2860
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2860 |
Rozszerzenie: |
2860 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2860 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2860 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2860 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
tytu�: "Ch�opiec z poci�gu"
autor: Marian Brandys
Text (c) Copyright by Marian Brandys,
Warszawa 1957
Ilustrations (c) Copyright by Bohdan Butenko,
Warszawa 1957
SPIS TRE�CI
Ch�opiec z poci�gu... ...... 5
Navigare necesse est... ..... 11
Eksperyment naukowy... .... 35
�mier� don Juana... ...''.. 56
Wiewi�rczak... . ...... 72
Honorowy �obuz... . ..... 105
W Na��czowie... , . . , . . . 131
Ch�opiec z poci�gu
Dzia�o si� to tu� przed wybuchem powstania war-
szawskiego, w czerwcu czy lipcu 1944 roku -dok�ad-
nie nie pami�tam. Dzie� by� duszny, chmurny. Cz�o-'
wiek przes�dny m�g�by powiedzie�, �e w powietrzu
od rana czai�o si� co� niedobrego.
�andarmi przychwycili nasz poci�g na ma�ej sta-
cyjce ko�o Cz�stochowy, a raczej jeszcze przed wja-
zdem na stacyjk� - w go�ym polu pod sygna�em.
By�o ich dwunastu - jak w ,,Powrocie taty" - pod'
dow�dztwem czarnego SS-mana z psem. Zgodnie ze
swym zwyczajem, zaszli nas od dw�ch stron i spraw-
dzali przedzia� po przedziale. Pasa�erowie podawali
dokumenty do kontroli, staraj�c si� wytrzyma� bez
dr�enia spojrzenie SS-mana. Bali si� wszyscy. W
owych czasach nie by�o niewinnych. Po ostatnich kl�-
skach na froncie hitlerowcy wzmogli czujno�� i ka�da
przypadkowa ob�awa mog�a si� sko�czy� katastrofo.
Ta w�a�nie sko�czy�a si� katastrof�.
Kiedy dwie partie kontroluj�cych zbli�a�y si� ju� ku
sobie, w ko�cu korytarza wybuchn�� wrzask. To jeden
z �andarm�w pozostawionych przy drzwiach wszed� do
ubikacji i znalaz� tam ukryty za sedesem automat.
Wiadomo, czym grozi�o znalezienie w poci�gu ukry-
tej broni. Hitlerowc�w ogarn�� sza�. Wrzeszcz�c i t�u-
k�c na o�lep kolbami, wyrzucali nas z poci�gu. Po-
maga� im w tym spuszczony z ka�czuga pies -
czarna roz�arta bestia, k�saj�ca milczkiem i niena-
wistnie.
Po opr�nieniu wagonu ustawiono nas w dwusze-
regu przed poci�giem. Naprzeciw, w odleg�o�ci kilku-
nastu krok�w, stan�� SS-man z psem. S�owa oficera
przek�ada� na polski �andarm Sl�zak. Bi�y w nas jak
kamienie: "Ten od automatu ma si� zaraz przyzna�.
inaczej, za pi�� minut co pi�ty z ca�ej bandy b�dzie
rozstrzelany".
SS-man wyci�gn�� spokojnie r�k� z zegarkiem i ob-
wi�d� nas powoli spojrzeniem.
Wierzcie, �e" by�o to najstraszniejsze pi�� minut, ja-
kie prze�y�em kiedykolwiek.
Do automatu nie przyzna� si� nikt.
Na kr�tkie warkni�cie SS-mana dopadli nas �an-
darmi i uderzeniami luf zacz�li odlicza� co pi�tego.
Starzec z siw� brod�, kt�rego odliczono jako pierw-
szego, ze strachu os�ab�. Inni przyjmowali wyrok w
milczgcym odr�twieniu. Jaki� m�ody, szczup�y cz�owiek
w binoklach zacz�� g�o�no, rozpaczliwie p�aka�.
Wtedy w�a�nie wyst�pi? ten ch�opiec.
By� to jeszcze zupe�nie m�ody szpic. Mia� pi�tna�cie,
a mo�e szesna�cie lat, ale nie wygl�da� nawet na
tyle.
Dzi� nie potrafi�bym ju� opisa� dok�adnie jego wy-
gl�du. Pami�tam tylko, �e w jego drobnej, dziecinnej
sylwetce by�o co� ujmuj�cego - co�, co cechuje za-
zwyczaj ch�opc�w bardzo nerwowych i bardzo nie-
�mia�ych. A przecie� zdoby� si� na �mia�o��, kiedy
my - doro�li, silni m�czy�ni dr�eli�my ze strachu.
Ludzie tak byli zaj�ci procedur� odliczania, �e po-
cz�tkowo nie wszyscy dostrzegli jego wyst�pienie. Do-
piero kiedy podszed� do oficera, zapad�a zadyszana
cisza. W tej ciszy ch�opiec powiedzia� g�o�no i wy-
ra�nie:
- Automat jest m�j. Ja go wioz�em.
�andarmi natychmiast skoczyli ku ch�opcu i na
chwil�; zakryli go przed naszym wzrokiem. Dostrze-
g�em tylko, �e SS-man pochyli� si� i odpi�� ka�czug'
od obro�y psa. Nast�pi�y dwa straszne ciosy. Ch�o-
piec upad�, lecz zaraz szybko si� podni�s�. Chwia�
si� na nogach. R�kami zas�ania� twarz. Potem zabrali
si� do niego �andarmi. , .
O Bo�e, jak bardzo kochali�my wtedy tego ch�op-
ca! Jego post�pek przywr�ci� nam ca�� utracon� od-
wag�. Byli�my znowu m�czyznami. Jestem przekona-
ny, �e w owej chwili ka�dy bez wahania odda�by za
niego �ycie.
Kiedy my�leli�my, �e nic ju� nie uchroni go od zgu-
by - zelektryzowa� nas nagle przera�liwy okrzyk:
"- Herr Sturmfuhrer! Herr Sturmfuhrer!
Od. ko�ca poci�gu bieg�a w nasz� stron� grupa
podnieconych ludzi. Trzech konduktor�w wlok�o za
�ob� opieraj�cego si� Bahnschutza. Bahnschutz by�
w rozpi�tym mundurze, zupe�nie pijany. Wyrywa� si�,
wierzga� i be�kota� co� nieprzytomnie,
W chwil� potem dr��cy i blady jak �mier� starszy
konduktor salutuj�c sk�ada� po niemiecku meldunek
oficerowi. �
Nie mogli�my zrozumie� s��w, ale od razu domy�li-
li�my si� wszystkiego. To ten Bahnschutz - to pfjane
zwierz� - zostawi� sw�j automat w ust�pie polskie-
go wagonu. Schroni� si� tam zapewne w obawie przed
partyzantami, a p�niej - spiwszy si� zupe�nie -
wr�ci� spa� do niemieckiej cz�ci poci�gu. Konduk-
torzy okazali si� porz�dnymi, odwa�nymi lud�mi. Wia-
domo zreszt�, jak obs�uga poci�g�w nienawidzi�a
panosz�cych si� Bahnschutz�w.
Niemcy zupe�nie zbaranieli. Dla nas to by� ratu-
nek, ale oni t� kasz� musieli jako� zje��. SS-man
przez chwil� wa�y� w sobie decyzj�. Potem - krzy-
wi�c twarz w u�miechu - podszed� do ch�opca, wy--
pr�yS si� na baczno��, zasalutowa� i wyci�gn�� do
niego r�k�.
Ale rycerski gest zawis� w powietrzu. Ch�opiec od-
wr�ci� si� od hitlerowca i z twarz� zalan� krwi�, ma-
caj�c przed �ob� jak �lepiec, powl�k� si� w stron�
poci�gu.
Szczekliwy rozkaz zagna� nas z powrotem do wago-
nu. Tym razem nie trzeba by�o nam pomaga� ani po-
p�dza�.
Dopiero kiedy poci�g ruszy� spod fatalnego sygna-
�u, zaj�li�my si� ch�opcem. Le�a� na �awce z zamkni�-
tymi oczami, a wygl�da� tak, �e strach by�o na niego
patrze�.
Kiedy kobiety star�y mu krew z twarzy chustkami
zmoczonymi w occie, dorwali�my si� do niego my
i pocz�li�my wo�a� jeden przez drugiego:
- Ch�opcze, dlaczego� to uczyni�? Po co� si�
przyznawa�? Przecie� nie mia�e� z tym nic wsp�lne-
go!
Wtedy on spojrza� na nas i, z trudem poruszaj�c
rozci�tymi wargami, rzek�;
- Ja mog�em, bo nie nale�� do �adnej organiza-
cji. Nikogo bym n|e. wsypa�.
l jakby zwalaj�c z .siebie wstyd, co gni�t� go od
dawna, doda� ciszej:
-Nie jestem w organizacji, bo szkopy rozwalili
mi dw�ch braci. Musia�em przysi�c mamie, �e nie b�-
d� si� nara�a�.
NAYIGARE NECESSE E S T...
Pod koniec pa�dziernika w grabkowskim Liceum
Og�lnokszta�c�cym pojawi� si� nowy nauczyciel �aci-
ny. By� to wysoki, ko�cisty starzec o wielkiej, ��tawo
po�yskuj�cej �ysinie i wydatnym nosie, na kt�rym
chwia�y si� okulary w drucianej oprawie, pozbawio-
nej bocznych rami�czek. Z ca�ej powierzchowno�ci
nauczyciela przebija�o zm�czenie i zaniedbanie. Nie
by� to �aden z tych b�ogos�awionych szcz�liwc�w,
kt�rzy wyg!�dem swym na pierwszy rzut oka wzbudza-
j� odruchowo sympati� otoczenia.
Inauguracyjna lekcja �aciny odby�a si� w klasie
�smej, s�yn�cej na cai� szko�� z dobrych wynik�w
sportowych i ze skandgJ<fflT|"gp sprawowania. �sma-
/IW^�
cy powitali nowego nauczyciela wroga cisz� i ironicz-
nymi spojrzeniami.
Po odwo�aniu z Grabkowa poprzedniej nauczycielki
�aciny, panny Szadkowskiej, grabkowscy ,,�acinnicy"
korzystali przez miesi�c z b�ogiego ,,fajr�ntu". Pa�-
dziernik tego roku by� wyj�tkowo pi�kny. Mieni�cy si�
wszystkimi barwami jesieni �wiat grza� si� w s�o�cu
jak wielki, rudy kocur. Sucha, spr�ysta ziemia zapra-
sza�a do gry w pi�k�.
W czasie trzech wolnych lekcji w tygodniu roz-
wrzeszczana banda �acinnik�w szala�a na szkolnym
boisku, mobilizuj�c przeciwko sobie ponur� zawi��
wszystkich pozosta�ych koleg�w. Teraz z winy tego
ko�cianego dziadka, kt�rego licho przynios�o nie wia-
domo sk�d, ,,wdechowe" czasy mia�y si� sko�czy�.
�smacy nie kryli urazy do przybysza. Je�eli ju� ko-
niecznie musia� uszcz�liwi� swoj� osob� grabkow-
skie liceum, to m�g� z tym przynajmniej zaczeka� do
po�owy listopada, kiedy zaczn� si� pierwsze jesienne
pluchy.
Ale nowego �acinnika zdawa� si� zupe�nie nie ob-
chodzi� nastr�j �smej klasy. Szybkim, stanowczym
krokiem przeby� kr�tk� przestrze� od drzwi do katedry,
obejrza� podejrzliwie profesorski fotel i Iekcewa��cym
ruchem str�ci� z niego pod?o�on� przez uczni�w pi-
nezk�. Od razu mo�na by�o pozna�, �e jest to stary
praktyk, znaj�cy si� na uczniowskich kawa�ach.
Po odczytaniu listy obecno�ci nauczyciel zamkn��
dziennik i nie wdaj�c si� w �adne wst�pne pogaw�d-
' ' 12
ki z uczniami podszed� do ta-
blicy. Wytar� j� starannie, po
czym wzl�� do r�ki kred� i
zacz�� powoli pisa�, pi�knie
kaligrafuj�c ka�d� z liter.
Uczniowie pocz�tkowo �le-
dzili z zainteresowaniem gwa�-
towne ruchy wystaj�cych �opa-
tek nauczyciela, lecz wkr�tce
przesta�o ich to bawi�. Kto� z
dalszych �awek wystrzeli� pa-
pierow� strza��. Ku og�lnej
uciesze trafi�a w sam �rodek
profesorskich plec�w. Ponie-
wa� nie wywo�a�o to �adne]
reakcji, za pierwsz� strzai�
�mign�y nast�pne. Potem
trzasn�� w katedr� z rozma-
chem ci�ni�ty pantofel gimna-
styczny. Wrzawa w klasie za-
cz�a rosn�� jak piana na ki-
pi�cym mleku. Kiedy w pewnej
chwili nauczyciel zani�s� si�
suchym astmatycznym kaszlem,
ze wszystkich stron odpowie-
dzia�o mu zuchwa�e echo.
- Khe-khe-khe! - kastali
rozbawieni �smacy.- Khe-
-khe-khe! Khe-khe-khe!
13
Nowy �acinnik - jakby nie s�ysz�c, co dzieje si� za
jego plecami - spokojnie pisa! dalej. Dopiero po
postawieniu ostatniej kropki, odwr�ci� si� do klasy
i krzykn�� ostro:
- Silentium! *
Jak �wiat �wiatem na grabkowskich �smak�w nikt
jeszcze nie krzycza� po �acinie. By�o to tak nieoczeki-
wane i zdumiewaj�ce, �e klasa z wra�enia zamar�a.
Nauczycie! spokojnie otar� r�ce z kredy i jeszcze raz
przyjrza� si� zdaniom wykaligrafowanym na tablicy,
po czym odczyta� je g�o�no, akcentuj�c wyra�nie ka�-
de s�owo:
- Vivere non est necesse. Navigare necesse est.
Obieg� wzrokiem klas� i z nieomylnym wyczuciem
wskaza� palcem na najlepszego ucznia, Liskowicza.
- T�umacz ty, je�eli potrafisz.
Klasa �sma dopiero zaczyna�a nauk� faciny. Ale
dla Liskowicza nie by�o rzeczy trudnych. Podni�s� si�
z godno�ci�, raz tylko odchrz�kn�� i bez zaj�knienia
prze�o�y� �aci�ski tekst;
- Vivere non est necesse znaczy: ,,�y� nie jest ko-
nieczne". Navigare necesse est znaczy: ,,�eglowa�
jest konieczne". Oczywi�cie w t�umaczeniu dos�ow-
nym. �
-- Bardzo dobrze - skin�� g�ow� nauczyciel. -
S�owa te wypowiedzia� niegdy� wielki Pompejusz. S�y-
szeli�cie o Pompejuszu?
* Silentium! (tac.) -Spok�j!
14
-- Nie s�yszeli�my, panie psorze! - ra�nym ch�rem
odkrzykn�a klasa.
�acinnik skrzywi� �l�, jakby mu nadepni�to na od-
cisk.
- No, oczywi�cie, postacie historyczne was nie in-
teresuj�. Co innego, gdyby chodzi�o o jakiego� spor-
towca. Pompejusz byt wielkim wodzem rzymskim, ry-
walem Juliusza Cezara. Pewnego razu flota Pompeju-,
sza otrzyma�a rozkaz dowiezienia zbo�a do wyg�odzo-
nego Rzymu. Od tego zbo�a zale�a�o ocalenie stoli-
cy. Ale na morzu szala�a burza i marynarze bali si�
wyp�yn��. Wtedy Pompejusz dla dodania im otuchy
pierwszy wbieg� na pok�ad okr�tu i przekrzykuj�c ryk
burzy s�owami, kt�re przet�umaczono wam przed
chwil�, porwa� za sob� za�og�.
Nauczyciel wyprostowa� si� i wypi�� w�sk� pier�,
jakby on sam w tej chwili by� Pompejuszem przekrzy-
kuj�cym ryk burzy. Z�e umocowane okulary zachwia-
�y mu si� na nosie.
- Od tego historycznego zdarzenia up�yn�o dwa
tysi�ce lat. Od dw�ch tysi�cy lat s�owa rzymskiego
wodza towarzysz� ludzko�ci. Znajdziecie je wyryte na
wrotach starych port�w. Przypominaj� o marynarskim
obowi�zku marynarzom ca�ego �wiata. Ich sens prze-
no�ny przemawia nie tylko do marynarzy, przemawia
do ka�dego cz�owieka. Te s�owa g�osz�, �e w �yciu
najwa�niejsze jest dzia�anie. Navigare necesse est.
�ycie" bez pracy, bez obowi�zk�w jest niczym. Rozu-
miecie: niczym!
15
Ostatnie s�owa nauczyciel prawie wykrzykn��. Nie
patrza� na uczni�w. Zdawa�o si�, �e m�wi do kogo�
znajduj�cego si� daleko poza klas�. R�k� uni�s� do
g�ry gestem rzymskiego trybuna. Jego grube szk�a
b�yszcza�y gro�nie i dostojnie.
Klasa s�ucha�a tego przem�wienia w lekkim oszo�o-
mieniu. Nikt dobrze nie rozumia�, p co w�a�ciwie No-
wemu chodzi. W ka�dym razie widowisko by�o niezwy-
k�e i interesuj�ce.
Naraz z ostatnich �awek kto� g�o�no i bezczelnie
zakaszla�, przedrze�niaj�c kaszel nauczyciela.
- Khe-khe-khe! Khe-khe-khe!
Nastr�j w jednej chwili prys�. Na�ladownictwo by�o
tak udane, �e ca�a klasa rykn�a wielkim �miechem.
Nauczyciel zblad� i cofn�� si� lekko, jak cz�owiek
uderzony w pier�. Jego du�e, czerwone d�onie, zaci-
sn�y si� w pi�ci.
- Nie warto z wami powa�nie rozmawia�! Zacho-
wujecie si� jak stado baran�w!
- Ooo! - zabrzmia�o zuchwale i gro�nie ze wszy-
stkich stron. - Ooo! --^
- Silentium! - krzykn�� nauczyciel. Ale tym ra-
zem nie wywar�o to ju� takiego wra�enia jak poprzed-
nio. W�r�d rosn�cego gwaru ma�y, szczuplutki Toro�-
czyk podni�s� do g�ry dwa palce.
- Czego chcesz?
- Panie psorze - zapyta� niewinnie u�miechni�-
ty Toro�czyk - czy Pompea to by�a �ona Pompeju-
sza?
16
p... �^F-?,^-'-"".-'- ^y^^iWf'!'!3:'-?'^'7" "f" �';:7t;wii^iff-?';.(r)|is^k"4^';'lT.ra.^g�i^r'51^!^
Znowu wybuchn�� �miech. Nauczycie! gwa�townym
gestem zdj�� binokle. Na �ysinie wyst�pi�y mu drob-
niutkie kropelki potu. Zm�czonymi oczami w czerwo-
nych obw�dkach wpatrzy� si� tak mocno w twarz To-
ro�czyka, jakby j� chcia� zapami�ta� na ca�e �ycie.
- Nie, Pompea nie by�a �on� Pompejusza - od-
powiedzia� cicho. - Ale tobie, b�a�nie, wpisz� uwa-
g� do dziennika za to, �e drwisz z nauczyciela.
Po lekcji do �smak�w zbiegli si� uczniowie ze
starszych klas, �eby dowiedzie� si� czego� o nowym
�acinniku. Liskowicz, kt�ry cieszy� si� u starszych naj-
wi�kszym autorytetem, wykona� r�ka nieokre�lony gest.
2 ~ Honorowy �obuz
17
- Jak by wam powiedzie�? Jest taki wi�cej...
Plus�uamperfectum - posta� z czasu pozaprzesz�e-
go.
- W dech� powiedziane - ucieszyli si� starsi. -
Masz atomow� gtow�, Lisek! Plus�uamperfectum, he-
-he-he!
W ci�gu pi�tnastu minut powiedzenie Liskowicza
obieg�o cat� szko��, zdobywaj�c sobie wsz�dzie uzna-
nie. Poniewa� jednak Plus�uamperfectum by�o na-
zwa za d�ug� i za trudn�, znalaz� si� po drodze ja-
ki� racjonalizator i nowego �acinnika przezwano po
prostu... "Pluskw�".
ii
Stosunki mi�dzy nowym nauczycielem �aciny a kla-
s� �sm� od pocz�tku u�o�y�y si� �le, a w miar� up�y-
wu czasu pogarsza�y si� coraz bardziej. By� mo�e, �e
gdyby nie �w o�mieszaj�cy incydent przy ko�cu pierw-
szej lekcji sprawy posz�yby zgo�a innym torem. Stary
profesor mia� pewne zalety, kt�rych trudno by�o mu
zaprzeczy�. Zna� doskonale sw�j przedmiot, lubi�
przytacza� r�ne ciekawe anegdoty historyczne,ze sta-
ro�ytno�ci i od czasu do czasu udawa�o mu si� na-
prawd� zainteresowa� uczni�w. Poniewa� jednak wy-
rok na Pluskwa zosta� wydany ju� po pierwszej lekcji,
�smacy z ca�� m�odzie�cza bezwzg!�dno�ci� zamkn�-
li oczy na jego zalety, a wzi�li pod obstrza� wszystkie
jego wady. Trzeba przyzna�, �e wad tych by�o sporo.
Nowy �acinnik by� drobiazgowym pedantem, �atwo
18
wpada� w gniew, uczni�w traktowa� 2 wysoka i Iro-
nicznie i nie omija� �adnej okazji do wyra�enia swe-
go ujemnego s�du o dzisiejszej m�odzie�y. Lubi� tak�e
wpaja� w �smak�w szczytne zasady moralne staro�yt-
nych Rzymian. W momentach najbardziej nieoczeki-
wanych zwraca� si� do klasy po �acinie i usi�owa�
zmusza� uczni�w do kaligraficznego pisania. Astma-
tyczny kaszel profesora wprost prowokowa� do prze-
drze�niania, binokle cz�sto spada�y mu z nosa, a po-
dejrzane tasiemki wymykaj�ce si� od czasu do czasu
spod postrz�pionych spodni r�wnie� nie przydawa�y
mu autorytetu w uczniowskich oczach.
W wyniku tego wszystkiego konflikt mi�dzy �sm�
klas� a nowym �acinnikiem pog��bia� si� z dnia na
dzie�. �smacy dla uprzykrzenia �ycia nie lubianemu
profesorowi pu�cili w ruch ca�y arsena� odwiecznych
�rodk�w odwetowych. �miecie w koszach p�on�y na
lekcjach �aciny wysokim ogniem, niby bojowe wici.
Na kr�tkiej drodze od drzwi do katedry czyha�y na
�acinnika nieustanne zasadzki i niebezpiecze�stwa -
poczynaj�c od gwo�dzi i pluskiewek, a ko�cz�c na
kleju stolarskim. W powietrzu rozpylano ca�e paczki
tabaki, skazuj�c si� dobrowolnie na �zawienie oczu
i drapanie w gardle, byle tylko doczeka� si� jednego
profesorskiego kichni�cia. T�umaczenie tekst�w z ,,Ele-
menta Latina" odbywa�o si� przy akompaniamencie
spazmatycznego kaszlu, w kt�rym celowali przede .
wszystkim uczniowie z ostatnich �awek. Zadawano
"dla zgrywy" dziesi�tki g�upich pyta�. � kiedy nau-
19
�zyciel pisa� na tablicy tytem odwr�cony do klasy, Wy-
krzykiwano gio�no jego obra�liwe przezwisko. W mo-
mentach szczytowego o�ywienia w klasie �smej pano-
wa! taki ha�as, jak w ogrodzie zoologicznym w czasie
karmienia zwierz�t. '
Ale nowy nauczyciel nie by� wobec uczni�w bez-
bronny. Sytuacja na Sekcjach �aciny przypomina�a
wojn� pozycyjn�. Ka�dej ofensywie odpowiada�a sku-
teczna kontrofensywa. Dop�ki przerabiano nowe ma-
teria�y, uczniowie w/-poczuciu zupe�nego bezpiecze�-
stwa dopuszczali si� najdzikszych swawoli w stosun-
ku do nauczyciela. Z chwil� jednak gdy nauczycie!
otwiera� dziennik, aby przyst�pi� do pytania z zada-
nych lekcji, ha�asy milk�y i zapada�a trwo�na cisza.
Vi/ ostatnich pi�tnastu minutach lekcji Pluskwa od-
zyskiwa� wszystkie pozycje utracone w ci�gu poprzed-
niej p� godziny.
W kr�tkim czasie nie lubiany nauczyciel osi�gn�i
to, o co daremnie zabiega�a �agodna panna Szad-
kowska. �acina sta�a si� v-! liceum grabkowskim wa�-
nym przedmiotem i �aciny musiano si� uczy�. Za to
znienawidzono Pluskw� jeszcze bardziej;
Niekiedy post�powanie starego nauczyciela wpro
wadzaio w zdumienie cat� szko��.
Pewnego wieczora iacinnik, wracaj�c z posiedzenia
Rady Pedagogicznej, riatkn�� si� na grabkowskim
"deptaku" na znan� pi�kno�� grabkowskiego liceum,
P�k�wn�, przezywan� ,,Lolobryg'!d�". P�k�wna sz�a
pod r�k� z,dwoma studentami i zgodnie z przyj�tym
20
zwyczajem uda�a, �e w og�le nie
dostrzega przechodz�cego profe-
sora. Ale Pluskwa nie zwa�aj�c
na konwenanse zatrzyma� Loiobry-
gid� i zacz�t j� g�o�no strofowa�
w obecno�ci zgorszonych aman-
t�w,
- P�k�wna powinna siedzie�
w domu i .uczy� si� �aciny, a nie
w��czy� si� po ulicach z m�czyz-
nami! ,
- Panie profesorze-r, wykrztusi-
�a �miertelnie obra�ona uczenni-
ca -' kiedy ja ju� dawno odrobi-
�am wszystkie lekcje.
- W takim razie trzeba poma-
ga� w �acinie innym, s�abszym
kole�ankom! l kto to widzia�, �eby
malowa� sobie twarz jak klown z
cyrku! P�k�wna powinna pami�-
ta�, �e jest jeszcze uczennic�!
Lolobrygida opowiada�a o tym
spotkaniu kolegom, trz�s�c si� ca-
�a z irytacji.
- Wyobra�acie sobie? Podobny
stosunek do cz�owieka w drugiej
po�owie dwudziestego wieku, w Lu-
dowej Polsce!
�smacy s�uchaj�c relacji P�-
21
R�wny p�kali ze �miechu, poszarpywali przyja�nie
"ko�ski ogon" kole�anki, ale oburzenie jej podzielali
ca�kowicie.
- Bimbaj sobie z tego, Lolobrygidka! Jeste� wde-
chowa babka, a stara Pluskwa to stara Pluskwa.
Przecie� Lisek powiedzia�: Plus�uamperfectum - po-
sta� z czasu zaprzesz�ego!
Wkr�tce potem dosz�o do starcia mi�dzy nowym
�acinnikiem a uczniem �smej klasy, Wa�niewskim.
Wa�niewski - zwany popularnie ,,Szlaj�" - by�
zupe�nie niez�ym prawoskrzyd�owym w szkolnej dru�y-
nie pi�ki no�nej, ale jego rozw�j duchowy pozostawia�
wiele do �yczenia. Ca�a m�dro�� Szlai umiejscowi�a
si� w muskularnych nogach i pomimo uzgodnionych
wysi�k�w wszystkich pedagog�w grabkowskich ani
rusz nie chcia�a przenie�� si� wy�ej. Swoj� niech�� do
nauki i ra��ce braki w wykszta�ceniu pokrywa� Wa�-
niewski - nie bez powodzenia - o�ywion� dziaial-
no�ci� spo�eczn�. Udzia� w rozmaitych imprezach
i uroczysto�ciach szkolnych chroni� go jak tarcza
przed zakusami nauczycieli, kt�rym przychodzi�a do
g�owy niewczesna my�l skontrolowania jego post�p�w
w tej czy innej dziedzinie wiedzy szkolnej.
Incydent, o kt�rym mowa, rozegra� si� w okresie
przygotowa� do uroczystego obchodu jednego ze
�wi�t pa�stwowych. Wywo�any do odpowiedzi z �aci-
ny ucze� Wa�niewski powsta� ze swego miejsca z nie-
zwyk�� jak na niego ochot�, spojrza� �mia�o w oczy
nauczyciela i z pe�n� godno�ci swobod� oznajmi�:
22
-.Niestety, panie psorz�, jestem nie przygotowa-
ny. Ca�y wczorajszy dzie� by�em zaj�ty przygotowywa-
niem akademii, wi�c...
�acinnik swoim zwyczajem poprawi� binokle na no-
sie i wyblak�ymi oczami popatrzy� przeci�gle na sto-
j�cego w �awce ucznia. Przez chwil� jakby si� nad
czym� zastanawia�, po czym wzi�� w r�k� pi�ro.
- Akademia to pi�kne stare s�owo, Wa�niewski'!
Powiniene� o tym wiedzie�. W staro�ytno�ci akademie
by�y szko�ami m�drc�w, dzisiaj t� nazw� nadaje si�
uniwersytetom b�d� pouczaj�cym obchodom wielkich
rocznic historycznych. Tak czy inaczej, akademie by�y
i s� po to, �eby wspiera� nauk�, a nie �eby jej prze-
szkadza�. Rozumiesz, Wa�niewski? Dlatego twojego
usprawiedliwienia nie mog� przyj�� do wiadomo�ci.
- Panie psorz�! - krzykn�� Wa�niewski, zupe�nie
zaskoczony takim obrotem sprawy. - Mnie do przy-
gotowania akademii delegowa�a organizacja. To by�o
zadanie organizacyjne!
- Nic mnie nie obchodz� wasze zadania organi-
zacyjne - odpowiedzia� spokojnie nauczyciel. - Or-
ganizacje szkolne tak�e nie po to istniej�, �eby prze-
szkadza� nauce. Siadaj, masz niedostatecznie!
l Pluskwa energicznym posuni�ciem pi�ra wpisa�
Wa�niewskiemu do dziennika wielk� pa��.
Po lekcji podniecony Wa�niewski podszed� do Li-
skowicza i zaci�gn�� go konspiracyjnie w k�t.
- No i co s�dzisz o tym typie?
- O Pluskwie? - spyta� dla pewno�ci Lisko-
23
wie�. - No c�, chyba mia� racj�, �e r�bn�� ci t�
pa��. -
- Nie chodzi mi o to, co by�o dzi�! - rozz�o�ci�
si� Wa�niewski. - Ale ca�e jego zachowanie od sa-
mego pocz�tku. Jak on si� odnosi do naszej organi-
zacji, do naszych akademii i... w og�le do ca�ej rze-
czywisto�ci.
- A... w. og�le? - Liskowicz kpi�co zmru�y�
oczy. - W og�le to Pluskwa jest... starym agentem
imperialist�w. Nas�ali go tu specjalnie po to, �eby ci
r�ba� pa�y z �aciny. B�d� co b�d� to powa�ne ciosy
dla ca�ego obozu demokracji. O to ci chodzi, Szlaja?
-- Nie wyg�upiaj si�. Lisek - rzek� przez zaci�ni�-
te z�by blady z w�ciek�o�ci Wa�niewski - kpi� sobie
mo�esz ze swojej babci! O�wiadczam ci, �e Pluskwa
to podejrzany typ i... mam na to dowody.
- Dowody? - parskn�� Liskowicz. - Bardzo je-
stem ciekaw, jakie ty mo�esz mie� na to dowody!
^- Bardzo prosz�! Zauwa�y�e� pewnie, �e Pluskwa
nie pozwala sobie odnosi� do domu zeszyt�w z kla-
s�wkami?
W oczach Liskowicza pojawi� si� pierwszy b�ysk za-
interesowania. Sprawa zeszyt�w z klas�wkami by�a
nieraz komentowana w�r�d �smak�w, a tak�e i w in-
nych klasach. W szkole grabkowskiej od niepami�t-
nych czas�w utar� si� zwyczaj, �e po ka�dej klas�wce
dy�urni pomagali nauczycielom odnosi� do domu ci�-
kie paki zeszyt�w. Ot� nowy �acinik, mimo swego
podesz�ego wieku, zdecydowanie wyst�pi� przeciwko
24
temu zwyczajowi. Po pierwszej klas�wce odprawi� bur-
kliwie dy�urnych, o�wiadczaj�c, �e nie potrzebuje
�adnych tragarzy do pomocy, i zeszyty zabra� sam,
cho� by�o wida�, �e d�wiganie ci�kiej paki przyspa-
rza�o-mu niema�o trudu.
- No... zauwa�y�em. I co z tego?
,/ - Z tego to, �e Pluskwa �aska bruliony wcale nie
dlatego, �e jest takim cholernym demokrat�, tylko po
prostu nie chce, �eby uczniowie wiedzieli, gdzie
mieszka. On si� z jakich� powod�w ukrywa, kapu-
jesz? Zosta� dzi� ze mn� po lekcjach, to sam zoba-
czysz, jakie cuda wyczynia po wyj�ciu ze szko�y, �eby
zatrze� za sob� �lady. M�wi� ci, Lisek, �e za tym
kryje si� jaka� niew�ska draka. Chcia�em go rozpra-
cowa� ju� od dawna. Ale wol� z tob�. No, Lisek...
b�d� cz�owiekiem i dawaj grab�... Z tego mo�e by�
niez�a draka.
Liskowic-z zamy�li� si� g��boko. Wida� by�o, �e Jego
atomowa g�owa pracuj-e z wysi�kiem.
- No, dobra - zadecydowa� wreszcie. - Wszy-
stko, co m�wisz, brzmi bardzo g�upio, ale sprawdzi�
go mo�na. Od tego jeszcze nikt nie umar�.
II!
Tego dnia po lekcjach Liskowicz i Wa�niewski pier-
wsi opu�cili gmach szkolny. Nie poszli jednak jak
zwykle do domu, lecz przebiegli szybko na drug� stro-
n� ulicy i ukryli si� za murem zburzonego budynku;
25
Z tego ukrycia mo�na by�o swobodnie obserwowa�
wyj�cie szkolne i przystanek jedynej linii tramwajo-
wej, ��cz�cej Grabk�w z szeregiem s�siednich osie-
dli. ';
Wkr�tce po zaj�ciu przez ch�opc�w posterunku ob-
serwacyjnego ze szko�y zacz�li si� wysypywa� ucznio-
wie. Cz�� z nich sz�a do dom�w pieszo, inni zatrzy-
mywali si� przy przystanku tramwajowym. Nadjecha�tramwaj i zabra� spor� gromadk� czekaj�-
cych. Z wyj�cia szkolnego p�yn�� teraz zwarty t�um.
Znowu przyjecha� tramwaj i znowu przystanek opu-
stosza�. Potem ze szko�y razem z uczniami zacz�li wy-
chodzi� nauczyciele. Najpierw energiczny gimnastyk,
za nim Niemka z matematykiem, potem inni. Po od-
je�dzie czwartego tramwaju nat�enie ruchu os�ab�o.
Jeszcze jedna zap�niona gromadka maruder�w, jesz-
cze jaki� samotny ucze� z najstarszej klasy, l drzwi
szkolne przesta�y si� otwiera�. Na wysepce przy przy-
stanku i na ca�ej ulicy zrobi�o si� cicho i pusto. Plu-
skwy ci�gle jeszcze nie by�o.
- A co, nie m�wi�em? - triumfowa� Wa�niewski.
-- Zamknij si�! - sykn�� niecierpliwie Liskowicz.
Ale i jego pocz�to ogarnia� podniecenie, jakie od-
czuwa my�liwy na chwil� przed ukazaniem si� grube-
go zwierza.
Up�yn�o jeszcze kilka d�ugich m�cz�cych minut.
Pluskwa wyszed� ze szko�y ostatni.
By� jak zwykle ob�adowany wypchan� teczk� i pa-
kami zeszyt�w. Na g�owie mimo listopadowego ch�o-
26
du nie mia� kapelusza i jego wielka �ysina �wieci�a
��to�ci� szafranu. Teraz na otwartym powietrzu wyda�
si� ch�opcom jeszcze starszy ni� na lekcjach.
Liskowicz musia� w duchu przyzna� racj� Wa�niew-
skiemu. Nauczyciel zachowywa� si� dziwnie. Szed� ja-
kim� skradaj�cym si� krokiem i co pewien czas ogl�-
da� si� niespokojnie, jakby chc�c stwierdzi�, czy kto�
za nim nie idzie. Na wysoko�ci wysepki z przystankiem
tramwajowym zatrzyma� si� na chwil� i wida� by�o,
�e si� waha, czy nie poczeka� na tramwaj. Potem
zerkn�� w stron� gmachu szkolnego, zgarbi� si� jesz-
cze bardziej i ruszy� dalej na piechot�.
�- Za nim w trop! - zakomenderowa� Wa�niew-
ski.
W pustej u l1cy Szkolnej nie by�o to wcale,takie pro-
ste. Ch�opcy, przebiegaj�ce z bramy do bramy, musie-
li dokazywa� cud�w zr�czno�ci i szybko�ci, aby nie
pozwoli� si� dostrzec ci�gle ogl�daj�cemu si� za
siebie profesorowi. Zadanie ich sta�o si� �atwiejsze,
kiedy ze Szkolnej skr�cili w o�ywion� ulic� G��wn�,,
Teraz �ysina �acinnika gin�a im co chwila w t�umie
przechodni�w. Dopadli go dopiero na przystanku
tramwajowym. Tkwi� w samym �rodku gromadki czeka-
j�cych i omal si� na niego nie nadziali. Na szcz�cie
na przystanku by�o du�o os�b i uda�o im si� przycup-
n�� za plecami jakich� wysokich robotnik�w. Teraz
obydwaj ch�opcy nie mieli ju� �adnej w�tpliwo�ci, �e
Pluskwa zaciera za sob� �lady. Tylko facet o zabaz-
granym sumieniu m�g� wlec si� niepotrzebnie taki
27
kawa� drogi, �eby 'nast�pnie wsi��� w tramwaj, kt�ry
mia� pod sama szko��.
- No, mia�em racj� czy nie mia�em racji? - szep-
n�� Wasniewski. '
- Odwal si�!-- zareplikowa� kr�tko Liskowicz.
Nie chcia� za nic pokaza� Szlai, �e ca�a sprawa in-
teresuje go coraz bardziej.
Po ^chwili nadjecha� tramwaj. Pluskwa jeszcze raz
si� obejrza�, po czym zdecydowanym krokiem ruszy�
w stron� pierwszego wagonu. Ch�opcy, lekcewa��c
sobie regulamin tramwajowy, wskoczyli na przedni po-
most drugiego wozu.
Mimo �e z przedniej platformy mieli dogodny
wgi�d w g��b pierwszego wozu. Pluskw� uda�o im si�
dostrzec dopiero po przejechaniu nast�pnego przy-
stanku, kiedy w tramwaju zrobi�o si� nieco lu�niej.
Nauczyciel sta� w przej�ciu mi�dzy �awkami. Teczk�
i zeszyty musia� widocznie umie�ci� na czyich� kola-
nach, gdy� obie r�ce mia� wolne.
W jednej trzyma� otwart� grub� ksi��k�, drug� -
z na wp� odwini�t� z papieru bu�k� - podnosi�
w�a�nie do ust.
- Widzisz, jak wcina?- szepn�t Wasniewski ta-
kim tonem, jakby do rejestru oskar�e� pod adresem
(acinnika dodawa� now� .okoliczno��obci��aj�c�.
"No to co, �e wcina?".'- chcia� odpowiedzie� Li-
skowi�z. Ale nie powiedzia� nic. W atmosferze, jaka
si� teraz wytworzy�a, nawet prosty fakt spo�ywania
przez nauczyciela bu�ki w tramwaju mia� w sobie co�
podejrzanego. -'
Tymczasem zat�oczony tramwaj toczy� si� powoli
przez d�ugi ci�g zabudowa� fabrycznych i osiedli ro-
botniczych sk�adaj�cych Si� na obszar "wielkiego"
Grabkowa.
Ch�opcy niecierpliwili si�. Zdawa�o si�, �e-ta dziw- i
na podr� nigdy si� nie sko�czy.
W pewnej chwili Wasniewski wspi�� si� na palce
i w nag�ym podnieceniu tr�ci� zamy�lonego Liskowi-
cza. Pluskwa ob�adowany wszystkimi swymi tobo�ami
przepycha� si� do wyj�cia.
Wysiedli z tramwaju na jednym z ostatnich przy-
stank�w w bujnie zadrzewionej dzielnicy willowej.
Dopiero tu, w�r�d drzew, ogrod�w i dogodnych i
, zas�on terenowych, tropienie nauczyciela nabra�o |
w�a�ciwego, upajaj�cego smaku. Ch�opcy posuwali 3
., si� chy�kiem za kryj�c� ich �cian� �ywop�otu. Dr�- !
pie�ny wzrok utkwili w zgarbionych plecach id�cego
�rodkiem ulicy nauczyciela. Czuli si� jak detektywi
z powie�ci Conan Doyle'a i Wa!lace'a. Nawet zr�w-
nowa�ony Liskowicz by� teraz przekonany, �e bierze :
udzia� w jakim� niezwykle donios�ym przedsi�wzi�ciu
o wadze zgo�a pa�stwowej.
� nie domy�laj�cy si� niczego Pluskwa szed� sobie
spokojnie swoj� drog�, przystaj�c tylko od czasu do ,
czasu dla poprawienia ci�kich pakunk�w. Teraz nie l
30- j
zachowywa� ju� �adnych �rodk�w ostro�no�ci. Wida�
by�o, �e czuje si� zupe�nie bezpieczny,
Po przej�ciu kilkuset metr�w nauczyciel zatrzyma�
si� przed jedn� z okazalszych willi, otworzy� furtk�
i nie spojrzawszy nawet za siebie, y/szed� do ogrodu.
Ch�opcy �ledzili go pilnie zza �ywop�otu po drugiej
stronie drogi, p�ki nie znikn�� za drzewami willi.
- Niczego sobie stajnia, co? - gwizdn�� z podzi-
wem Wasniewski.
Ale Liskowicz, kt�ry mia� bystrzejszy wzrok i umys�,
niecierpliwym gestem r�ki uciszy� koleg�.
- Nie wyg�upiaj si�, Szlaja, on tu wcale nie miesz-
ka. To jaki� urz�d. Widzisz przecie� tablic�.
Istotnie, po obu stronach willi czerwieni�y si� urz�-
dowe tablice. Ale z miejsca, w kt�rym znajdowali si�
m�odzi obserwatorzy, nie mo�na by�o nawet nriarzy�
o odczytaniu ich tre�ci.
- Urz�d? --zdumia� si� ca�kowicie zbity z tropu
Wasniewski. -A c� on teraz mo�e za�atwia� w urz�-
dzie? ,
-Spytaj si� wr�ki, to ci powie. Nie ma innej ra-
dy. tylko trzeba czeka�, a� wyjdzie. Nocowa� tam
przecie� nie b�dzie. Gdzie� chyba musi mieszka�.
Czekali przez d�ugich pi�tna�cie minut, skrupulat-
nie odmierzonych na zegarku/Wpatrywali si�, a� do
b�lu oczu, w zamkni�te drzwi willi.Ale Pluskwa nie
wyszed�.
-.'Nie ma co - zdecydowa� na koniec Lisko-
Trzebd zrobi� co innego. Musimy odczyta�
WICZ.
31
te tablice i dowiedzie� si�, co to za urz�d. Mo�e je-
go w og�le stamt�d nie wypuszcz�.
M�odzi detektywi wyskoczyli zza �ywop�otu i ostro�-
nie podeszli do furtki tajemniczego ogrodu. Ale litery
na tablicy by�y jakie� fantazyjne i nawet z tak nie-
znacznej odleg�o�ci nie mo�na by�o ich odcyfrowa�.
Dr��c z emocji, ch�opcy odemkn�li furtk� i w�lizn�li
si� do ogrodu. Kiedy podeszli do willi zupe�nie bli-
sko, Liskowicz odczyta� napis: "Pa�stwowy Dom Ren-
cist�w przy Powiatowej Radzie Narodowej".
- Dom Rencist�w? - zdumia� si� ponownie Wa�-
niewski. - Pierwszy raz s�ysz�.
- Po prostu schronisko dla starc�w, ty �w�ku! -
rzek� zmienionym g�osem Liskowicz. - Ale to przecie�
niemo�liwe!... On tu nie mo�e mieszka�!
W nag�ej panice chwyci� koleg� za rami�.
- S�uchaj, Szlaja, to jaka� g�upia historia. Wiej-
my st�d, p�ki czas!
Ale na odwr�t by�o ju� za p�no. W�a�nie w tej
chwili otworzy�y si� drzwi domu i ukaza�a si� v/ nich
wysoka zgarbiona sylwetka Pluskwy.
Ch�opcy zdr�twieli ze zgrozy. Prawie bez tchu, nie-
zdolni do wykonania najmniejszego ruchu wytrzesz-
czali oczy na �acinnika.
Wygl�da� zupe�nie inaczej ni� przed pi�tnastoma
minutami. Mia� teraz na sobie d�ugi, nieporz�dny
szlafrok, a w r�ku zamiast teczki i zeszyt�w d�wiga�
du�e wiadro, jakiego zazwyczaj u�ywa si� do wynosze-
nia �mieci.
32
Na "widok uczni�w wiadro
wypad�o mu z r�ki i potoczy-.
�o si� z blaszanym ha�asem '
po betonowej �cie�ce. ��ta-.1
wa twarz starego nauczycie-
la poczerwienia�a w gwa�-
townej pasji.
- Co wy tu robicie?!
- Panie psorze! --'wyj�-
ka� struchla�y Liskowicz. -
My nie... ja my naprawd�...
- Szpiegowali�cie mnie!-
powiedzia� nauczyciel. - Ja-
kie to wstr�tne z waszej stro-
ny, jakie niskie! Ma�o tego,'
co dzieje si� na lekcjach.
Przyszli�cie za mn� a� tu...
Dobrze... Biegnijcie teraz roz-
g�osi� mi�dzy kolegami, �e
mieszkam w przytu�ku dla-
starc�w... Macie racj�: je-
stem star�, g�upi� Pluskw�l
Daj� mi tu je��, spa�, wy-
p�acaj� emerytur�, a ja mimo
to pcham si� jeszcze do szko-
�y, gdzie mnie ju� nie chc�!
No, biegnijcie, ju�! Na co
jeszcze czekacie?!
Nauczyciel zakrztusi� si�'
3 - Honorowy �obuz
33
i zani�s� od dusz�cego kaszlu. Kaszla� d�ugo i ci�ko
z jedna r�k� na sercu, drug� podtrzymuj�c opada-
j�ce z nosa binokle.
- Ale powiedzcie im tak�e - zdo�a� wreszcie wy-
dysze� - �e od czterdziestu lat ucz� m�odzie� i b�d�
j� uczy�, p�ki mi starczy si�. Stara Pluskwa wiele jesz-
cze wytrzyma. Nie zniech�cicie jej tak �atwo. A teraz
ju� id�cie! Czego tu jeszcze stoicie? Id�cie precz!
Wyci�gn�� r�k� w stron� furtki ruchem tak gwa�tow-
nym, �e nie zdo�a� ju� pochwyci� spadaj�cych oku-
lar�w. Prys�y o beton chodnika.
Razem z binoklami opad�o z profesora �aciny ca�e
podniecenie. Sta� teraz przed swymi prze�ladowcami
zm�czony kaszlem i gniewem, stary, zgarbiony, bez-
radny. Oddycha� z trudem. Zaczerwienione oczy prze-
s�oni�a mu wilgotna mg�a. .
- Samo �ycie cz�owiekowi nie wystarcza - poskar-
�y� si� �a�o�nie. - Kiedy�, na staro��, sami si� o tym
przekonacie. Co z tego, �e mam gdzie spa� i co je��...
Vivere non est necesse. Navigare necesse est.
Na d�wi�k znajomych s��w ucze� Liskowicz ockn��
si� z parali�u. Schyli� si� sztywno jak automat,-pod-
ni�s� z chodnika st�uczone okulary i gestem pe�nym
pokory -� jakby prosz�c o przebaczenie - poda� je
staremu nauczycielowi.
EKSPERYMENT NAUKOWY
Pok�j by� obszerny, zacieniony ga��ziami �liw, kt�-
re ros�y tu� pod oknami - i mocno zagracony. Jego
minion� �wietno�� �atwo by�o wyczyta� z wysokiego
sufitu. Wi�y si� tam misterne sztukaterie, polatywa�y
skrzydlate amorki, py&ztii�y si� j�drne ki�cie winogron.
Na ca�ym tym gipsowym bogactwie le�a�a gruba, pra-
wie czarna patyna kurzu, nie �cieranego od stuleci.
Ze �ciany odartej z tapet i pe�nej zaciek�w, z poczer-
nia�ych ram portretu wychyla�a si� czerwona posta�
kasztelana. Na wargach antenata dawnych dziedzi-
c�w zastyg� lekki u�mieszek. Twarde oczy pana pa-
trzy�y z drwi�c� dezaprobata na nowe �ycie starej
siedziby...
Nowe �ycie demonstrowa�o swe tre�ci na antycznym
stole jadalnym, przekszta�conym obecnie na warsztat
pracowni naukowej. Sta�y tu dwie klatki z �ywymi kro-;;
likami, niklowany sterylizator do gotowania strzyka-
wek, wiejska kobia�ka z numerowanymi jajkami kurzy-
mi, misterna waga podobna do aptekarskiej i jeszcze
jaki� przyrz�d niewiadomego przeznaczenia. Pozosta�o
cz�� sto�u zajmowa�y skoroszyty, atlasy przyrodnicze
i do�� chaotycznre porozrzucane papiery. �ona kie-
rownika stacji do�wiadczalnej z gor�czkowym po�pie-
chem uprz�tata ca�y ten papierowy ba�agan, aby
uzyska� nieco miejsca na podwieczorek dla niespo-
dziewanych go�ci, kt�rzy przyp�yn�li jeziorem z pobli-
skiego miasteczka.
- Pani in�ynier niepotrzebnie sprawia sobie k�o-
pot - wymawia� si� grzecznie dziennikarz. -� W��-
36
czymy si� od �witu po jeziorze, wi�c trudno by�o nie
wst�pi�. Plac�wka hodowlana Akademii Nauk w sa-
mym sercu mazurskich las�w to dla turyst�w nie lada
gratka. Ale nie znaczy to wcale, �e" musimy was zaraz
objada�.
-Nie ma mowy o �adnym k�opocie - zaprotesto-
wa�a m�oda kobieta. - Na tym odludziu zawsze je-
ste�my spragnieni go�ci. Szkoda tylko, �e m�� wyje-
cha� do miasta. B�dzie niepocieszony, �e si� z pana-
mi nie spotka�.
,,Takiego in�yniera jeszczem nie widzia� - zachwy-
ca� si� w duchu malarz,-kt�ry nie mieszaj�e si� do
rozmowy ju� od kilkunastu minut rysowa� gospodyni�
w swoim kieszonkowym szkicowniku. - Z pewno�ci�
repatriontka zza Buga. Podobne brwi i z�by spotyka-
�o si� przed wojn� tylko w tamtych stronach. Dziw-
nie do niej nie pasuj� ci dwaj jasnow�osi mazowiec-
cy synowie".
Starszy synek gospodyni, kt�ry dotychczas sta� pod
�cian�, mierz�c nieufnym wzrokiem go�ci, zach�cony
spojrzeniem malarza podszed� do jego krzes�a i zaj-
rza� mu do szkicownika.
- Mama! - v/rzasn�t z tryumfem, - On ciebie
narysowa�, ale zupe�nie do kitu!
- Wojtek! - oburzy�a si� zawstydzona matka. -
Jeste� �le wychowany! O obcym panu nie m�wi si�
"on"!
- Ojej, a tata m�wi jeszcze gorzej! - zaperzy� si�
ch�opiec. - Pami�tasz, co wczoraj powiedzia� o tych
dw�ch z powiatu?
- Daj mi �wi�ty spok�j i. nie popisuj si� przed
go��mi - uci�a matka, darz�c starszego syna spoj-
rzeniem, w kt�rym w tej chwili nie by�o nawet cienia
matczynej czu�o�ci. Tymczasem m�odszy syn, o�miolet-
ni Maciek, wykorzystuj�c nieuwag� doros�ych, opar�
si� o st� i najspokojniej wybiera� kostki cukru z wiel-
kiej srebrnej cukiernicy.
- Maciek, natychmiast odstaw cukiernic�!
Maciek bez sprzeciwu odsun�� si� od sto�u, ale
pe�na gar�� cukru zd��y�a przedtem pow�drowa� do
kieszeni jego spodenek.
- Tak z nimi jest od rana do wieczora - poskar-
�y�a si� go�ciom �ona kierownika stacji do�wiadczal-
nej. - Musz� teraz na chwil� zajrze� do kuchni, a
ju� dr�� na my�l, co oni tu zwojuj� w czasie mojej
nieobecno�ci. Si� ju� nie starcza do tych �obuz�w.
Po wyj�ciu matki z pokoju miejsce przy srebrnej cu-
kiernicy zaj�� dla odmiany Wojtek i, nie zwracaj�c
najmniejszej uwagi na nie�mia�e protesty dziennika-
rza, zabra� si� do systematycznego opr�niania jej
wn�trza.
Natomiast Maciek zbli�y� si� do malarza i nawi�-
za� z nim rozmow�.
- Nieck. pan powie: z�owili�cie w jeziorze du�o
ryb?
Malarz odpowiedzia� najpowa�niej w �wiecie:
- Z�owili�my tylko jedna.. Ale by�a taka du�a, �e
i tak nikt by w ni� nie uwierzy�. Wi�c wrzucili�my j�
z powrotem do jeziora.
Ma�ka zatka�o. Przez chwil� sta� z otwartymi usta-
mi, wyba�uszaj�c oczy na malarza, potem podrepta�
do brata. Ale starszego nie�atwo by�o zadziwi�. Nie
odwracaj�c si� od cukiernicy, machn�� pogardliwie
r�k�.
- Robi z ciebie balona, nie widzisz czy co!
Malarz roze�mia� si� ha�a�liwie. Bawili go ci nie-
sforni ch�opcy. Nade wszystko jednak bawi�a go zgor-
szona mina dziennikarza, kt�ry jego stosunek do dzie-
ci uwa�a� za wysoce niepedagogiczny.
Po chwili Maciek znowu znalaz� si� przy fotelu go-
�cia i powr�ci� do przerwanej rozmowy.
39
- A niech pan powie: jakby wilki chwyci�y w le-
sie konia, to dadz� sobie z nim rad� czy nie dadz�
rady?
Starszy brat odwr�ci� si� gwa�townie od cukiernicy.
Teraz i on zainteresowa� si� rozmow�. Dwa niecierpli-
we spojrzenia zawis�y na ustach malarza.
Go�� zrozumia�, �e z tego pytania �artowa� ju� nie
wolno.
- Powiedz mi, ch�opcze, dlaczego o to pytasz?
- A... bo tak! No, niech pan powie... dadz� rad�
czy nie dadz� rady?
- Poradz� sobie z nim, na pewno sobie pora-
dz� - dobrodusznie wyr�czy� malarza dziennikarz. -
Jaki ko� obroni si� w lesie przed wilkami?
Ch�opcy pokiwali sm�tnie g�owami. Nie zdawali si�
oczekiwa� innej odpowiedzi, ale byli ni� wyra�nie
zgn�bieni.
Po chwili wr�ci�a z kuchni matka ch�opc�w nios�c
tac� z kaw� i ciastem. Sprawia�a wra�enie przyjemnie
zaskoczonej tym, �e podczas jej nieobecno�ci w poko-
ju nie wydarzy�o si� nic nadzwyczajnego.
Go�cie ochoczo przysun�li fotele do sto�u, gdy�
wbrew uprzednim zapewnieniom dziennikarza byli po-
rz�dnie g�odni. Zabrano si� w pogodnym nastroju do
nalewania kawy i krajania ciasta. Skandal wybuchn��
dopiero po otwarciu cukiernicy.
- Powinnam si� by�a tego spodziewa� - j�kn�a
z rozpacz� gospodyni - nie ma ani jednej kostki!
A zaledwie przed godzin� nasypa�am cukru do pe�na.
40
Nie mog� wprost poj��, jak si� to wszystko mie�ci
w ich �o��dkach. Wojtek! Maciek!
Ale na wo�anie matki odpowiedzia�a g�ucha cisza.
Ch�opcy znikn�li z pokoju jak zdmuchni�ci przez wiatr.
Poniewa� okaza�o si�, �e w domu nie ma wi�cej
cukru, kaw� - ku wielkiemu strapieniu gospodyni -
go�cie musieli pi� nie ostodzon�. S�czyli cierpki p�yn
drobnymi �yczkami, zagryzaj�c go smacznym ciastem.
M�oda kobieta opowiada�a im p pracy stacji do�wiad-
czalnej.
Prowadzili t� stacj� razem z m�em. On by� z wy-
kszta�cenia agronomem, ona uko�czy�a agrobiologi�.
Siedzieli w puszczy ju� od trzech lat i w�a�ciwie bar-
dzo by sobie to �ycie chwalili, gdyby nie k�opoty z
dzie�mi, kt�re w le�nym otoczeniu wyrasta�y na zupe�-
nych dzikus�w.
Sama praca bardzo by�a ciekawa. Studiowano tu,
dziedziczenie cech nabytych u zwierz�t. Pocz�tkowo
zajmowano si� tylko kr�likami i domowym ptactwem,,
Ostatnio przyby�y tak�e konie, l to konie szczeg�lne-
go rodzaju. Ale ko�mi zajmuje si� m�� przy pomocy
specjalnego instruktora hodowlanego przys�anego z
Pu�aw. Ona si� na tym nie zna i nie ma z tym nic
wsp�lnego.
W tym miejscu opowiadanie gospodyni uleg�o
przerwie, gdy� w otwartym oknie ukaza�a si� nieocze-
kiwanie jasnow�osa g�owa Wojtka.
- Mama - krzykn�� ch�opiec - oni nie widzieli
jeszcze tarpan�w! My ich tam zaprowadzimy...
41
- Nie pokazujcie mi si� na oczy - odpowiedzia-
�a gniewnie matka. - Jak wr�ci ojciec, to z wami po-
/rozmawia. Ale nie o tarpanach, tylko o cukrze.
Jasna g�owa znikn�a tok samo gwa�townie, jak si�
ukaza�a. Zza okna dobieg� przejmuj�cy gwizd.
- C� to s� te tarpany? - zainteresowa� si� dzien-
nikarz.
- To w�a�nie konie, o kt�rych m�wi�am. Mamy tu
co� w rodzaju rezerwatu dzikich koni, a raczej koni,
kt�re dopiero si� zdzicza. Panowie nie s�yszeli nigdy
o tarpanach? Tarpany hoduje si� w Polsce ju� od
dawna. Ale ostatnia wojna zniszczy�a hodowl� i te-
raz zaczyna� trzeba jeszcze raz od pocz�tku.
- Nie mia�em poj�cia - zdumia� si� dzienni--
karz - �e w' Polsce hoduje si� dzikie konie. Trzeba
koniecznie te tarpany obejrze�. /
- Jak panowie sobie �ycz�. Tylko �e do ^zagrody
tarpan�w jest st�d do�� daleko. Trzeba i�� przez las
dwa kilometry z ok�adem. Ale ch�opcy mog� was za-
prowadzi�. '
Dziennikarz tak si� zapali� do zobaczenia dzikich
koni, �e mimo wrodzonego lenistwa got�w by� i�� do
rezerwatu dwa kilometry, nawet i wi�cej. Ale malarz
sprzeciwi� si� stanowczo tej wyprawie. Stonce wisia�o
ju� nisko nad jeziorem i czas by�o my�le� o powrocie
do domu. Telepa� si� noc� po nieznanym jeziorze -
�adna przyjemno��.
Kiedy zacz�li si� z sob� gor�co spiera�, znowu za-
szura�y za oknem rozgarniane ga��zie. Teraz do po-
42
koju zajrza�y dwie jasne g�owy.
Ch�opcy byli czym� podnieceni.
- Mama - pisn�� przera�liwie
starszy - idzie ten dra� Gwizda-
�a!
- Dra� Gwizda�a! Dra�!...
Dra�!... - wt�rowa� bratu jak
echo m�odszy.
Gospodyni pogrozi�a palcem sy-
nom, a potem z �artobliwym wsp�-
czuciem spojrza�a na go�ci.
- No, teraz ju� koniec, pano-
wie. Chcecie czy nie chcecie, b�-
dziecie musieli wys�ucha� ca�ej hi-
storii tarpan�w. Z panem Gwizda-
�� na ten temat nie ma �art�w. To
nasz instruktor z Pu�aw. Najlepszy
zreszt� cz�owiek pod s�o�cem. Tyl-
ko ch�opcy maj� z nim swoje po-
rachunki. O tego Gwia�dzistego...
- O Gwia�dzistego? -b�kn��
sko�owany dziennikarz. --A to kto
znowu ten Gwia�dzisty? .:
Ale odpowiedzi na to pytanie
nie zd��y� ju� otrzyma�. Skoro tyl-
ko ch�opcy przepadli za oknem, w
sieni zaszczeka�y .psy i zatupota�y
ci�kie kroki. Do pokoju wszed�
pan Gwizda�a.
43
Na widok tej nowej postaci dziennikarz i malarz
mimo woli poci�gn�li nosami. By�o to oczywi�cie z�u-
dzenie, a!e mogliby przysi�c, �e w pokoju zapachnia-
�o stajni�. W ca�ym wygl�dzie instruktora - w jego
krzywych kawaleryjskich nogach, skrzypi�cych wyso-
kich butach, a nade wszystko w d�ugim ko�skim obli-
czu - by�o co� takiego, co nieodparcie nasuwa�o
'skojarzenie z ko�mi.
Malarz ci�ko westchn�� i gestem pe�nym rezygna-
cji si�gn�� do kieszeni po sw�j szkicownik. Gospodyni
mia�a racj�. Powr�t do domu odwleka� si� na czas
bli�ej nie okre�lony. Po chwili siedzieli ju� przy stole,
s�uchaj�c wyczerpuj�cego wyk�adu o tarpanach.
Kto mia� szcz�cie zetkn�� si� osobi�cie z panem
Gwizda��, ten nie musia� ju� odbywa� dwukilometro-
wej w�dr�wki przez las do rezerwatu dzikich koni.
Z plastycznej opowie�ci instruktora tarpany wy�ania-
�y si� jak �ywe. R�a�y, kwicza�y, kr�ci�y zadami, stawa-
�y d�ba, demonstrowa�y wszystkie swoje zalety. By�y
to koniki niewielkie, myszate, kr�tkow�ose, podobne
do irlandzkich kuc�w. Przez grzbiet bieg�a im czarna
pr�ga - oznaka pradawnego gatunku.
Przed tysi�cem lat, a mo�e i dawniej, na niezmie-'
rzonych stepach wschodniej Europy koczowa�y tabuny
dzikich tarpan�w. Znacznie p�niej, w wieku XVII, nie-
liczne zachowane okazy tego gatunku odnajdowa�o
si� ju� tylko w zwierzy�cach polskich magnat�w. Do
racjonalnej hodowli zabrano si� przed trzydziestu la-
ty w rezerwacie bia�owieskim, ale przysz�a wojna...
44
R�ni ludzie r�ne maj� do wojny pretensje. Dla
instruktora Gwizda�y jedn� z najwi�kszych zbrodni
wojennych by�o zniszczenie hodowli tarpan�w. Cz��
dzikich koni wtedy wygin�a. Reszt� wychwytali ch�o-
pi, oswajaj�c je potem i przyuczaj�c do pracy w go-
spodarstwie. Teraz wykupione od ch�op�w nieliczne
ocala�e okazy oraz ich potomstwo przywraca si� do
stanu pierwotnej dziko�ci. Chodzi o wyhodowanie
dzikiego konia, odpornego na g��d, ch��d i najtrud-
niejsze warunki terenowe, a nast�pnie o przeszcze-
pienie jego cech na ca�� ras� koni polskich.
- Zdziczenie tarpan�w to trudna sprawa, moi pa-
nowie - grzmia� pan Gwizda�a, tocz�c rozognionym
wzrokiem po s�uchaczach. - Wychowasz takiego tar-
pana od �rebaka, poznasz jego wszystkie zalety i wa-
dy, przywi��esz si� do niego jak do ludzkiej istoty,
a potem puszczaj go w las - na ch��d, g��d i nie-
bezpiecze�stwa. Paszy mu wprawdzie dostarczasz, ale
rozrzucasz j� po ca�ym lesie i skrywasz pod stosami
chrustu. A przecie� nigdy nie ma pewno�ci, czy tar-
pan jest ju� na tyle m�dry j do�wiadczony, �eby si�
sam do niej dobra�. Las ogradza si� wprawdzie
paiisad�, ale w lesie noc� nie zawsze jest bezpiecz-
nie. Szczeg�lnie teraz, kiedy w okolicy pojawi�y si�
wilki...
Instruktor urwa� w p� zdania. W zielonym g�szczu
za oknem zakot�owa�o si� gwa�townie. Do pokoju
wdar� sitTgniewny okrzyk: '
- Gwizda�a, g�upia pa�a!
45
Potem us�yszano ur�gliwy �miech, trzask �amanych
gat�zek i tupot uciekaj�cych n�g.
W pokoju zrobi�o si� bardzo cicho. Matka ch�opc�w
zerwa�a si� z krzes�a, lecz nie pr�bowa�a nawet biec
do okna, gdy� na interwencj� by�o ju� za p�no. Ma-
larz przerwa� swe rysowanie i z nowym zainteresowa-
niem wpatrzy� si� w oblicze pana Gwizda�y. Stary in-
struktor mocno poczerwienia� i zadysza� si� jak w ci�-
kim ataku astmy. Ale trwa�o to kr�tko. Po chwili jego
d�uga ko�ska twarz odzyska�a normaln� barw� do-
brze wypalonej ceg�y.
- Nienawidz� mnie - powiedzia� zgaszonym g�o-
sem. - Sama pani in�ynier pami�ta, jak przedtem
mnie lubili. Wprost trudno si� by�o od nich op�dzi�.
A teraz nienawidz�. Nie mog� darowa�, �e pu�ci�em
Gwia�dzistego do lasu.
- Powiedzcie mi wreszcie, kto to jest ten Gwia�-
dzisty - zdenerwowa� si� dziennikarz. - Ci�gle opo-
wiadacie jakie� dziwne historie. Dzikie konie, -tarpa-
ny, wilki, a teraz znowu ten Gwia�dzisty. Ju� po raz
drugi s�ysz� dzisiaj to nazwisko.
- Gwia�dzisty to jeden z tarpan�w - wtr�ci�a
po�piesznie gospodyni. - Najpi�kniejszy tarpan z
ca�ej stadniny. Nazwano go Gwia�dzistym, bo ma na
czole bia�� gwiazd�. Ch�opcy za nim przepadali i ma-
�o si� nie pochorowali ze zmartwienia, kiedy puszczo-
no go do lasu na zdziczenie. Teraz, na domiar z�ego,
pokaza�y si� wilki... Trudno si� dziwi�, �e si� o niego
niepokoj�...
46
- Niepokoj� si� o niego! - wrzasn�� z meoczeki-
wan� pasj� pan Gwizda�a, - Smarkacze si� niepo-
koj�, a stary Gwizda�a nie! Bo Gwizda�a ma gdzie�
to wszystko, prawda?! Zrozumcie mnie dobrze, pano-
wie, od czasu jak Gwia�dzistego pu�ci�em do lasu,
ani jednego dnia, ani jednej nocy nie mam spokoju.
Na chwil� nie przestaj� o nim my�le�. Ja tu - on
w lesie, ale prowadz� go na odleg�o��. Cz�sto ludzie
patrz� na mnie jak na g�upiego, bo sam do siebie
gadam. ,,Gwia�dzisty - m�wi� - kosiu m�j kocha-
ny, szukaj pod chrustem, szukaj, jak ci� uczy�em. Nie
zag�odzisz si� przecie�. Nie zrobisz staremu instrukto-
rowi takiego brzydkiego kawa�u." Noc�, bywa, budzi
. mnie nag�e szarpni�cie serca. Wilki! Zrywam si� z po-
�cieli, chwytam za strzelb� i p�dem na jezioro. Po-
tem, stary wariat do �witu waruj� w ��dce przy tam-
tym brzegu, wypatruj�c wilczych oczu. Za to taka za-
p�ata. Tylko smarkacze niepokoj� si� o Gwia�dziste-