3145

Szczegóły
Tytuł 3145
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3145 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3145 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3145 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAROL OLGIERD BORCHARDT POD CZERWON� Rӯ� Matecznik Ca�e moje dzieci�stwo i m�odo�� up�yn�y pod wielkim wp�ywem mojej matki i jej rodziny. Urodzi�em si� w Moskwie, w klinice mego ojca, kt�ry by� lekarzem. Zanim to jednak si� sta�o, matka moja zosta�a zmuszona do tego ma��e�stwa. Obydwoje pochodzili z powiatu oszmia�skiego i nawet byli spokrewnieni przez dziada Baniewicza, powsta�ca z 1863 roku. Pocz�tkowo matka, niezbyt zachwycona uczuciem ojca, ukry�a si� w miejscowo�ci Lejpuny na Suwalszczy�nie, gdzie zosta�a nauczycielk�. Kiedy jednak ojciec j� odnalaz�, wyj�� pistolet i (co by�o w�wczas w modzie) powiedzia�: - Albo pani wyjdzie za mnie za m��, albo w tej chwili si� strzelam... - Takie to gwa�towne wydarzenia poprzedzi�y moje przyj�cie na �wiat. Matka moja by�a osob� energiczn� i niezale�n�. Mog� j� nawet nazwa� pierwsz� polsk� sufra�ystk�. Wi�c gdy ojciec zosta� powo�any do wojska i wyjecha� do Azji, zastawi�a swoje srebra i uciek�a ze mn� do Pary�a. Ryzykowa�a przy tym wiele. W owe czasy m�� m�g� �on� sprowadzi�, uciekaj�c si� do pomocy policji, m�g� zabra� jej dziecko - pomimo �e zamieszkali�my u rodziny ojca. Mia�em w�wczas trzyna�cie miesi�cy. Wi�cej ojca swego nie widzia�em. P�niej kilka razy mia�o doj�� do mego spotkania z ojcem, ale zawsze co� stan�o na przeszkodzie. Ostatnio w sierpniu 1939 roku, wracaj�c z urlopu w �urawach, by�em ju� z ojcem um�wiony (mieszka� w�wczas w Warszawie przy Marsza�kowskiej), ale spotka�em wuja Raczkiewicza, kt�ry poradzi� mi, bym jak najszybciej wraca� na "Dar", je�li nie chc� by� odci�ty od Gdyni. Gdy jesieni� 1949 roku wr�ci�em do kraju, ojciec m�j ju� od kilku lat nie �y�. Po latach odnalaz�y mnie... moje siostry przyrodnie - Karusia i Bo�enka, c�rki mego ojca z drugiego ma��e�stwa. Pomog�y mi ustali� lub potwierdzi� uzyskane wcze�niej wiadomo�ci o rodzie Borchardt�w. Przodkowie moi byli dworzanami ksi�cia Karola kurlandzkiego i wraz z nim przenie�li si� z Brunszwiku do Kurlandii. Wszystko wskazuje, �e po mieczu wywodz� si� z baron�w kurlandzkich i mam prawo piecz�towa� si� herbem brunszwickim. Zapytana przeze mnie Karusia (aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie), czy co� wie na ten temat, odpowiedzia�a: - Oczywi�cie, zawsze nazywano mnie baron�wn�. Co prawda p�niej kr�lewn�, ale to ju� zupe�nie inna historia. Imiona Karol i Karolina, bardzo cz�sto powtarzaj�ce si� w rodzinie Borchardt�w, nie s� przypadkowe i maj� zwi�zek w�a�nie z ksi�ciem Karolem. Matka ojca, a moja babka, by�a z pochodzenia W�oszk� o nazwisku Nicolai. Wydaje mi si�, �e m�j ojciec mia� jakie� szczeg�lne zdolno�ci uzdrowicielskie. Z przedwojennych warszawskich gazet mam wycinki, kt�re donosz� o jego wielkich sukcesach w leczeniu raka. Przywraca� zdrowie ludziom, kt�rym inni lekarze nie dawali ju� �adnych szans. Du�� wag� przyk�ada� do czysto�ci powietrza, w�a�ciwego oddychania, diety. W�asnym nak�adem wyda� ksi��eczk� "Dlaczego g��d leczy". Z zemsty za ewentualn� strat� klient�w rze�nicy warszawscy wybili szyby w oknach jego gabinetu. Po k�dzieli sw�j rodow�d mog� rozpocz�� od trzech si�str Kleczkowskich: Amelii, Zofii i Michaliny. Wysz�y one kolejno za m��: Amelia za Adama Wa�kowicza, Zofia za Ottona Boera, a Michalina za Ignacego Litawor-Aramowicza. Moja ga��� wyrasta z pnia rodziny Litawor-Aramowicz�w, posiadaj�cych maj�tek R�ys�aw. (Pradziad Ignacy Litawor-Aramowicz 16 lat sp�dzi� na Syberii). Mieli cztery c�rki i trzech syn�w. C�rki da�y pocz�tek nowym rodzinom, wychodz�c za m��: Aniela za Joachima Niekraszewicza, Jadwiga za Wyszy�skiego, Amelia (moja babka) za Leokadiusza Narwid-Raczkiewicza, Michalina za Antoniego �ukaszewicza. Wszystkie te rodziny �y�y ze sob� bardzo blisko i wsz�dzie czu�em si� jak u siebie w domu. Moja rodzona babka Amelia z Litawor-Aramowicz�w Raczkiewiczowa zmar�a bardzo m�odo, na p�uca. Zostawi�a troje dzieci: Olgierda (zmar� tak�e na p�uca w 1912 roku, kuruj�c si� na Krymie), kilkunastoletni� w�wczas Maryni� (moj� matk�) i najm�odszego Mieczys�awa. By�a jeszcze druga c�rka - Zofia, ale zmar�a we wczesnym dzieci�stwie. Choroba babki poch�ania�a wiele pieni�dzy, wymagaj�c cz�stych wyjazd�w "do w�d". Podczas nieobecno�ci rodzic�w folwarkiem rodzinnym �urawy (przed 1863 rokiem - �urawie) zarz�dza�a czternastoletnia Marynia, radz�c sobie znakomicie i wzbudzaj�c podziw okolicznych s�siad�w. Folwark jednak nie dawa� dostatecznie du�ej intraty i dziad podj�� si� funkcji zarz�dcy wielkiego maj�tku Gowarcz�w. Wr�c� jeszcze do Pary�a, w kt�rym sp�dzi�em pi�� lat. Matka moja pracowa�a w magazynie m�d, rysuj�c modele modnych kreacji i zarabiaj�c w ten spos�b na �ycie. Wkr�tce z przera�eniem stwierdzi�a, �e mog� zosta� Francuzem. M�wi�em doskonale po francusku, po polsku zna�em jedynie "Katechizm ma�ego Polaka", powtarzany bez specjalnego zrozumienia za matk�. Do roku 1911 uda�o si� mej matce tyle zaoszcz�dzi�, �e wr�cili�my do Wilna, a stamt�d zosta�em odwieziony do s�ynnej na ca�y powiat oszmia�ski mojej ciotecznej babuni Michasi �ukaszewiczowej, seniorki rodu. B�d�c wdow�, z trudem wychowywa�a i kszta�ci�a troje dzieci. Maj�tek Byk�wka straci� wiele ze swej �wietno�ci od czasu, gdy brat m�a, J�zef �ukaszewicz, zosta� skazany na �mier� za udzia� w zamachu (sporz�dzi� materia� wybuchowy) na �ycie cara Aleksandra III. By� w�wczas studentem wydzia�u matematyczno-przyrodniczego w Petersburgu. Jego ojciec wyb�aga� na osobistej audiencji u cara zmian� wyroku na do�ywocie. Kosztowa�o to jednak sporo i obci��y�o maj�tek. J�zef �ukaszewicz przebywa� w Twierdzy Szlisselburskiej blisko dziewi�tna�cie lat (aresztowany 2 marca 1887, uwolniony 20 listopada 1905). Do uwolnienia wprawdzie przyczyni�a si� rewolucja, jednak�e koszty by�y tak�e znaczne. Babunia i obydwie ciotki naturalnie m�wi�y po francusku, ale z pozosta�ymi osobami we dworze musia�em pocz�tkowo porozumiewa� si� na migi. Wkr�tce jednak, ku zdumieniu, a nawet przera�eniu ciotek, z francuskiego o paryskim akcencie przeszed�em wprost na bia�oruski, doskonalony w zabawach z wiejskimi r�wie�nikami. Babunia Michasia by�a wyroczni�. Przede wszystkim zosta�em pozbawiony swoich paryskich bucik�w, bo najlepsze s� z w�asnej sk�ry. Po �niadanie musieli�my i�� o wschodzie s�o�ca do otaczaj�cych dw�r las�w. O jednym z nich m�wiono MATECZNIK. Storczyki tam rosn�ce mia�y stanowi� unikatowe okazy, nigdzie ju� nie wyst�puj�ce. Ten matecznik babunia najwi�cej kocha�a. Nie pozwoli�a �ci�� ani jednego drzewa, nawet na pokrycie koszt�w kurs�w literackich jednej z ciotek, ucz�cej si� na nich w Warszawie. Ka�de drzewo przecie� mog�o s�u�y� za tarcz� dla powsta�ca. W czasach mego dzieci�stwa atmosfera popowstaniowa by�a wci�� �ywa, mo�e bardziej ni� dzisiaj pami�� drugiej wojny �wiatowej. Przyje�d�ali bardzo uczeni krewni ogl�da� i podziwia� matecznik. Nied�wiedzi ju� w nim nie by�o. Ostatni nied�wied�, o jakim s�ysza�em, �y� w rodzinnym dworze babuni Michasi (a tym samym i mojej rodzonej babki Amelii), w R�ys�awiu nad Berezyn� oszmia�sk�. By� pomocnikiem kucharza i do jego obowi�zk�w nale�a�o zaopatrywanie kuchni w wod� i drewno. Misia tego bardzo lubi�y psy i ch�tnie z nim baraszkowa�y, ale gdy ni�s� drewno, szczeka�y na niego zawzi�cie. Mi� nie pozostawa� d�u�ny i ciska� w nie polanami, co si� najbardziej psom podoba�o i chyba o to im tylko chodzi�o. Wprawdzie nied�wiedzi w mateczniku nie by�o, za to wilk�w nie brakowa�o. Id�c do lasu, przechodzili�my ko�o ogrodzenia, za kt�rym pas�y si� byki i wo�y. W owych czasach orano nimi po zaprz�eniu do sochy. Przysz�e w�asnego wyrobu ubrania ros�y w postaci lnu. Utkane z lnu p��tno bieli�o si� na ��kach ko�o krynic pomi�dzy lasami. Ciotki uznawa�em za wszechwiedz�ce i orientuj�ce si� najlepiej, co i gdzie w lesie ro�nie. Rozpoczynali�my od zbierania poziomek. Ciotki wiedzia�y, gdzie rosn� najwi�ksze, najbardziej soczyste. W cieniu. Te s�odkie - w miejscach nas�onecznionych. Jednocze�nie dojrzewa�y czernice, a potem maliny, bor�wki. Przechodzili�my przez zagajniki z olbrzymich brz�z, za kt�rymi latem wschodzi�o s�o�ce. Nast�pnie skr�cali�my w prawo, w olbrzymi las jod�owy - w�a�nie nazywany matecznikiem. By�a to kraina niebotycznych jode�. Tam gdzie jod�y ros�y rzadziej i by�o wilgotno, kr�lowa�y te podziwiane przez wszystkich storczyki. Za D�BUSZKAMI, jak zwano las olbrzymich d�b�w, zachodzi�o s�o�ce. Tu� za nimi le�a�a kraina moich nocnych marze� przy ognisku - rojsty. Zabierano mnie czasem na rojsty na nocleg, podczas kt�rego pas�y si� konie. Najwi�ksz� jednak atrakcj� by� dojazd na rojsty i jazda powrotna na wypocz�tych i rw�cych z kopyta koniach. O�ywa�y w�wczas zas�yszane w nocy przy ognisku opowie�ci ch�opc�w pilnuj�cych koni. Tematu do nich dostarcza�y te ziemie "przesi�kni�te" histori�. Rojsty dochodzi�y do oszmia�skiego traktu, wysadzonego brzozami, kt�ry niejedno widzia�, mi�dzy innymi przechodzi�y nim wojska napoleo�skie. We wsi Kurhany, le��cej za traktem, mieszka�a jeszcze staruszka licz�ca sobie sto kilkana�cie lat. Gdy przychodzi�a do babuni, by�a pierwsz� osob� w domu, bo jako dwunastoletnia dziewczynka na w�asne oczy widzia�a Napoleona. Na pro�b� babuni jej odwiedziny ko�czy�y si� zawsze udzielanym przez ni� nam wszystkim b�ogos�awie�stwem. Z d�buszek wracali�my do domu z naczyniami pe�nymi jag�d. Na �niadanie g��wn� potraw� by�y poziomki, czernice lub maliny ze �mietank� "prosto od krowy", z wieczornego udoju. O cukrze nie by�o mowy. Zjawia� si� na stole wyj�tkowo, gdy podejmowano go�ci. By� przechowywany w kredensie, w olbrzymiej czeczotkowej szkatule. Cukier zast�powa� mi�d z licznych pasiek w sadzie. W porze grzyb�w wyruszali�my do lasu po �niadaniu - zn�w z wszechwiedz�cymi ciotkami. Zbierali�my g��wnie borowiki, jesieni� rydze. Pocz�tkowo musia�em ka�dy grzyb pokaza�, zanim w�o�y�em do koszyka, borowiki bowiem r�ni�y si� mi�dzy sob� barw� czapek i kszta�tem. Inne by�y z zagajnik�w, inne z matecznika, jeszcze inne z d�buszek. Tam ros�y kr�pe, o kolorze orzechowopopielatym. Ma�e borowiki odk�adano do posolenia na zim�, troch� wi�ksze suszono na s�o�cu, najwi�ksze, uduszone w ma�le ze �mietan�, podawano do sto�u na obiad z gotowanymi kartoflami. Na deser - zn�w jagody zbierane z rana. Po kolacj� trzeba by�o i�� tak�e do lasu. Gdy po raz pierwszy, pozbawiony swych paryskich buciczk�w, boso wr�ci�em z lasu do domu, wydawa�o mi si�, �e stopy mam w ogniu. By�em bliski p�aczu. Babunia, widz�c moje cierpienie, przypomnia�a mi wierszyk "Kto ty jeste�?" Gdy doszli�my do s��w: "odda� �ycie", spyta�a: - Je�li zostaniesz powsta�cem i nie b�dziesz mia� but�w w lesie, to co zrobisz? Babunia zawsze mia�a racj�. A gdy jesieni� wraca�em z matecznika z koszem pe�nym laskowych orzech�w na podwieczorek, przypomnia�em sobie swoje pierwsze kroki bez trzewiczk�w i pomy�la�em, �e teraz by�oby rzecz� okropn� je w�o�y�. Au merite Le�ymy z mam� na pod�odze na roz�o�onym pledzie. Palce st�p wsuni�te pod w�sk� przerw� pomi�dzy lustrzan� szaf� a pod�og�. Podnosimy si� do pozycji siedz�cej. Zn�w wolno opadamy plecami na pled. Zn�w podnosimy si�, wydychaj�c przez nos powietrze. Opadamy na pled z wdechem przez nos. Mama ma d�ugie a� do ziemi czarne w�osy. To najwcze�niejsze wspomnienie z dzieci�stwa. Mama chce, bym jej odpowiada� w innym j�zyku, ni� m�wi� w domu doro�li i dwie moje kuzynki, prawie tego wzrostu co ja. Hedi jest wy�sza, ale �anette mierzy tyle co ja. Nast�pne dwie, �yletka i Maryszette, s� jeszcze ma�e. Co dzie� mama mnie pyta po polsku, a ja odpowiadam te� po polsku: "- Kto ty jeste�? - Polak ma�y! - Jaki znak tw�j? - Orze� bia�y! - Gdzie ty mieszkasz? - Mi�dzy swemi! - W jakim kraju? - W polskiej ziemi! - Czym ta ziemia? - M� ojczyzn�! - Czym zdobyta? - Krwi� i blizn�! - Czy j� kochasz? - Kocham szczerze! - A w co wierzysz? - W Polsk� wierz�! - Czym ty dla niej? - Wierne dzieci�! - Co� jej winien? - Odda� �ycie!" Pozosta�y mi w pami�ci spacery. Bardzo d�ugie spacery pod pa�ac Trocadero. Ale od tego pa�acu interesowa� mnie wi�cej jeden pan w ogrodach Tuileries. Czarodziej. Otoczony by� zawsze wr�blami i dzie�mi. Zna� imiona wr�bli. M�wi�: "�anette". Patrzyli�my na nasz� �anette i bardzo �mieli�my si�, gdy zamiast niej, do pana przylatywa� wr�bel i siada� na wyci�gni�tym palcu jego wzniesionej r�ki. Inne dzieci te� si� �mia�y s�ysz�c swoje imiona i widz�c nadlatuj�ce, nazwane ich imionami, wr�ble. Mogliby�my tak sta� bardzo d�ugo i �mia� si�. Nie lubi�em tej chwili, gdy Hedi dostawa�a od s�u��cej pieni�dze i dawa�a je temu panu, bo to oznacza�o, �e musimy i�� dalej. Mia�em ju� przesz�o trzy lata, teraz nie chodzili�my na spacery. Hedi, �anette i mnie odprowadzano do frebla (przedszkola). By�o tam wielu ch�opc�w i dziewczynek takich jak my. Bardzo du�o �piewali�my. Lubi�em piosenk� "ram-plam-plam j'ai perdu mes gants" (Zgubi�em swoje r�kawiczki). I piosenk� o samym sobie: "Je suis un petit gar�on de bonne figure, j'aime beaucoup les g�teaux et les confitures" (Jestem sobie zgrabny ch�opczyk, bardzo lubi� ciastka i konfitury). We freblu dostawali�my jedzenie. Na d�ugich, niskich sto�ach co dzie� stawiano miseczki z zup� i k�adziono porcj� chleba. Wiele dzieci nie zjada�o swej porcji chleba. Ten pozosta�y chleb zbierano i w pi�tek (vendredi) dawano nam z niego zup�. Zanurza�em �y�k� w miseczce, podnosi�em j� z zup� do ust i nie mog�em tej zupy prze�kn��. Kawa�ki chleba zatrzymywa�y si� na z�bach. W pi�tek chowa�em si� w domu pod fotelami, pod kanap�, za kotarami. My�la�em, �e jak schowam si� dobrze, to nie p�jd� do frebla. Znajdywano mnie zawsze i wlok�em si� tam, z trudem powstrzymuj�c �zy. Ba�em si� my�le� o zupie, bo natychmiast �zy mi lecia�y z oczu. B�d� musia� je�� zup�. Dzisiaj vendredi. �zy same spada�y mi z oczu do miseczki. Je�eli �ez b�dzie bardzo du�o, to przelej� si� przez brzegi - my�la�em. Wiele dzieci, widz�c mnie p�acz�cego, odk�ada�o �y�k� i te� nie jad�o zupy. W domu wszystko, co podano, trzeba by�o zje��. Nie wolno by�o zostawia� jedzenia na talerzu. We freblu we wszystkie inne dni zjada�em wszystko, tak jak w domu. W pi�tek we freblu zupy zje�� nie mog�em. Z�by same si� zaciska�y. Oczy same p�aka�y. Coraz wi�cej dzieci nie jad�o zupy w pi�tek. Kt�rego� pi�tku madame powiedzia�a do naszej s�u��cej, �eby moja mama przysz�a do niej w przysz�y pi�tek. Tego dnia s�u��ca bardzo mnie pociesza�a i litowa�a si� nade mn�. Nie wiedzia�em dlaczego. W nast�pny pi�tek szli�my do frebla. Opr�cz s�u��cej sz�a i moja mama. Hedi i �anette ze s�u��c� na przedzie, mama i ja kilka krok�w za nimi. Mama zacz�a mnie pyta�, czy rozumiem, �e nie jestem Francuzem, lecz Polakiem. Rozumia�em to dobrze, bo przecie� co dzie� mamie powtarza�em, �e jestem Polak ma�y. Mama powiedzia�a, �e musz� wiedzie�, �e Polacy byli zawsze bohaterami i �e najwi�kszym bohaterstwem jest zwyci�a� samego siebie. Tego nie rozumia�em. - Na przyk�ad - t�umaczy�a mama - nie chcesz je�� zupy. Je�li j� zjesz, zwyci�ysz siebie. B�dziesz bohaterem. Odpowiedzia�em: - To jest bardzo trudne. �zy same lec� mi z oczu. Ja tego nie robi� umy�lnie. Zupa sama zatrzymuje si� na z�bach. Z�by same si� zaciskaj�. Ja z�b�w nie �ciskam. Same... - Tak, rozumiem - powiedzia�a mama. - Ale inne dzieci jedz� zup�, cho� na pewno jej nie lubi�, wi�c s� bohaterami. Mama trafi�a swymi s�owami w odpowiednie miejsce. Odpowiedzia�em natychmiast: - Ja te� zjem zup�. Mama by�a pewna, �e j� zjem. Zawsze, gdy powiedzia�em, �e co� zrobi� albo �e nie b�d� si� ba�, je�eli zostan� sam - zrobi�em to, co przyrzek�em. Doszli�my do frebla. Mama zapyta�a mnie po polsku: - Kto ty jeste�? - Odpowiedzia�em, jak zawsze, po polsku: - Polak ma�y. - Mama poca�owa�a mnie i poczeka�a, a� dogoni� dziewczynki. S�u��ca powiedzia�a madame, �e mama przyjdzie po nas do frebla. Zabawa i �piewanie mi nie sz�y. Wiedzia�em, �e musz� zje�� zup�, ale nie by�em pewny, czy z�by za mocno nie zacisn� si� same. Bawili�my si� klockami, a ja my�la�em o zupie. �piewali�my piosenki - my�la�em o zupie. �eby si� z�by nie zacisn�y, tego si� wci�� ba�em. Mademoiselle zaprowadzi�a nas do umywalni. Myli�my r�ce - my�la�em o zupie. Tylko o zupie. Zjem zup�, zjem zup� - powtarza�em sobie w my�li. Siedzieli�my przy stole. Wiedzia�em, �e madame patrzy na mnie. Podano zup�. Zrobi�em taki wdech jak przy szafie na pledzie. Zamkn��em oczy, �eby nie widzie� chleba w zupie. Jad�em szybko, oddychaj�c przez nos, bez �ez. Miseczka by�a pusta. Zjad�em. Naprawd� zjad�em zup�. Z�by si� same nie zacisn�y. Mama b�dzie zadowolona. Przed zako�czeniem zabaw tego dnia madame ustawi�a nas w jednym szeregu. Potem kaza�a mi stan�� przed szeregiem. Samemu! Za madame ustawi�y si� mademoiselle i kucharka. Madame podesz�a do mnie i zawiesi�a na mojej piersi srebrny krzy� na wst��ce w ��te i ciemnogranatowe paski. Przypinaj�c mi krzy� powiedzia�a g�o�no: - Au meritel (Zas�u�onemu!) - i poca�owa�a mnie w policzek. Mi-careme Mama jest bardzo smutna, bo nie rozumiem, gdy m�wi do mnie po polsku. Mama m�wi, �e musimy wraca� do Polski. Chce, �ebym m�wi� po polsku. Umiem na polskie pytania powiedzie� po polsku: Polak ma�y. Orze� bia�y. Miedzy swemi. W polskiej ziemi. M� ojczyzn�. Krwi� i blizn�. Nie bardzo rozumiej�c, co to znaczy, odpowiada�em wyra�nie, s�abo wymawiaj�c liter� "r": Kocham szczerze. W polske wierz�. Wierne dzieci�. Odda� �ycie. Rozumia�em s�owo "zabi�", ��cz�c je z oddaniem �ycia. W kuchni widz�c mi�so lub ptaki pyta�em: - Kogo oni zabili? - Nikt nie odpowiada�. Umia�em te� powiedzie� po polsku: - To moja mama, to moja Marynia. - �anette udawa�a, �e m�wi po polsku. M�wi�a: - Alumetki na szeminetce. - Wiedzia�em, �e to nie po polsku. Wszyscy tak m�wili. Znaczy�o to, �e zapa�ki le�� na kominku. Wiedzia�em, �e Maryszette jest c�rk� chrzestn� mojej mamy. Nie rozumia�em, co to znaczy. Czasami po obiedzie dawano zapiekank�. W zapiekance by�a malutka porcelanowa laleczka. Nigdy jej nie znalaz�em w swoim kawa�ku. Zawsze by�a w zapiekance Hedi lub �anette. Gdy nie by�o starszych w pokoju i mamy w domu, lubi�y obcina� mi paznokcie. Krwawi�y mi potem palce. Zacz��em bardzo si� ba� obcinania paznokci. Tylko mama mog�a mi je obcina�. Na widok dziewczynek lub kogo� innego, kto zbli�a� si� do mnie z no�yczkami, podnosi�em taki krzyk, �e mogli us�ysze� s�siedzi. Dawano mi w�wczas spok�j. Ciesz� si� wyjazdem do Polski. Nie b�d� mi obcina� paznokci. Nie zostan� Francuzem. Mama tego si� ba�a. Nie rozumiem, dlaczego mama si� boi. Francuz�w lubi�em. Lubi�em bardzo tego pana z wr�blami. Mama nie mia�a czasu by� ci�gle ze mn�. Pracowa�a. Chodzi�a wieczorami do opery albo teatru. Robi�a rysunki sukien, jakie tam zobaczy�a. Potem szyto takie suknie dla pa�. Francuzi ci�gle si� bawi�. Mia�o by� mi-careme. Ci�gle w domu wszyscy m�wili, �e b�dzie mi-careme. Mama powiedzia�a po polsku: p�po�cie1. Nie rozumia�em, co to znaczy. Wszyscy cieszyli si� w domu, �e b�d� na siebie sypali konfetti. Nie rozumia�em, co w tym przyjemnego. Obsypani bardzo si� z tego ciesz�. Na pewno jest bardzo przyjemnie by� obsypanym konfetti. Po mi-careme z rana zobaczy�em, �e we w�osach mamy jest du�o konfetti. Spa�em na jednym bardzo du�ym ��ku z mam�. Przysun��em si� do w�os�w. Ostro�nie, �eby nie obudzi� mamy, wybra�em r�nokolorowe kr��ki papieru. Uzbiera�em ca�� gar��. Postanowi�em sobie sam zrobi� wielk� przyjemno��, mi-careme! Wsta�em ostro�nie z ��ka, podszed�em do szafy. Widzia�em bardzo dobrze siebie ca�ego w lustrze. Mia�em d�ugie w�osy, opada�y na ramiona. Podnios�em r�k� wysoko nad g�ow�. Otworzy�em d�o�. Widzia�em dok�adnie, jak kolorowe konfetti posypa�o si� na mnie i osiad�o na w�osach. Patrzy�em w lustro i czeka�em, kiedy b�dzie mi przyjemnie. D�ugo czeka�em. Na pr�no. Zmartwiony wr�ci�em do ��ka. Ce n'est pas Varsovie Zimno. Ulice Pary�a s� d�ugie. Bez ko�ca. Mam zzi�bni�te r�ce. Mama pyta, czy jest mi bardzo zimno. Tak, w r�k�. Mama przesuwa mnie na drug� stron�. Bierze moj� zmarzni�t� d�o�. Tamta, ogrzana r�k� mamy jest ciep�a. Zatrzymujemy si� przy ulicznym sprzedawcy pieczonych kasztan�w. Mama kupuje torebk� i daje mi. Id� ostro�nie, grzej�c obie r�ce na torebce pe�nej gor�cych kasztan�w. Zrobi�o si� ciemno. Jestem zm�czony. Id� coraz wolniej. Stan��em. - Jeste� bardzo zm�czony? - Tak. Mama nachyla si� nade mn�. - Idziemy do Warszawy! - m�wi do mnie po francusku. Mama powtarza to stale, od czasu gdy zacz�a oszcz�dza� na powr�t do kraju. Nie mog� i�� dalej. Nie mam si�. S�ysz�: Warszawa. To Polska. Miasto �adniejsze od Pary�a. Nous allons a Varsovie! Idziemy do Warszawy. O�ywiony s�owem Varsovie id� szybciej. Ze zmierzchu wyrastaj� olbrzymie kolumny �wi�tyni Madelain. Mieszkamy na s�siedniej ulicy. Zm�czone nogi same si� uginaj�. Siadam na trotuarze. Zbiera mi si� na p�acz. - Ce n'est pas Varsovie - to nie Warszawa - wydobywa si� ze mnie rozpaczliwa prawda. - Tak, to nie Warszawa - m�wi mama. - To po drodze do Warszawy. Varsovie. Varsovie. Musz� do niej doj��. Podnosz� si�. Prostuj� nogi. Zaczynam i��. Skr�camy na nasz� ulic�. Wiedzia�em, �e si� nazywa Rue Vignon. �a pique Warszawa! Przed ni� zapami�ta�em ogromny, ciemny dworzec w Pary�u. Nad peronami wysoko w g�rze by�o wiele, wiele nie mytych, prawie czarnych szyb. Sz�o od nich brudne, szare �wiat�o. T�umy ludzi. Z pakunkami. Wszyscy si� �piesz�. Mama trzyma mnie mocno za r�k�. Wagon �elazny. Ogromny. Mama po�o�y�a mnie spa�. Ca�y dzie� siedzia�em przy oknie. Pola, drzewa, lasy, domy - wszystko nas mija. Nowe mieszkanie. Nowa osoba. Pani. Polka. Bez przerwy rozmawia z mam�. Po polsku. Nic nie rozumiem. Pani i mama rozmawiaj�, rozmawiaj�. Po �niadaniu poszli�my do parku. S�o�ce. Ciep�o. Mama z pani� siad�y na �awce. Zn�w m�wi�. M�wi�. Chodzi�em ko�o �awki po �cie�ce. Za �awk�, dalej, by�y krzaki i drzewa. Tu� obok ros�y wysokie zielone ro�liny. By�o ich du�o, bardzo du�o. Postanowi�em zebra� dla mamy bukiet. Wsun��em si� za �awk� i zerwa�em jedn� �odyg�. Wyda�a mi si� ciep�a, nawet gor�ca. Poczu�em uk�ucie i ciep�o. Sam do siebie powiedzia�em: - �a pique! - Urwa�em drug�. - �a pique! - powt�rzy�em. Nigdy czego� podobnego nie czu�em w Pary�u. Chcia�em, �eby by� du�y bukiet dla mamy. - �a pique! - Uk�ada�em �odygi na zgi�te rami�. - �a pique! �a pique! - powtarza�em po urwaniu ka�dej �odygi. Bukiet jest ogromny. S�ysz� g�os tej pani. M�wi do mamy po francusku: - Tw�j syn jest fantastyczny! - Podnios�a si� z �awki i podbieg�a do mnie m�wi�c po francusku. Wymawia�a bardzo dok�adnie "r", to mnie bawi�o. M�wi�a, �e nie widzia�a takiego ch�opczyka. Przez p� godziny zrywa pokrzyw�. Do ka�dej �ody�ki m�wi: - �a pique. To kole. Obejrza�a moj� r�k�. By�a czerwona. - Boli ci�? - spyta�a. - Tak. - Po co rwa�e�, je�li to ci� bola�o? - Po co? - To bukiet dla mojej mamy. Diabe� pod poduszk� W wieku lat siedmiu wakacje letnie sp�dza�em u jednej z kilku si�str mojej rodzonej babuni na wsi w oszmia�skim powiecie. A by�o to przed pierwsz� wojn� �wiatow�. Orano u babuni w tamtych czasach wo�ami i soch�. R�wie�nik�w do zabaw nie mia�em. Babunia by�a wdow�, z trudem kszta�ci�a troje dzieci. Najm�odsza c�rka, starsza ode mnie o lat dziewi��, by�a ju� na pensji w Wilnie, w sz�stej klasie gimnazjalnej. G��wnymi towarzyszami mych zabaw i zainteresowa� by�y przede wszystkim konie, potem wo�y, krowy i g�si. Ta najm�odsza moja ciotka, nie maj�c teraz latem innego towarzystwa, kocha�a si� w krowie. Krowa w cioci. Ciocia wiedzia�a, kt�re zielska jej kr�wka najlepiej lubi i bez wzgl�du na pogod�, nawet w ulewny deszcz, potrafi�a godzinami wyszukiwa� ulubione przez krow� trawy. Niekiedy, zwabiony przez cioci� opowiadaniami o przygodach hrabiego Monte Christo, pomaga�em w zbieraniu tych lebiod i mokrzyc. Podejrzewa�em cioci�, �e karmi sw� krow� nie tylko specjalnymi trawami, ale r�wnie� przeczytanymi opowiadaniami, w kt�re obficie by�a zaopatrzona biblioteka domowa. Ciocia, je�li nie czyta�a, to powi�ksza�a sw�j dobytek - lepi�c z gliny krowy i konie. Ulepione przez ni� stada by�y przez znawc�w por�wnywane do dzie� Wita Stwosza. M�wiono, �e zdolno�ci odziedziczy�a po swym ojcu. Jego figurki do jase�ek dla dzieci r�wnie� by�y oceniane na miar� Wita Stwosza. Starsza ciocia ju� uko�czy�a kursy literackie w Warszawie i pisa�a poezje. Natomiast wujaszek, �redni z rodze�stwa, zaj�ty by� g��wnie �apaniem ryb, a to mnie nie interesowa�o zupe�nie. Bieda u babuni a� piszcza�a. Po �niadanie, mo�na powiedzie�, chodzili�my prawie wszyscy do lasu, przynosz�c olbrzymie ilo�ci poziomek, czarnych jag�d, a potem malin; dodawali�my do nich mleko i mi�d, bo cukier w owe czasy by� zbyt drogi. Na wie� przywozi�o si� go z pobliskiego miasteczka, w kszta�cie "g�owy" - sto�ka z zaokr�glonym wierzcho�kiem o wysoko�ci oko�o trzydziestu centymetr�w, a �rednicy podstawy chyba dwunastu. R�ba�o si� g�ow� cukru specjaln� siekierk�. Kawa�ek takiego cukru uchodzi� w�wczas za najlepszy cukierek. Po obiad i kolacj� zn�w szli�my do lasu, przynosz�c najwspanialsze gatunki grzyb�w. Duszone w �mietanie z dodaniem ziemniak�w by�y daniem wspania�ym tak na obiad, jak i na kolacj�. Czas g��wnie sp�dza�em przy koniach, je�li by�y wolne. Rozumieli�my si� "na migi". Niekt�re by�y tak uprzejme, �e same podchodzi�y do p�otu, by u�atwi� mi dostanie si� na ich grzbiet. Potem p�dzi�em "co ko� wyskoczy" na noclegi do tak zwanych rojst. Kt�rego� dnia m�ody g�sior, pocz�stowany przeze mnie kilkoma kawa�kami s�odkiego, �wie�o upieczonego ciasta, sta� si� moim nieodst�pnym towarzyszem. W dzie� sta�e tkwi� ko�o ganku, dopraszaj�c si� od wszystkich smako�yk�w, przez co nazwano go �ebrakiem. Chodzili�my we dw�jk� dop�ty, dop�ki nie zobaczy�em na wygonie w�r�d du�ego stada �wi� malutkiego czarnego prosiaczka. Postanowi�em go zdoby�, pomimo �e wiedzia�em, i� wszystkie �winie stan� w jego obronie, gdy zacznie wo�a� o pomoc. W chwili gdy zbli�y� si� do p�otu, szybko porwa�em malca, przeskoczy�em przez p�ot w momencie, gdy znakomita cz�� �wi� ruszy�a na pomoc porwanemu i kwicz�cemu prosiaczkowi. Zanios�em go do ogrodu. Mia�em tam przygotowane dla niego mleko w miseczce. Gdy zanurzy�em jego pyszczek w mleku, przesta� kwicze�. I jako� to by�o. Przywi�zali�my si� do siebie mniej wi�cej tak, jak ciocia do krowy, a krowa do cioci. Wed�ug mnie by�o to NADPROSI�. Ogromnie spodoba�o si� prosi�ciu namydlanie i sp�ukiwanie go wod�. Do lasu chodzili�my we tr�jk�: g�siorek, prosiaczek i ja. Z prosiaczkiem urz�dzali�my wy�cigi. G�siorek nie bra� w nich udzia�u. Prosiaczek zawsze mnie wyprzedza� i by� z tego powodu bardzo zadowolony. Nie m�wi� ludzkim g�osem - to prawda - ale mia� tyle sposob�w chrz�kania, �e nieomylnie wiedzia�em, co mu si� podoba, a co nie. W dogadzaniu mu prze�cign��em nawet chyba ciotk� z jej faworyzowaniem "kr�wki" (przy ciotce nie mo�na by�o m�wi� "krowa"). Cieszy�o mnie, �e prosiaczek, przechodz�c ko�o swych pobratymc�w, nie ucieka� i nie interesowa� si� nimi. Gdy by�a pi�kna pogoda, nikt w domu nie siedzia�, tylko na posi�ki zbierali�my si� wszyscy w sto�owym pokoju, przyleg�ym do kuchni. Natomiast do "go�cinnego" nikt nigdy nie zagl�da�, je�li nie by�o go�ci. By� tam olbrzymi st� i jeszcze wi�ksza kanapa, gdyby kto� chcia� zanocowa�. Na kanapie u�o�one by�y pi�kne wzorzyste poduszki. Przysz�o mi kiedy� do g�owy, by uhonorowa� prosiaczka w go�cinnym pokoju. By� tak czy�ciutki, jak �aden chyba inny prosiaczek na �wiecie. Prosiaczkowi kanapa i poduszki bardzo si� spodoba�y, da� mi zna� o tym swym chrz�kaniem. Kilka razy, gdy tak u�ywali�my sobie na tej kanapie, musia�em prosiaczka schowa� pod poduszk� przed nadchodz�c� babuni� lub kt�r�� z ciotek. By�em z nimi po imieniu, by�y to jednak ciocie z pretensj� do w�adzy nade mn� oraz instruowania mnie. Prosiaczek szybko zrozumia�, �e go chowam, gdy kto� si� zbli�a, i sam si� zaszywa� pod poduszk�, by go nikt nie zobaczy�. A nikomu do g�owy nawet nie przysz�o, �e m�g�bym prosiaczka po�o�y� na kanapie w go�cinnym pokoju. Kt�rego� dnia przyjecha� niespodzianie z s�siednich Hupi pan Borysiewicz, "budowniczy". Mia� om�wi� z babuni� dobudowanie do starego domu jeszcze kilku pokoi. By� bardzo ciep�y dzie�, wi�c odpoczywa�em z prosiaczkiem na kanapie w ch�odnym go�cinnym pokoju, gdy nagle us�ysza�em rozmow� i otwieranie drzwi. Prosiaczek szybciej ode mnie zorientowa� si� i znik� pod poduszk�. Babunia wprowadzi�a pana budowniczego do "go�cinnego", by sobie odpocz��, a mnie zabra�a ze sob� do kuchni, �ebym pom�g� w przygotowaniu "traktamentu" (tak si� nazywa�o podejmowanie go�ci ciastkami w�asnego wypieku, konfiturami i czym chata bogata). Drzwi do przedpokoju i na ganek zostawi�em otwarte, przewiduj�c, �e prosiaczek mo�e mnie szuka�. Gdy wr�ci�em z babuni�, nios�c talerze i sztu�ce, zastali�my pana budowniczego ledwie �ywego na kanapie. Nie m�g� wr�cz z�apa� tchu, by powiedzie�, co mu jest. Widz�c przera�enie w oczach babuni, uspokoi� si� na tyle, �eby rozdygotanym g�osem oznajmi�: - Pani szanowna! Wybaczy� prosz�, co powiem, sam nie uwierzy�by, �eby kto to m�wi�. Nu, taka konfu�ja, pani! Nu, prosto nie do wiary. Pani szanowna, nu siad ja, pani, na tej kanapie, �eby odpocz��, nu goronc, prawda, niemo�ebna, ale nie przewidzia�o si� mnie. Opar si� ja o poduszka, a tu, pani szanowna, jak co� nie PUKNIE! Kanapa zatrzens�a si� w ta pora. A ja w powietrzu widza: nad wa�kiem leci czarny, kosmaty diabe�. Oczy ja, prawda, ze strachu zamkno� i m�wi� g�o�no: WSZELKI DUCH PANA BOGA CHWALI! i w tej chwili pos�ysza�, jak diabe� kopytami o pod�oga trzasno�. Oczy ja otworzy�, ducha z�apa� nie mog�, ale diab�a ju� nie by�o, znaczy si�, pod poduszko by� schowany. Nu, wiem, pani, �e nie powierzysz. Nu, przebacz, prosza. Ale taka prze�ycia wielka mnie spotkawszy. Mowa mnie prawie odj�o. Babunia taktownie milcza�a, a po wyje�dzie pana budowniczego powiedzia�a: - Nie takie rzeczy od upa�u si� widzi. A ja po dzi� dzie� milcza�em. Wuj Ignacy Wujaszka Ignacego pozna�em w roku 1912, gdy mia�em lat siedem. Wiele razy s�ysza�em, jak m�wiono o nim: "Tak to� ju� nie DURE�, ale G�UPI". Dla mnie by� to geniusz. Ze swoim jednak uznaniem dla niego nie zdradza�em si� przed nikim. Pocz�tkowo, zaraz po moim przyje�dzie z Wilna do babuni na wie�, n�ka� mnie przez pewien okres wuj Ignacy, gdy spa�em z nim w jednym pokoju. Kiedy tylko zauwa�y�, �e otworzy�em z rana oczy, wytrzeszcza� swoje, a wargi uk�ada� w ten spos�b, �e mog�em podziwia� ca�e jego przednie uz�bienie. Do tego porusza� g�ow� na... NIE! Pomimo �e m�wi�em mu po imieniu - by� tylko o siedem lat starszy - przez jaki� czas zawsze ranek mia�em zepsuty przez to ogl�danie jego uz�bienia przy pierwszym blasku porannego s�o�ca. Mia� wuj Ignacy i zdolno�ci artystyczne. Pr�t leszczynowy potrafi� tak �adnie naci��, �e wychodzi�a z jego r�k laska o wzorach bia�ych i zielonych. Zje�d�ali si� latem do babuni krewni z ca�ej Polski. W�r�d nich wielu by�o adwokat�w, lekarzy, in�ynier�w. Przyci�ga�y ich ruiny zamku miednickiego, zbudowanego przez Olgierda; swego czasu bawi� w nim r�wnie� Kazimierz Jagiello�czyk i jego synowie pod opiek� Jana D�ugosza. Kt�rego� dnia ca�e towarzystwo szykowa�o si� do zwiedzenia zamku. Nadesz�a godzina wymarszu (nieca�e dwa kilometry). O�mioletni w�wczas wuj Ignacy, zapytany, czy p�jdzie razem, zdecydowanie odpowiedzia�: NIE! Na pytanie, dlaczego, geniusz odpowiedzia�: NOGI ZABOLO, JE�� ZACHCE SI�. NIE P�JDA! - I nie poszed�. R�s� zdrowo i pomimo �e uczony i przygotowywany do gimnazjum przez dobrych nauczycieli, nie zda� �adnego egzaminu - nawet do klasy wst�pnej. Babunia i ca�a rodzina dosz�a do wniosku, �e potrafi go dobrze przygotowa� do egzaminu do rosyjskiej szko�y rolniczej tylko moja matka i �e go tak�e nauczy pos�ugiwania si� w pi�mie ojczyst� mow�. Asystowa�em przy tej nauce. Kt�rego� dnia bawi�em si�, siedz�c na pod�odze i uk�adaj�c szyny dziecinnej kolejki, gdy matka podyktowa�a wujowi Ignacemu zdanie: JA B�D� �O�NIERZEM. Wtedy zacz��em m�wi� szeptem, tak by matka nie s�ysza�a: - JA B�D� DZIKIM �O�NIERZEM, JA B�D� DZIKIM �O�NIERZEM. Gdy matka zacz�a czyta� to, co Ignacy napisa�, zdumia�a si�: - Ignasiu - spyta�a - dlaczego napisa�e�: JA B�D� DZIKIM �O�NIERZEM? - Marynia tak mi podyktowa�a - odpowiedzia� wuj Ignacy. I na tym si� sprawa urwa�a. Latem, po kilkumiesi�cznych lekcjach, matka moja pojecha�a z wujem Ignacym do szko�y rolniczej. Przygotowany na pi�tk� do klasy pierwszej, wuj Ignacy obla� egzamin do... klasy wst�pnej. Tak zako�czy�y si� wszelkie pr�by przygotowania wuja Ignacego do pracy i nauki w szkole. Podczas okupacji niemieckiej w latach 1915-1918 znalaz�em si� latem zn�w u babuni. Wuj Ignacy sam musia� ora� pradziadowskie grunty. Zabra� mnie zaraz ze sob� w pole, bym mu prowadzi� konia, gdy on p�jdzie za p�ugiem. Po zaoraniu kilku zagon�w ko� sam ju� dobrze wiedzia�, co ma robi�, i ja okaza�em si� niepotrzebny. Siedz�c na miedzy przygl�da�em si� orce wuja Ignacego. Wuj Ignacy - o lotnym i nie obci��onym wiedz�, nauk� i przykazaniami umy�le, wyznaj�cy w �yciu zasad�: NIE R�B NIGDY TEGO SAM, CO MO�E ZROBI� KTO INNY - natychmiast powierzy� mi prowadzenie p�uga, a sam wygodnie si� u�o�y� na mi�kkiej trawie. Ko� wuja Ignacego bardzo mnie lubi�. Zadziwiaj�c� wykaza� �yczliwo�� dla mej osoby i �wawiej si� zacz�� porusza�, pomimo �e nie przej��em od wuja Ignacego bicza do poganiania. Do po�udnia przygl�dali�my si�, wsp�lnie z koniem, roz�o�onemu na miedzy cia�u wuja, �pi�cego snem zdrowego i spokojnego dziecka. Zdumieli�my si�, gdy obudzi� si� punktualnie, by zarz�dzi� przerw� na obiad. P�ug zostawili�my na polu, konia sp�tali�my, pozostawiaj�c go na brzegu lasu na soczystej trawie. Po obiedzie zn�w ogl�dali�my z koniem �pi�cego na miedzy wuja Ignacego i dziwili�my si�, �e pomimo g��bokiego snu wie, kiedy si� nale�y obudzi� na kolacj�. Po up�ywie kilku tygodni posiad�em jeden z najstarszych zawod�w polskich - ORACZA. Nauczy�em si� prowadzi� g��bok�, r�wn� bruzd�, a potem lubowa�em si�, razem z koniem, widokiem zaoranego przez nas poletka. Podczas pracy ko�, ogl�daj�c si� na mnie, dawa� mi do zrozumienia, kiedy chce odpocz��. K�ad�em si� w�wczas na miedzy, a ko� skuba� sobie traw�. R�s� wuj Ignacy zdrowo. Przystojny, o atletycznej budowie, by� m�wc� niepo�ledniej miary. Podczas pobyt�w u nas w Wilnie nie dopuszcza� do g�osu swych kuzyn�w czy wuj�w, adwokat�w z zawodu. A c� dopiero, gdy s�uchaczami jego byli s�siedzi z odleg�ego o kilka kilometr�w Kamiennego �ogu - Ole� i Bonieczka Wo�o�y�scy. Podczas okupacji niemieckiej w 1915 roku chadzali�my tam - naturalnie boso, by nie zniszczy� drogocennego obuwia. W miejscu, sk�d byli�my niewidoczni z okien domostwa, nak�adali�my te kosztowno�ci na nogi i tak ukazywali�my si� czekaj�cym na nas gospodarzom. Po nieodzownym traktamencie wuj Ignacy wyg�asza� swe pogl�dy na sprawy �ycia, na poziomie, kt�ry obu Wo�o�y�skich przyprawia� z zachwytu o zawroty g�owy. I tak kiedy� na temat j�zyka polskiego i ortografii wy�uszcza� taki pogl�d: - Wed�ug mnie to CHI�SZCZYZNA. Tylko �e w Chinach mandarynowi za nauczenie si� dziesi�ciu tysi�cy znak�w daj� tytu� MANDARYNA O NIEBIESKIEJ GA�CE i ma prawo noszenia na czapce NIEBIESKIEJ GA�KI. A je�li ja naucz� si� dziesi�ciu tysi�cy s��w pisanych przez ,,rz", to nic z tego nie mam. Podziwia�em w takich chwilach Olesia i Bonieczk� Wo�o�y�skich. (Ole� by� o dwa lata starszy od Bonieczki, a z wujem Ignacym dzieli�a ich niewielka r�nica wieku). Obu tym s�uchaczom od skupienia, by ogarn�� m�dro�ci wuja Ignacego, pot kroplisty zrasza� czo�a i szeptali w tonie najwi�kszego uznania: - Pan Ignacy! Pan Ignacy! PRAWDA M�WI! PRAWDA M�WI! - Mandarynowi - wtajemnicza� dalej Wo�o�y�skich wuj Ignacy - je�li nauczy� si� pisania dalszych dziesi�ciu tysi�cy znak�w, zmieniaj� ga�k� NIEBIESK� na CZERWON�. A je�li ja naucz� si� pisania dziesi�ciu tysi�cy s��w przez "o" kreskowane, to nie mam za to nic! Pot strugami sp�ywa� z twarzy Olesia i Bonieczki Wo�o�y�skich i w najwy�szym podziwie szeptali ch�rem: - Pan Ignacy! Pan Igancy! PRAWDA M�WI! PRAWDA M�WI! O tych mandarynach naczyta� si� wuj Ignacy z olbrzymich, oprawionych w sk�r� prenumerowanych niegdy� tygodnik�w: "WIECZORY RODZINNE" i "K�OSY". - Albo - naucza� wuj Ignacy Wo�o�y�skich - we�my tak� gramatyk� polsk�. Ot, najbardziej znane polskie s�owo "JE��". NAUCZ SI� TEGO ODMIENIA�. Nie b�dzie prosto "JA JE��", tylko "JA JEM". Dlaczego "jajem"? Co to ma wsp�lnego z jajkiem? Te� do jedzenia, ale samo "je��" zgin�o. - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI. Wuj Ignacy zmienia� si� w ich oczach prawie w aposto�a i naucza� dalej: - TY "JE��"? O, nie! TY JESZ! Zgadzam si�, �e po jedzeniu si� tyje, ale sk�d mo�na wiedzie� o tym, �e to akurat TY. Zachwyt i os�upienie Olesia i Bonieczki dochodzi�y do ekstazy. - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI! - I nareszcie ON, ale nie "JE��", tylko "JE". DLACZEGO, pytani, DLACZEGO TYLKO "JE"?! - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI! - A co-MY? - wyja�nia� wuj Ignacy. - "MY JEMY". Wiadomo, �e my� si� trzeba, ale dlaczego tylko MY? A tamci to brudasy. Co? JA, TY, ON... NIE MYJ� SI�?! - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI! - Im dalej, tym gorzej - rozpala� si� wuj Ignacy w�asnym przem�wieniem - bo teraz WY. No i co WY? WY JECIE. Co? by�o takie z�e jedzenie, �e teraz WYJ�? Pot Wo�o�y�skich kroplami spada� na st�, a usta automatycznie szepta�y: - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI. - A ONI - ko�czy� wyk�ad o koniugacji wuj Ignacy - wcale nie "JE��", tylko jakie� nieznane "JEDZ�". - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI - s�ysza�em po ka�dym zdaniu wyg�oszonym przez wuja Ignacego. - A je�li ju� JE��, to si� pytam, dlaczego r�kami, jak poucza nas s�owo "R�KOJE��". Przecie� mamy ju� �y�ki, widelce i no�e, a okazuje si�, �e w s�owniku tylko "r�koje��" - ko�czy� sw�j wyk�ad wuj Ignacy. - Tak uczono mnie i tak ucz� miliony nieszcz�liwych dzieci. A im wy�sza nauka, tym coraz wi�cej takich s��w, kt�re powoduj� za�mienie rozumu i niejasno�� s�du. Im bardziej ucz�, tym bardziej zaciemniaj� zdrowy rozs�dek, a po sko�czeniu kilku fakultet�w otrzymuje si� ju� tylko UCZONEGO DURNIA! Broni� si� musimy przed tak� nauk�, ju� podobno w Biblii powiedziano, �eby nic nie bra� z drzewa m�dro�ci, bo to niebezpieczne. - Pan Ignacy, PRAWDA M�WI, PRAWDA M�WI! Gdy us�ysza�em po raz pierwszy to przem�wienie, zrozumia�em, dlaczego wuj Ignacy OBLEWA� ka�dy egzamin wst�pny do szko�y. Geniusz! Nie tylko �e nie pozwoli� sobie za�mi� zdrowego rozs�dku, ale uwalnia� si� od nauki w zak�adzie dla przysz�ych ob��kanych, za jaki uwa�a� szko��. Gdy osi�gn�� wiek m�ski, by� olbrzymem o jasnych w�osach, wspaniale zbudowanym. M�wc� niezr�wnanym, o pogl�dach tak odmiennych od utartych, �e wielu nie wiedzia�o, czy wuj �artuje, czy m�wi serio. S�uchaj�cy mieli niezdecydowany wyraz twarzy. W tym czasie zakocha�a si� w wuju Ignacym panna s�siadka - z maj�tkiem, prze�liczna, zgrabna. Sko�czy�a w Petersburgu wy�szy zak�ad naukowy ze z�otym medalem. Sama si� o�wiadczy�a. - IGNA� - szepta�y wujenki, ciotki i stryjenki - PANA BOGA U�API�E� ZA NOGI! Genialny wuj Ignacy - za genialny by�, by w tej sytuacji powstawa� przeciw nauce - po naleganiach wszystkich krewnych i znajomych nie powiedzia�: "Za M�DRA", ale... "Za CHUDA"! I nic nie pomog�o. Krewni m�skiego rodzaju zgadzali si�, �e je�li on uwa�a, i� jest "za chuda", to trudno mu wmawia�, �e "dostatecznie pulchna". Mi�dzy sob� za� szeptali, �e pewnie boi si�, �e za m�dra i �e zamiast w ramiona, wpadnie jej w r�ce. Po latach dowiedzia�em si�, �e wuj Ignacy o�eni� si�... ale tak, by o�enek nie m�ci� mu jasno�ci umys�u. Podobno dzieci swe pilnie kszta�ci� - wbrew g�oszonym przez siebie w m�odo�ci teoriom. Zas�yn�� jako kierownik PGR-u przynosz�cego krajowi znaczne dochody - dzi�ki jego umys�owi nie zm�conemu balastem nauki i wiedzy. Kupi� sobie stare dworzyszcze, pi�kniejsze ni� kiedy� jego rodzinne. Niestety, by� �miertelnikiem, jak wszyscy na tym �wiecie, a pozostawi� po sobie pami�� �wiat�ego organizatora o niepowszednim rozumie. Wspania�y pomys� Mohikan�w By� rok 1912. Na najwy�szym szczycie, zwanym Gniazdem Or�a �nie�nych Wierch�w, nad najg��bszym kanionem zawarty zosta� zwi�zek bratni pomi�dzy dwoma Indianami szczepu Mohikan�w. Po naci�ciu no�em ramion i przy�o�eniu naci�� do siebie, po zmieszaniu si� krwi obu - kolejno wym�wili s�owa przysi�gi: - Tenanga jest bratem Unkasa na �mier� i �ycie, HOWGH! - Unkas jest bratem Tenangi na �mier� i �ycie, HOWGH! Zadaniem, jakie sobie postawili, by�o i�� mo�liwie najszybciej na pomoc swym braciom walcz�cym z lepiej uzbrojonymi BLADYMI TWARZAMI. Obaj celnie strzelali z �uku. Na odleg�o�� dwudziestu metr�w nie by�o nietrafie�. Najwi�ksz� trudno�� w wykonaniu swego zamierzenia widzieli w przedostaniu si� do swych braci w Ameryce, jako �e ZBRATANIE to mia�o miejsce w Wilnie na Bouffa�owej G�rze, przez kt�r� przechodzi� KANION, b�d�cy nie wybrukowan� jeszcze ulic�. Mia�em w�wczas lat siedem. Po powrocie z pi�cioletniego pobytu w Pary�u zamieszkali�my w Wilnie przy ulicy Zawalnej numer 7, na najwy�szym pi�trze. Nasi bliscy krewni - adwokaci, lekarze i uczniowie najstarszych klas gimnazjalnych - nam�wili moj� matk�, by wynaj�a du�e mieszkanie, tak �eby�my wszyscy byli u siebie, a nie w odnajmowanych pokojach. Dom, w kt�rym zamieszkali�my, by�, jak na Wilno, ostatnim krzykiem mody - czteropi�trowy "drapacz chmur". Na parterze mie�ci�a si� apteka. Jej w�a�ciciel przedstawi� si� nam, to jest lokatorom mieszkania numer 6, jako U�ASNYJ PIEDANT, i to okre�lenie przylgn�o do niego na sta�e. Pierwsze pi�tro zajmowali lekarze. Doktor Rymsza. Mia� sw� klinik� w alei R�, pi�knej uliczce b�d�cej przecznic� Ma�ej Pohulanki, tworz�cej z ulic� Zawaln� r�g, na kt�rym w�a�nie sta� nasz "wie�owiec". Naprzeciwko doktora Rymszy mieszka� lekarz dentysta, sympatyczny i towarzyski doktor Szlossberg. Mieszkanie nad nim nale�a�o do w�a�ciciela domu, pana Kazimierza Rudzkiego. Podobno jako dziesi�cioletni ch�opak przyszed� ze wsi do Wilna boso i boso zacz�� zamiata� drukarni� i ksi�garni� Zawadzkiego, z biegiem czasu staj�c si� jej w�a�cicielem. Naprzeciwko Rudzkich zadziwia� swym nazwiskiem Polak artysta fotograf - Kurusza Worobjow. Ca�e p�pi�trze nad mieszkaniem Rudzkiego zajmowali jego te�ciowie, pa�stwo Montwi��owie, a drug� po�ow� pi�tra MY. Nasze mieszkanie sk�ada�o si� z d�ugiego korytarza przez ca�y dom, z drzwiami do o�miu pokoi, kt�re mo�na by�o ��czy� ze sob�. W �azience by� prysznic i wanna. S�u��ca zajmowa�a du�y pok�j. W domu by�a ELEKTRYCZNO��. To by�o co�, czego m�j rozum jeszcze w�wczas nie ogarnia�. Na zapleczu naszego "drapacza" sta�a dwupi�trowa oficyna, za ni� by� du�y ogr�d i sad, do kt�rego przylega�a szko�a ksi�dza Lubia�ca, kszta�c�ca za darmo mechanik�w czy �lusarzy. Jednym z technik�w w tej szkole by� ojciec Antosia-UNKASA, mego r�wie�nika, z kt�rym po przeczytaniu kilku ksi��ek o losie Indian w Ameryce zawarli�my BRATERSTWO w celu niesienia im pomocy w walce z bladymi twarzami. Na drodze jednak sta� ocean. Zdawali�my sobie spraw�, �e jeste�my za m�odzi, by nas zaokr�towano jako marynarzy. Pieni�dzy na zap�acenie bilet�w za przejazd nie mieli�my. Pozostawa�o jedyne wyj�cie: zakra�� si� na statek i przep�yn�� ocean jako pasa�erowie na gap�. Czas konieczny do przemy�lenia naszego planu po�wi�cali�my na nauk� strzelania z �uku i wyrabianie coraz to lepszych �uk�w i strza�. Anto�, maj�c dost�p do warsztat�w �lusarskich i pomoc ojca, robi� je coraz doskonalsze. Naraz zagadnienie przedostania si� do Ameryki przesta�o by� zagadk� nie do rozwi�zania. Sprawi�a to ksi��ka, jak� otrzyma�em od mojej ciotki. Na jej ok�adce widnia� portret Miko�aja Kopernika, a pod nim napis: "Wstrzyma� S�o�ce, wzruszy� Ziemi�. Polskie wyda�o go plemi�". Ziemia si� kr�ci nie tylko dooko�a S�o�ca, ale i dooko�a swej osi! Plan by� gotowy. Wzniesiemy si� w nocy nad ziemi� na balonikach, jakie sprzedaj� na rynku �ukiskim, poczekamy tyle czasu, by Ameryka znalaz�a si� pod nami, pu�cimy cz�� balonik�w i wyl�dujemy. Wszystko zale�a�o teraz od dobrej realizacji pomys�u. Przekazana mi przez matk� od najwcze�niejszego dzieci�stwa wskaz�wka "MY�L, CO ROBISZ", obecnie znalaz�a najwi�ksze zastosowanie. Ile trzeba mie� balonik�w? W czym lecie�? Z ksi��ki pt. "Balonem przez Australi�" dowiedzia�em si�, �e musi by� "gondola" i do niej przywi�zany balon. My b�dziemy mieli wiele balonik�w. By osi��� na ziemi, gdy ju� l�d ameryka�ski b�dzie pod nami, trzeba b�dzie odwi�za� po kilka balonik�w, a� gondola opadnie. Przy r�nych okazjach otrzymywa�em od wujostwa Wojew�dzkich do�� znaczne sumy pieni�ne na zabawki, ale dotychczas tylko je sk�ada�em. Znaj�c cen� balonik�w, wiedzia�em, �e b�dziemy mogli zakupi� ich odpowiedni� liczb�. Trzeba by�o r�wnie� pomy�le�, gdzie budowa� gondol� i gromadzi� baloniki, sk�d wzbi� si� nad ziemi�, ile czasu czeka�, aby Ameryka podesz�a pod gondol�, w kt�rym miejscu wyl�dowa�, co zabra� ze sob� - naturalnie �eby jak najmniej obci��y� gondol�. Jedynym miejscem, nadaj�cym si� do zmontowania gondoli, by� nasz sk�adzik na przechowywanie jarzyn w zimie, mieszcz�cy si� w piwnicach dwupi�trowej oficyny. Jej pierwsze pi�tro zajmowa� pu�kownik rosyjski, parter pa�stwo Ja�owieccy z synem o�mioklasist�. Ten szcz�liwie nas w og�le nie widzia�, natomiast jego dwie siostrzyczki, siedmioletnia Lunia i dziewi�cioletnia Janka, mia�y ochot� poznajomi� si� z nami, podobnie jak syn pu�kownika, trzynastoletni Kola. Do tych �ywych przeszk�d musieli�my doliczy� dziesi�cioletniego syna dentysty. Budow� gondoli wzi�� na siebie Anto�-UNKAS, robi�c rzekomo dla mnie klatk� na kr�liki. Wymiary jej mia�y wynosi�: wysoko�� jeden metr, podstawa p�tora metra na p�tora. Dysponowali�my dwudziestoma mocnymi listewkami i dykt�, z kt�rej mia�a by� pod�oga. Wn�trze zamierzali�my obi� najcie�szym p��tnem. Wyposa�enie: ciep�e ubranie i dwie nieprzemakalne p�achty, 12 strza� i 3 �uki, tabliczka czekolady �OR� BORMAN. Hubk� i krzesiwo uznali�my za pewniejsze od drogich "siarczyk�w", jak jeszcze niekiedy nazywano w Wilnie zapa�ki, kt�rych jednak zabierali�my ze sob� jedno pude�ko. Ka�dy przedmiot przeznaczony na podr� wa�yli�my i dok�adnie zapisywali�my, ilu balonik�w wymaga do uniesienia. Baloniki kupowa�em na rynku �ukiskim i by nie wzbudza� zaciekawienia, po jednym przynosi�em w torbie papierowej do naszego sk�adziku. Dla tych samych powod�w poszczeg�lne cz�ci gondoli UNKAS-Anto� przynosi� ju� po zachodzie s�o�ca. Z ksi��ki "Dzieci kapitana Granta" wiedzieli�my, co to s� r�wnole�niki i po�udniki na mapach i �e po�udnik�w jest 360. Trudno�� sprawia�o obliczenie czasu koniecznego do przelotu nad Atlantykiem. Poniewa� Ziemia kr�ci si� z zachodu na wsch�d, a ca�y obr�t trwa 24 godziny, st�d wed�ug Antosia, a raczej jego ojca, na jedn� godzin� wypada 15 po�udnik�w. Wilno le�y na 25 po�udniku wschodnim i na 55 r�wnole�niku pomocnym, ziemia Ameryki zaczyna si� gdzie� na 60 po�udniku zachodnim, wobec czego musi pod nami przelecie� 85 po�udnik�w i to zajmie oko�o 6 godzin (przy 90 po�udnikach podr� trwa�aby dok�adnie 6 godzin). Najbardziej bali�my si� przeciwnych wiatr�w, mog�cych nas znie�� do morza, ale przy dobrej pogodzie po 6 godzinach musimy by� w Ameryce w miejscowo�ci zwanej LABRADOR. Wyruszy� postanowili�my w bezksi�ycow� noc o godzinie 11, tak �eby nas nikt nie widzia�. Ze sk�adzika b�dziemy musieli wynie�� gondol�, przez ni� przeci�gn�� sznur od bielizny, zamocowany z jednej strony do klonu tu� przy ziemi, a z drugiej do s�upa od bramki, przyci�ty i zawi�zany na w�ze� w �rodku gondoli. Po rozwi�zaniu sznura gondola wzniesie si� do g�ry. Najtrudniej b�dzie wynie�� niepostrze�enie takie mn�stwo balonik�w. Wszystko nam si� udawa�o - to znaczy nikt si� nami dotychczas nie zainteresowa�. Gondola wygl�da�a wspaniale, by�a lekka i mogli�my si� nawet w niej po�o�y�. Wszystkie wi�zania by�y z mocnych szpagat�w, a listewki g��wne spoili�my �rubami. Bardzo bali�my si� zimna, maj�c tylko dwie cienkie nieprzemakalne p�achty. Koc�w nie mogli�my zabiera� ze wzgl�du na ich ci�ar. Z encyklopedii wyczytali�my, �e w miejscowo�ci Labrador jest du�o dzikich zwierz�t: nied�wiedzie i wilki. Na te polowa� nie mieli�my ochoty. Tylko na ryby. Mieli tam by� Indianie, Eskimosi, Anglicy i Francuzi. To doda�o nam otuchy, �e ja si� z nimi rozm�wi�. Anto�-UNKAS zacz�� w tym okresie "bardzo" zbiera� monety, tak �e mia� prawie dwa dolary w srebrze. Po miesi�cu przygotowa� byli�my wed�ug nas gotowi, by wyruszy� na pomoc naszym braciom. Ich siedliska mia�y si� znajdowa� w okolicach Nowego Jorku. Z Labradoru b�dziemy zmuszeni w�drowa� pieszo na po�udnie, �ywi�c si� rybami i jagodami lub korzystaj�c z pomocy pozosta�ych tam Indian. O niczym innym nie umieli�my ju� my�le�, jak tylko o naszej podr�y. Nareszcie!!! Ciep�a czerwcowa bezksi�ycowa noc. Wyruszamy. W domu zostawi�em list z wiadomo�ci�, gdzie si� podzia�em, to samo zrobi� Anto�. Z wielkim trudem uda�o mi si�, nie budz�c nikogo, wydosta� przez kuchenne drzwi na klatk� schodow� i bez �wiadk�w spotka� na dziedzi�cu z Antosiem. Ruszyli�my do sk�adziku. Najpierw ostro�nie, by nie zaczepi� jej o co�, wynie�li�my we dw�jk� gondol�. Gdy zamocowali�my sznur maj�cy j� utrzyma� przy ziemi po przywi�zaniu wszystkich balonik�w, Anto�-UNKAS pierwszy wsun�� si� przez celowo rzadsze listewki do wn�trza gondoli, a ja zacz��em wynosi� ze schowka po dziesi�� balonik�w. Anto� przywi�zywa� je natychmiast do balustrady gondoli. Wpadli�my w zachwyt, gdy gondola zawis�a w powietrzu, przytrzymywana ju� wy��cznie przez sznur. Teraz pozosta�y do przyniesienia ostatnie baloniki, niezb�dne, by gondola unios�a w powietrze nas obu. I oto ja wreszcie wsun��em si� przez rozstawione listewki. To by�a wielka chwila. Podali�my sobie d�onie i powiedzieli�my z uprzednio przygotowanym ceremonia�em: - LECIMY. HOWGH! Dziwili�my si� z Antosiem, �e ludzie wol� tygodniami p�yn�� przez ocean, ni� zbudowa� sobie taki balon jak nasz. Tych dw�ch, kt�rzy przelecieli nad Australi�, nikt wi�cej opr�cz nas nie na�ladowa�. Anto� przytrzyma� r�kami sznur, by u�atwi� mi rozwi�zanie w�z�a, kt�ry nas trzyma� przy ziemi. - JU�! HOWGH! - Anto� pu�ci� sznur i gondola poszybowa�a szybko w g�r�. Po chwili znale�li�my si� na wysoko�ci czwartego pi�tra, oczami po�egna�em nasz balkon. Gdy wzbili�my si� jeszcze wy�ej, po