John Grisham - Czas zabijania
Szczegóły |
Tytuł |
John Grisham - Czas zabijania |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
John Grisham - Czas zabijania PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie John Grisham - Czas zabijania PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
John Grisham - Czas zabijania - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JOHN GRISHAM
CZAS ZABIJANIA
(A time to kill)
Tłumaczenie: Bogumiła Nawrot
Wydanie polskie: 2000
Wydanie oryginalne: 1989
Strona 3
Renée,
Kobiecie niezwykłej urody,
Lojalnemu przyjacielowi,
Sprawiedliwemu krytykowi,
Troskliwej matce,
Idealnej żonie.
A także dla mojej Mani.
Strona 4
ROZDZIAŁ 1
Billy Ray Cobb był młodszy i niższy od swego kumpla. Miał
dwadzieścia trzy lata, a zdążył już zaliczyć trzyletni pobyt w
więzieniu stanowym w Parchman za “przywłaszczenie z
zamiarem odprzedaży”. Był chudym, żylastym chłystkiem,
któremu udało się przeżyć w pudle dzięki temu, że zawsze
wytrzasnął skądś narkotyki, którymi handlował, a czasem dawał
za darmo czarnym i strażnikom w zamian za ochronę. Po wyjściu
na wolność rozwinął swój interes i wkrótce dzięki temu drobnemu
handelkowi stał się jednym z zamożniejszych mieszkańców
okręgu Ford. Był prawdziwym przedsiębiorcą, zatrudniającym
ludzi, zaciągającym zobowiązania, zawierającym transakcje - nie
płacił jedynie podatków. W Clanton, miasteczku leżącym w
południowej części okręgu Ford, słynął z tego, że jako jedyny w
ciągu ostatnich kilku lat kupił za gotówkę nową furgonetkę.
Zapłacił szesnaście tysięcy dolarów za wykonanego na
zamówienie forda z napędem na cztery koła, luksusowe auto
koloru kanarkowego. Błyszczące, chromowane dekle i opony
terenowe wytargował dodatkowo. Tylną szybę zasłonił flagą
konfederatów, ukradzioną jakiemuś pijanemu studentowi podczas
meczu piłki nożnej między drużynami uniwersyteckimi.
Furgonetka stanowiła przedmiot największej dumy Billy’ego Raya.
Siedział teraz na klapie z tyłu wozu i paląc skręta popijał piwo.
Strona 5
Przyglądał się, jak jego kumpel Willard zabawia się z murzyńską
dziewczynką.
Willard, starszy od niego o cztery lata, nie miał takiej bujnej
przeszłości. W zasadzie był nieszkodliwym typem. Nigdy jeszcze
nie znalazł się w prawdziwych opałach i nigdzie dłużej nie zagrzał
miejsca. Miał na swoim koncie parę bijatyk, które skończyły się
pobytem w areszcie, ale nic takiego, co by go w jakiś sposób
wyróżniało spośród innych. Twierdził, że jest drwalem, ale z
uwagi na kłopoty z kręgosłupem na ogół trzymał się z dala od
lasów. Kręgosłup uszkodził sobie pracując na platformie
wydobywczej w Zatoce; przedsiębiorstwo wypłaciło mu niezłe
odszkodowanie, ale stracił je na rzecz swej eks-żony, która
oskubała go dokumentnie. Głównym zajęciem Willarda była teraz
praca na pół etatu u Billy’ego Raya Cobba; wprawdzie ten niewiele
mu płacił, ale za to nie skąpił trawki. Po raz pierwszy od lat
Willard dostał stałą posadę. A trzeba powiedzieć, że potrzeby miał
duże. Zrobił się taki po wypadku na platformie.
Dziesięcioletnia Murzynka była mała, nawet jak na swój wiek.
Leżała na wznak, z nienaturalnie szeroko rozłożonymi nogami,
ręce okręcili jej z tyłu żółtą, nylonową linką. Prawą stopę mocno
przywiązali do małego dębu, a lewą - do zmurszałego, chylącego
się do ziemi, zaniedbanego płotu. Sznur przeciął skórę na kostkach
dziewczynki, nogi pokrywała zakrzepła krew. Jej zapuchnięta
twarz też była zakrwawiona. Jedno oko miała podbite, ale spod na
wpół opuszczonej powieki drugiego widziała białego mężczyznę,
siedzącego na klapie ciężarówki. Nie patrzyła na tego, który leżał
na niej. Ciężko dyszał i przeklinał, pokrywał go lepki pot. Sprawiał
jej ból.
Kiedy skończył, uderzył ją mocno i roześmiał się, a jego
kompan zawtórował mu. Zaczęli głośno rechotać i tarzać się w
trawie obok ciężarówki, wrzeszcząc przy tym jak opętani.
Strona 6
Odwróciła głowę i zaczęła cichutko pochlipywać, by nie usłyszeli.
Zbili ją tak, bo płakała i krzyczała. Powiedzieli, że ją zatłuką na
śmierć, jeśli nie ucichnie.
Gdy się zmęczyli śmiechem, wgramolili się na tył wozu i
Willard wytarł się bluzką dziewczynki, przesiąkniętą krwią i
potem. Cobb podał mu zimne piwo z samochodowej lodówki i
zrobił uwagę na temat panującej w powietrzu wilgoci. Przyglądali
się małej Murzynce, która łkała i wydawała dziwne, stłumione
odgłosy; po chwili umilkła. Cobb wypił już swoje piwo do połowy.
Ponieważ zrobiło się ciepłe, rzucił puszką w dziewczynkę. Trafił ją
w brzuch. Biała piana rozbryzgnęła się, a puszka potoczyła po
ziemi i zatrzymała obok innych. Obrzucili ją już tuzinem
częściowo opróżnionych puszek, ciesząc się przy tym jak dzieci.
Willard miał kłopoty z trafieniem w małą, ale Cobbowi szło
zupełnie nieźle. Nie należeli do ludzi lubiących marnować piwo,
ale cięższymi puszkami łatwiej było wcelować, a poza tym
ogromną radość sprawiał im widok rozpryskującej się wszędzie
piany.
Piwo mieszało się z ciemną krwią i ściekało po twarzy i szyi
dziewczynki, tworząc pod jej głową niewielką kałużę. Dziecko
leżało bez ruchu.
Willard spytał Cobba, czy przypadkiem nie wykorkowała.
Cobb otworzył następne piwo i wyjaśnił, że nie ma obawy, bo
czarnuchy nie umierają po zainkasowaniu kilku kopniaków,
pobiciu lub zgwałceniu. Żeby pozbyć się czarnucha, trzeba czegoś
więcej, na przykład noża, spluwy lub stryczka. Chociaż sam nigdy
nie brał udziału w takich porachunkach, spędził z czarnuchami
kilka lat w więzieniu i dobrze ich poznał. Wciąż się między sobą
tłukli, ale kiedy chcieli ostatecznie rozprawić się z przeciwnikiem,
zawsze sięgali po broń. Ci, którzy byli tylko bici i gwałceni, nigdy
nie umierali. Czasami zdarzało się, że skatowano lub zgwałcono
Strona 7
białego. Kilku z nich umarło. Ale nie słyszał jeszcze, by
wykorkował z takiego powodu jakiś czarnuch. Są twardsi. Willard
sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego tymi wyjaśnieniami.
Spytał, co Cobb zamierza z małą zrobić teraz, gdy już z nią
skończyli. Tamten zaciągnął się dymem, wypił łyk piwa i
oświadczył, że jeszcze z nią nie skończył. Zeskoczył na ziemię i
chwiejnym krokiem przeszedł przez niewielką polankę do miejsca,
gdzie leżała związana dziewczynka. Zaczął przeklinać i
wrzeszczeć, by ją obudzić, w końcu wylał jej na twarz zimne piwo,
śmiejąc się przy tym jak szaleniec.
Obserwowała, jak obszedł drzewo rosnące po prawej stronie i
spojrzał między jej nogi. Kiedy zaczął spuszczać spodnie,
odwróciła twarz i zacisnęła powieki. Znów poczuła ból.
Otworzyła oczy i ujrzała kogoś - jakiś mężczyzna biegł na
przełaj przez zarośla. To był jej tatuś; krzyczał i wskazywał na nią,
spiesząc na ratunek. Zawołała go i wtedy zniknął. Znów zemdlała.
Kiedy się ocknęła, jeden z mężczyzn leżał w cieniu samochodu,
a drugi pod drzewem. Spali. Ręce i nogi miała zdrętwiałe. Krew,
piwo i mocz zmieszały się z ziemią i utworzyły kleistą maź, która
zaschnęła, a teraz pękała z cichym trzaskiem pod drobnym ciałem
dziewczynki, gdy tylko się poruszyła. Chciała uciec, ale choć
wytężyła wszystkie siły, udało się jej przesunąć zaledwie kilka
centymetrów w prawo. Nogi miała przywiązane tak wysoko, że
pośladkami ledwo dotykała ziemi. Nogi i ręce zdrętwiały jej do
tego stopnia, że nie poddawały się jej woli.
Zaczęła znów wypatrywać między drzewami swego tatusia i
nawet cichutko go zawołała. Czekając, aż się pojawi, usnęła.
Kiedy się obudziła, mężczyźni już nie spali. Wyższy, ściskając
w ręku mały nóż, zbliżył się do niej chwiejnym krokiem. Chwycił
ją za kostkę lewej nogi i zaczął zawzięcie piłować linkę nożykiem,
Strona 8
póki jej nie przeciął. Następnie uwolnił drugą nogę dziewczynki.
Mała natychmiast zwinęła się w kłębek, plecami do nich.
Cobb przerzucił sznur przez grubą gałąź wiązu i na jednym
końcu zrobił pętlę. Złapał dziewczynkę i założył jej pętlę na szyję.
Ujął drugi koniec liny i ruszył przez polankę. Usiadł z tyłu wozu,
obok Willarda, który palił świeżego skręta i z uśmieszkiem
obserwował poczynania swego kumpla. Cobb szarpnął za linę, a
następnie wrzeszcząc przeraźliwie, ciągnął ją, przyglądając się, jak
dziewczynka szoruje nagim ciałem po ziemi. Gdy znalazła się pod
konarem, przestał ciągnąć za sznur. Dziewczynka zaczęła się
krztusić i kaszleć, więc łaskawie poluzował linę, by darować małej
jeszcze kilka minut życia. Przywiązał postronek do zderzaka i
otworzył następne piwo.
Siedzieli z tyłu furgonetki, żłopiąc piwo, i gapili się na nią.
Większość dnia spędzili dziś nad jeziorem, na łodzi przyjaciela
Cobba. Zaprosili parę fajnych dziewczyn; wydawało im się, że są
łatwe, ale okazały się niedotykalskie. Cobb nie żałował piwa i
skrętów, lecz dziewczyny nie odwdzięczały im się tak, jak tego
oczekiwali. Rozczarowani opuścili towarzystwo i gdy jechali
gdzieś bez celu, przypadkowo natknęli się na tę małą Murzynkę.
Szła żwirową drogą, niosąc siatkę z zakupami.
- Zrobisz to? - spytał Willard, spoglądając na Cobba
przekrwionymi, szklanymi oczami.
Ten zawahał się przez chwilę.
- Nie, ty to zrób. Ostatecznie to był twój pomysł.
Willard zaciągnął się, potem splunął i powiedział:
- Mój pomysł? Przecież to ty jesteś ekspertem od zabijania
czarnuchów. Pokaż, co potrafisz.
Cobb odwiązał linę i szarpnął nią. Na dziewczynkę posypały
się kawałki kory. Nie spuszczała wzroku z mężczyzn. Zakaszlała.
Nagle usłyszała coś - jakby ostry dźwięk klaksonu. Obaj
Strona 9
mężczyźni odwrócili się gwałtownie i spojrzeli w kierunku
pobliskiej szosy. Zaklęli i zaczęli zwijać się jak w ukropie. Jeden
zatrzasnął tylną klapę, drugi pobiegł w stronę dziewczynki.
Potknął się i upadł jak długi tuż obok niej. Mężczyźni zaczęli się
obrzucać wyzwiskami. Chwycili małą, zdjęli jej pętlę z szyi,
powlekli do furgonetki i wrzucili na tył wozu. Cobb uderzył
dziewczynkę i zagroził, że ją zabije, jeśli piśnie choć słówko.
Powiedział, że jak będzie cicho, to odwiezie ją do domu. W
przeciwnym razie ją zatłucze. Zatrzasnęli drzwiczki i ruszyli
pełnym gazem. Jechała do domu. Znów straciła przytomność.
Mijając na wąskiej drodze firebirda, który ich tak wystraszył
klaksonem, Cobb i Willard pomachali jego pasażerom. Willard
zerknął na tył wozu, by się upewnić, że dziewczynka nie wychyla
głowy. Cobb wjechał na szosę i przyspieszył.
- Co teraz? - nerwowo spytał Willard.
- Nie wiem - odparł równie zdenerwowany Cobb. - Ale
musimy szybko coś wymyślić, zanim zapaskudzi mi cały wóz.
Spójrz tylko, wszystko już wymazała na czerwono.
Willard, popijając piwo, zamyślił się głęboko.
- Zrzućmy ją z mostu - zaproponował w końcu, niezwykle z
siebie dumny.
- Dobry pomysł. Cholernie dobry pomysł. - Cobb nacisnął
gwałtownie na hamulec. - Daj mi piwo - polecił Willardowi, który
wygramolił się z szoferki i poszedł na tył wozu po dwie puszki.
- Zabrudziła nawet lodówkę - zameldował, gdy znów ruszyli.
Gwen Hailey ogarnęły okropne przeczucia. Zazwyczaj
wysyłała do sklepu jednego z chłopców, ale ojciec kazał wszystkim
trzem za karę pleć ogród. Tonya już wcześniej chodziła sama do
odległego o półtora kilometra sklepu spożywczego i udowodniła,
że potrafi sobie dać radę. Ale kiedy minęły dwie godziny, a jej
Strona 10
wciąż nie było, Gwen posłała chłopców na poszukiwanie siostry.
Myśleli, że może poszła do Poundersów, by pobawić się z ich
dziećmi, albo odwiedziła swą najlepszą przyjaciółkę, Bessie
Pierson.
Od pana Batesa dowiedzieli się, że wyszła ze sklepu godzinę
temu. Jarvis, średni syn, znalazł na poboczu drogi siatkę z
zakupami.
Gwen zadzwoniła do męża do papierni, a potem z Carlem Lee
juniorem wsiadła do samochodu i zaczęła przeszukiwać szutrowe
drogi w pobliżu sklepu. Pojechała do osiedla starych domków na
plantacji Grahamów, by sprawdzić, czy nie zastanie przypadkiem
córki u ciotki. Zatrzymała się przed innym przydrożnym sklepem,
półtora kilometra od sklepu Batesa, ale dowiedziała się od grupki
starszych ludzi, że nie widzieli tu jej córki. Sprawdziła wszystkie
drogi i dróżki w promieniu tysiąca pięciuset metrów od domu.
Cobb nie mógł znaleźć mostu, który nie byłby okupowany
przez czarnuchów z wędkami. Na balustradzie każdego, do
którego się zbliżał, siedziało czterech-pięciu Murzynów w wielkich
słomkowych kapeluszach, z bambusowymi kijami w ręku, a na
brzegu rzeki widać było siedzących na wiaderkach kolejnych
wędkarzy w identycznych słomkowych nakryciach głowy. Tkwili
bez ruchu, od czasu do czasu odganiając jedynie natrętną muchę
lub zabijając komara.
Miał teraz porządnego pietra. Willard usnął i Cobb nie mógł
liczyć na jego pomoc. Musiał się sam pozbyć dziewczynki, i to w
taki sposób, by nic się nie wydało. Willard chrapał, a Cobb jeździł
jak szalony bocznymi drogami, poszukując mostu albo rampy,
gdzie mógłby się zatrzymać i wrzucić dziewczynkę do rzeki, nie
mając przy tym za świadków kilku czarnuchów w słomkowych
kapeluszach. Spojrzał w lusterko i zauważył, że mała próbuje
Strona 11
wstać. Gwałtownie nacisnął hamulec, aż upadła tuż obok
siedzenia pod oknem. Willard odbił się od deski rozdzielczej i
zwaliwszy się pod fotel dalej chrapał. Cobb przeklinał ich oboje.
Jezioro Chatulla było wielkim, płytkim, sztucznym
zbiornikiem; wzdłuż jego jednego krańca ciągnęła się
półtorakilometrowa grobla, porośnięta trawą. Leżało w
południowo-
-zachodniej części okręgu Ford. Wiosną stawało się największym
akwenem w stanie Missisipi. Ale późnym latem, po długim okresie
bezdeszczowym, wystawione na promienie palącego słońca,
zamieniało się w duże bajoro wypełnione rudobrązową wodą, a
jego linia brzegowa cofała się znacznie. Ze wszystkich stron
zasilane było niezliczonymi strumieniami, rzeczkami i potokami
oraz kilkoma na tyle dużymi dopływami, że można je było nazwać
rzekami. Istnienie tych wszystkich cieków zmusiło do
pobudowania w pobliżu jeziora licznych mostów.
I właśnie przez te mosty przemykała żółta furgonetka, a Cobb
na próżno wypatrywał odpowiedniego miejsca, w którym mógłby
się pozbyć kłopotliwej pasażerki. Doprowadzony do rozpaczy
przypomniał sobie wąski, drewniany mostek na rzeczce Foggy.
Dojeżdżając do niego ujrzał czarnuchów z wędziskami, więc
skręcił w boczną drogę i zatrzymał wóz. Otworzył tylną klapę,
wyciągnął dziewczynkę i wrzucił ją do małego jaru, porośniętego
gęstymi krzakami.
Carl Lee Hailey nie spieszył się do domu. Gwen łatwo wpadała
w panikę i często wydzwaniała do niego do papierni, bo
wydawało się jej, że ktoś porwał dzieci. Odbił kartę zegarową i do
oddalonego o pół godziny jazdy samochodem domu przyjechał
dokładnie po trzydziestu minutach. Coś go tknęło dopiero wtedy,
gdy skręcił na żwirowy podjazd i ujrzał zaparkowany przed
Strona 12
domem wóz policyjny. Na podwórzu stały samochody, należące
do członków rodziny Gwen. Zauważył również jedno auto,
którego nie znał. Przez jego boczne okna sterczały wędki, a w
środku siedziało co najmniej siedmiu mężczyzn w słomkowych
kapeluszach.
Gdzie jest Tonya i chłopcy?
Gdy otworzył drzwi frontowe, usłyszał płacz Gwen. Na
prawo, w małym pokoju dziennym dostrzegł tłum ludzi,
stłoczonych wokół drobnej postaci, leżącej na kanapie. Przykryte
mokrymi ręcznikami dziecko otaczali lamentujący krewniacy.
Kiedy skierował się w ich stronę, zebrani przestali płakać i
odsunęli się na bok. Przy dziewczynce została tylko Gwen.
Delikatnie głaskała ją po włosach. Uklęknął obok kanapy i dotknął
ramienia córeczki. Przemówił do niej, a ona próbowała się
uśmiechnąć. Jej twarz była krwawą miazgą, pokrytą guzami i
skaleczeniami. Oczy miała podbite. Gdy tak patrzył na jej drobne
ciało przypominające jedną krwawiącą ranę, poczuł napływające
do oczu łzy.
Spytał Gwen, co się stało. Zaczęła się trząść i głośno
lamentowała, więc jej brat wyprowadził ją do kuchni. Carl Lee
wstał, odwrócił się w stronę zebranych i zażądał wyjaśnień.
Odpowiedziało mu milczenie.
Spytał po raz trzeci. Zastępca szeryfa, Willie Hastings, kuzyn
Gwen, powiedział wreszcie, że jacyś ludzie, łowiący ryby nad
rzeczką Foggy, natknęli się na środku drogi na Tonyę. Powiedziała
im, jak się nazywa jej tatuś, więc przywieźli ją do domu.
Hastings urwał i wbił wzrok w podłogę.
Carl Lee patrzył na niego i czekał. Wszyscy wstrzymali
oddechy i spuścili głowy.
- Co z nią zrobili, Willie? - wrzasnął w końcu, spoglądając na
zastępcę szeryfa.
Strona 13
Hastings, wyglądając przez okno, zaczął wolno powtarzać, co
Tonya powiedziała swej matce o białych mężczyznach, o
furgonetce, o linie i drzewach, o tym, jak ją bolało, gdy na niej
leżeli. Urwał na dźwięk syreny karetki pogotowia.
Zebrani w milczeniu ruszyli w kierunku drzwi frontowych;
obserwowali sanitariuszy, którzy wyciągnąwszy nosze skierowali
się w stronę domu.
Obsługa karetki zatrzymała się, ujrzawszy na progu Carla Lee
z córką na rękach. Szeptał coś do niej, a łzy jak groch spływały mu
po brodzie. Wsiadł do karetki. Sanitariusze zamknęli drzwiczki,
delikatnie wzięli od ojca dziewczynkę i położyli na noszach.
Strona 14
ROZDZIAŁ 2
Ozzie Walls był jedynym czarnym szeryfem w stanie Missisipi.
W ciągu ostatnich kilku lat paru Murzynów pełniło tę funkcję, ale
teraz tylko on piastował taki urząd. Był bardzo z tego dumny,
ponieważ okręg Ford w siedemdziesięciu czterech procentach
zamieszkiwali biali. Inni czarni szeryfowie działali w okręgach,
gdzie odsetek ludności murzyńskiej był znacznie wyższy. Od
czasów “odbudowy” po wojnie secesyjnej w żadnym białym
okręgu Missisipi nie wybrano na szeryfa czarnego.
Pochodził z tych stron i był spokrewniony z większością
czarnych i niektórymi białymi mieszkańcami okręgu Ford. Po
wprowadzeniu pod koniec lat sześćdziesiątych desegregacji został
uczniem pierwszej mieszanej klasy maturalnej w szkole średniej w
Clanton. Zamierzał grać w drużynie futbolowej na pobliskim
uniwersytecie Ole Miss, ale należało już do niej dwóch czarnych
zawodników. Został wiec gwiazdą zespołu uniwersytetu
stanowego Alcorn, gdzie występował jako obrońca, ale po kontuzji
kolana wrócił do Clanton. Choć brakowało mu meczów
futbolowych, lubił swój urząd szeryfa, szczególnie w okresie
wyborów, gdy więcej białych głosowało na niego niż na jego
białych kontrkandydatów. Białe dzieciaki szalały za nim, bo był
Strona 15
bohaterem, występującą w telewizji gwiazdą futbolu, a jego zdjęcia
zamieszczały czasopisma. Ich rodzice szanowali Ozzie’ego i
głosowali na niego, ponieważ okazał się twardym gliniarzem,
który jednakowo traktował czarnych i białych chuliganów. Biali
politycy udzielali mu poparcia, bo odkąd został szeryfem,
Departament Sprawiedliwości nie musiał się zajmować okręgiem
Ford. Czarni zaś uwielbiali go, gdyż był ich Ozziem, jednym z
nich.
Zrezygnował z kolacji i czekał w swoim biurze na przyjazd
Hastingsa od Haileyów. Miał już jednego podejrzanego. Billy Ray
Cobb był częstym gościem w biurze szeryfa. Ozzie wiedział, że
Cobb handluje narkotykami - po prostu nie udało mu się go
jeszcze przyłapać. Wiedział też, że Cobb zdolny jest do
najgorszego.
Radiooperator wezwał wszystkich funkcjonariuszy i kiedy się
pojawili w biurze, Ozzie polecił im, by odszukali Billy’ego Raya
Cobba, ale nie aresztowali go. Miał dwunastu ludzi - dziewięciu
białych i trzech czarnych. Rozjechali się po całym okręgu,
wypatrując żółtego forda-furgonetki z flagą konfederatów za tylną
szybą.
Kiedy tylko pojawił się Hastings, Walls pojechał z nim do
szpitala okręgowego. Jak zwykle prowadził Hastings, a Ozzie
wydawał przez radio rozkazy. W poczekalni na pierwszym piętrze
natknęli się na cały klan Haileyów. Ciotki, wujowie, dziadkowie,
przyjaciele i ludzie zupełnie obcy tłoczyli się w małej salce,
niektórzy czekali na wąskim korytarzu. Słychać było szepty i ciche
pochlipywanie. Tonya leżała na oddziale intensywnej terapii.
Carl Lee siedział na taniej plastikowej kozetce, stojącej w
ciemnym kącie poczekalni. Obok niego przycupnęła Gwen, a po jej
drugiej stronie - chłopcy. Carl wbił wzrok w podłogę i nie zwracał
uwagi na obecnych. Gwen położyła mu głowę na ramieniu i
Strona 16
cichutko popłakiwała. Chłopcy siedzieli sztywno, z rękami na
kolanach, od czasu do czasu spoglądając na ojca, jakby oczekując
od niego słów otuchy.
Ozzie torując sobie drogę wśród tłumu ściskał niektórym
dłonie, poklepywał mężczyzn po ramieniu, zapewniał, że złapie
sprawców. Uklęknął przed Carlem Lee i Gwen.
- Jak się czuje? - spytał.
Carl Lee milczał, patrząc niewidzącymi oczami. Gwen zaczęła
głośniej łkać, a chłopcy pociągać nosami i ocierać łzy. Ozzie
poklepał Gwen po kolanie i wstał. Jeden z jej braci wyszedł razem
z Ozziem i Hastingsem na korytarz. Uścisnął dłoń szeryfowi i
podziękował mu za przyjście.
- Jak się czuje mała? - spytał Ozzie.
- Niezbyt dobrze. Jest na oddziale intensywnej terapii i
prawdopodobnie pobędzie tam jeszcze jakiś czas. Ma połamane
kości i doznała silnego wstrząsu. Nieźle ją skatowali. Na szyi
widoczne są ślady sznura, jakby próbowali ją powiesić.
- Zgwałcili ją? - spytał, wiedząc, co usłyszy.
- Tak. Powiedziała, że robili to na zmianę, i że bardzo ją bolało.
Lekarze potwierdzili jej słowa.
- W jakim stanie są Carl i Gwen?
- Są wstrząśnięci. Myślę, że doznali szoku. Carl Lee nie
powiedział ani słowa, odkąd się tu znalazł.
- Znajdziemy tych dwóch łobuzów, i to już wkrótce, a kiedy
będziemy ich mieli, zamkniemy w takim miejscu, z którego już się
nie wymkną - zapewnił Ozzie.
- Dla bezpieczeństwa tych gnojków trzeba by ich zamknąć w
areszcie w innym mieście - zasugerował brat Gwen.
Pięć kilometrów od Clanton Ozzie wskazał na wysypany
żwirem podjazd.
Strona 17
- Wjedź tam - polecił Hastingsowi, który posłusznie zjechał z
szosy i skierował się na plac przed zniszczonym wozem
mieszkalnym. W środku było ciemno.
Ozzie wziął swoją pałkę i zaczął gwałtownie łomotać w drzwi
frontowe.
- Otwieraj, Bumpous!
Wóz zatrząsł się i Bumpous pobiegł do łazienki, by wyrzucić
świeżego skręta.
- Otwieraj, Bumpous! - Ozzie nie przestawał walić. - Wiem, że
tam jesteś. Otwieraj, albo rozwalę drzwi.
Bumpous pospiesznie otworzył drzwi i Ozzie wszedł do
środka.
- Zabawne, że za każdym razem, kiedy składam ci wizytę,
czuję jakiś dziwny zapach i słyszę, jak spuszczasz wodę w
klozecie. Zarzuć coś na siebie. Mam dla ciebie robotę.
- Ccco?
- Wyjaśnię ci na dworze, bo tu nie sposób oddychać. Ubieraj
się, i to migiem.
- A jeśli odmówię?
- Twoja wola. Jutro spotkam się z twoim kuratorem.
- Zaraz się ubiorę.
Ozzie uśmiechnął się i wrócił do samochodu. Bardzo lubił
Bobby’ego Bumpousa. Dwa lata temu został zwolniony
warunkowo i od tej pory prowadził prawie uczciwe życie. Jedynie
od czasu do czasu ulegał pokusie łatwego zarobku, sprzedając
narkotyki. Ozzie pilnie go obserwował i wiedział o tych
transakcjach, a Bumpous zdawał sobie sprawę z tego, że Ozzie
wie. Dlatego też Bumpous zazwyczaj bardzo chętnie pomagał
swemu przyjacielowi, szeryfowi Wallsowi. Szeryf zamierzał dzięki
niemu przyłapać Billy’ego Raya Cobba na handlu narkotykami, ale
na razie musiał to odłożyć na później.
Strona 18
Po paru minutach Bumpous wyłonił się z wozu, wsuwając
koszulę w spodnie i zapinając rozporek.
- O kogo chodzi?
- O Billy’ego Raya Cobba.
- To żaden problem. Może go pan znaleźć bez mojej pomocy.
- Nie mądrzyj się, tylko słuchaj. Podejrzewamy, że Cobb nieźle
dziś narozrabiał. Dwóch białych zgwałciło czarną dziewczynkę i
myślę, że jednym z nich był Cobb.
- Szeryfie, to nie jest działka Cobba. Przecież pan wie, że on
robi w narkotykach.
- Przymknij się wreszcie. Znajdź Cobba i spędź z nim parę
godzin. Pięć minut temu zauważono jego ciężarówkę przed knajpą
Hueya. Postaw mu piwo. Pograjcie sobie w bilard albo w kości, w
co tam chcecie. Dowiedz się, co dziś robił. Z kim był. Gdzie. Wiesz,
jaka z niego gaduła, no nie?
- Tak.
- Kiedy go znajdziesz, zadzwoń do dyżurnego na posterunek.
On mnie zawiadomi. Będę gdzieś w pobliżu. Zrozumiałeś?
- Jasne, szeryfie. Nie ma sprawy.
- Jakieś pytania?
- Tak. Jestem spłukany. Kto za to wszystko zapłaci?
Ozzie wręczył mu dwadzieścia dolarów i wrócił do wozu
patrolowego. Pojechali w stronę zalewu, tam gdzie była knajpa
Hueya.
- Jesteś pewny, że można mu ufać? - spytał Hastings.
- Komu?
- Temu Bumpousowi.
- Całkowicie. Od czasu zwolnienia warunkowego można na
nim polegać. Dobry z niego dzieciak i na ogół stara się
przestrzegać prawa. Popiera swego szeryfa i zrobi wszystko, o co
go poproszę.
Strona 19
- Dlaczego?
- Bo rok temu przyłapałem go z trzystoma gramami
marihuany. Najpierw, mniej więcej dwanaście miesięcy po wyjściu
Bumpousa z więzienia, złapałem jego brata z trzydziestoma
gramami trawki. Powiedziałem, że grozi mu trzydzieści lat. Zaczął
płakać i biadolić, mazał się przez całą noc. Nad ranem był gotów.
Wyznał, że dostawcą jest jego brat Bobby. Wypuściłem go i
pojechałem do Bobby’ego. Kiedy pukałem do drzwi, słyszałem, jak
leci woda w klozecie. Ponieważ mi nie otwierał, wyważyłem
drzwi. Znalazłem go w łazience, w samej bieliźnie. Próbował
przepchać zatkaną rurę. Wszędzie poniewierała się trawka. Nie
wiem, ile tego świństwa udało mu się wrzucić do kibla, ale
większość wypływała z powrotem. Napędziłem mu wtedy takiego
stracha, że aż się posikał w majtki.
- Żartujesz?
- Nie, naprawdę się zlał. To był piękny widok - stał w mokrych
gaciach, z przepychaczką w jednym ręku, trawką w drugim, a z
kibla lała się na podłogę woda.
- Co zrobiłeś?
- Zagroziłem, że go zabiję.
- A co on na to?
- Zaczął płakać. Beczał jak małe dziecko. Płakał za mamusią i
ze strachu przed więzieniem. Obiecał, że to się już nigdy nie
powtórzy.
- Aresztowałeś go?
- Nie, po prostu nie mogłem. Nieźle mu nagadałem i jeszcze go
trochę nastraszyłem. Właśnie wtedy wyznaczyłem mu okres
próbny. Od tamtej pory świetnie mi się z nim pracuje.
Przejechali obok knajpy Hueya i na wysypanym żwirem placu
parkingowym, wśród innych furgonetek i wozów z napędem na
cztery koła, zobaczyli furgonetkę Cobba. Zaparkowali na wzgórzu
Strona 20
za kościołem, skąd mieli dobry widok na spelunę Hueya, przez
stałych bywalców nazywaną pieszczotliwie budą. Drugi wóz
patrolowy stał za drzewami po przeciwnej stronie szosy. Wkrótce
nadjechał Bumpous i skręcił na parking. Zahamował gwałtownie,
wzbijając tumany kurzu, a potem cofnął wóz i zatrzymał go tuż
obok ciężarówki Cobba. Rozejrzał się wkoło i niedbałym krokiem
wszedł do środka. Trzydzieści minut później dyżurny zameldował
Ozzie’emu przez radio, że informator znalazł poszukiwanego
osobnika, białego mężczyznę, w barze Hueya, znajdującym się
niedaleko zalewu, przy szosie numer 305. Po paru minutach dwa
kolejne auta patrolowe zatrzymały się w pobliżu. Czekali.
- Czemu sądzisz, że to Cobb? - spytał Hastings.
- Nie sądzę, jestem pewny. Dziewczynka powiedziała, że
ciężarówka miała błyszczące koła i wielkie opony.
- To ogranicza liczbę podejrzanych wozów do dwóch tysięcy.
- Mówiła również, że była żółta, wyglądała na nową, a za tylną
szybą wisiała duża flaga.
- To zawęża liczbę wozów do dwustu.
- Znacznie mniej. Ilu właścicieli podobnych ciężarówek jest tak
zdemoralizowanych, jak Billy Ray Cobb?
- A jeśli to nie on?
- On.
- A jeśli nie?
- Wkrótce będziemy wiedzieli. Lubi dużo gadać, szczególnie
gdy sobie popije.
Przez dwie godziny czekali, obserwując parkujące i
odjeżdżające samochody. Kierowcy ciężarówek, drwale, robotnicy
fabryczni i rolni zatrzymywali swoje furgonetki i jeepy na
żwirowym placyku i dumnie wkraczali do budy, by się napić,
pograć w bilard, posłuchać muzyki, ale głównie po to, by
poderwać jakąś cizię. Niektórzy wychodzili i wstępowali do