3037
Szczegóły |
Tytuł |
3037 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3037 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3037 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3037 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ DRZEWI�SKI
JASKINIA
Spotkali si� na zakr�cie �cie�ki. On schodzi� z g�ry, ca�y utyt�any w li�ciach,
jakby lekko senny i ju� oczekuj�cy ko�ca jesieni. Cz�owiek przygl�da� mu si�
chwil�, a potem delikatnie zszed� w traw�. Je� fukn�� gniewnie, pewnie z�y, �e
musia� si� zatrzyma� dla takiego g�upstwa, i ruszy� dalej. Nawet si� nie
obejrza�.
Bogdan odruchowo zerkn�� na zegarek. Przeczucie, i� przyjdzie mu nocowa� w
lesie, zaczyna�o zamienia� si� w pewno��. Do najbli�szego schroniska mia� dobre
cztery godziny drogi: Zd��y�by, oczywi�cie, �e zd��y�by, gdyby nie polana, na
kt�rej przespa� w po�udnie kilka godzin. By� jednak tak zm�czony... chocia� nie,
chyba po prostu mia� ochot� przesta� my�le�. Zauwa�y�, �e ostatnio szczeg�lnie
d�ugo �pi. Ale czy sny s� du�o lepsze...
Podrzuci� plecak na ramionach. Ruszy� zauwa�aj�c po raz pierwszy tego dnia, jak
intensywny jest zapach lasu. Aby w pe�ni go odczu�, mocno wydmucha� nos. Szyszki
cicho skrzypia�y, gdy natrafia� na nie swoim butem.
W tej cz�ci g�r szlak by� stosunkowo �agodny, nie m�cz�cy. �cie�ka bieg�a
prawie na jednym poziomie, z rzadka zdobywaj�c si� na niewielkie podej�cie.
Cz�sto robi�a zakr�tasy pomi�dzy drzewami i odkrytymi przez erozj� ska�ami. Las
by� sosnowy, wysokopienny; z d�ugich igie� skapywa�y krople wody. Najwidoczniej
niedawno musia�a przej�� t�dy burza. Jej odg�osy s�ysza� ni�ej, zaraz po wyj�ciu
z polany.
Jeszcze par� krok�w do najbli�szego znaku na drzewie i znalaz� si� na otwartej
przestrzeni. W�r�d traw bieg�o pierwsze od dawna ostrzejsze podej�cie. Mru��c
oczy przystan��. By� nieomal zadowolony, �e zostawi� za sob� g�stniej�cy cie�
lasu. Nad drzewami, zas�oni�te przez chmury, przeziera�o md�e, ��te s�o�ce.
�cisn�o mu �ebra jakim� b�lem. Zadygota� jak w gor�czce, gdy� cia�o obla� �r�cy
kwas p�yn�cy z g��bi, spod serca. J�kn�� i zaciskaj�c z�by kilkakrotnie g��boko
wci�gn�� powietrze nosem... To uczucie nie by�o niczym nowym. By�o czym�
przera�liwie znanym, obrzyd�� powszednio�ci�. Zabijaj�c mocnymi krokami
niepok�j, ruszy� pod g�r�. Ucieka� przed tym miejscem i tymi my�lami. Mo�e by
si� to uda�o, gdyby nie k�pka trawy, o kt�r� zaczepi� but. Machaj�c r�koma upad�
twarz� w piach. Chwil� le�a� bez ruchu, a potem uderzy� pi�ci� o ziemi�.
- Bo�e - j�kn��. - Dlaczego? Do jasnej cholery, dlaczego... Obracaj�c si� na bok
zrzuci� plecak. Zagrzechota� stela� namiotu kopni�ty nogami.
- Nie mog�... ju� do�� - wyszepta� cicho, tak jakby ten kopniak odebra� mu
resztki energii. - Jak d�ugo to b�dzie wraca�?
Po�o�y� si� na wznak i ju� spokojnie opar� g�ow� o zwini�ty �piw�r. S�o�ca nie
by�o wida�, jedynie g�rna pow�oka chmur przepuszcza�a ostatnie, tombakowo��te
promienie.
Przymkn�� oczy.
S zczyt wzniesienia, z kt�rego szlak zsuwa� si� dalej ��godnymi zakosami,
osi�gn��, kiedy w szaro�ci nieba by�o wi�cej nocy ni� dnia. Szybkim krokiem,
prawie biegn�c, dopad� lasu, staraj�c si�, jak d�ugo b�dzie to mo�liwe, i��
szlakiem.
Znaki na drzewach rozpoznawa� bardziej instynktem ni� wzrokiem. Mia� zamiar
zej�� jeszcze kilkadziesi�t metr�w. Kiedy jednak uderzy� kolanem o pniak, a po
odzyskaniu r�wnowagi nie wiedzia�, kt�r�dy ma i��, uzna�, �e najwy�sza pora na
nocleg. Zacz�� wi�c zatacza� ma�e k�ka, chc�c znale�� r�wne i w miar� suche
pod�o�e. Silny zapach mch�w upewnia� go, �e teren jest wilgotny i b�dzie musia�
si� pos�u�y� materacem.
Rozgarn�� krzaki sapi�c z ulg�. W czarno - szarych plamach ta�czy� mu przed
oczyma widok mikroskopijnej polanki. Odpinaj�c plecak zrobi� kilka krok�w ku
niskim jod�om zamykaj�cym woln� przestrze�. Zd��y� tylko poczu�, �e noga nie
trafia na grunt, a potem desperacko chwytaj�c si� r�koma drzewka zawis� nad
gin�cym w mroku urwiskiem. Trwa�o to moment, gdy� ga��� p�k�a z trzaskiem i
razem z ni� pojecha� ostro spadaj�cym zboczem. Wystawi� �okcie, lecz jedynym
efektem by� ostry b�l r�ki, od kt�rego zrobi�o mu si� md�o. Plecak odczepi� si�
i spada� samodzielnie, gro��c kontuzj� w razie zderzenia. Przysi�g�by, �e
sp�oszy� jakie� ptaszysko, kt�re z przera�liwym wrzaskiem ulecia�o ku niebu.
Jeszcze jeden ob��ka�czy ko�owr�t i rozcinaj�c twarz ga��zi� uderzy� plecami o
co� twardego.
Piekielne migotanie w g�owie z wolna ustawa�o. Ba� si�, �e zwymiotuje, lecz par�
g��bokich wdech�w rozproszy�o obawy. Trzymaj�c si� tego, co mia� za plecami,
stan�� na dr��cych nogach i pr�bowa� dojrze� plecak. Nic, ciemno��.
Musia�o up�yn�� kilkana�cie sekund, zanim zrozumia�, �e bynajmniej nie o pie�
opiera cia�o. S�up.
Ciekawe - pomy�la� - mo�e podtrzymuje lini� przesy�ow� do schroniska. Chocia�
nie, w tym miejscu to niemo�liwe. Zrobi� krok do ty�u w nadziei, �e cokolwiek
dojrzy u g�ry. Nie zd��y� jednak, gdy� w twarz uderzy� ostry snop �wiat�a.
- Co jest?! - warkn�� os�aniaj�c oczy ramieniem. Jeszcze nie poczu� strachu, na
razie by�o to tylko zaskoczenie.
- Zamknij si� i podnie� �apy - g�os zmaterializowa� si� za piek�cym kr�giem
�wiat�a.
Przywar� plecami do s�upa i uni�s� r�ce na wysoko�� pasa.
- Zje�d�ajcie!
- No, no - g�os by� beznami�tny. - Tylko bez chamstwa. Jeste� na terenie
wojskowym.
Ze zdziwienia a� opu�ci� pi�ci.
- Mam w to wierzy�?
- Tam by�y ustawione tablice.
- By�o ciemno, nie mog�em przecie� nic widzie�. �wiat�o przesun�o si�
wydobywaj�c z czerni cz�owieka w polowym mundurze. Od niechcenia celowa� w niego
z automatu.
- W porz�dku, teraz wierz�.
�wiat�o zn�w wr�ci�o.
- Wyci�gnij r�ce.
Bogdan chwil� si� zastanowi�, a potem pos�usznie wykona� polecenie. Szcz�kn�y
kajdanki.
- Dok�d idziemy?
- Do obozu. Id� przed nami i nie gadaj tyle.
Wzruszy� ramionami i pos�usznie poszed� depcz�c pe�zn�cy po igliwiu kr�g
�wiat�a.
Ob�z tak usytuowano, �e dopiero z odleg�o�ci kilkunastu metr�w mo�na by�o
dostrzec namioty. Mi�dzy nimi powoli przesuwa�y si� ludzkie sylwetki.
Gdzieniegdzie przeziera�o s�abe �wiat�o i s�ycha� by�o graj�ce radia. Susz�ca
si� pod drzewami bielizna �wiadczy�a, �e teren jest ju� od dawna zamieszkany.
- Patrzcie, zn�w jakiego� turyst� capn�li - dobieg� go szept od stolika, gdzie
czterech m�czyzn gra�o w karty.
Reszta zachichota�a. Bogdan chcia� si� zatrzyma�, powiedzie� co�, lecz pchni�cie
w rami� ostudzi�o zapa�. Trzymaj�c r�ce na piersi, jakby wstydz�c si� kajdanek,
szed� dalej. Rych�o namioty rozbieg�y si� na boki i stan�li na placyku
wci�ni�tym mi�dzy dwa baraki. Okna rzuca�y d�ugie, wyra�ne plamy. Gdzie� z boku
burcza� agregat.
- Pilnuj go, id� po porucznika.
Jeden z wartownik�w poszed� do ni�szego z budyneczk�w.
- Co robicie z takimi jak ja?
Obr�ci� si� i dopiero wtedy dojrza�, �e si� pomyli�, oceniaj�c tych ludzi na nie
wi�cej ni� dwadzie�cia lat. �o�nierz trzymaj�cy karabin mia� pasmo siwych w�os�w
nad czo�em i wzrok zm�czonego cz�owieka:
- Co robimy? - z�by b�ysn�y mu w �wietle niedalekich okien - rozstrzeliwujemy,
i to trzykrotnie.
�ypn�� okiem na Bogdana ciekaw reakcji, lecz ten obr�ci� si� plecami. Mija�a ich
grupka ludzi.
- Bogdan! - krzykn�� ten z przodu.
- Co ty tu robisz?
Przybysz zmarszczy� brwi jeszcze nie rozumiej�c sytuacji.
- Kapralu, sk�d wzi�� si� ten cz�owiek?
Stukn�y przepisowo buty.
- Melduj�, �e w czasie obchodu znale�li�my go w jarze, mi�dzy drugim a trzecim
posterunkiem.
- Aha...
Dopiero kiedy cz�owiek ponownie obr�ci� si� ku niemu, rozpozna� twarz. Trzy lata
temu Bogdan zmieni� miejsce zamieszkania. Pu�kownik Jakub Kliper by� do tego
czasu jego s�siadem. Mieli nawet wsp�lny ogr�dek.
- Jak to by�o?
Bogdan wyci�gn�� przed siebie r�ce. Kapral nawet d�ugo nie kaza� czeka�.
- Szed�em szlakiem, a �e za p�no wyruszy�em, z�apa�a mnie noc - m�wi� masuj�c
�cierpni�te przeguby r�k. Potem szuka�em miejsca na roz�o�enie �piwora i nie
zauwa�y�em tego ostrego zej�cia. Na dole oni mnie znale�li. Kliper wyra�nie
oczekiwa� takiej odpowiedzi, gdy� widz�c nadchodz�cego porucznika zdecydowanym
krokiem ruszy� ku niemu. Nie potrzebowa� wiele czasu. Ju� po minucie wr�ci� do
Bogdana i poufale klepn�� go w rami�.
- Za�atwione. Nie musisz spa� w areszcie ani p�aci� mandatu. Idziemy do mnie.
Wiedzia�, �e powinien podzi�kowa� albo chocia� okaza� rado��, lecz nie m�g�, po
prostu nie m�g�. Mrukn�� co� i ruszy� za Kliperem. Jak si� spodziewa�, szli do
baraku.
Gdy wchodzili do pokoju, przypomnia� sobie o plecaku.
- Nie martw si�, tutaj nic nie zginie. Rano wy�l� paru ludzi, aby go znale�li.
Kliper pokaza� go�ciowi zas�oni�t� parawanem umywalk�, gdzie w - wisz�cym
lustrze Bogdan m�g� dojrze� brudn� i podrapan� twarz z mn�stwem igliwia mi�dzy
w�osami.
Nie spiesz�c si�, doprowadzi� wygl�d do wzgl�dnego porz�dku. Podzi�kowa� za
ofiarowan� koszul�. Do rana, p�ki nie znajd� plecaka, mo�e wytrzyma� w tej z
rozdartym r�kawem.
- Bogdan - us�ysza�, gdy wyszed� z zaimprowizowanej �azienki. - Czy to prawda,
�e...
Kliper by� zmieszany.
- S�ysza�e�, i� miesi�c temu...
Bogdan skoczy� tak, jakby chcia� zakry� mu d�oni� usta.
- Tak, prawda - odpar�. - Ale nie chc� o tym m�wi�.
Mimowolnie uj�� w palce guzik jego munduru.
- Nigdy, rozumiesz?!
Kliper by� nieomal wystraszony.
- W porz�dku. Rozumiem, �e...
- Prosz� ci�! - g�os by� lodowaty i kategoryczny.
Kliper skrzywi� usta, mrukn�� i uciek� w k�t pokoju, gdzie jak wybawienie zacz��
gwizda� elektryczny czajnik.
- Pewnie chcesz wiedzie�, co my tu robimy, prawie stu ch�opa - powiedzia�, kiedy
ju� siedzieli nad herbat� i nieod��czn� butelk� wytrawnej w�dki.
Bogdan uni�s� wzrok z nad obracanego w palcach kieliszka, lecz nie odezwa� si�
ani s�owem.
- Tak wi�c...
Kliper najwyra�niej by� zbity z tropu.
- Wi�c jeste�my, aby zbada�, a w�a�ciwie pilnowa�, to paskudne miejsce -
chrz�kn�� i zacz�� m�wi� swobodniej, gdy� wydawa�o mu si�, �e dostrzeg� pewne
zainteresowanie u s�uchacza.
- Nie wiem, kiedy to si� zacz�o. Podobno ju� zdarza�y si� w tych g�rach
przypadki, �e gin�li ludzie, ale g�ry to g�ry i nie by�o tego a� tak du�o -
dola� do kieliszk�w. - M�wi� gin�li, w znaczeniu znikali. Poszed� na szlak i nie
wr�ci�. Przerwa�, gdy� kto� zapuka� do drzwi. Nie wpu�ci� go�cia, jedynie
wysun�� si� na korytarz przytrzymuj�c klamk�. Bogdan zerkn�� na jego plecy, a
potem szybkim ruchem. przytkn�� butelk� do ust. Poci�gn�� trzy �yki i zanim
Kliper wr�ci�, zd��y� zagry�� plastrem kie�basy.
- Na czym to ja sko�czy�em? - zastanowi� si� tamten, gdy ponownie usiad� za
sto�em. - Aha... wi�c pierwszy pewny wypadek zdarzy� si� wiosn�. Do schroniska
przysz�a dziewczyna m�wi�c, �e zagin�o troje jej przyjaci�. Mieli wej�� do
jakiej� groty, a ona zosta�a na zewn�trz, gdy� wola�a si� opala�. Po godzinie
zacz�a si� niepokoi�. Podesz�a do wej�cia, wo�a�a, lecz nie wracali. Ba�a si�
wchodzi� sama i pobieg�a po pomoc. W schronisku nikt nie mia� poj�cia, �e w tej
cz�ci g�r s� jakiekolwiek jaskinie, ale oczywi�cie dw�ch pracownik�w posz�o z
dziewczyn�. Mieli lin�, latarki i wyobra� sobie - Kliper u�miechn�� si� do
siebie - z nich te� nikt nie wyszed�. Dziewczyna czeka�a um�wione p� godziny,
potem jeszcze godzin� i w efekcie wr�ci�a do schroniska p�n� noc� w stanie
szoku.
Kliper rozla� reszt� alkoholu chyba troch� zdziwiony, �e to koniec butelki.
- Rano poszed� do �rodka kierownik schroniska. Asekurowano go z zewn�trz na
d�ugiej linie. Wyobra� sobie, alpinista, uprawia� te� speleologi�, a sko�czy�
jak tamci. Wyci�gni�to sam� lin� - Kliper pstrykn�� w kieliszek - by�a
odwi�zana. Dalsza historia jest obrzydliwie monotonna. Kr�tko m�wi�c jeszcze
osiem os�b. W ko�cu wys�ano nas i tak od dw�ch miesi�cy pilnujemy, aby nikt tam
nie wlaz�.
Bogdan t�po wpatrywa� si� w Klipera i dopiero po d�u�szej chwili powiedzia� trzy
s�owa.
- I co znale�li�cie?
- Co znale�li�my?
Kliper przeci�gn�� si� na krze�le.
- Kiedy ju� by�o wiadomo, �e ze szczeliny nie wydobywa si� gaz, promieniowanie
czy inne dra�stwo, pos�ali�my trzech ludzi. Pierwszy ni�s� kamer� i reflektor.
Dwaj nast�pni ubezpieczali go z ty�u. Ale gdzie tam... - machn�� r�k�. - Ten
korytarz jest diabelnie kr�ty. Wystarczy�o par� metr�w, aby znikn�li z oczu.
Minut� p�niej urwa�a si� ��czno�� radiowa. Nikt nie wr�ci�. To wszystko, co
osi�gn�li�my, rozumiesz?
Zastyg� z wp�otwartymi ustami, gdy� spostrzeg�, �e Bogdan �pi. Przechylony do
ty�u na krze�le ci�ko oddycha�. Palce jego lewej r�ki ci�gle trzyma�y
kieliszek. Kliper pokiwa� ze zrozumieniem g�ow�.
- To dlatego chodzisz po g�rach - szepn�� i chwyci� go pod ramiona.
Wywracaj�c krzes�o, zawl�k� bezw�adne cia�o na ��ko i gasz�c �wiat�o wyszed� na
korytarz.
Bogdan sta� przy oknie, kiedy Kliper przyni�s� mu �niadanie.
- Wola�em wzi�� ci co� do �arcia. Chyba nie ma sensu, aby� jad� ze wszystkimi.
Bogdan patrz�c na zbocze g�ry g�adzi� w�osy.
- Pi�kne.
- Co pi�kne? - Kliper w pierwszej chwili nie zrozumia�.
- A, g�ry! Tak, tylko wiesz, jak si� siedzi w takiej dziurze dwa miesi�ce, to
wszystko mo�e zbrzydn��.
Klasn�� w d�onie.
- Siadaj i wcinaj.
Bogdan pos�usznie przysun�� si� do sto�u, lecz nied�ugo udawa�, �e je.
- Jakub - spojrza� na pu�kownika. - Chcia�bym wej�� tam, do tej jaskini -
poprawi� si�.
Kliper wypu�ci� powietrze jak przek�uty balon.
- To niemo�liwe.
- Dlaczego, przecie� mo�esz mnie tam wpu�ci�.
Tamten skrzywi� si�.
- Mo�e i m�g�bym. Ale nie chc� dopu�ci�, aby� i ty nie wyszed�. Tam za du�o
ludzi znik�o.
- Wiesz przecie�, �e jeszcze nie tak dawno uprawia�em speleologi�.
Kliper chyba �a�owa�, �e nie pali, gdy� najwyra�niej nie wiedzia�, co ma uczyni�
z r�koma.
- Wiem. Wiem te�, �e jeste� fizykiem i m�g�by� niejedno zauwa�y�.
- To ostateczna decyzja?
Pu�kownik wybra� w ko�cu mi�dzy krzes�em a ��kiem, siadaj�c na tym ostatnim.
- Decyzja - �achn�� si�. - W�a�nie oczekujemy teraz kilku groto�az�w. Chcemy
krok po kroku obudowa� korytarz i umie�ci� tam w�zki z kamerami. Nic innego nie
wchodzi w rachub�, nie mog� ju� straci� ani jednego cz�owieka.
- �o�nierza, a nie turysty. Kliper zerwa� si� na r�wne nogi.
- Nie gadaj od rzeczy. Zreszt� ja w tej chwili musz� wyj��. Wr�c� gdzie� za
godzin�. Najlepiej b�dzie...
- W porz�dku - Bogdan wszed� mu w s�owo. - Ja zostan� w pokoju.
Kliper skin�� g�ow� i pospiesznie wyszed� na korytarz. Ostro�nie, czuj�c jeszcze
wczorajszy upadek, Bogdan u�o�y� si� na ��ku. Za oknem mia� pozornie
niesko�czony rz�d drzew. Patrzy� na nie od rana, lecz dopiero teraz zauwa�y�, �e
prawie wszystkie s� li�ciaste.
Pu�kownik wr�ci� tak, jak zapowiedzia�, po godzinie. Bogdan le�a� wci�� bez
ruchu.
- Czy podtrzymujesz swoj� propozycj�? - spyta� od samych drzwi.
Uni�s� si� na �okciu.
- Z t� jaskini�? - Tak.
- Oczywi�cie. Co� si� zmieni�o?
Kliper troch� za p�ynnie zacz�� odpowied�:
- Z przyczyn od nas niezale�nych przyjazd groto�az�w op�ni si� o prawie
miesi�c. To b�dzie pocz�tek zimy. Dlatego, je�li jeste� pod r�k�, m�g�by�
przej�� kilka metr�w i zamontowa� pierwsze szyny. Tam jeszcze ludzie dochodzili.
- Kilka metr�w m�wisz?
- Tak, a dlaczego pytasz?
- Nie, nic, tak sobie.
Uni�s� si� z ��ka i zacz�� wci�ga� buty.
- Plecak si� znalaz�?
- Tak, ju� od dawna stoi w szafie. Ale str�j i wyposa�enie dostaniesz od nas.
Mamy tu ca�y sprz�t.
Bogdan tupn�� nogami, aby sprawdzi�, czy dobrze zasznurowa� obuwie.
- Wojsko to pot�ga, nie?
Kliper nie odpowiedzia�, jedynie przytrzyma� go za rami�.
- Czy ty... czy odpowiadasz za swoje zdrowie?
Bogdan ruszy� ustami, jakby liczy� w my�lach.
- Tak - odpar� w ko�cu. - S�dz�, �e tak.
Szczelina musia�a by� kiedy� zas�oni�ta krzewami. Wida� to by�o po kolorze ska�y
wok� tego szerokiego na metr, a wysokiego na dwa otworu. �wiat�o s�oneczne
ukazywa�o nie wi�cej ni� metr rozpoczynaj�cego si� tutaj korytarza. Dalej by�o
ciemno. Bogdan poprawi� kask i jeszcze raz sprawdzi� zamocowanie liny. Stoj�cy
obok niego dwaj �o�nierze z powa�nymi minami ustawiali w wej�ciu reflektor. Poza
nimi plac by� prawie pusty. Kliper kaza� wszystkim wr�ci� do zaj��. Nie chcia�
widowiska, jak to nazwa�. Sta� teraz z ty�u mi�dzy grupk� podoficer�w i Bogdan
wiedzia�, �e gdyby si� odwr�ci�, tamten pomacha�by r�k� i pos�a� mu serdeczny
u�miech. Wola� si� oby� bez tego.
Z reflektor�w trysn�o �wiat�o ods�aniaj�c nast�pne metry wapiennego korytarza.
- Mo�e pan i�� - powiedzia� ten sam kapral, kt�ry zatrzyma� go w lesie. - Po
pi�ciu metrach prosz� za�o�y� ko�ki.
Skin�� g�ow�. Od chwili kiedy Kliper przedstawi� go jako wybitnego speleologa,
wszyscy jakby zapomnieli o wczorajszym zdarzeniu. Popatrzy� na rosn�cy wzd�u�
zbocza ras i uwa�nie spogl�daj�c pod nogi wszed� do jaskini, tu� za swoim
cieniem.
Kliper siedzia� par� metr�w od wej�cia i nerwowo rysowa� patykiem gryzmo�y na
ziemi.
- Ile go nie ma?
Kapral nie musia� spogl�da� na zegarek.
- Prawie dwie godziny, nied�ugo wyczerpi� mu si� akumulatory.
Pu�kownik z�ama� patyk i z w�ciek�o�ci� odrzuci� szcz�tki.
- Ale dure� - szepn��.
Kapral chciwie nadstawi� ucha.
- Ma pan racj�. Trzeba by� idiot�, aby odwi�zywa� lin� i le�� tam, gdzie ju�
tyle os�b zgin�o.
Kliper spojrza� gro�nie.
- O sobie, a nie o nim m�wi�. Dlaczego pozwoli�em na to? Z do�u, od strony
kuchni, s�ycha� by�o nadchodz�cych podoficer�w. Kliper wiedzia�, �e gdy nadejd�,
b�dzie musia� wyda� konkretne decyzje. Wsta�. Sekund� p�niej u wyj�cia z
jaskini pojawi� si� Bogdan. Widz�c to, Kliper nie m�g� uczyni� nic innego, jak
tylko ponownie usi���.
- Przepraszam ci�, Jakub, �e odwi�za�em lin�, ale wydawa�o mi si�, �e musz�
p�j�� dalej.
S�owa dochodzi�y do Klipera z trudem, jakby przes�cza�y si� przez wat�. Kapral
stoj�cy z boku te� mia� niewyra�n� min� i wygl�da�o, �e najch�tniej hukn��by
tego niedosz�ego samob�jc� w ucho.
- Jak ty wyszed�e�? - wykrztusi� Kliper. - Jakim cudem?
Bogdan odpi�� kask i zacz�� mocowa� si� z kurtk�.
- Normalnie, najzwyklej w �wiecie. Tam dalej, po jakich� dwudziestu minutach
drogi, jest wysoka pieczara o suchym i piaszczystym dnie. Chodzi�em wko�o,
my�la�em, �e odchodz� z niej jakie� dalsze korytarze, ale nic takiego. Wygl�da,
�e jaskinia definitywnie si� ko�czy.
Kliper uni�s� r�ce ku g�rze.
- Ale ludzie? Tam powinny by� zw�oki, oprzyrz�dowanie.
Bogdan zdecydowanie pokr�ci� g�ow�.
- Nic takiego tam nie ma, a szuka�em d�ugo.
Nie wiadomo kiedy nowina obieg�a ob�z i wkr�tce placyk zape�ni� si� �o�nierzami.
Kliper odwr�ci� si� ku nim, jakby szuka� poparcia.
- Przecie� u diab�a, tam znikali ludzie.
- Jakub, ja nie wiem. Nic tam takiego nie zauwa�y�em. Poza tym jestem zm�czony.
Pozwolisz, �e p�jd� do siebie i odpoczn�.
Kliper ostatecznie pokonany machn�� r�k�.
- Panie pu�kowniku - odezwa� si� kapral, kiedy sylwetka Bogdana znik�a w baraku.
- Zg�aszam si� na ochotnika. Sprawdz� t� jaskini�.
- Ja te�... r�wnie�... i ja... - g�osy �o�nierzy miesza�y si� i przekrzykiwa�y
nawzajem.
Najwyra�niej czuli si� oszukani, �e warowali przy byle dziurze, kt�r� spokojnie
przeszed� ten cywil. Kliper odwr�ci� si� do stoj�cych podoficer�w, lecz ci
udawali, �e nie wiedz�, czego od nich oczekuje. Chyba uwa�ali go za starego
pryka niezdolnego do podj�cia �adnej decyzji.
- Dobrze - chrapn�� wysuszonym gard�em. - Niech idzie dw�ch. Tylko ostro�nie i
po dziesi�ciu minutach maj� zawraca�.
Dw�jka, kt�ra zg�osi�a si� pierwsza, z niespodziewan� energi� ruszy�a po sprz�t.
Kliper nie odezwa� si� ju� ani s�owem do momentu, kiedy znikn�li w otworze.
Dotkni�cie w rami� wyrwa�o Klipera z rozmy�la� tak gwa�townie, �e nawet nie
m�g�by powiedzie� po chwili, co by�o ich tre�ci�.
- Mam list do pana pu�kownika.
- List?
Zdziwiony uj�� kartk� papieru w dwa palce.
- To od tego groto�aza.
Odprawi� �o�nierza i rozwin�� z�o�ony arkusz.
"Jakub. Wybacz, �e odchodz� bez po�egnania, ale nie czuj� si� najlepiej.
Postanowi�em, i� od razu wyrusz� w dalsz� drog�. Twoi �o�nierze poka�� mi, jak
wyj�� na szlak. Ciesz� si�, �e pomog�em Ci rozwi�za� spraw� jaskini. Napisz, jak
znajdziesz czas, co si� ostatecznie okaza�o. Jeszcze raz przepraszam. Bogdan".
Jednym ruchem d�oni zmi�� kartk�.
- Szeregowy! - krzykn��. - Czy ten cz�owiek ju� poszed�?
�o�nierz zawr�ci�.
- Tak. Sam pokaza�em mu, jak doj�� do szlaku. Chyba dobrze zrobi�em?
Kliper odprawi� go ruchem r�ki. Gdy wsta�, nad lasem prze�lizgn�� si� podmuch
wiatru prowokuj�cy gnie�d��ce si� w koronach drzew ptaki do jazgotu.
- Rozwi�za�e� spraw�, skurczybyku - powiedzia� przekrzykuj�c ha�as i podszed� do
otworu.
- Sp�niaj� si�, panie pu�kowniku - us�ysza� g�os stoj�cego tam porucznika.
Ch�opak by� najwyra�niej przestraszony, gdy� usilnie stara� si� cokolwiek
wypatrzy� w zakamarkach korytarza. Jego palce a� do bia�o�ci zaciska�y si� na
skalnym wyst�pie.
- Hej! - krzykn�� Kliper i porucznik zerkn�� na niego przera�ony. - Jest tam
kto? Odezwijcie si�, do diab�a. G�os dudni� kr�tko w korytarzu i jakby zd�awiony
umilk� mi�dzy ska�ami.
- Do diab�a, odezwijcie si�!
Z ciemno�ci nikt nie wychodzi�. To jedno wida� by�o z ca�� pewno�ci�.