John Grisham - Czas zabijania

Szczegóły
Tytuł John Grisham - Czas zabijania
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

John Grisham - Czas zabijania PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie John Grisham - Czas zabijania PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

John Grisham - Czas zabijania - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 JOHN GRISHAM CZAS ZABIJANIA (A time to kill) Tłumaczenie: Bogumiła Nawrot Wydanie polskie: 2000 Wydanie oryginalne: 1989 Strona 3 Renée, Kobiecie niezwykłej urody, Lojalnemu przyjacielowi, Sprawiedliwemu krytykowi, Troskliwej matce, Idealnej żonie. A także dla mojej Mani. Strona 4 ROZDZIAŁ 1 Billy Ray Cobb był młodszy i niższy od swego kumpla. Miał dwadzieścia trzy lata, a zdążył już zaliczyć trzyletni pobyt w więzieniu stanowym w Parchman za “przywłaszczenie z zamiarem odprzedaży”. Był chudym, żylastym chłystkiem, któremu udało się przeżyć w pudle dzięki temu, że zawsze wytrzasnął skądś narkotyki, którymi handlował, a czasem dawał za darmo czarnym i strażnikom w zamian za ochronę. Po wyjściu na wolność rozwinął swój interes i wkrótce dzięki temu drobnemu handelkowi stał się jednym z zamożniejszych mieszkańców okręgu Ford. Był prawdziwym przedsiębiorcą, zatrudniającym ludzi, zaciągającym zobowiązania, zawierającym transakcje - nie płacił jedynie podatków. W Clanton, miasteczku leżącym w południowej części okręgu Ford, słynął z tego, że jako jedyny w ciągu ostatnich kilku lat kupił za gotówkę nową furgonetkę. Zapłacił szesnaście tysięcy dolarów za wykonanego na zamówienie forda z napędem na cztery koła, luksusowe auto koloru kanarkowego. Błyszczące, chromowane dekle i opony terenowe wytargował dodatkowo. Tylną szybę zasłonił flagą konfederatów, ukradzioną jakiemuś pijanemu studentowi podczas meczu piłki nożnej między drużynami uniwersyteckimi. Furgonetka stanowiła przedmiot największej dumy Billy’ego Raya. Siedział teraz na klapie z tyłu wozu i paląc skręta popijał piwo. Strona 5 Przyglądał się, jak jego kumpel Willard zabawia się z murzyńską dziewczynką. Willard, starszy od niego o cztery lata, nie miał takiej bujnej przeszłości. W zasadzie był nieszkodliwym typem. Nigdy jeszcze nie znalazł się w prawdziwych opałach i nigdzie dłużej nie zagrzał miejsca. Miał na swoim koncie parę bijatyk, które skończyły się pobytem w areszcie, ale nic takiego, co by go w jakiś sposób wyróżniało spośród innych. Twierdził, że jest drwalem, ale z uwagi na kłopoty z kręgosłupem na ogół trzymał się z dala od lasów. Kręgosłup uszkodził sobie pracując na platformie wydobywczej w Zatoce; przedsiębiorstwo wypłaciło mu niezłe odszkodowanie, ale stracił je na rzecz swej eks-żony, która oskubała go dokumentnie. Głównym zajęciem Willarda była teraz praca na pół etatu u Billy’ego Raya Cobba; wprawdzie ten niewiele mu płacił, ale za to nie skąpił trawki. Po raz pierwszy od lat Willard dostał stałą posadę. A trzeba powiedzieć, że potrzeby miał duże. Zrobił się taki po wypadku na platformie. Dziesięcioletnia Murzynka była mała, nawet jak na swój wiek. Leżała na wznak, z nienaturalnie szeroko rozłożonymi nogami, ręce okręcili jej z tyłu żółtą, nylonową linką. Prawą stopę mocno przywiązali do małego dębu, a lewą - do zmurszałego, chylącego się do ziemi, zaniedbanego płotu. Sznur przeciął skórę na kostkach dziewczynki, nogi pokrywała zakrzepła krew. Jej zapuchnięta twarz też była zakrwawiona. Jedno oko miała podbite, ale spod na wpół opuszczonej powieki drugiego widziała białego mężczyznę, siedzącego na klapie ciężarówki. Nie patrzyła na tego, który leżał na niej. Ciężko dyszał i przeklinał, pokrywał go lepki pot. Sprawiał jej ból. Kiedy skończył, uderzył ją mocno i roześmiał się, a jego kompan zawtórował mu. Zaczęli głośno rechotać i tarzać się w trawie obok ciężarówki, wrzeszcząc przy tym jak opętani. Strona 6 Odwróciła głowę i zaczęła cichutko pochlipywać, by nie usłyszeli. Zbili ją tak, bo płakała i krzyczała. Powiedzieli, że ją zatłuką na śmierć, jeśli nie ucichnie. Gdy się zmęczyli śmiechem, wgramolili się na tył wozu i Willard wytarł się bluzką dziewczynki, przesiąkniętą krwią i potem. Cobb podał mu zimne piwo z samochodowej lodówki i zrobił uwagę na temat panującej w powietrzu wilgoci. Przyglądali się małej Murzynce, która łkała i wydawała dziwne, stłumione odgłosy; po chwili umilkła. Cobb wypił już swoje piwo do połowy. Ponieważ zrobiło się ciepłe, rzucił puszką w dziewczynkę. Trafił ją w brzuch. Biała piana rozbryzgnęła się, a puszka potoczyła po ziemi i zatrzymała obok innych. Obrzucili ją już tuzinem częściowo opróżnionych puszek, ciesząc się przy tym jak dzieci. Willard miał kłopoty z trafieniem w małą, ale Cobbowi szło zupełnie nieźle. Nie należeli do ludzi lubiących marnować piwo, ale cięższymi puszkami łatwiej było wcelować, a poza tym ogromną radość sprawiał im widok rozpryskującej się wszędzie piany. Piwo mieszało się z ciemną krwią i ściekało po twarzy i szyi dziewczynki, tworząc pod jej głową niewielką kałużę. Dziecko leżało bez ruchu. Willard spytał Cobba, czy przypadkiem nie wykorkowała. Cobb otworzył następne piwo i wyjaśnił, że nie ma obawy, bo czarnuchy nie umierają po zainkasowaniu kilku kopniaków, pobiciu lub zgwałceniu. Żeby pozbyć się czarnucha, trzeba czegoś więcej, na przykład noża, spluwy lub stryczka. Chociaż sam nigdy nie brał udziału w takich porachunkach, spędził z czarnuchami kilka lat w więzieniu i dobrze ich poznał. Wciąż się między sobą tłukli, ale kiedy chcieli ostatecznie rozprawić się z przeciwnikiem, zawsze sięgali po broń. Ci, którzy byli tylko bici i gwałceni, nigdy nie umierali. Czasami zdarzało się, że skatowano lub zgwałcono Strona 7 białego. Kilku z nich umarło. Ale nie słyszał jeszcze, by wykorkował z takiego powodu jakiś czarnuch. Są twardsi. Willard sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego tymi wyjaśnieniami. Spytał, co Cobb zamierza z małą zrobić teraz, gdy już z nią skończyli. Tamten zaciągnął się dymem, wypił łyk piwa i oświadczył, że jeszcze z nią nie skończył. Zeskoczył na ziemię i chwiejnym krokiem przeszedł przez niewielką polankę do miejsca, gdzie leżała związana dziewczynka. Zaczął przeklinać i wrzeszczeć, by ją obudzić, w końcu wylał jej na twarz zimne piwo, śmiejąc się przy tym jak szaleniec. Obserwowała, jak obszedł drzewo rosnące po prawej stronie i spojrzał między jej nogi. Kiedy zaczął spuszczać spodnie, odwróciła twarz i zacisnęła powieki. Znów poczuła ból. Otworzyła oczy i ujrzała kogoś - jakiś mężczyzna biegł na przełaj przez zarośla. To był jej tatuś; krzyczał i wskazywał na nią, spiesząc na ratunek. Zawołała go i wtedy zniknął. Znów zemdlała. Kiedy się ocknęła, jeden z mężczyzn leżał w cieniu samochodu, a drugi pod drzewem. Spali. Ręce i nogi miała zdrętwiałe. Krew, piwo i mocz zmieszały się z ziemią i utworzyły kleistą maź, która zaschnęła, a teraz pękała z cichym trzaskiem pod drobnym ciałem dziewczynki, gdy tylko się poruszyła. Chciała uciec, ale choć wytężyła wszystkie siły, udało się jej przesunąć zaledwie kilka centymetrów w prawo. Nogi miała przywiązane tak wysoko, że pośladkami ledwo dotykała ziemi. Nogi i ręce zdrętwiały jej do tego stopnia, że nie poddawały się jej woli. Zaczęła znów wypatrywać między drzewami swego tatusia i nawet cichutko go zawołała. Czekając, aż się pojawi, usnęła. Kiedy się obudziła, mężczyźni już nie spali. Wyższy, ściskając w ręku mały nóż, zbliżył się do niej chwiejnym krokiem. Chwycił ją za kostkę lewej nogi i zaczął zawzięcie piłować linkę nożykiem, Strona 8 póki jej nie przeciął. Następnie uwolnił drugą nogę dziewczynki. Mała natychmiast zwinęła się w kłębek, plecami do nich. Cobb przerzucił sznur przez grubą gałąź wiązu i na jednym końcu zrobił pętlę. Złapał dziewczynkę i założył jej pętlę na szyję. Ujął drugi koniec liny i ruszył przez polankę. Usiadł z tyłu wozu, obok Willarda, który palił świeżego skręta i z uśmieszkiem obserwował poczynania swego kumpla. Cobb szarpnął za linę, a następnie wrzeszcząc przeraźliwie, ciągnął ją, przyglądając się, jak dziewczynka szoruje nagim ciałem po ziemi. Gdy znalazła się pod konarem, przestał ciągnąć za sznur. Dziewczynka zaczęła się krztusić i kaszleć, więc łaskawie poluzował linę, by darować małej jeszcze kilka minut życia. Przywiązał postronek do zderzaka i otworzył następne piwo. Siedzieli z tyłu furgonetki, żłopiąc piwo, i gapili się na nią. Większość dnia spędzili dziś nad jeziorem, na łodzi przyjaciela Cobba. Zaprosili parę fajnych dziewczyn; wydawało im się, że są łatwe, ale okazały się niedotykalskie. Cobb nie żałował piwa i skrętów, lecz dziewczyny nie odwdzięczały im się tak, jak tego oczekiwali. Rozczarowani opuścili towarzystwo i gdy jechali gdzieś bez celu, przypadkowo natknęli się na tę małą Murzynkę. Szła żwirową drogą, niosąc siatkę z zakupami. - Zrobisz to? - spytał Willard, spoglądając na Cobba przekrwionymi, szklanymi oczami. Ten zawahał się przez chwilę. - Nie, ty to zrób. Ostatecznie to był twój pomysł. Willard zaciągnął się, potem splunął i powiedział: - Mój pomysł? Przecież to ty jesteś ekspertem od zabijania czarnuchów. Pokaż, co potrafisz. Cobb odwiązał linę i szarpnął nią. Na dziewczynkę posypały się kawałki kory. Nie spuszczała wzroku z mężczyzn. Zakaszlała. Nagle usłyszała coś - jakby ostry dźwięk klaksonu. Obaj Strona 9 mężczyźni odwrócili się gwałtownie i spojrzeli w kierunku pobliskiej szosy. Zaklęli i zaczęli zwijać się jak w ukropie. Jeden zatrzasnął tylną klapę, drugi pobiegł w stronę dziewczynki. Potknął się i upadł jak długi tuż obok niej. Mężczyźni zaczęli się obrzucać wyzwiskami. Chwycili małą, zdjęli jej pętlę z szyi, powlekli do furgonetki i wrzucili na tył wozu. Cobb uderzył dziewczynkę i zagroził, że ją zabije, jeśli piśnie choć słówko. Powiedział, że jak będzie cicho, to odwiezie ją do domu. W przeciwnym razie ją zatłucze. Zatrzasnęli drzwiczki i ruszyli pełnym gazem. Jechała do domu. Znów straciła przytomność. Mijając na wąskiej drodze firebirda, który ich tak wystraszył klaksonem, Cobb i Willard pomachali jego pasażerom. Willard zerknął na tył wozu, by się upewnić, że dziewczynka nie wychyla głowy. Cobb wjechał na szosę i przyspieszył. - Co teraz? - nerwowo spytał Willard. - Nie wiem - odparł równie zdenerwowany Cobb. - Ale musimy szybko coś wymyślić, zanim zapaskudzi mi cały wóz. Spójrz tylko, wszystko już wymazała na czerwono. Willard, popijając piwo, zamyślił się głęboko. - Zrzućmy ją z mostu - zaproponował w końcu, niezwykle z siebie dumny. - Dobry pomysł. Cholernie dobry pomysł. - Cobb nacisnął gwałtownie na hamulec. - Daj mi piwo - polecił Willardowi, który wygramolił się z szoferki i poszedł na tył wozu po dwie puszki. - Zabrudziła nawet lodówkę - zameldował, gdy znów ruszyli. Gwen Hailey ogarnęły okropne przeczucia. Zazwyczaj wysyłała do sklepu jednego z chłopców, ale ojciec kazał wszystkim trzem za karę pleć ogród. Tonya już wcześniej chodziła sama do odległego o półtora kilometra sklepu spożywczego i udowodniła, że potrafi sobie dać radę. Ale kiedy minęły dwie godziny, a jej Strona 10 wciąż nie było, Gwen posłała chłopców na poszukiwanie siostry. Myśleli, że może poszła do Poundersów, by pobawić się z ich dziećmi, albo odwiedziła swą najlepszą przyjaciółkę, Bessie Pierson. Od pana Batesa dowiedzieli się, że wyszła ze sklepu godzinę temu. Jarvis, średni syn, znalazł na poboczu drogi siatkę z zakupami. Gwen zadzwoniła do męża do papierni, a potem z Carlem Lee juniorem wsiadła do samochodu i zaczęła przeszukiwać szutrowe drogi w pobliżu sklepu. Pojechała do osiedla starych domków na plantacji Grahamów, by sprawdzić, czy nie zastanie przypadkiem córki u ciotki. Zatrzymała się przed innym przydrożnym sklepem, półtora kilometra od sklepu Batesa, ale dowiedziała się od grupki starszych ludzi, że nie widzieli tu jej córki. Sprawdziła wszystkie drogi i dróżki w promieniu tysiąca pięciuset metrów od domu. Cobb nie mógł znaleźć mostu, który nie byłby okupowany przez czarnuchów z wędkami. Na balustradzie każdego, do którego się zbliżał, siedziało czterech-pięciu Murzynów w wielkich słomkowych kapeluszach, z bambusowymi kijami w ręku, a na brzegu rzeki widać było siedzących na wiaderkach kolejnych wędkarzy w identycznych słomkowych nakryciach głowy. Tkwili bez ruchu, od czasu do czasu odganiając jedynie natrętną muchę lub zabijając komara. Miał teraz porządnego pietra. Willard usnął i Cobb nie mógł liczyć na jego pomoc. Musiał się sam pozbyć dziewczynki, i to w taki sposób, by nic się nie wydało. Willard chrapał, a Cobb jeździł jak szalony bocznymi drogami, poszukując mostu albo rampy, gdzie mógłby się zatrzymać i wrzucić dziewczynkę do rzeki, nie mając przy tym za świadków kilku czarnuchów w słomkowych kapeluszach. Spojrzał w lusterko i zauważył, że mała próbuje Strona 11 wstać. Gwałtownie nacisnął hamulec, aż upadła tuż obok siedzenia pod oknem. Willard odbił się od deski rozdzielczej i zwaliwszy się pod fotel dalej chrapał. Cobb przeklinał ich oboje. Jezioro Chatulla było wielkim, płytkim, sztucznym zbiornikiem; wzdłuż jego jednego krańca ciągnęła się półtorakilometrowa grobla, porośnięta trawą. Leżało w południowo- -zachodniej części okręgu Ford. Wiosną stawało się największym akwenem w stanie Missisipi. Ale późnym latem, po długim okresie bezdeszczowym, wystawione na promienie palącego słońca, zamieniało się w duże bajoro wypełnione rudobrązową wodą, a jego linia brzegowa cofała się znacznie. Ze wszystkich stron zasilane było niezliczonymi strumieniami, rzeczkami i potokami oraz kilkoma na tyle dużymi dopływami, że można je było nazwać rzekami. Istnienie tych wszystkich cieków zmusiło do pobudowania w pobliżu jeziora licznych mostów. I właśnie przez te mosty przemykała żółta furgonetka, a Cobb na próżno wypatrywał odpowiedniego miejsca, w którym mógłby się pozbyć kłopotliwej pasażerki. Doprowadzony do rozpaczy przypomniał sobie wąski, drewniany mostek na rzeczce Foggy. Dojeżdżając do niego ujrzał czarnuchów z wędziskami, więc skręcił w boczną drogę i zatrzymał wóz. Otworzył tylną klapę, wyciągnął dziewczynkę i wrzucił ją do małego jaru, porośniętego gęstymi krzakami. Carl Lee Hailey nie spieszył się do domu. Gwen łatwo wpadała w panikę i często wydzwaniała do niego do papierni, bo wydawało się jej, że ktoś porwał dzieci. Odbił kartę zegarową i do oddalonego o pół godziny jazdy samochodem domu przyjechał dokładnie po trzydziestu minutach. Coś go tknęło dopiero wtedy, gdy skręcił na żwirowy podjazd i ujrzał zaparkowany przed Strona 12 domem wóz policyjny. Na podwórzu stały samochody, należące do członków rodziny Gwen. Zauważył również jedno auto, którego nie znał. Przez jego boczne okna sterczały wędki, a w środku siedziało co najmniej siedmiu mężczyzn w słomkowych kapeluszach. Gdzie jest Tonya i chłopcy? Gdy otworzył drzwi frontowe, usłyszał płacz Gwen. Na prawo, w małym pokoju dziennym dostrzegł tłum ludzi, stłoczonych wokół drobnej postaci, leżącej na kanapie. Przykryte mokrymi ręcznikami dziecko otaczali lamentujący krewniacy. Kiedy skierował się w ich stronę, zebrani przestali płakać i odsunęli się na bok. Przy dziewczynce została tylko Gwen. Delikatnie głaskała ją po włosach. Uklęknął obok kanapy i dotknął ramienia córeczki. Przemówił do niej, a ona próbowała się uśmiechnąć. Jej twarz była krwawą miazgą, pokrytą guzami i skaleczeniami. Oczy miała podbite. Gdy tak patrzył na jej drobne ciało przypominające jedną krwawiącą ranę, poczuł napływające do oczu łzy. Spytał Gwen, co się stało. Zaczęła się trząść i głośno lamentowała, więc jej brat wyprowadził ją do kuchni. Carl Lee wstał, odwrócił się w stronę zebranych i zażądał wyjaśnień. Odpowiedziało mu milczenie. Spytał po raz trzeci. Zastępca szeryfa, Willie Hastings, kuzyn Gwen, powiedział wreszcie, że jacyś ludzie, łowiący ryby nad rzeczką Foggy, natknęli się na środku drogi na Tonyę. Powiedziała im, jak się nazywa jej tatuś, więc przywieźli ją do domu. Hastings urwał i wbił wzrok w podłogę. Carl Lee patrzył na niego i czekał. Wszyscy wstrzymali oddechy i spuścili głowy. - Co z nią zrobili, Willie? - wrzasnął w końcu, spoglądając na zastępcę szeryfa. Strona 13 Hastings, wyglądając przez okno, zaczął wolno powtarzać, co Tonya powiedziała swej matce o białych mężczyznach, o furgonetce, o linie i drzewach, o tym, jak ją bolało, gdy na niej leżeli. Urwał na dźwięk syreny karetki pogotowia. Zebrani w milczeniu ruszyli w kierunku drzwi frontowych; obserwowali sanitariuszy, którzy wyciągnąwszy nosze skierowali się w stronę domu. Obsługa karetki zatrzymała się, ujrzawszy na progu Carla Lee z córką na rękach. Szeptał coś do niej, a łzy jak groch spływały mu po brodzie. Wsiadł do karetki. Sanitariusze zamknęli drzwiczki, delikatnie wzięli od ojca dziewczynkę i położyli na noszach. Strona 14 ROZDZIAŁ 2 Ozzie Walls był jedynym czarnym szeryfem w stanie Missisipi. W ciągu ostatnich kilku lat paru Murzynów pełniło tę funkcję, ale teraz tylko on piastował taki urząd. Był bardzo z tego dumny, ponieważ okręg Ford w siedemdziesięciu czterech procentach zamieszkiwali biali. Inni czarni szeryfowie działali w okręgach, gdzie odsetek ludności murzyńskiej był znacznie wyższy. Od czasów “odbudowy” po wojnie secesyjnej w żadnym białym okręgu Missisipi nie wybrano na szeryfa czarnego. Pochodził z tych stron i był spokrewniony z większością czarnych i niektórymi białymi mieszkańcami okręgu Ford. Po wprowadzeniu pod koniec lat sześćdziesiątych desegregacji został uczniem pierwszej mieszanej klasy maturalnej w szkole średniej w Clanton. Zamierzał grać w drużynie futbolowej na pobliskim uniwersytecie Ole Miss, ale należało już do niej dwóch czarnych zawodników. Został wiec gwiazdą zespołu uniwersytetu stanowego Alcorn, gdzie występował jako obrońca, ale po kontuzji kolana wrócił do Clanton. Choć brakowało mu meczów futbolowych, lubił swój urząd szeryfa, szczególnie w okresie wyborów, gdy więcej białych głosowało na niego niż na jego białych kontrkandydatów. Białe dzieciaki szalały za nim, bo był Strona 15 bohaterem, występującą w telewizji gwiazdą futbolu, a jego zdjęcia zamieszczały czasopisma. Ich rodzice szanowali Ozzie’ego i głosowali na niego, ponieważ okazał się twardym gliniarzem, który jednakowo traktował czarnych i białych chuliganów. Biali politycy udzielali mu poparcia, bo odkąd został szeryfem, Departament Sprawiedliwości nie musiał się zajmować okręgiem Ford. Czarni zaś uwielbiali go, gdyż był ich Ozziem, jednym z nich. Zrezygnował z kolacji i czekał w swoim biurze na przyjazd Hastingsa od Haileyów. Miał już jednego podejrzanego. Billy Ray Cobb był częstym gościem w biurze szeryfa. Ozzie wiedział, że Cobb handluje narkotykami - po prostu nie udało mu się go jeszcze przyłapać. Wiedział też, że Cobb zdolny jest do najgorszego. Radiooperator wezwał wszystkich funkcjonariuszy i kiedy się pojawili w biurze, Ozzie polecił im, by odszukali Billy’ego Raya Cobba, ale nie aresztowali go. Miał dwunastu ludzi - dziewięciu białych i trzech czarnych. Rozjechali się po całym okręgu, wypatrując żółtego forda-furgonetki z flagą konfederatów za tylną szybą. Kiedy tylko pojawił się Hastings, Walls pojechał z nim do szpitala okręgowego. Jak zwykle prowadził Hastings, a Ozzie wydawał przez radio rozkazy. W poczekalni na pierwszym piętrze natknęli się na cały klan Haileyów. Ciotki, wujowie, dziadkowie, przyjaciele i ludzie zupełnie obcy tłoczyli się w małej salce, niektórzy czekali na wąskim korytarzu. Słychać było szepty i ciche pochlipywanie. Tonya leżała na oddziale intensywnej terapii. Carl Lee siedział na taniej plastikowej kozetce, stojącej w ciemnym kącie poczekalni. Obok niego przycupnęła Gwen, a po jej drugiej stronie - chłopcy. Carl wbił wzrok w podłogę i nie zwracał uwagi na obecnych. Gwen położyła mu głowę na ramieniu i Strona 16 cichutko popłakiwała. Chłopcy siedzieli sztywno, z rękami na kolanach, od czasu do czasu spoglądając na ojca, jakby oczekując od niego słów otuchy. Ozzie torując sobie drogę wśród tłumu ściskał niektórym dłonie, poklepywał mężczyzn po ramieniu, zapewniał, że złapie sprawców. Uklęknął przed Carlem Lee i Gwen. - Jak się czuje? - spytał. Carl Lee milczał, patrząc niewidzącymi oczami. Gwen zaczęła głośniej łkać, a chłopcy pociągać nosami i ocierać łzy. Ozzie poklepał Gwen po kolanie i wstał. Jeden z jej braci wyszedł razem z Ozziem i Hastingsem na korytarz. Uścisnął dłoń szeryfowi i podziękował mu za przyjście. - Jak się czuje mała? - spytał Ozzie. - Niezbyt dobrze. Jest na oddziale intensywnej terapii i prawdopodobnie pobędzie tam jeszcze jakiś czas. Ma połamane kości i doznała silnego wstrząsu. Nieźle ją skatowali. Na szyi widoczne są ślady sznura, jakby próbowali ją powiesić. - Zgwałcili ją? - spytał, wiedząc, co usłyszy. - Tak. Powiedziała, że robili to na zmianę, i że bardzo ją bolało. Lekarze potwierdzili jej słowa. - W jakim stanie są Carl i Gwen? - Są wstrząśnięci. Myślę, że doznali szoku. Carl Lee nie powiedział ani słowa, odkąd się tu znalazł. - Znajdziemy tych dwóch łobuzów, i to już wkrótce, a kiedy będziemy ich mieli, zamkniemy w takim miejscu, z którego już się nie wymkną - zapewnił Ozzie. - Dla bezpieczeństwa tych gnojków trzeba by ich zamknąć w areszcie w innym mieście - zasugerował brat Gwen. Pięć kilometrów od Clanton Ozzie wskazał na wysypany żwirem podjazd. Strona 17 - Wjedź tam - polecił Hastingsowi, który posłusznie zjechał z szosy i skierował się na plac przed zniszczonym wozem mieszkalnym. W środku było ciemno. Ozzie wziął swoją pałkę i zaczął gwałtownie łomotać w drzwi frontowe. - Otwieraj, Bumpous! Wóz zatrząsł się i Bumpous pobiegł do łazienki, by wyrzucić świeżego skręta. - Otwieraj, Bumpous! - Ozzie nie przestawał walić. - Wiem, że tam jesteś. Otwieraj, albo rozwalę drzwi. Bumpous pospiesznie otworzył drzwi i Ozzie wszedł do środka. - Zabawne, że za każdym razem, kiedy składam ci wizytę, czuję jakiś dziwny zapach i słyszę, jak spuszczasz wodę w klozecie. Zarzuć coś na siebie. Mam dla ciebie robotę. - Ccco? - Wyjaśnię ci na dworze, bo tu nie sposób oddychać. Ubieraj się, i to migiem. - A jeśli odmówię? - Twoja wola. Jutro spotkam się z twoim kuratorem. - Zaraz się ubiorę. Ozzie uśmiechnął się i wrócił do samochodu. Bardzo lubił Bobby’ego Bumpousa. Dwa lata temu został zwolniony warunkowo i od tej pory prowadził prawie uczciwe życie. Jedynie od czasu do czasu ulegał pokusie łatwego zarobku, sprzedając narkotyki. Ozzie pilnie go obserwował i wiedział o tych transakcjach, a Bumpous zdawał sobie sprawę z tego, że Ozzie wie. Dlatego też Bumpous zazwyczaj bardzo chętnie pomagał swemu przyjacielowi, szeryfowi Wallsowi. Szeryf zamierzał dzięki niemu przyłapać Billy’ego Raya Cobba na handlu narkotykami, ale na razie musiał to odłożyć na później. Strona 18 Po paru minutach Bumpous wyłonił się z wozu, wsuwając koszulę w spodnie i zapinając rozporek. - O kogo chodzi? - O Billy’ego Raya Cobba. - To żaden problem. Może go pan znaleźć bez mojej pomocy. - Nie mądrzyj się, tylko słuchaj. Podejrzewamy, że Cobb nieźle dziś narozrabiał. Dwóch białych zgwałciło czarną dziewczynkę i myślę, że jednym z nich był Cobb. - Szeryfie, to nie jest działka Cobba. Przecież pan wie, że on robi w narkotykach. - Przymknij się wreszcie. Znajdź Cobba i spędź z nim parę godzin. Pięć minut temu zauważono jego ciężarówkę przed knajpą Hueya. Postaw mu piwo. Pograjcie sobie w bilard albo w kości, w co tam chcecie. Dowiedz się, co dziś robił. Z kim był. Gdzie. Wiesz, jaka z niego gaduła, no nie? - Tak. - Kiedy go znajdziesz, zadzwoń do dyżurnego na posterunek. On mnie zawiadomi. Będę gdzieś w pobliżu. Zrozumiałeś? - Jasne, szeryfie. Nie ma sprawy. - Jakieś pytania? - Tak. Jestem spłukany. Kto za to wszystko zapłaci? Ozzie wręczył mu dwadzieścia dolarów i wrócił do wozu patrolowego. Pojechali w stronę zalewu, tam gdzie była knajpa Hueya. - Jesteś pewny, że można mu ufać? - spytał Hastings. - Komu? - Temu Bumpousowi. - Całkowicie. Od czasu zwolnienia warunkowego można na nim polegać. Dobry z niego dzieciak i na ogół stara się przestrzegać prawa. Popiera swego szeryfa i zrobi wszystko, o co go poproszę. Strona 19 - Dlaczego? - Bo rok temu przyłapałem go z trzystoma gramami marihuany. Najpierw, mniej więcej dwanaście miesięcy po wyjściu Bumpousa z więzienia, złapałem jego brata z trzydziestoma gramami trawki. Powiedziałem, że grozi mu trzydzieści lat. Zaczął płakać i biadolić, mazał się przez całą noc. Nad ranem był gotów. Wyznał, że dostawcą jest jego brat Bobby. Wypuściłem go i pojechałem do Bobby’ego. Kiedy pukałem do drzwi, słyszałem, jak leci woda w klozecie. Ponieważ mi nie otwierał, wyważyłem drzwi. Znalazłem go w łazience, w samej bieliźnie. Próbował przepchać zatkaną rurę. Wszędzie poniewierała się trawka. Nie wiem, ile tego świństwa udało mu się wrzucić do kibla, ale większość wypływała z powrotem. Napędziłem mu wtedy takiego stracha, że aż się posikał w majtki. - Żartujesz? - Nie, naprawdę się zlał. To był piękny widok - stał w mokrych gaciach, z przepychaczką w jednym ręku, trawką w drugim, a z kibla lała się na podłogę woda. - Co zrobiłeś? - Zagroziłem, że go zabiję. - A co on na to? - Zaczął płakać. Beczał jak małe dziecko. Płakał za mamusią i ze strachu przed więzieniem. Obiecał, że to się już nigdy nie powtórzy. - Aresztowałeś go? - Nie, po prostu nie mogłem. Nieźle mu nagadałem i jeszcze go trochę nastraszyłem. Właśnie wtedy wyznaczyłem mu okres próbny. Od tamtej pory świetnie mi się z nim pracuje. Przejechali obok knajpy Hueya i na wysypanym żwirem placu parkingowym, wśród innych furgonetek i wozów z napędem na cztery koła, zobaczyli furgonetkę Cobba. Zaparkowali na wzgórzu Strona 20 za kościołem, skąd mieli dobry widok na spelunę Hueya, przez stałych bywalców nazywaną pieszczotliwie budą. Drugi wóz patrolowy stał za drzewami po przeciwnej stronie szosy. Wkrótce nadjechał Bumpous i skręcił na parking. Zahamował gwałtownie, wzbijając tumany kurzu, a potem cofnął wóz i zatrzymał go tuż obok ciężarówki Cobba. Rozejrzał się wkoło i niedbałym krokiem wszedł do środka. Trzydzieści minut później dyżurny zameldował Ozzie’emu przez radio, że informator znalazł poszukiwanego osobnika, białego mężczyznę, w barze Hueya, znajdującym się niedaleko zalewu, przy szosie numer 305. Po paru minutach dwa kolejne auta patrolowe zatrzymały się w pobliżu. Czekali. - Czemu sądzisz, że to Cobb? - spytał Hastings. - Nie sądzę, jestem pewny. Dziewczynka powiedziała, że ciężarówka miała błyszczące koła i wielkie opony. - To ogranicza liczbę podejrzanych wozów do dwóch tysięcy. - Mówiła również, że była żółta, wyglądała na nową, a za tylną szybą wisiała duża flaga. - To zawęża liczbę wozów do dwustu. - Znacznie mniej. Ilu właścicieli podobnych ciężarówek jest tak zdemoralizowanych, jak Billy Ray Cobb? - A jeśli to nie on? - On. - A jeśli nie? - Wkrótce będziemy wiedzieli. Lubi dużo gadać, szczególnie gdy sobie popije. Przez dwie godziny czekali, obserwując parkujące i odjeżdżające samochody. Kierowcy ciężarówek, drwale, robotnicy fabryczni i rolni zatrzymywali swoje furgonetki i jeepy na żwirowym placyku i dumnie wkraczali do budy, by się napić, pograć w bilard, posłuchać muzyki, ale głównie po to, by poderwać jakąś cizię. Niektórzy wychodzili i wstępowali do