2867
Szczegóły |
Tytuł |
2867 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2867 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2867 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2867 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Czechowski Prawda o Elektrze
Byli�my za miastem i bawili�my si� w Elektr�w. Arne zacz�� liczy�, kto
z nas b�dzie Elektrem, gdy nad nami rozleg� si� gwizd l�duj�cej rakiety.
Osiad�a na ziemi kilkadziesi�t krok�w od nas i chwil� ko�ysa�a si� na
d�ugich, jak u paj�ka, �apach.
- Nie znam takiego typu - powiedzia� Arne. - To widocznie nowy model.
Ja powiedzia�em: - Jeszcze nie widzia�em takiej wielkiej rakiety.
Podeszli�my troch� bli�ej. Rakieta ugi�a swoje �apy i dotkn�a
brzuchem ziemi. By�a rzeczywi�cie dziwaczna. Na jej kad�ubie wymalowano
czarnym lakierem jakie� znaki.
- Dlaczego nikt nie wychodzi ? - zapyta�em.
- G�upi� - rzek� Arne. - Najpierw rakieta musi ostygn��. Ale bardzo
szybko drzwi w brzuchu rakiety otworzy�y si�, wyskoczy�a z nich d�uga,
rozk�adana drabinka i zszed� po niej !kto� w he�mie i srebrnym skafandrze.
Wygl�da� zupe�nie jak cz�owiek. Arne te� tak uwa�a�.
- Bardzo dziwnie wygl�da, jak na Elektra.
Tymczasem pilot zdj�� he�m i zobaczyli�my, �e jest rzeczywi�cie
cz�owiekiem. Arne a� gwizdn�� przez z�by ze zdziwienia. W tej chwili pilot
nas zauwa�y� i zacz�� macha� do nas r�k�, �eby�my podeszli do rakiety.
- Mo�e lepiej zwiejemy? - zapyta�em. Arne by� innego zdania.
- Chod�my - powiedzia�. - Zwia� zawsze b�dziemy mogli. Pilot czeka� na
nas, siedz�c na stopniach drabinki. Gdy si� zbli�yli�my, zapyta� o nasze
imiona.
- Ja jestem Roy - powiedzia�em.
- Ja jestem Arne - powiedzia� Arne. - A ty jak si� nazywasz ?
- Tom.
Pilot u�miechn�� si� szeroko i zapyta�:
- Co tu robicie, ch�opaki ?
- Bawimy si� w Elektr�w - szybko odpowiedzia� Arne.
- Pierwszy raz s�ysz� - zdziwi� si� pilot. - Co to takiego "Elektry" ?
Arnego a� zatka�o. Pilot przygl�da� mu si� przez chwil�, potem przesta�
si� u�miecha�.
- Nale�y wam si� wyja�nienie, ch�opaki - powiedzia�. - Ja przylecia�em
z Ziemi, wcale nie chc� was nabra�. Naprawd� nie wiem, co to jest
"Elektr".
- K�amie - szepn�� do mnie Arne. - Ziemia? Nie ma takiego miasta...
Pilot tymczasem zrobi� tak� min�, jak gdyby by� jeszcze bardziej
zdziwiony ni� Arne. Wyci�gn�� z kieszeni kombinezonu papierowy zwitek i
b�yszcz�ce pude�ko. Papier wzi�� do ust, pstrykn�� pude�eczkiem i to, co
trzyma� w ustach zapali�o si�. Nie p�on�o wcale tak, jak papier; ogieniek
ledwie by� widoczny, za to dymu by�o mn�stwo. Arne zakaszla�.
- No - rzek� zniecierpliwiony pilot - Ziemia. Planeta w Uk�adzie
Solarnym. Bez blagi, mo�esz mi wierzy�. Powiecie mi teraz o tych
"Elektrach" ?
- Aha - zrozumia� Arne. - Ty jeste� z innej planety. - W�a�nie - rzek�
pilot i zaci�gn�� si� gryz�cym dymem. Arne odsun�� si� o kilka krok�w i
tr�ci� mnie �okciem.
- Niech mnie piorun - szepn�� - je�eli ja potrafi� mu wyt�umaczy�, co
to s� Elektrzy. To chyba jaki� wariat.
- Wi�c? - zapyta� pilot.
Popatrzy� teraz na mnie, dlatego odezwa�em si�:
- S� r�ne rodzaje Elektr�w.
- Jakie?
- Policjanci - rzek�em. - Piloci, My�lotrony i Supermy�lotrony,
Tranzystowie i Lampowie.
- Aha. Roboty. Przestraszy�em si�.
- Tak nie wolno m�wi�. To bardzo brzydkie s�owo. Pilot u�miechn�� si�
niewyra�nie.
- Mniejsza o to. Wi�c bawili�cie si� w tych... Elektr�w?
- Tak - wtr�ci� si� Arne. - To fajna zabawa. Najpierw liczy si�, kto ma
zosta� Elektrem, a potem mo�e on dawa� temu drugiemu r�ne rozkazy, bo
rozumiesz, tamten jest cz�owiekiem. Na przyk�ad ma wej�� na wysokie drzewo
albo z�apa� trawlika, albo zerwa� �wiat�oro�l z jakiego� klombu i nie da�
si� z�apa� dozorcy. Potem ten drugi jest Elektrem i mo�e si� zem�ci�.
- Chyba na odwr�t? - zapyta� pilot. - Ten, co jest Elektrem, musi
s�ucha� cz�owieka?
Arne umilk� i tr�ci� mnie �okciem.
- Nie - powiedzia�em. - W�a�nie tak, jak m�wi� Arne. Pilot patrzy� na
nas tak, �e poczu�em si� nieswojo.
- Chyba nie chcecie mnie przekona�, ch�opaki - powiedzia� wolno - �e u
was maszyny mog� wydawa� ludziom rozkazy.
- Nie maszyny - zaprzeczy�em - tylko Elektrzy. - A co w takim razie
robi� ludzie?
- R�ne rzeczy. Pracuj� w sklepach z magneteri� albo w elektrowniach.
- Czemu Elektrzy tego nie robi�?
- Boby si� namagnesowali - wyja�ni�em. - Mo�na wywiesi� na drzwiach
kartk�: "Uwaga, 1000 gauss�w", i �aden Elektr nie wejdzie do �rodka.
- Gdzie jeszcze pracuj� ludzie? - zapyta� pilot. - S� u was naukowcy?
No tary faceci, kt�rzy zajmuj� si� fizyk�, matematyk� i tak dalej.
Spojrzeli�my z Arnem po sobie.
- Nie - powiedzia� Arne.
- Mo�e nie ma wcale szk� na tej planecie? Umiecie czyta� i pisa�?
Arne obrazi� si�.
- Pewnie, �e s� szko�y - odpar�. - Ale teraz mamy wakacje. Pilot zgasi�
papierowy zwitek i wyj�� drugi z kieszeni. R�ce mu si� trz�s�y, ale nie ze
strachu, tylko ze z�o�ci. Pomy�la�em sobie, �e mo�e lepiej by by�o uciec
ju� teraz, ale nie chcia�em tego powiedzie� Arnemu, �eby nie pomy�la�, �e
si� boj�. Pilot wsta� i zacz�� chodzi� tam i z powrotem po trawie.
- Kto rz�dzi wasz� planet�?
- Prezydent - powiedzia� Arne.
- Mam nadziej�, �e jest to cz�owiek? Arne wytrzeszczy� oczy.
- Wi�c kto jest prezydentem, do diab�a?
- Supernadmy�lotron - rzek� Arne niepewnie.
Pilot by� solidnie rozz�oszczony, ale nic nie powiedzia�, tylko zacz��
chodzi� coraz szybciej tam i z powrotem. Po jakim� czasie uspokoi� si� i
usiad� ci�ko na drabince.
- S�uchajcie, ch�opaki - rzek�. - Albo ja zwariowa�em, albo na waszej
planecie dzieje si� co� niedobrego. Zawsze uwa�a�em to za niez�y skandal,
�e statki z Ziemi odwiedzaj� gwiezdne kolonie nie cz�ciej ni� co dwie�cie
lat, ale nawet mnie nie przysz�oby do g�owy, �e przez ten czas mo�e doj��
do... buntu maszyn, bo co� takiego u was musia�o si� zdarzy�. Dlaczego
ludzie s�uchaj� rozkaz�w tych Elektr�w?
Arne ubieg� mnie znowu:
- Bo oni s� m�drzejsi.
Pilot zakl�� tak okropnie, �e ani ja, ani Arne nie potrafili�my
zapami�ta� tego, co powiedzia�. Mia�em tak� ochot� zwia�, jak nigdy
przedtem.
- Dobra - opami�ta� si� pilot. - Nie powinienem si� na was z�o�ci�. Ale
zrozumcie przynajmniej, �e m�wili�cie bzdury. Elektrzy to maszyny, kt�re
wprawdzie umiej� szybko liczy�, ale na pewno, do stu tysi�cy parsek�w
sze�ciennych pr�ni, nie ma i nie b�dzie maszyny m�drzejszej od cz�owieka.
Zreszt� to ludzie je zbudowali, a nie odwrotnie.
- W�a�nie �e odwrotnie - upar� si� Arne.
Pilot mia� zamiar zakl��, ale si� opanowa� i nawet u�miechn�� si� do
Arnego.
- Gdyby�my mieli troch� czasu, sam potrafi�bym zrobi� takiego my�l�cego
diab�a.
- Nieprawda - powiedzia� Ame. - �aden cz�owiek nie potrafi. M�j wujek
pr�bowa� zrobi� tranzystor i nic mu z tego nie wysz�o. A Elektrzy s�
bardzo m�drzy. Sam zna�em policjanta, kt�ry potrafi� pomno�y� w pami�ci
dwadzie�cia cztery tysi�ce pi��set osiemdziesi�t dwa przez pi�tna�cie
tysi�cy sto cztery i wychodzi�o mu zawsze trzysta siedemdziesi�t jeden
milion�w dwie�cie osiemdziesi�t sze�� tysi�cy dwadzie�cia osiem.
Pilot milcza� jaki� czas. Za to Arne odezwa� si� znowu:
- Albo m�j kuzyn Al. On znalaz� zardzewia�y kad�ub Elektra na jakim�
�mietniku.
- Tak? - zainteresowa� si� pilot.
- Naprawi� go i w�o�y� na siebie - powiedzia� Arne ze smakiem.
Opowiada� o tym chyba tysi�czny raz i zawsze tak samo. - Potem poszed� do
Klubu Elektrycznych Policjant�w, tam gdzie s� takie �mieszne stoliki w
kratk� i na nich gra si� w szachy. Jeden Elektr zacz�� gra� z Alem w te
szachy. Al opowiada�, �e _Elektr od razu pozna�, �e A1 jest cz�owiekiem,
bo A1 robi� ci�gle g�upstwa i straci� dwa konie przez nieuwag�. Ale nie
powiedzia� nic i zaprosi� go do baru na trzysta wolt�w w impulsie
prostok�tnym. A1 wetkn�� swoj� wtyczk� w gniazdko i tak go kopn�o, �e
mia� dosy�.
Pilot zagryz� usta.
- Wi�c - powiedzia� - jest wam diabelnie dobrze na tej planecie. Pewnie
wcale nie chcieliby�cie, �eby by�o inaczej, prawda? Roy, chcesz mie�
robota, kt�ry by musia� robi�, co mu ka�esz ?
Pomy�la�em troch� i zacz�o mi si� to nawet wydawa� niezwykle
przyjemne.
Powiedzia�em, �e chc�. Pilot rozja�ni� si� troch�.
- A ty, Arne?
- Czy on chodzi�by zamiast mnie do szko�y? - chcia� si� upewni� Arne.
Pilot znowu zmarszczy� czo�o.
- Nie.
Arne by� zawiedziony, jednak powiedzia�, �e chcia�by. - Ale u nas nie
wolno mie� robot�w.
Zamilkli�my. Pilot zaci�gn�� si� b��kitnym dymem, jak gdyby by�a to
najwi�ksza przyjemno�� na �wiecie. Arne nie m�g� na to patrze�. Podszed�
do jednej z n�g rakiety i zacz�� j� ogl�da� bardzo dok�adnie. Po chwili
pilot zapyta�:
- Chyba nie wszyscy ludzie s�uchaj� grzecznie tych Elektr�w? Tylko nie
bujajcie, m�wili�cie przecie�, �e istnieje policja.
Nie wiedzia�em, co powiedzie�, i oczywi�cie znowu Arne zd��y� si�
wtr�ci�, chocia� by� o kilka krok�w dalej
- M�j stryj, Leo, by� kamerdynerem u jednego elektrom�zgu, przy ulicy
Duodiody. To by� stary Lamp, bez �adnego tranzystora. Stryj Leo opowiada�
mi o nim mn�stwo �miesznych rzeczy. Ten Lamp okropnie ba� si� piorun�w i
podczas burzy nie pozwala� uziemia� sobie chassis, �eby piorun go nie
przepali�.
- Ciekawe - rzek� pilot. - I co dalej ?
- Pewnego razu stryj by� bardzo z�y na tego Lampa - rzek� Arne - i na
z�o�� nie od��czy� mu uziemienia. Akurat wtedy uderzy� piorun i staremu
pop�ka�y wszystkie ekrany. Stryj musia� za to przez rok kr�ci� dynamo.
- Bez przerwy?
- No, nie - powiedzia� Arne. - S�dzia skaza� stryja na mn�stwo
kilowatogodzin i stryj musia� tyle wykr�ci� na tym dynamku. Chodzi� kr�ci�
codziennie wieczorami.
- Aha - mrukn�� pilot.
Arne usiad� na trawie naprzeciw niego i przechyli� g�ow� do ty�u, �eby
zobaczy� czubek rakiety. Ja mia�em po uszy opowiada� Arnego, wi�c
skorzysta�em z okazji i zapyta�em pilota:
- Ty sam przylecia�e� z Ziemi ?
- Niezupe�nie - powiedzia� pilot. - Na orbicie jest statek, nazywa si�
"Norbert Wiener" i ma trzysta czterna�cie metr�w d�ugo�ci, licz�c od
dzioba do nasady zwierciad�a. To, co widzisz, jest tylko rakietk�
zwiadowcz�. W g�rze zosta�o dwunastu ludzi i dziesi�� robot�w. Dowodzi tym
wszystkim komandor Lagotte, i niech mnie trafi sto kilogram�w antymaterii,
je�eli nie jest on cz�owiekiem z krwi i ko�ci.
- I roboty musz� s�ucha� ludzi?
- Jeszcze jak. Chodz� jak w zegarku.
- Czy Ziemia jest bardzo daleko st�d? - zapyta� Arne.
- �wiat�o leci od S�o�ca do waszej planety przez dwadzie�cia trzy lata.
My lecieli�my dwadzie�cia pi��.
- O, rany! - rzek� Arne, ale mia� tak� min�, jak gdyby wcale nie
wierzy� pilotowi.
- ��e - szepn�� do mnie. - On sam ma najwy�ej dwadzie�cia pi�� lat.
Tymczasem pilot spojrza� na zegarek, zupe�nie zwyczajny, i powiedzia�,
�e musi teraz wej�� do rakiety.
- Je�eli chcecie zobaczy�, jak jest w �rodku, to chod�cie powiedzia�. -
Tylko ostro�nie, bez kawa��w.
Weszli�my na g�r� po drabince. Ba�em si� troch�, ale Arne wszed� do
�rodka, wi�c nie mog�em by� gorszy od niego. Wewn�trz by� pionowy szyb, w
kt�rym mo�na by�o wspina� si� po klamrach, a w jego �cianach otwiera�y si�
drzwiczki do kabin. Na samym dole gruba p�yta zamyka�a przej�cie. Pilot
powiedzia�, �e za ni� jest silnik i reaktor. Potem pilot zostawi� nas
samych i poszed� do jednej z kabin na g�rze. Gdy znik� w kabinie, Arne
powiedzia�, �ebym by� cicho, i zacz�� wdrapywa� si� do tej kabiny. Potem
zajrza� przez otwarte drzwi i szybko zjecha� na d�.
- Roy - powiedzia� cicho. - Ten pilot k�amie.
- No?
- K�amie jak nie wiem co. Nie jest z �adnej Ziemi. To, co m�wi� o
Elektrach, to blaga. Jak nie wierzysz, zajrzyj sam do �rodka.
Zblad�em chyba, ale zrobi�em tak, jak m�wi� Ame.
Rzeczywi�cie: pilot siedzia� w du�ym fotelu, przed tablic� wielkiego
Elektra, jakiego� supermy�lotronu, warcz�cego i b�yskaj�cego ekranami.
Mia� na tablicy napis "Radiostacja", pewnie tak si� nazywa�. Nie widzia�em
jeszcze Elektra, kt�ry by wygl�da� bardziej gro�nie. M�wi� co� ostro do
pilota, a on odpowiada� ci�gle: "Tak jest, panie komandorze", i nie by�o
�adnych w�tpliwo�ci, kto z nich s�ucha czyich rozkaz�w. Wr�ci�em zaraz na
d�, gdzie czeka� Arne.
- A ja mu tyle naopowiada�em - powiedzia� Arne. Wiejemy?
- Najszybciej jak mo�na.
Zsun�li�my si� po drabinie i byli�my bardzo szcz�liwi, �e uda�o si�
nam uciec.
przek�ad :
powr�t