszkê powiedzia³ Indy
do obu mê¿czyzn. Potem skierowa³ swój wzrok na Pencrofta.
Czy wolno mi wiedzieæ, kim jest nasz goæ?
Pencroft skin¹³ g³ow¹. Sam mia³ jedynie strzêpki informacji
i bynajmniej mu siê to nie podoba³o. W pokoju dawa³a siê wyczuæ,
tak¿e dos³ownie, obecnoæ s³u¿b bezpieczeñstwa. Kto, kto wziê-
³by Pencrofta za stetrycza³ego starego profesorka, pope³ni³by po-
wa¿ny b³¹d. Na d³ugo przed objêciem stanowiska na uniwersyte-
cie wiernie s³u¿y³ w armii brytyjskiej, dos³uguj¹c siê podczas pó³
tuzina wojen szar¿y brygadiera i odchodz¹c do cywila po odnie-
sieniu liczby ran, która mog³aby umierciæ kilku ludzi. Tak jak In-
diana Jones, potrafi³ rozpoznaæ profesjonalistê.
Nie mam zamiaru pana zwodziæ, profesorze Jones odrzek³
Treadwell. Pracujê dla wywiadu wojskowego. Nie dla Scotland
Yardu, jak siê ju¿ pan zapewne domyli³. Pañskie zachowanie jest
dosyæ czytelne.
Indy umiechn¹³ siê i kiwn¹³ g³ow¹.
To, co panowie za chwilê us³ysz¹, musi byæ utrzymane
w cis³ej tajemnicy Treadwell podj¹³ w¹tek. Wiadomo mi, ¿e
jest pan obywatelem amerykañskim, ale oszczêdmy sobie biuro-
kracji i formalnych gadek. Wystarczy pañskie s³owo.
21
Strona 18
Zaraz, zaraz wtr¹ci³ siê Pencroft. Niech mnie kule bij¹,
jeli bêdê tu siedzia³ o suchym gardle.
Nacisn¹³ przycisk na biurku.
Sally, przynie herbatê. I brandy. Jedno i drugie w odpowied-
nich ilociach.
Poczekali, a¿ nalana do naczyñ herbata zostanie wymieszana
z brandy, i sekretarka Pencrofta opuci gabinet. Nagle w przedpo-
koju ryknê³o radio. Indy uniós³ brew, sygnalizuj¹c Pencroftowi
zdziwienie, na co ten odpowiedzia³ umiechem. W takim ha³asie
nikt nie pods³ucha ich rozmowy.
Zacznijmy od tego zagai³ Treadwell ¿e wcale siê nie spo-
dziewam, i¿ uwierz¹ panowie w moje s³owa.
Dwadziecia minut póniej Indy bezwarunkowo przyzna³ mu
racjê.
Treadwell opowiedzia³ historiê tak fantastyczn¹, ¿e nawet Indy
by³ zaskoczony. A przecie¿ tropi³ ju¿ indiañskie duchy w Ameryce
Po³udniowej, czo³ga³ siê w¹skimi korytarzami piramid, stawia³
czo³o szamanom voodoo, dokonuj¹cym czynów, które nauka uzna-
³aby nie tyle za niewiarygodne, co niemo¿liwe. Widzia³ duchy sta-
ro¿ytnych olbrzymów w Stonehenge, przekracza³ w¹t³e i mgliste
granice oddzielaj¹ce ten wiat od innych wymiarów. Przebywa³
hej, nie uwa¿asz, przywo³a³ sam siebie do porz¹dku.
Treadwell zapozna³ ich ze szczegó³ami napadu w Zwi¹zku
Po³udniowej Afryki, nie pomijaj¹c u¿ycia gazu bojowego i karno-
ci grupy paramilitarnej, która zostawi³a po sobie wra¿enie abso-
lutnego profesjonalizmu. Wartoæ zrabowanych brylantów osza-
cowano na miliard dolarów, ale Indyego poruszy³a dopiero
wzmianka Treadwella o staro¿ytnym przedmiocie pokrytym jaki-
mi symbolami przedmiocie, który nie móg³ byæ dzie³em przy-
rody ani ludzkich r¹k, je¿eli uczeni nie pomylili siê przy ocenie
jego wieku. Indy powstrzyma³ siê na razie od przemyleñ; Tre-
adwell kontynuowa³:
Wiemy, ¿e by³a to niemiecka operacja. Wskazuje na to nie
tylko icie teutoñska skutecznoæ wyjani³. Obserwujemy, jak
Niemcy z pobitego pañstwa wyrastaj¹ na now¹ potêgê. Oficjalnie
to oczywicie nonsens, bo nasi przywódcy nadal wierz¹, ¿e wszy-
scy ludzie, z Niemcami w³¹cznie, s¹ dobrzy, którego to pogl¹du ja
osobicie nie podzielam. Niemcy s¹ zbyt zajêci przekuwaniem le-
22
Strona 19
mieszy na broñ. Stworzyli zupe³nie now¹ tajn¹ organizacjê. Wie-
my, ¿e Hermann Göring przeprowadza inspekcje fabryk. Wszyst-
ko wskazuje na to, ¿e zbrojenia s¹ w toku.
A skradzione brylanty wtr¹ci³ Indy mia³y zapewne po-
kryæ koszta ich nowej armii.
Treadwell skin¹³ g³ow¹.
Ale nie wszystko u³o¿y³o siê po ich myli, profesorze Jo-
nes. Co w jego tonie powiedzia³o Indyemu, ¿e wkrótce pozna
powody, dla których go tu w tak konspiracyjny sposób wezwano.
Pencroft o¿ywi³ siê.
Jakie macie dowody, ¿e Niemcy maczali w tym palce?
Oprócz tego, ¿e mamy w kartotece akta pewnych osobni-
ków odrzek³ szybko Treadwell odnotowujemy ka¿dy niemiec-
ki ruch na obszarze Afryki. Bezczelnie zmierzaj¹ oni do przejêcia
kontroli nad wiêkszoci¹ lub nawet ca³ym kontynentem, tak jak
d¹¿¹ do tego pod przykrywk¹ linii powietrznych Condor i innych
kompanii w Ameryce Po³udniowej. Nie chcê za bardzo odchodziæ
od tematu, ale jeli przekonam panów, ¿e znamy posuniêcia Nie-
miec, ³atwiej zrozumiej¹ panowie to, co zaraz us³ysz¹.
Wiemy, ¿e pewien niemiecki pilot, kapitan von Moreau, sie-
dzia³ za sterami hydroplanu Rohrbach, odbywaj¹cego regularny
lot komercyjny na trasie Niemcy Zwi¹zek Po³udniowej Afryki.
Uda³o nam siê, hm, zdobyæ listê pasa¿erów bez wiedzy Aero
Lloyd
No proszê, mamy te¿ intrygê wtr¹ci³ Pencroft z umiechem.
Mo¿na tak powiedzieæ. Chodzi o to, ¿e sprawdzilimy kil-
koro z tych pasa¿erów. ¯adnego z nich nie by³o na pok³adzie. Ich
nazwiska, rezerwacje, numery paszportów i tak dalej, wszystko by³o
w porz¹dku, tyle ¿e oni po prostu nigdy nie wsiedli do tego samo-
lotu. Najwyraniej wygl¹da to na jak¹ tajn¹ operacjê. Nawi¹zali-
my tak¿e wspó³pracê z ludmi z Po³udniowej Afryki, którzy ba-
dali miejsce katastrofy poci¹gów. Ich i naszym chemikom uda³o
siê wspólnie dojæ tropem materia³ów wybuchowych a¿ do zak³a-
dów chemicznych, w których je wyprodukowano. Nikt inny nie
wytwarza dok³adnie takich samych substancji. Ustalilimy to po-
nad wszelk¹ w¹tpliwoæ.
S³ysza³em, ¿e by³o co jeszcze powiedzia³ ostro¿nie Indy.
S³ysza³ pan o tej sprawie, zanim pan tu wszed³? Treadwell
sta³ siê nieprzyjemny.
Nie do koñca. Ale mo¿liwe, ¿e zachodzi tu jaki zwi¹zek.
23
Strona 20
Czy wobec tego móg³by pan, profesorze
dr¹¿y³ Tread-
well.
To ¿adna tajemnica, zarówno dla naszego uniwersytetu, jak
i dla naszych wspó³pracowników z Wydzia³u Archeologii Uniwer-
sytetu Zwi¹zku Po³udniowej Afryki, ¿e w jednej z kopalñ diamen-
tów prawdopodobnie dokonano epokowego odkrycia. S¹ du¿e trud-
noci z dostêpem do tych kopalñ, ale znalezisko jest tak nies³ychane,
¿e zarz¹d kopalni, chc¹c nie chc¹c, próbowa³, z zachowaniem dys-
krecji, dowiedzieæ siê czego o tym przedmiocie. Muszê pana ostrzec,
¿e mo¿e to siê okazaæ jedynie plotk¹, lecz w naszym fachu, panie
Treadwell, nie lekcewa¿y siê nawet najdrobniejszych poszlak.
Jakiego rodzaju jest to znalezisko, profesorze Jones?
Szecian pokryty nieznanymi symbolami.
Pencroft wtr¹ci³ siê do rozmowy, wyranie zasmucony:
Nic o tym nie wiem, Indiana. Musisz mnie lepiej informo-
waæ.
Mo¿e to tylko stek bzdur i andronów odpar³ Jones, u¿y-
waj¹c jednego z ulubionych sformu³owañ Pencrofta. Podobno
szecian wydobyto z nowo wyfedrowanego szybu, z bardzo du¿ej
g³êbokoci. In¿ynierowie oceniaj¹ wiek kwarcu w odwiercie na
mieszcz¹cy siê w przedziale od stu tysiêcy do kilku milionów lat.
A sk¹d kontynuowa³ Indy spokojnie w ¿yle diamento-
wej wzi¹³ siê szecian zapisany znakami przypominaj¹cymi pismo
klinowe, kiedy w tym czasie ludzkoæ zajêta by³a schodzeniem
z drzew?
Jest pan pewien datowania? spyta³ Treadwell.
Ale¿ sk¹d! odparowa³ Indy. Nie zosta³o to jeszcze po-
twierdzone. W normalnych okolicznociach nikt nie zajmowa³by
siê tak podejrzan¹ spraw¹. Ale ten szecian, je¿eli istnieje napraw-
dê, mo¿e pochodziæ sprzed zaledwie tysi¹ca lat. Lub te¿, jak uwa-
¿aj¹ niektórzy ludzie z Rzymu, sprzed dwóch tysiêcy.
Treadwell by³ zbity z tropu.
Z Rzymu? Sprzed dwóch tysiêcy lat?
Mniej wiêcej z tego samego okresu, co Chrystus powie-
dzia³ z nutk¹ zadowolenia w g³osie Pencroft. S³ysza³ pan o nim,
panie Treadwell? Znany jest miêdzy innymi jako Jehoszua, Jezus,
Zbawiciel. Co do Rzymu za, z pewnoci¹ wiadomo panu, gdzie
znajduje siê Watykan.
Dlatego w³anie doda³ Indy nawet najw¹tlejsza poszla-
ka, choæby i cieñ prawdopodobieñstwa, ¿e ten szecian istnieje, ¿e
24