3155
Szczegóły |
Tytuł |
3155 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3155 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3155 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3155 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TERRY BROOKS
MIECZ
SHANNARY
Prze�o�yli:
Jacek Ga��zka
Magdalena i Piotr Hermanowsy
I
S�o�ce zanurza�o si� powoli w g��bok� ziele� wzg�rz na zach�d od doliny, a jego r�owoszare refleksy przesuwa�y si� nad zag��bieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zacz�� schodzi� ze szczytu. �cie�ka opada�a nieregularnymi zakosami po pomocnym stoku i przeciskaj�c si� mi�dzy rumowiskami skalnymi, znika�a w g�stym lesie u st�p zbocza, po czym pojawia�a si� na polanie lub przecince. W�drowiec spojrza� na dobrze mu znan� tras� i szed� powoli dalej. Owalna, ogorza�a twarz, jak ca�a posta� Flicka, emanowa�a spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach mo�na by�o dostrzec znamiona niespo�ytej energii, skrz�tnie skrywanej pod pow�ok� flegmatyczno�ci. By� m�ody, lecz masywna, kr�pa sylwetka, liczne srebrne pasma we w�osach i krzaczaste brwi czyni�y go znacznie powa�niejszym. Mia� na sobie lu�ne ubranie robocze, typowe dla mieszka�c�w Yale. Na ramieniu ni�s� tobo�ek, w kt�rym pobrz�kiwa�y metalowe przedmioty.
Czuj�c pierwszy ch��d w wieczornym powietrzu, Flick zacisn�� mocniej ko�nierz lu�nej we�nianej koszuli. Czeka�a go jeszcze d�uga droga przez lasy i rozleg�e r�wniny, wci�� niewidoczne, gdy� w�a�nie wchodzi� w kolejny le�ny ost�p. G�sto splecione konary pot�nych d�b�w i ponurych hikor przes�ania�y bezchmurne niebo. S�o�ce ju� zasz�o, pozostawiaj�c ciemniej�cy b��kit g�sto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzgl�dne konary niebawem ca�kowicie je zas�oni�y, tak wi�c Flickowi nie pozosta�o nic innego, jak trzyma� si� �cie�ki. Przemierzy� ten szlak wielokrotnie i zna� go tak dobrze, �e od razu wyczu� co� dziwnego w otaczaj�cej go ciszy - jakby tego wieczoru ca�� dolin� ogarn�� absolutny bezruch. Brakowa�o nawet sennego brz�czenia owad�w i �piewu ptak�w, kt�re zwykle towarzyszy�y mu w tej cz�ci w�dr�wki. Nas�uchiwa� przez chwil�, lecz czujne ucho nie zdo�a�o uchwyci� najl�ejszego szmeru. Niespokojnie pokr�ci� g�ow�. Jeszcze bardziej si� zatrwo�y�, gdy przypomnia� sobie pog�osk� zas�yszan� kilka dni wcze�niej: w p�nocnej cz�ci doliny zauwa�ono na niebie strasznego, czarnoskrzyd�ego stwora. By przezwyci�y� rosn�cy l�k, zagwizda� i skupi� si� na wra�eniach z zako�czonego dnia pracy. Sp�dzi� go w wiosce po�o�onej na p�noc od Yale. Cz�� tamtejszych rodzin uprawia�a ziemi� i zajmowa�a si� hodowl� zwierz�t. Wyprawia� si� tam co tydzie�. Dostarcza� zam�wione towary oraz wie�ci z Yale i innych miast po�o�onych w g��bi Sudlandii. Niewielu jego ziomk�w zna�o okolic� lepiej ni� on, jeszcze mniej by�o takich, kt�rym chcia�oby si� wypu�ci� poza dolin�. Woleli pozosta� w zamkni�tych osadach i nie dbali zbytnio o to, co si� dzieje na zewn�trz. Flick za� lubi� od czasu do czasu wypuszcza� si� poza dolin�, tym bardziej �e w gospodarstwach le��cych na jej obrze�ach ch�tnie korzystano z jego us�ug. Otrzymywa� za nie ca�kiem godziw� zap�at� - rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, kt�ry nie przepuszcza� �adnej okazji do zarobku, tak wi�c obaj byli zadowoleni.
Szed� teraz przez g�sty las na nizinie. Nagle wzdrygn�� si� i odskoczy� w bok. Nie zauwa�y� zwisaj�cej nisko ga��zi, kt�ra smagn�a go po g�owie. Wyprostowa� si�, pos�a� li�ciastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszy� kroku. Ga��zie i konary tworzy�y szczeln� zas�on�, przez kt�r� z trudem przedziera�y si� jedynie pojedyncze smugi ksi�ycowej po�wiaty. Kr�ta �cie�ka by�a prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywa�y dobrze znany przecie� szlak. Przygl�daj�c si� widocznym jeszcze cz�ciom terenu, po raz kolejny poczu� wszechobecn� cisz�. Zdawa�o mu si�, �e jest jedyn� �yw� istot� szukaj�c� drogi w grobowych ciemno�ciach lasu, z kt�rego usz�o ca�e �ycie. Przypomnia� sobie niedawne pog�oski i jego niepok�j wzr�s�. Rozejrza� si�. Wok� niego, nawet w konarach drzew, nie drgn�a ani jedna ga��zka. Ogarn�o go dziwne uczucie ulgi.
Zatrzyma� si� na chwil� na niewielkiej le�nej przecince i spojrza� w rozgwie�d�one niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszy� naprz�d, zag��biaj�c si� w czer� lasu. Szed� wolno i z coraz wi�kszym trudem odnajdywa� kr�t� �cie�k�, kt�ra chwilami znika�a w g�stwinie. Kiedy kolejny raz przy�apa� si� na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uzna�, �e uleg� z�udzeniu. Szed� szerszym duktem. W g�stwinie nad g�ow� dostrzeg� fragment nieba. Dochodzi� do dna doliny. Do domu zosta�y jeszcze dwie mile. U�miechn�� si� do siebie. Przyspieszy� i zacz�� gwizda� melodyjk� zas�yszan� w karczmie. Poch�oni�ty wypatrywaniem drogi, podniecony perspektyw� ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauwa�y� pot�nego cienia, kt�ry oddzieli� si� od masywnego d�bu po lewej stronie i ruszy� mu na spotkanie. Zanim wyczu� obecno�� intruza, ciemna posta� stan�a przed nim niczym g�az mog�cy zmia�d�y� napotkane �yj�tko. Flick krzykn��, rzuci� si� w bok, lew� r�k� wyszarpuj�c zza pasa d�ugi sztylet. Podr�ny tobo�ek zsun�� mu si� z ramienia i wyl�dowa� z metalicznym d�wi�kiem na �cie�ce. Ch�opak skuli� si� i przygotowa� do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwa� jego poczynania w�adczym ruchem ramienia, po czym przem�wi� spokojnie, lecz stanowczo:
- Powstrzymaj si�, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobi� krzywdy. Ja tylko szukam drogi i by�bym wdzi�czny, gdyby� wskaza� mi, kt�r�dy i��.
Flick opu�ci� nieco gard� i spr�bowa� dojrze� w ciemnej postaci jakie� oznaki podobie�stwa do cz�owieka. Nie dostrzeg� niczego. Ostro�nie przesun�� si� w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego znalaz�a si� w sk�pej ksi�ycowej po�wiacie.
- Zapewniam ci�, �e nie mam z�ych zamiar�w - ci�gn�� tam ten tym samym tonem, jakby czytaj�c w my�lach Flicka. - Nie chcia�em ci� przestraszy�, ale zauwa�y�em ci� dopiero wtedy, kiedy by�e� tu� obok mnie. Mog�e� mnie min�� - doda�.
Krok za krokiem, Flick przesuwa� si� na dogodniejsz� pozycj�, przez ca�y czas czuj�c na sobie wzrok nieznajomego. Wkr�tce zdo�a� rozr�ni� niewyra�ne kontury i cienie twarzy. Przez d�u�sz� chwil� przygl�dali si� sobie w milczeniu. Flick usi�owa� okre�li�, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzy� i czeka�.
Nagle nieznajomy rzuci� si� do przodu, jego silne d�onie zwinnie i pewnie chwyci�y nadgarstki Flicka, kt�ry w okamgnieniu znalaz� si� kilka st�p nad ziemi�. Sztylet wysun�� si� ze zdr�twia�ych r�k obezw�adnionego, lecz zanim dotkn�� ziemi, nieznajomy za�mia� si� drwi�co i powiedzia�:
- No i co teraz, m�j ch�opcze, h�? Jak sobie dasz rad�? Zdaje si�, �e m�g�bym ci� bez trudu rozerwa� na kawa�ki i rzuci� wilkom na po�arcie.
Przera�ony Flick pr�bowa� si� wyszarpn��. Jego jedyn� my�l� by�o: ucieka�. Nie wiedzia� i nie chcia� wiedzie�, w czyich r�kach si� znajdowa�. Nie mia� jednak �adnych w�tpliwo�ci, �e by�y one o wiele mocniejsze ni� inne ludzkie r�ce i mog�y si� z nim upora� szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrz�sn�� nim i podni�s�. Ich twarze dzieli�a odleg�o�� wyci�gni�tego ramienia.
- Do�� tego, ch�opcze! - W g�osie nieznajomego opr�cz drwi ny pojawi�y si� ch��d i irytacja. - T� parti� ja wygra�em. Nie zmienia to faktu, �e wci�� nic o mnie nie wiesz. Jestem zm�czony i g�odny i wcale nie u�miecha mi si� siedzie� tu w ch�odzie i ciemno�ci, a� wreszcie zdecydujesz, czy jestem cz�owiekiem, czy nie. Teraz postawi� ci� na ziemi. Wska� mi drog�, ale ostrzegam: nie pr�buj ucieka�, bo to si� �le sko�czy. - Ostatnie zdanie wypowiedzia� spokojnie, bez �ladu drwiny w g�osie, po czym za�mia� si� i rozlu�ni� chwyt. Gdy Flick dotkn�� stopami ziemi, tamten doda� �artobliwym basem: - Poza tym mo�e oka�� si� lepszym przyjacielem, ni� s�dzisz.
Ch�opiec wyprostowa� si� i zacz�� rozciera� zdr�twia�e od pot�nego u�cisku nadgarstki. Jego pogromca cofn�� si�. Niema�ym wysi�kiem woli Flick powstrzyma� si� od ucieczki. Nie mia� w�tpliwo�ci, �e nieznajomy dopad�by go bez trudu. Powoli schyli� si�, podni�s� sztylet i wetkn�� go za pas.
Widzia� teraz tamtego do�� wyra�nie. Oceni� jego sylwetk� i uzna�, �e posta� w czerni na pewno jest cz�owiekiem, tyle �e znacznie wy�szym ni� ci, kt�rych zwykle spotyka�. Mia� co najmniej siedem st�p wzrostu. By� przy tym niezwykle szczup�y, chocia� nie mo�na by�o tego stwierdzi� z ca�� pewno�ci�, gdy� jego cia�o dok�adnie okrywa�a czarna peleryna z lu�nym kapturem opuszczonym g��boko na czo�o. Mo�na by�o dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne g��boko osadzone, skrywa�y si� w cieniu krzaczastych brwi, zro�ni�tych nad d�ugim, p�askim nosem. Usta nieznajomego wygl�da�y jak jeszcze jedna nieruchoma, d�uga i cienka kreska na twarzy okolonej kr�tk� czarn� brod�. Czer� oraz kszta�t sylwetki budzi�y tak� groz�, �e ch�opiec z najwy�szym trudem opanowywa� przemo�n� ch�� ucieczki w g��b lasu. Spojrza� w surowe cienie oczodo��w i spr�bowa� si� u�miechn��.
- My�la�em, �e jeste�cie z�odziejem - wyb�ka�.
W odpowiedzi us�ysza� ostre:
- Zatem si� myli�e�. - Zaraz jednak tajemniczy osobnik doda� �agodniej: - Musisz si� nauczy� odr�nia� przyjaci� od wrog�w. Pewnego dnia od tego mo�e zale�e� twoje �ycie. Kim jeste�?
- Nazywam si� Flick Ohmsford - odpowiedzia�, zrazu niepewnie, lecz po chwili m�wi� dalej: - M�j ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczm� tu niedaleko, w Shady Yale. B�dzie z mil� st�d, mo�e dwie. Znajdziecie tam schronienie i straw�, panie.
- W Shady Yale, powiadasz?! - zawo�a� nieoczekiwanie nieznajomy. - W�a�nie tam si� udaj� - doda� i przerwa�, jakby zastanawiaj�c si� nad ostatnimi s�owami. Szczup�ymi, krzywymi palcami pog�adzi� brod�. Jego wzrok pobieg� ponad skrajem lasu ku trawiastym ��kom w dolinie. Flick �ledzi� uwa�nie ka�dy jego ruch. M�czyzna w czerni przez d�u�sz� chwil� wpatrywa� si� w jaki� niewidoczny punkt. Wreszcie przerwa� milczenie: - Ty masz...brata.
Nie zabrzmia�o to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedzia� te s�owa spokojnie i beznami�tnie, jakby w og�le nie interesowa�a go reakcja ch�opaka. Rzeczywi�cie w pierwszej chwili Flick nie zareagowa�. Dopiero gdy zda� sobie spraw� z powagi stwierdzenia, drgn�� i spojrza� na nieznajomego.
- A sk�d�e wy...?
- No c� - przerwa� mu tamten - czy� ka�dy m�ody mieszkaniec Yale nie ma gdzie� brata?
Flick odruchowo skin�� g�ow�. Nie rozumia�, o co chodzi rozm�wcy. Zainteresowa�o go natomiast, co m�czyzna w czerni wiedzia� o Shady Yale. Po chwili zorientowa� si�, �e tamten patrzy na niego pytaj�co, jakby czeka� na wskazanie drogi do obiecanego schronienia i strawy. Szybko zarzuci� tobo�ek na rami� i spojrza� na wysokiego towarzysza dalszej podr�y.
- Szlak wiedzie t�dy - powiedzia� i obaj ruszyli.
Wyszli z g��bokiego lasu i skierowali si� ku pasmu �agodnych wzg�rz, kt�re ci�gn�y si� a� do osady na drugim ko�cu doliny. Na otwartej przestrzeni by�o ja�niej, �wieci� ksi�yc, a jego blask sp�ywa� na ca�� dolin� i szlak, kt�rym pod��ali; by�a to zaledwie nieregularna kreska, biegn�ca zboczem w�r�d g�stej trawy lub wcinaj�ca si� w wysuszone s�o�cem bruzdy, do�y i koleiny. Tymczasem wiatr przybra� na sile i szarpa� ubrania w�drowc�w. Wreszcie zmusi� ich do pochylenia g��w i os�oni�cia oczu. Szli w milczeniu, obserwuj�c kr�ty szlak i potykaj�c si� na nier�wno�ciach. Za ka�dym pag�rkiem lub zag��bieniem w ziemi ukazywa�y si� nast�pne kopczyki, bruzdy i do�ki. Jedynym s�yszalnym odg�osem nocy by� �wist wiatru. Flick nas�uchiwa� uwa�nie. Raz zdawa�o mu si�, �e z daleka, od p�nocy dobieg� go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucich� i wi�cej si� nie powt�rzy�. Nieznajomy zupe�nie nie zwraca� uwagi na cisz�. Posuwa� si� naprz�d ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, kt�ry porusza� si� niezmiennie sze�� st�p przed nim. Nie podnosi� oczu i nie spogl�da� na przewodnika. Nie zapyta� nawet, czy dobrze id�. Sprawia� wra�enie kogo�, kto dok�adnie zna ka�dy nast�pny krok towarzysza podr�y. Szed� pewnie obok Flicka.
Niebawem ch�opak zacz�� mie� k�opoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywa� drog� d�ugimi, p�ynnymi krokami, ch�d Flicka za� coraz bardziej przypomina� dreptanie zadyszanego karze�ka. Ch�opiec musia� nawet od czasu do czasu podbiec. Widz�c jego trudno�ci z dotrzymaniem kroku, m�czyzna czasem zwalnia�. Wreszcie, gdy zbli�yli si� do po�udniowych stok�w doliny, pag�rkowaty teren si� wyr�wna�; szli teraz trawiastym zboczem poro�ni�tym krzakami, kt�re g�stnia�y, przechodz�c w nast�pny zagajnik. Flick odnalaz� kilka punkt�w orientacyjnych, wyznaczaj�cych granic� Shady Yale, i odczu� wyra�n� ulg�. Osada i jego dom, ciep�y i przytulny, by�y blisko.
W czasie kr�tkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwa� si� ani s�owem. Flick te� si� nie pali� do rozmowy. Pr�bowa� natomiast przyjrze� si� dyskretnie "olbrzymowi", tak go nazwa� w my�lach. Czyni� to ostro�nie, �eby tamten si� nie zorientowa�.
M�czyzna wzbudza� l�k. Jego poci�g�a, kamienna twarz i ostry zarys kr�tkiej czarnej brody przywodzi�y Flickowi na my�l obrazy wojny z opowie�ci z dzieci�stwa; wys�ucha� przecie� niejednej, siedz�c ze starszymi przy dogasaj�cym ogniu. Najbardziej niepokoi�y go oczy nieznajomego, a w�a�ciwie dwie ciemne przepastne jamy pod g�stymi brwiami, gdzie powinny si� znajdowa�. Dotychczas ch�opcu nie uda�o si� przenikn�� wzrokiem tych cieni. G��boko po-bru�d�ona twarz by�a jak wykuta z kamienia. Pochyla�a si� nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiuj�c nieodgadnione oblicze, Flick u�wiadomi� sobie, �e jego towarzysz podr�y ani razu nie wymieni� swojego imienia.
Zbli�ali si� do skraju osady. Wyra�nie widoczna �cie�ka bieg�a w�r�d coraz wy�szych i g�stszych krzak�w utrudniaj�cych marsz. Nieznajomy nagle stan�� nieruchomo i zacz�� nas�uchiwa� z lekko przekrzywion� g�ow�. Flick tak�e si� zatrzyma� i nadstawi� ucha, ale nie us�ysza� nic szczeg�lnego. Minuty oczekiwania zaczyna�y si� wydawa� wieczno�ci�. M�czyna odwr�ci� si� do Flicka i powiedzia� szybko:
- Ukryj si� w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! Popchn�� ch�opaka tak energicznie, �e ten b�yskawicznie znalaz� si� pod wysokim krzewem i znikn�� w ga��ziach. Zagrzechota�y metalowe przedmioty. Nieznajomy zerwa� z jego plec�w tobo�ek i wcisn�� pod swoj� peleryn�.
- Cisza! - sykn��. - A teraz biegnij. I ani mru-mru.
Przebiegli kilkana�cie krok�w do czarnej �ciany z li�ci. Ga��zie i pn�cza bi�y ich po twarzach. Zatrzymali si� dopiero wtedy, gdy m�czyzna w czerni brutalnie wci�gn�� Flicka w najg�stsz� k�p� zaro�li. Dyszeli ci�ko. Flick zauwa�y�, �e jego towarzysz nie rozgl�da si� na boki, lecz wpatruje si� badawczo w ciemne niebo, prze�wituj�ce gdzieniegdzie mi�dzy g�stymi li��mi. Id�c w jego �lady, te� zacz�� obserwowa� firmament, ale dostrzeg� jedynie mrugaj�ce do� gwiazdy. Tamten tymczasem patrzy� i czeka�. Mija�y d�ugie minuty. Flick pr�bowa� si� odezwa�, ale nieznajomy uciszy� go, �ciskaj�c mocno za rami�. Sta� wi�c nieruchomo, wpatruj�c si� w noc i nas�uchuj�c odg�os�w nadci�gaj�cego niebezpiecze�stwa. Do jego uszu dotar� jedynie szum ich zm�czonych oddech�w i delikatny szelest wiatru w ga��ziach nad g�owami.
Kiedy ju� przymierza� si� do tego, by ul�y� zm�czonym nogom, nad ich g�owami przep�yn�o co� wielkiego i czarnego. Zas�oni�o ca�e niebo i znikn�o z pola widzenia. Chwil� p�niej powr�ci�o, wolno zatoczy�o ko�o, a z�owrogi cie� zawis� nad ukrywaj�cymi si� w�drowcami, jakby szykowa� si� do ataku. W g�owie przera�onego Flicka zak��bi�o si� i zawirowa�o. Poczu� si� jak zdobycz w stalowej sieci - jeszcze �wiadoma, ale ju� ulegaj�ca �lepej, agonalnej furii schwytanego zwierz�cia. Co� si�ga�o w g��b jego piersi i wyciska�o powietrze z p�uc. Z trudem �apa� oddech. Przed jego oczami przesun�a si� czarna, podszyta czerwieni� zjawa. Mia�a wielkie pazury, pot�ne skrzyd�a i by�a tak przera�aj�ca i z�a, �e na sam jej widok mo�na by�o umrze� ze strachu. Przez chwil� zdawa�o mu si�, �e nie wytrzyma i krzyknie, ale silny u�cisk m�skiej d�oni na ramieniu pom�g� mu przetrwa� kryzys. Zjawa znikn�a tak nagle, jak si� pojawi�a. Z�owieszczy cie� gdzie� odp�yn��, ods�aniaj�c spokojne, gwia�dziste niebo.
U�cisk na ramieniu Flicka zel�a�. Zlany zimnym potem, ch�opak opad� ci�ko na ziemi�. Nieznajomy przysiad� obok niego, u�miechn�� si� i lekko poklepa� go po d�oni.
- Ruszajmy, przyjacielu - powiedzia�. - Jeste� ca�y i zdrowy, a Yale jest tu� za miedz�.
Flick spojrza� na jego spokojn� twarz oczami wci�� szeroko otwartymi z przera�enia i wolno pokr�ci� g�ow�.
- Co to by�o... ten stw�r...?
- Tylko cie� - odpar� tamten spokojnie. - Ale nie czas i miejsce na dok�adne wyja�nienia. Pom�wimy o tym p�niej. Teraz chcia�bym co� zje�� i ogrza� si�, i to zanim do reszty strac� cierpliwo��.
Pom�g� Flickowi wsta� i zwr�ci� mu tobo�ek. Wymownym gestem os�oni�tego p�aszczem ramienia da� znak, �e mo�e p�j�� za swoim przewodnikiem, o ile tamten got�w jest prowadzi�. Wydostali si� spomi�dzy ga��zi i ruszyli. Flick pe�en z�ych przeczu� spogl�da� l�kliwie na ciemne niebo. Wydawa�o mu si�, �e to, co si� sta�o przed chwil�, by�o tylko wytworem jego nadwra�liwej wyobra�ni. Uzna�, �e jak na jeden wiecz�r mia� stanowczo za du�o wra�e�. Najpierw �w olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przera�aj�cy cie�. Przysi�g� sobie w duchu, �e nast�pnym razem dobrze si� zastanowi, zanim zdecyduje si� na tak daleki wieczorny wypad poza obr�b Yale.
Kilkana�cie minut p�niej drzewa i zaro�la zacz�y rzedn��, za to coraz cz�ciej i coraz wyra�niej migota�y w oddali �wiat�a osady. Pogr��one w mroku domostwa nabiera�y wyra�niejszych kszta�t�w. �cie�ka by�a coraz szersza i niebawem sta�a si� ubitym traktem prowadz�cym prosto do osiedla. �wiat�a w oknach coraz �mielej migota�y na powitanie w�drowc�w. Patrz�c na nie, Flick u�miechn�� si� z wdzi�czno�ci�. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowa�a taka cisza, �e gdyby nie ��te �wiat�a w oknach, mo�na by�oby pomy�le�, �e w Yale nikt nie mieszka. Co innego zaprz�ta�o uwag� ch�opca mianowicie, co powinien powiedzie� swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoi�. Dziwne stwory i cienie mog�y by� przecie� wy��cznie wytworem jego wyobra�ni. By� mo�e id�cy obok m�czyzna w odpowiednim czasie wyja�ni ca�� spraw�, ale jak dot�d nie okaza� si� zbyt skory do rozmowy. Ch�opak spojrza� na milcz�c� sylwetk� i zadr�a�. Czer� tchn�a z ca�ej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej g�owie, smuk�e, ciemne r�ce. Flick czu�, �e bez wzgl�du na to, kim naprawd� jest nieznajomy, jako wr�g na pewno by�by gro�ny.
Szli wolno mi�dzy domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widzia� p�on�ce wewn�trz pochodnie. Domostwa by�y podobne do siebie - wszystkie d�ugie i do�� niskie. Pod lekko spadzistymi dachami mie�ci�a si� tylko jedna kondygnacja. Dachy zw�a�y si� ku jednej stronie, daj�c os�on� niewielkiej werandzie na masywnych palach, kt�ra stanowi�a zako�czenie d�ugiego ganku. �ciany by�y przewa�nie drewniane, fundamenty za� solidne, kamienne. Niekt�re domostwa wy�o�ono kamieniami r�wnie� od frontu. Flick przygl�da� si� zas�oni�tym oknom. Tu i �wdzie w szparze mi�dzy okiennicami mign�a znajoma twarz. To dodawa�o mu otuchy. Mia� za sob� okropn� noc i odczuwa� wielk� ulg�, �e znalaz� si� znowu w�r�d swoich.
Nieznajomy szed� obok tak, jakby tego wieczoru nic si� nie wydarzy�o. Obrzuci� osad� przelotnym spojrzeniem i odk�d znale�li si� w Yale, nie odezwa� si� ani s�owem. Flick z niedowierzaniem obserwowa� ruchy swojego towarzysza. W�a�ciwie trudno powiedzie�, �e m�czyzna w czerni pod��a� za ch�opcem, kt�ry mia� by� jego przewodnikiem. Wydawa�o si�, �e to raczej on lepiej zna drog� do celu. Ilekro� trakt rozwidla� si� mi�dzy identycznymi rz�dami domostw, nieznajomy bez wahania wybiera� w�a�ciwe odga��zienie. Przy tym ani razu nie spojrza� na swojego przewodnika, nawet nie podni�s� g�owy, aby oceni� marszrut�. W pewnej chwili Flick zda� sobie spraw�, �e to tamten prowadzi, a on tylko wlecze si� za nim.
Wkr�tce dotarli do karczmy. By�a to du�a budowla z�o�ona z g��wnej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzyd�ami odchodz�cymi po obu stronach na boki i do ty�u. Na wysokim kamiennym fundamencie u�o�ono grube, ociosane bale tworz�ce �ciany, a dach pokryto gontem. Karczma by�a wy�sza i masywniejsza ni� inne domostwa. Z dobrze o�wietlonej g��wnej izby dobiega�y st�umione odg�osy rozm�w. Czasem kto� za�mia� si� g�o�niej albo kogo� zawo�a�. W nie o�wietlonych skrzyd�ach znajdowa�y si� pomieszczenia sypialne dla go�ci. W ch�odnym powietrzu unosi� si� zapach pieczonego mi�siwa. Flick pospiesznie poprowadzi� nieznajomego po drewnianych schodach na d�ugi ganek i do szerokich podw�jnych drzwi wiod�cych do g��wnej izby. M�czyzna w czerni wci�� milcza�.
Ch�opiec odsun�� ci�ki metalowy rygiel i poci�gn�� za uchwyty. Prawe skrzyd�o drzwi odskoczy�o. Weszli do przestronnej g��wnej izby, zastawionej �awami i krzes�ami z wysokimi oparciami zgrupowanymi wok� kilku d�ugich, masywnych drewnianych sto��w ustawionych pod �cian� z lewej oraz w g��bi izby. Liczne �wiece na sto�ach i w �wiecznikach na �cianach dawa�y du�o �wiat�a. Na wielkim palenisku p�on�� �ywo ogie�. Flick mrugn�� kilkakrotnie, o�lepiony jasno�ci�. Po chwili jego oczy przyzwyczai�y si� do �wiat�a. Zamruga� jeszcze kilka razy i jego wzrok pow�drowa� ponad paleniskiem, sprz�tami i meblami do zamkni�tych podw�jnych drzwi w g��bi izby, a nast�pnie dalej do biegn�cego wzd�u� �ciany szynk-wasu. Siedz�cy tam m�czy�ni spojrzeli na przybysz�w. Brak zainteresowania na ich twarzach szybko ust�pi� nie skrywanemu zaciekawieniu postaci� nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwr�ci� �adnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powr�cili do przerwanych rozm�w i napoj�w, spogl�daj�c z rzadka na nowo przyby�ych. Flick i m�czyzna w czerni zostali jeszcze chwil� przy drzwiach. Ch�opiec pr�bowa� znale�� w�r�d go�ci ojca, nieznajomy za� wskaza� na siedzenia po lewej stronie i zadecydowa�:
- Przysi�d� sobie tam, a ty poszukaj ojca. Mo�e zjemy razem wieczerz�, kiedy wr�cicie.
Podszed� do niewielkiego sto�u w g��bi i usiad� plecami do go�ci przy szynkwasie. Sk�oni� si� lekko Flickowi i odwr�ci� si�. Ch�opiec spojrza� na nieznajomego raz jeszcze i ruszy� pospiesznie ku podw�jnym drzwiom w g��bi izby, prowadz�cym na zaplecze. Skierowa� si� do kuchni, licz�c, �e znajdzie tam ojca i She� przy wieczornym posi�ku. Po drodze musia� pokona� kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalaz� si� u celu, najpierw rado�nie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedzia� przy ko�cu bufetu po lewej stronie, ko�cz�c wieczerz�. Ujrzawszy syna, powita� go machni�ciem muskularnego ramienia.
- Troch� dzi� p�niej ni� zwykle - mrukn�� dobrotliwie -ale chod�, siadaj do jad�a, p�ki jeszcze jest.
Flick podszed� zm�czonym krokiem dp lady i zrzuciwszy tobo�ek na pod�og�, usadowi� si� na wysokim taborecie. Ojciec w�a�nie sko�czy� je��. Odsun�� pusty talerz i wyprostowa� si�. Spojrza� wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczy� szerokie czo�o.
- Spotka�em w�drowca w drodze powrotnej - zacz�� niepewnie Flick. - Pyta� o nocleg i wieczerz�. Zaprasza� do kompanii.
- No c�, je�li szuka noclegu, to dobrze trafi� - o�wiadczy� stary Ohmsford. - A w�a�ciwie to mo�emy posili� si� razem z nim. Nie powiem, �ebym nie mia� ochoty na ma�� dok�adk�.
Podni�s� swe ci�kie cia�o z taboretu i da� znak kucharzom: trzy porcje. Flick szuka� wzrokiem Shei, ale brata nie by�o. Ojciec ruszy� oci�ale, by udzieli� paru wskaz�wek co do wieczerzy, Flick za� podszed� do balii, by umy� r�ce po podr�y. Kiedy ojciec zbli�y� si� do�, ch�opiec zapyta�, gdzie jest Shea.
- Wys�a�em go po sprawunki. Powinien by� z powrotem ladachwila - odpar� ojciec i zapyta�: - A jak zw� tego, co przyby� z tob�?
- Nie wiem. Nie przedstawi� si�.
Ojciec zmarszczy� brwi i mrukn�� co� o ma�om�wnych obcych, zaklinaj�c si� na koniec, �e �adnego tajemniczego go�cia nie chce widzie� w swojej ober�y. Wreszcie skin�� na syna i ruszy� do wyj�cia na sal�, ocieraj�c si� pot�nymi ramionami o �cian�. Flick pospiesznie pod��y� za nim. Na twarzy ch�opca coraz wyra�niej malowa�o si� zw�tpienie.
Nieznajomy wci�� siedzia� odwr�cony plecami do go�ci przy szynkwasie. S�ysz�c skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmieni� pozycj�, by widzie� wchodz�cych. Przyjrza� si� im dok�adnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj kr�pi i �redniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i br�zowe w�osy przetykane srebrnymi pasemkami. Stan�li na chwil� w drzwiach. Flick pokaza� ciemn� posta�. M�czyzna dostrzeg� nie skrywane zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzy� go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydowa� si� podej��. Przybysz wsta� na powitanie. G�rowa� wzrostem nad ojcem i synem.
- Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie - powiedzia� starszy Ohmsford, bezskutecznie pr�buj�c przenikn�� wzrokiem ciemne, os�oni�te kapturem rysy m�czyzny. - Nazywam si� Curzad Ohmsford, co ju� pewnie wiecie od mojego syna.
Nieznajomy u�cisn�� wyci�gni�t� na powitanie r�k� i skin�� g�ow� Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawi� si� grymas b�lu.
- Wasz syn by� tak mi�y i wskaza� mi drog� do tego przyjemnegozak�tka - powiedzia� z u�miechem, kt�ry Flick nazwa�by drwi�cym. - Mam nadziej�, �e dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzie� przy kuflu piwa.
- Oczywi�cie - odpar� karczmarz. Potoczy� si� w stron� wolnego krzes�a i klapn�� na nie ci�ko. Flick te� dostawi� sobie siedzenie, usiad� i utkwi� wzrok w nieznajomym. Ten wyg�osi� pochwa�� pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromieni� si� i przytakiwa� z wyra�nym zadowoleniem. Skin�� tak�e na obs�ug� za lad�,
by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wci�� nie zamierza� ods�oni� ca�ej twarzy. Flick ci�gle stara� si� dotrze� wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawia� si�, �e tamten to zauwa�y. Mia� w pami�ci pierwsz� nieudan� pr�b� spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a bol�cenadgarstki nie pozwala�y zapomnie� o sile i zr�czno�ci m�czyzny w czerni. Uzna�, �e na razie bezpieczniej b�dzie pozosta� przy w�tpliwo�ciach.
Siedzia� zatem w milczeniu i przys�uchiwa� si� pogaw�dce ojca z przybyszem. Po wymianie grzeczno�ciowych uwag na temat �agodnego klimatu okolicy, rozm�wcy przeszli do znacznie bli�szych spraw, takich jak na przyk�ad ludzie i ostatnie wydarzenia w Yale. Niebawem Flick zorientowa� si�, �e ojciec, kt�ry lubi� pogaw�dzi� nie potrzebowa� do tego specjalnej zach�ty, teraz w�a�ciwie prowadzi� ca�� rozmow�, nieznajomy za� podtrzymywa� j� zdawkowymi uwagami i pytaniami. By� mo�e nie mia�o to znaczenia, ale jak dot�d Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, kt�ry si� nawet nie przedstawi�. Nie trzeba by�o te� d�ugo czeka�, aby sprytny go�� zacz�� zr�cznie wyci�ga� informacje o Yale od niczego nie podejrzewaj�cego karczmarza. Zaczyna�o to niepokoi� Flicka, ale nie wiedzia� co zrobi�. Bardzo chcia�, �eby Shea wr�ci�. Brata jednak wci�� nie by�o. Podano d�ugo oczekiwan� wieczerz�, kt�r� spo�yli bez po�piechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po posi�ku, masywne drzwi do karczmy otworzy�y si� i stan�� w nich Shea.
Flick od razu zauwa�y�, �e go�cia w czerni co� zainteresowa�o. Silne d�onie zacisn�y si� na kraw�dzi sto�u, gdy wstawa�, i znowu wyr�s� ponad g�owami obydwu Ohmsford�w. Sta� tak, jakby zapomnia� o ich istnieniu. Czarna kreska zro�ni�tych brwi drgn�a, a na pos�gowej, dot�d nieruchomej twarzy pojawi� si� wyraz intensywnego skupienia. Przez jedn� straszn� chwil� Flickowi zdawa�o si�, �e cz�owiek w czerni chce zabi� She�, ale wra�enie to min�o. Jego miejsce zaj�o inne - �e nieznajomy przeszukiwa� my�li jego brata.
Wpatrywa� si� uwa�nie w sylwetk� Shei, ocienione oczy przebieg�y szybko po smuk�ej postaci i natychmiast spostrzeg�y cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond lokami, cienkie brwi biegn�ce pod ostrym k�tem od nosa wzd�u� �uku brwiowego, a nie poziomo, jak u mieszka�c�w Yale, wreszcie wysmuk�y nos i w�skie, delikatne usta. Dostrzeg� tak�e emanuj�ce z tej twarzy uczciwo�� i inteligencj�. Mimo �e stali w odleg�ych ko�cach izby, nieznajomy zauwa�y� tak�e wielk� przenikliwo�� i zdecydowanie w b��kitnych oczach ch�opca. Shea patrzy� na m�czyn� w czerni i przez chwil� nawet zawaha� si�, czy podej��. W obecno�ci przybysza czu� si� jak w pu�apce. Wreszcie przem�g� obawy i ruszy� ku pos�pnej postaci.
Ohmsfordowie patrzyli na She�, kt�ry zmierza� do ich sto�u ze wzrokiem utkwionym w nieznajomego. W ko�cu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest id�cy, i podnie�li si�, by go powita�. Zapad�a k�opotliwa cisza, w czasie kt�rej Ohmsfordowie przygl�dali si� sobie uwa�nie, po czym nagle, ni st�d, ni zow�d, przy stole wybuch�a weso�a rozmowa tuszuj�ca niedawne napi�cie. Nie spuszczaj�c wzroku z nieznajomego, Shea u�miechn�� si� do Flicka. By� nieco ni�szy od brata, wi�c pozostawa� w jeszcze wi�kszym cieniu przybysza ni� obaj Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu m�czyzny w czerni nie wywar�a na nim tak silnego wra�enia jak na jego bracie. Curzad zacz�� rozpytywa� go o sprawunki. Shea na chwil� skupi� si� na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeni�s� swoje zainteresowanie na przybysza.
- Nie s�dz�, by�my si� kiedy� spotkali, a wy, zdaje si�, sk�d� mnie znacie. Ja tak�e mam dziwne wra�enie, �e powinienem was zna� - powiedzia�.
Nieznajomy przytakn�� skinieniem g�owy. Przez jego twarz znowu przemkn�� u�mieszek.
- By� mo�e mnie znasz. Nie zdziwi mnie tak�e to, �e nawet je�li mnie kiedy� spotka�e�, to i tak nie pami�tasz. Ale ja wiem, kim jeste�, i naprawd� znam ci� dobrze.
Zaskoczony Shea patrzy� na nieznajomego i milcza�, szukaj�c odpowiednich s��w. Tamten pog�adzi� wolno kr�tk�, czarn� brod� i spojrza� na twarze Ohmsford�w. Dostrzeg� napi�cie i wyczekiwanie. Otwarte usta Flicka bezg�o�nie wyra�a�y pytanie dr�cz�ce ca�� tr�jk�. Nieznajomy �ci�gn�� kaptur. Ukaza�a si� ciemna twarz, a wok� niej proste, czarne w�osy do ramion oraz, co najwa�niejsze, oczy - g��boko osadzone i stale ukryte w cieniu g�stych, krzaczastych brwi.
- Zw� mnie Allanon - powiedzia� wolno.
Zapad�a d�uga cisza. Zdumiona tr�jka wpatrywa�a si� w twarz przybysza. A wi�c tak wygl�da� Allanon - tajemniczy podr�ny czterech krain, wielki historyk lud�w, filozof, nauczyciel oraz, jak mawiali niekt�rzy, zawo�any praktyk sztuk tajemnych. Allanon, kt�ry przemierzy� wszystkie krainy - od mrok�w Anaru a� po zakazane turnie w g�rach Charnal. Jego imi� znane by�o nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie sta� przed nimi, Ohmsfordami, kt�rzy zaledwie kilka razy w �yciu odwa�yli si� wyruszy� dalej, ni� si�ga�o bezpieczne ciep�o ukochanej doliny.
Po raz pierwszy Allanon u�miechn�� si� serdecznie. Jednak w g��bi duszy zrobi�o mu si� �al tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do kt�rego nawykli przez wiele lat, w�a�nie dobieg�y ko�ca i to on, Allanon, by� w pewnym sensie za to odpowiedzialny.
- Co was tu sprowadza? - zapyta� wreszcie Shea. M�czyzna spojrza� na niego ostro, po czym ku zaskoczeniu ca�ej tr�jki za�mia� si�.
- Ty, Shea. W�a�nie ciebie szuka�em - brzmia�a odpowied�.
II
Nazajutrz Shea obudzi� si� bardzo wcze�nie. Wyskoczy� z ��ka i ubra� si� szybko, gdy� ranki w dolinie by�y wyj�tkowo ch�odne i wilgotne. Okaza�o si�, �e by� pierwszy na nogach - pozostali domownicy i go�cie spali w najlepsze. W karczmie panowa�a cisza. Shea wyszed� ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przeby� korytarze, po czym wszed� do g��wnej izby karczmy i zabra� si� do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku. Zzi�bni�te palce nie u�atwia�y mu zadania. Przejmuj�cy ch��d i wilgo�, kt�rymi rozpoczyna� si� ka�dy dzie� w dolinie, ust�powa�y bez wzgl�du na por� roku dopiero z ukazaniem si� s�o�ca nad wzg�rzami. Os�ania�y one Shady Yale nie tylko przed niepo��danymi oczami, ale przede wszystkim stanowi�y naturaln� barier� dla kaprys�w klimatu Sudlandii, kt�re dociera�y a� do doliny. Chocia� w tym roku pora burz zimowych i ch�odna wiosna dobiega�y ju� ko�ca, to jednak poranki by�y jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj ch��d dawa� zna� o sobie a� do po�udnia - dopiero wtedy ca�� dolin� o�wietla�o s�o�ce.
Pierwsze p�omienie wystrzeli�y spomi�dzy chrustu, a po chwili ogie� obj�� wszystkie bierwiona. Shea usadowi� si� na krze�le z wysokim oparciem i zacz�� wspomina� wydarzenia ostatniego wieczora. Przytuli� si� do oparcia i przycisn�� r�ce do cia�a. Poranne zimno jeszcze nie ust�pi�o, skuli� si� wi�c i wpatrywa� w ogie�. Sk�d Allanon m�g� go zna�? Prawie nie wychodzi� poza teren osady, wi�c gdyby cho� raz si� spotkali, Shea na pewno by go zapami�ta�. Opr�cz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chcia� wczoraj wyjawi� nic wi�cej. Potem ju� w milczeniu doko�czy� wieczerz�.
Kiedy odniesiono nakrycia, doda�, �e rozmow� sko�cz� rano, i zn�w sta� si� ponur�, z�owieszcz� postaci�, tak� sam� jak� Shea ujrza� wczoraj, wchodz�c do karczmy. Na koniec m�czyzna wsta� i poprosi� o wskazanie noclegu, przeprosi� ca�� tr�jk� i po�egna� si�. �adnemu z braci nie uda�o si� wydoby� od przybysza nawet jednego s�owa wi�cej na temat celu jego wyprawy do Shady Yale i zainteresowania Shea. P�niej, na osobno�ci, Flick opowiedzia� bratu o tym, w jakich okoliczno�ciach spotka� Allanona, i o przera�aj�cym cieniu.
Shea wr�ci� my�lami do pierwszego pytania: sk�d Allanon m�g� go zna�? Mo�e znajdzie odpowied�, odtwarzaj�c sw� przesz�o��? Wczesne dzieci�stwo by�o jeno mglistym wspomnieniem. Nie pami�ta� miejsca urodzenia, nie wiedzia� nawet, gdzie ono le�y. Dopiero w jaki� czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedzia� si�, �e przyszed� na �wiat w niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmar�, zanim zd��y� zostawi� trwa�e wspomnienie o sobie w pami�ci syna. Shea nie zna� go wcale. Z czasu, kiedy wychowywa�a go samotnie matka, pami�ta� pojedyncze obrazy i zdarzenia. By�y to przewa�nie wspomnienia zabaw z innymi dzie�mi w g��bokim zielonym lesie, kt�ry by� ich ca�ym �wiatem. Kiedy mia� pi�� lat, matka zachorowa�a nagle i postanowi�a wr�ci� tam, sk�d pochodzi�a, czyli do Shady Yale. Chyba ju� wtedy wiedzia�a, �e wkr�tce umrze, ale najwa�niejszy by� dla niej syn. Podr� na po�udnie by�a ostatni� wypraw� w jej �yciu - zmar�a wkr�tce po tym, jak dotarli do doliny.
Rodzina i krewni, kt�rzy �egnali j� w dniu �lubu, ju� nie �yli. Zostali tylko Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesi�cy przed przybyciem matki z synem do Shady Yale zmar�a �ona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadzi� karczm� i wychowywa� syna. Shea wkr�tce sta� si� cz�onkiem rodziny. Ch�opcy dorastali razem i nosili to samo nazwisko. Jasnow�osy Ohmsford nie zna� swego prawdziwego imienia i nie pyta� o nie. S�owo "rodzina" kojarzy�o mu si� wy��cznie z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem dokucza�a mu �wiadomo��, �e jest miesza�cem. W takich chwilach jego brat ukazywa� mu dobre strony jego pochodzenia. Shea mia� instynkt i cechy obydwu ras, a to by�a bardzo dobra podstawa do rozwoju cia�a i umys�u.
Jednak w �adnym obrazie, w �adnym wspomnieniu nie pojawi� si� nawet cie� Allanona. Wygl�da�o na to, �e nigdy si� nie spotkali. Shea zmieni� pozycj� na krze�le, nie odrywaj�c wzroku od ognia. W ponurym m�u w czerni by�o co�, czego si� ba�. Niewykluczone, �e pow�d do obaw podsun�a mu wyobra�nia, ale jedno by�o pewne - w obecno�ci Allanona Shea czu� si� tak, jakby tamten czyta� w jego my�lach i przenika� je, kiedy chcia�. Ta absurdalna my�l nie opuszcza ch�opca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick r�wnie� o tym wspomina�. Doda� te� co� jeszcze tajemniczym szeptem, gdy ju� le�eli na pos�aniu w swojej izdebce, jakby si� ba�, �e kto� ich pods�uchiwa�. Powiedzia�, �e wyczuwa w Allanonie niebezpiecze�stwo.
Shea przeci�gn�� si� i westchn�� g��boko. Na dworze by�o coraz ja�niej. Wsta� i dorzuci� drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobieg� burkliwy g�os ojca, kt�ry tym razem narzeka� na ca�y �wiat. Zrezygnowany ch�opiec westchn��, odsun�� od siebie poprzednie my�li i pospieszy� do kuchni pom�c ojcu przy porannych czynno�ciach.
Dochodzi�o po�udnie, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zobaczy� Allanona, kt�ry zapewne przez ca�y czas by� w swoim pokoju. M�� w czerni nieoczekiwanie wyszed� zza rogu, gdy Shea odpoczywa� w cieniu d�bu na ty�ach karczmy i spo�ywa� przygotowany napr�dce obiad. Ojciec by� bardzo zaj�ty w karczmie, a Flick wyszed� po sprawunki. W �wietle dnia Allanon wygl�da� r�wnie przera�aj�co jak w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzuca�a d�ugi cie�, lecz okrywaj�ca j� peleryna by�a tym razem jasnoszara. Szed� w kierunku Shei z g�ow� lekko pochylon� do przodu. Dotar� do cienia d�bu i usiad� na trawie obok ch�opca, po czym przeni�s� niewidz�ce spojrzenie na szczyty wzg�rz, wy�aniaj�ce si� zza drzew na wschodzie. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W ko�cu Shea nie wytrzyma�:
- Po co przyby�e� do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szuka�e�?
Zapytany zwr�ci� ciemn� twarz ku ch�opcu. Pos�gowe rysy drgn�y w lekkim u�miechu.
- Odpowied� nie jest tak prosta, j akby� tego chcia�, m�odzie�cze. Chyba najpr�dzej uzyskamy j�, sprawdzaj�c najpierw stan twojej wiedzy. Czyta�e� o historii Nordlandii? - zapyta�. - Czy wiesz co� o Kr�lestwie Czaszki?
Shea zmartwia�. Z t� nazw� kojarzy�y mu si� wszystkie okropno�ci, realne i istniej�ce tylko w wyobra�ni. Nazw� t� straszono niegrzeczne dzieci. Starsi, s�ysz�c j� w czasie d�ugich baja� przy dogasaj�cym ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma s�owami skrywa� si� �wiat duch�w i goblin�w, bor�w i matecznik�w, podst�pnych gnom�w oraz olbrzymich trolli z g�r na p�nocy. Shea spojrza� w ponure oblicze Allanona i skin�� g�ow�. Ten za� po kr�tkiej przerwie kontynuowa�:
- Jestem, jak wiesz, mi�dzy innymi badaczem dziej�w. Niewykluczone te�, �e jedynym, kt�ry przemierzy� tak wiele krain. Tych, kt�rzy przebyli Nordlandi� w ci�gu ostatnich pi�ciu stuleci, mo�na policzy� na palcach jednej r�ki. O plemieniu cz�owieka wiem znacznie wi�cej, ni� mo�na by przypuszcza�. Jego czasy to dla nas zacieraj�ce si� wspomnienie. Chyba dobrze, �e tak si� sta�o, zw�aszcza je�li wzi�� pod uwag� ostatnie dwa tysi�clecia, niezbyt dla niego chlubne. Cz�owiek �yj�cy obecnie zd��y� zapomnie� o swojej przesz�o�ci, wie niewiele o czasach obecnych i jeszcze mniej o przysz�o�ci. Mieszka z dala od innych, na rubie�ach Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej mieszka�cach. Wielka szkoda, �e ten cz�owiek sta� si� tak zamkni�ty i kr�tkowzroczny. Kiedy� by� to lud najbardziej przewiduj�cy i tw�rczy. Dzisiejszy cz�owiek, zadowolony ze swojego obecnego po�o�enia, izoluje si� od spraw innych. Zwa� jednak, �e by�o to dotychczas mo�liwe z dw�ch powod�w: po pierwsze, sprawy te nie dotyczy�y bezpo�rednio cz�owieka, a po drugie, strach przed wspomnieniami z przesz�o�ci skutecznie zniech�ca� do dok�adniejszego przyjrzenia si� przysz�o�ci.
Ostatnie wywody Allanona Shea odebra� jako ci�g og�lnikowych oskar�e� pod adresem plemienia. Zirytowa�o go szczeg�lnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego odpowiedzia� ostro:
- M�wisz tak, jakby to by�o co� strasznego, �e kto� chce by� sam. Wiem na tyle du�o o dziejach, a raczej o �yciu, �eby zrozumie� zachowanie cz�owieka. Pozostawanie w izolacji to dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co straci� przez dwa tysi�clecia. Mo�e kiedy wszystko odbuduje, b�dzie do�� m�dry, by tego drugi raz nie straci�. W czasie Wielkich Wojen cz�owiek bezustannie wtr�ca� si� w sprawy innych. Pos�ugiwa� si� tak�e b��dn� doktryn�izolacji. Skutek by� taki, �e niemal sam si� zniszczy�.
Twarz Allanona st�a�a.
- Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki by�y te wojny, kt�re wywo�a�a chciwo�� i ��dza w�adzy. Cz�owiek �ci�gn�� na swoj� g�ow� tyle nieszcz��, bo przede wszystkim by� nierozwa�ny i kr�tkowzroczny. Ale to by�o dawno temu. A co mamy dzisiaj? S�dzisz, �e cz�owiek mo�e zacz�� jeszcze raz? Ot� chyba zaskoczy ci� to, co powiem, ale istniej� rzeczy niezmienne, na przyk�ad g��boko za korzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, kt�re w ka�dej chwili mog� si� ujawni� u sprawuj�cego w�adz�. Istniej� i b�d� istnie�, nawet u tych, kt�rzy niemal doprowadzili do samozag�ady. Do historii przesz�y ju� Wielkie Wojny o prymat, racje polityczne i narodowe, nawet wojny o energi�, moc i ostateczn� w�adz� nad �wiatem. Dzisiaj stawiamy czo�o innemu powa�nemu zagro�eniu - zagro�eniu dla wszelkiej egzystencji. Je�eli zatem nadal uwa�asz, �e cz�owiek jest w stanie sam zbudowa� nowe �ycie, a ca�y �wiat b�dzie spokojnie p�yn�� obok, to nie rozumiesz nic z dziej�w!
Allanon przerwa�. Pos�pne rysy zastyg�y w gniewnym grymasie. Shea odpowiedzia� zaczepnym spojrzeniem, mimo �e w g��bi duszy coraz bardziej si� ba� i czu� si� bardzo ma�y.
- Ale sko�czmy ju� z tym - podj�� Allanon. Przyjaznym gestem po�o�y� siln� d�o� na ramieniu Shei i spojrza� na niego �agodniej. - Przesz�o�� jest za nami, a nas przecie� bardziej interesuje przysz�o��. Pozw�l, �e od�wie�� tw� pami�� w kwestii Nordlandii i legendy Kr�lestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie po�o�y�y kres dominacji cz�owieka. By� pobity, prawie ca�kowicie zniszczony. W geografii �wiata, kt�ry zna�, nast�pi�y wielkift zmiany. Praktycznie �wiat zosta� przebudowany. Gdy ostatni z plemienia cz�owieka uciekli na po�udnie, przesta� istnie� podzia� na pa�stwa i narody. Sta�o si� to prawie tysi�c lat przed tym, jak cz�owiek ponownie wzni�s� si� ponad poziom zwierz�t, na kt�re polowa�, aby zdoby� po�ywienie, i stworzy� podwaliny cywilizacji. By�a ona oczywi�cie bardzo prymitywna, ale panowa� tam wzgl�dny porz�dek. Wytworzy�y si� nawet zal��ki systemu w�adzy. P�niej cz�owiek stopniowo odkrywa� istnienie innych lud�w, kt�re przetrwa�y Wielkie Wojny i wytworzy�y odmienne formy bytowania. W g�rach �y�y olbrzymie trolle, silne i okrutne, ale nie agresywne. Wzg�rza i lasy by�y siedliskiem ma�ych, przebieg�ych stwork�w zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wiele bitew o prawa do ziemi. W wyniku star� ucierpia�y obie strony. W walce o �ycie nie kierujemy si� rozumem, a oni walczyli o przetrwanie.
Cz�owiek odkry� tak�e nast�pn� ras�. Byli to potomkowie tych, kt�rzy, uciekaj�c przed skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemi� i zacz�li �y� w jaskiniach. Wieloletni brak �wiat�a s�onecznego spowodowa� trwa�e zmiany w budowie cia�a mieszka�c�w jaski�. Potomkowie uciekinier�w z powierzchni byli niskiego wzrostu i kr�pi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz grube, beczkowate nogi przystosowane do poruszania si� po jaskiniach. W ciemno�ci widzieli doskonale, za dnia za� s�abo. Po wielu stuleciach pod ziemi� zacz�li wraca� na powierzchni�. Nadmiar �wiat�a zmusi� ich do zamieszkania w najciemniejszych le�nych ost�pach w Estlandii. Wykszta�cili nawet w�asny j�zyk, wkr�tce jednak zacz�li pos�ugiwa� si� j�zykiem cz�owieka. Kiedy cz�owiek odkry� pozosta�o�ci tej gin�cej rasy, nazwa� ich kar�ami. Tak nazywa� swego czasu fikcyjne stworki ze swoich ba�ni i poda� ludowych.
Allanon przerwa� i w milczeniu wpatrywa� si� w zielone szczyty wzg�rz sk�pane w s�o�cu. Shea rozmy�la� nad tym, co us�ysza�. Widzia� w swoim �yciu jednego, mo�e dwa gnomy i kar�y, ale nie pami�ta�, jak wygl�da�y. Trolla nie widzia� nigdy,
- A elfy? - zapyta� wreszcie.
Allanon spojrza� na niego zamy�lony i jeszcze bardziej pochyli� g�ow�.
- Tak, tak, wiem, nie zapomnia�em. Elfy zas�uguj� na szczeg�ln� uwag�. Jest to chyba najwspanialszy lud, cho� by� mo�e nikt nie jest tego �wiadomy. Ale opowie�� o ludzie elf�w musi poczeka�. Na razie niech ci wystarczy, �e zawsze �yli w wielkich lasach Westlandii. W owych czasach ich kontakty z innymi rasami by�y raczej rzadkie. Teraz za�, m�ody przyjacielu, sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nordlandii. Obecnie jest to ja�owa, ponura kraina. Niewielu odwa�y�o si� tam uda�, nie m�wi�c o osiedlaniu si�. Jedynymi jej mieszka�cami s� trolle. Tylko one przystosowa�y si� do tamtejszych warunk�w.
Dzisiejszy cz�owiek �yje w ciep�ej Sudlandii, ciesz�c si� jej �agodnym klimatem i zielonymi r�wninami. Zapomnia� o tym, �e swego czasu w Nordlandii �y�y tak�e inne ludy. Trolle trzyma�y si� g�r, za� niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i kar�y. Dzia�o si� to na pocz�tku wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawa�y nowe pomys�y, pra wa i kultury. Przysz�o�� zapowiada�a si� obiecuj�co. Cz�owiek zapomnia� jednak o tamtych dobrych czasach i o tym, �e kiedy� by� czym� wi�cej ni� tylko zwyci�onym ludem, odcinaj�cym si� od tych, kt�rzy zranili jego dum�. W�wczas nie by�o podzia��w. By�o za to wielkie odbudowywanie �wiata. Znalaz�o si� miejsce dla wszystkich lud�w, kt�re pragn�y wykorzysta� drug� szans�. Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie spraw� z powagi dzie�a. Ka�dy lud poch�oni�ty budow� i pomna�aniem swoich d�br umacnia� si� w przekonaniu, �e to w�a�nie on odegra najwa�niejsz� rol�. Uk�ad si� przypomina� kr�g g�odnych szczur�w pilnuj�cych jednego kawa�ka starego, sple�nia�ego sera. A cz�owiek w ca�ej swej wspania�o�ci p�aszczy� si� i �lini� jak jeden ze szczur�w. Czy wiedzia�e� o tym, Sheo?
Ch�opiec pokr�ci� przecz�co g�ow�. Nie wierzy�, �e to, co us�ysza�, by�o prawd�. Dot�d m�wiono mu, �e od czasu Wielkich Wojen cz�owiek by� ras� prze�ladowan�, zmuszon� do nieustannej walki o zachowanie godno�ci i skrawka ziemi, na kt�ry ostrzy�y sobie z�by pozosta�e ludy. W ostatnich wojnach cz�owiek ani razu nie by� naje�d�c� - to na niego napadano.
Allanon wykrzywi� usta w ponurym p�u�miechu i obserwowa� efekt swoich s��w.
- Zdaje si�, �e nie by�e� �wiadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej wa�na spo�r�d innych niespodzianek. Cz�owiek nigdy nie by� tak wielki, za jakiego si� uwa�a�. Jego metody walki niczym si� nie r�ni�y od metod innych ras. Nale�y jednak przyzna�, �e mia� wi�ksze poczucie honoru i by� bardziej cywilizowany - ostatnie s�owo Allanon wypowiedzia� z nie skrywanym sarkazmem. - Jednak wszystko, co do tej pory us�ysza�e�, tylko po�rednio wi��e si� z g��wnym tematem. Zaraz wyja�ni�, o co chodzi.
Kiedy rasy odkry�y siebie nawzajem i rozpocz�y walk� o panowanie nad �wiatem, Rada Druid�w otworzy�a podwoje Paranoru w po�udniowej Nordlandii. Historyczne wzmianki o pochodzeniu i celach Rady Druid�w s� sk�pe i niejasne. Istnia�o przekonanie, �e by�a to grupa najm�drzejszych i najlepiej poinformowanych przedstawicieli wszystkich lud�w. Ka�dy z nich by� ponadto bieg�y w wielu zapomnianych sztukach i umiej�tno�ciach starego �wiata. Byli filozofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk �cis�ych, przede wszystkim jednak byli nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiej�tno�ci, niezb�dnych w zmieniaj�cym si� �wiecie. Przewodzi� im m�� zwany Galaphile, badacz dziej�w i filozof, tak jak ja. To on zwo�a� najwybitniejszych przedstawicieli ka�dego ludu i utworzy� Rad�. Jej zadaniem by�o doprowadzenie do pokoju i �adu. Realizuj�c ten cel, zda� si� na m�dro�� i umiej�tno�ci cz�onk�w Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedz� i pozyskiwali zaufanie i poparcie lud�w.
Druidzi stanowili w�wczas powa�n� si��. Wszystko sz�o zgodnie z planem Galaphile'a. Jednak z up�ywem czasu okaza�o si�, �e niekt�rzy cz�onkowie Rady przewy�szaj� pozosta�ych pod wzgl�dem zdolno�ci i potencja�u umys�owego. Opisanie tych zdolno�ci i mocy zaj�oby du�o czasu, znacznie wi�cej, ni� nam zosta�o. Wa�ne jest, by w tym momencie u�wiadomi� sobie rzecz nast�puj�c�: ci, kt�rzy mieli najt�sze umys�y i najwi�ksz� moc, uznali si� za wyznaczonych do kierowania przysz�o�ci� �wiata. W ko�cu od��czyli si� od Rady, stworzyli w�asn� grup� i znikn�li. Wkr�tce zapomniano o nich.
Sto pi��dziesi�t lat p�niej plemi� cz�owieka ogarn�a straszliwa, wyniszczaj�ca wojna domowa, kt�ra rozprzestrzeni�a si� tak, �e p�niej historycy uznali j� za Pierwsz� Wojn� Lud�w. Przyczyny jej wybuchu by�y niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pami�ta. W skr�cie rzecz mia�a si� tak: niewielki od�am plemienia cz�owieka zbuntowa� si� przeciwko nauce i zaleceniom Rady. Stworzy� �wietnie wyszkolon� i bitn� armi�. Oficjalnym celem powsta�c�w by�o podporz�dkowanie wszystkich plemion ludzkich jednej w�adzy. Mia�o to doprowadzi� do wzmocnienia pozycji cz�owieka w stosunku do innych lud�w. Wkr�tce do powstania do��czy�y prawie wszystkie od�amy rasy cz�owieka i skierowa�y si� przeciwko innym ludom. G��wn� postaci� tej wojny by� m�� zwany Brona, co w dawnej mowie gnom�w oznacza "Pan". M�wiono tak�e, �e to w�a�nie Brona przewodzi� druidom, kt�rzy od��czyli si� od Pierwszej Rady i znikn�li w Nordlandii. Poniewa� jednak w �adnym wiarygodnym �r�dle nie ma wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, �e jest to posta� fikcyjna. Powstanie zosta�o w ko�cu st�umione przez druid�w i sprzymierzone si�y pozosta�ych ras. Czy wiedzia�e� o tym, Sheo? Ch�opiec przytakn�� i u�miechn�� si�.
- S�ysza�em o Radzie Druid�w, jej celach i dzia�aniach. Rada umar�a �mierci� naturaln� wiele lat temu. S�ysza�em tak�e o Pierwszej Wojnie Lud�w, ale w nieco innej wersji. W mojej znalaz�by� wiele uprzedze� i uog�lnie�. Wojna ta by�a bardzo bolesn� nauczk� dla cz�owieka.
Allanon czeka� cierpliwie i nie odzywa� si�. Chcia� da� ch�opcu czas na uporz�dkowanie wiadomo�ci.
- Wiem r�wnie� - ci�gn�� Shea - �e ci z naszego ludu, kt�rzy prze�yli, po wojnie uciekli na po�udnie i tam pozostali. Zacz�li odbudowywa� zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali niszczenia i zacz�li tworzy�. S�dzisz zapewne, �e cz�owiek odcina si� od innych tylko ze strachu. Ja jednak wci�� uwa�am, �e najlepiej �yje si� z dala od innych. W�adza skupiona w jednych r�kach zawsze by�a najwi�kszym zagro�eniem dla ludzko�ci. Teraz nie ma ani takiej w�adzy, ani r�k, kt�re by j� przej�y. Nowy spos�b �ycia to ma�e spo�eczno�ci. S� takie ma�e rzeczy, kt�rym najlepiej si� wiedzie, kiedy wszyscy zostawi� je w spokoju.
M�czyzna w czerni prychn�� ironicznie. Shea poczu� si� nieswojo.
- Wiesz bardzo ma�o - powiedzia� m�czyzna. - A to, co m�wisz, to prawdy oczywiste. Truizm to nie chciane dziecko uog�lnie�. Nie chc� si� z tob� spiera� na temat subtelno�ci niekt�rych reform spo�ecznych, nie m�wi�c o polityce. To kolejna sprawa, kt�ra musi zaczeka�. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. Mo�e na przyk�ad... Nie, zaczekaj. Kto� do nas idzie.
Ledwie sko�czy�, zza w�g�a wy�oni�a si� kr�pa sylwetka Flicka. Ch�opiec zobaczy� Allanona i zatrzyma� si� w p� kroku. Dopiero gdy Shea da� mu znak r�k�, ruszy� w ich stron�. Wolno podszed� do siedz�cych, stan�� i spojrza� w ciemn� twarz wysokiego przybysza. Ten powita� Flicka znanym mu ju� enigmatycznym u�miechem.
- Zastanawi