2681
Szczegóły |
Tytuł |
2681 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2681 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2681 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2681 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RAY BRADBURY
OSTATNIA POS�UGA
Harrison Cooper nie by� jeszcze taki stary - mia� zaledwie
trzydzie�ci dziewi�� lat i przekroczywszy ju� ch�odn� granic�
trzydziestki, zbli�a� si� do ciep�ej krainy czterdziestolatk�w, a
to ogromna r�nica nie tylko w temperaturze, ale i punkcie
widzenia. By� tak�e nie�onatym, nie zwi�zanym z nikim,
bezdzietnym (o ile si� orientowa�), b�yskotliwym geniuszem i
nie mia� nic specjalnego do roboty. Pewnego letniego ranka 1999
roku obudzi� si� p�acz�c.
- Dlaczego?
Wyskoczywszy z ��ka, stan�� przed lustrem, aby przyjrze�
si� �zom, zbada� bole��, prze�ledzi� szlak �alu. Niczym dziecko,
ciekawe bez wzgl�du na okoliczno�ci, nakre�li� sw� w�asn� map�,
nie odkry� jednak �adnej stolicy rozpaczy, a jedynie rozleg�e
pustkowie smutku, ogoli� si� zatem.
Niewiele to jednak pomog�o, bowiem Harrison Cooper
natrafi� przypadkiem na ukryte �r�d�o melancholii i nawet
podczas golenia zawarto�� owego �r�d�a sp�ywa�a w�skimi
strumyczkami po jego namydlonych policzkach.
- Wielki Bo�e! - wykrzykn��. - Jestem jak pogrzeb. Ale kto
nie �yje?
Zjad� sw� codzienn� grzank�, nieco wilgotniejsz� ni�
zwykle, po czym pop�dzi� do laboratorium sprawdzi�, czy
zerkni�cie na Wehiku� Czasu rozwi��e tajemnic� oczu, kt�re
roni�y deszcz �ez, podczas gdy reszta cia�a k�pa�a si� w
s�o�cu.
Wehiku� Czasu? O tak.
Gdy� Harrison Cooper po�wi�ci� wi�ksz� cz�� czwartej
dekady swego �ycia na ��czenie obwod�w niemo�liwych przesz�o�ci
i dot�d nietkni�tych przysz�o�ci. Zazwyczaj ludzie filozofuj�
siedz�c w samochodach pi�kniejszych ni� dziewczyny. Harrison
Cooper wybra� marzenia i z czystego powietrza oraz
wy�adowa� elektrycznych stworzy� co�, co nazwa� Machin�
Mobiusow�.
Jak wyja�nia� swym przyjacio�om z zaprawion� winem
nonszalancj�, bra� pasmo przesz�o�ci i pasmo przysz�o�ci,
a nast�pnie przekr�ca� je w punkcie TERAZ tak, aby zap�tli�y
si� w jedn� p�aszczyzn�, jak owe przypominaj�ce �semk�
wst�gi, wycinane i klejone przez kochanego starego A. F.
Mobiusa, dziewi�tnastowiecznego matematyka.
- A, tak, Mobius - mamrotali zazwyczaj przyjaciele.
W rzeczywisto�ci znaczy�o to: "Ach, nie. Dobranoc".
Harrison Cooper nie by� szalonym naukowcem, by� natomiast
niewiarygodnie nudny. Wiedz�c o tym, wycofa� si� z �ycia
towarzyskiego, aby sko�czy� Machin� Mobiusow�. Teraz za�, owego
dziwnego ranka, sk�pany w padaj�cym z oczu zimnym deszczu, sta�
wpatruj�c si� w sw�j przekl�ty wynalazek, zdumiony, �e nie
ta�czy wok� niego w rado�ci prawdziwego Stw�rcy.
Kontemplacj� przerwa� mu brz�k dzwonka laboratoryjnego.
Otworzywszy drzwi, ujrza� jednego z owych rzadko spotykanych
ludzi: prawdziwego pos�a�ca z Western Union na prawdziwym
rowerze. Harrison Cooper podpisa� dow�d przyj�cia telegramu
i ju� mia� zamkn�� drzwi, gdy zauwa�y�, �e ch�opak wpatruje
si� intensywnie w Machin� Mobiusow�.
- Co to ma by�? - wykrzykn�� ch�opak.
Harrison Cooper odsun�� si� i pozwoli� mu obej�� szerokim
�ukiem Machin�. Oczy ch�opca ta�czy�y, mierz�c wzrokiem ogromn�
�semk� z b�yszcz�cej miedzi, mosi�dzu i srebra.
- Jasne! - zawo�a� w ko�cu, szeroko u�miechn�ty. - Maszyna
czasu!
- Strza� w dziesi�tk�!
- Kiedy pan wyrusza? - spyta� ch�opak. - Gdzie si� pan uda,
z kim si� spotka i kiedy? Z Aleksandrem? Cezarem? Napoleonem!
Hitlerem?!
- Nie, nie!
Ch�opiec rozszerzy� sw� list�.
- Lincolnem...
- To ju� bardziej prawdopodobne.
- Genera�em Grantem! Rooseveltem! Benjaminem Franklinem!
- Franklinem, tak!
- Czy� nie szcz�ciarz z pana?
- Szcz�ciarz? - Harrison Cooper, oszo�omiony, odkry�, �e
potakuje. - Tak, na Boga... i nagle.
Nagle ju� wiedzia�, dlaczego o �wicie p�aka�.
Potrz�sn�� d�oni� ch�opaka.
- Wielkie dzi�ki. Jeste� katalizatorem...
- Kata...?
- Moim testem Rorschacha. Sprawi�e�, �e sporz�dzi�em
w�asn� list�, a teraz, szybko, nie obra� si�, ale - uciekaj!
Drzwi zatrzasn�y si�. Cooper pobieg� do telefonu w
bibliotece, wystuka� numer i czeka�, prze�lizguj�c si� wzrokiem
po tysi�cach ksi��ek na p�kach.
- Tak, tak - mrucza�, muskaj�c spojrzeniem wspania�e,
wyz�ocone s�o�cem tytu�y. - Niekt�rzy z was. Dwaj, trzej, mo�e
czterej. Halo? Sam? Samuel? Czy mo�esz zjawi� si� tu w ci�gu
pi�ciu minut albo jeszcze lepiej trzech? Nag�y wypadek.
Przychod�!
Gwa�townie cisn�� s�uchawk� i odwr�ci� si�, wyci�gaj�c
r�k�.
- Szekspir - szepn��. - Willy, Williamie, czy b�dziesz to
ty?
Drzwi laboratorium otwar�y si�. Sam/Samuel wsun�� do
�rodka g�ow� i zamar�.
Bowiem tam, szedz�cy w centrum swej wielkiej,
Mobiusowskiej �semki, odziany w sk�rzan� kurtk� i wysokie,
b�yszcz�ce buty, zaopatrzony w kanapki na drog�, tkwi�
Harrison Cooper. Jego ramiona poruszy�y si�, �okcie
stercza�y po bokach, palce unosi�y czujnie nad klawiatur�
komputera.
- Gdzie twoja czapka-pilotka i gogle? - spyta� Samuel.
Harrison Cooper wygrzeba� je z kieszeni i za�o�y�,
u�miechaj�c si� krzywo.
- Podnie�cie Titanica, a potem go zatopcie! - Samuel
podszed� do cudownej maszyny i spojrza� wprost na jej
niesamowitego pasa�era. - I co, Cooper, co zamierzasz? -
zawo�a�.
- Dzi� rano obudzi�em si� we �zach.
- Jasne. Wczoraj wiecz�r przeczyta�em ci na g�os ksi��k�
telefoniczn�. To na pewno dlatego.
- Nie. Czyta�e� mi to!
Cooper poda� mu ksi��ki.
- Oczywi�cie! K�apali�my do trzeciej, pij�c za zdrowie
literatury angielskiej!
- I uzyska�em odpowied� - �zy!
- Na co?
- Na to, co stracili. Na fakt, �e umarli nieznani,
niedostrze�eni. Na ponur� prawd�, �e doceniono ich i
pokochano dopiero w latach dwudziestych!
- Przesta� gada� i przejd� do rzeczy - rzuci� Samuel. -
Wezwa�e� mnie, aby wyg�asza� kazania, czy mo�e chcesz prosi� o
rad�?
Harrison Cooper wyskoczy� z machiny i pchn�� przyjaciela w
stron� biblioteki.
- Musisz sporz�dzi� dla mnie map� wyprawy!
- Wyprawy?
- Wyruszam w podr�, w drog�, Szlakiem Wielkiej Literatury.
Jako jednoosobowa Armia Zbawienia!
- Chcesz ratowa� �ycia?
- Nie, dusze. Co komu po �yciu, je�li dusza jest martwa?
Siadaj! Przypomnij mi wszystkich pisarzy, kt�rymi zachwycali�my
si� w nocy, przywodz�c mnie do porannych �ez. Masz tu brandy. Pij.
Pami�tasz?
- Pami�tam!
- Wymie� ich zatem. Pierwszy - melancholik z Nowej Anglii.
Smutny pustelnik, kt�ry wyrzek� si� �wiata. Powinien by�
uton�� w morzu, zagubiona, sze��dziesi�cioletnia dusza! A teraz,
o jakich innych smutnych geniuszach rozmawiali�my?
- Bo�e! - wykrzykn�� Samuel. - Zamierzasz ich odwiedzi�?
Och, Harrisonie, Harry, uwielbiam ci�!
- Zamknij si�! Pami�tasz, jak nale�y pisa� dowcipy?
Najpierw si� �miejesz, a potem cofasz my�l�. P�aczmy zatem i
cofnijmy si� kanalikami �zowymi a� do �r�d�a. P�aczmy nad
Wielorybem, by odnale�� p�otki!
- Zdaje si�, �e wczoraj cytowa�em...
- Tak?
- A potem rozmawiali�my...
- M�w dalej...
- C�.
Samuel prze�kn�� brandy. Ogie� oparzy� mu oczy.
- Zapisz to!
Zanotowali i rzucili si� biegiem.
- Co zrobisz, kiedy ju� tam dotrzesz,
doktorze-bibliotekarzu?
Harrison Cooper, siedz�cy z powrotem w cieniu g�ruj�cej nad
nim wst�gi Mobiusa, roze�mia� si� i pokiwa� g�ow�.
- Tak! Harrison Cooper, dr n. m. - doktor nauk
mi�dzyliterackich. Uzdrowiciel pi�knych, starych,
wyg�odnia�ych lw�w, rozpaczliwie spragnionych czu�ej mi�o�ci,
cho�by niewielkiego aplauzu, s�odkiego wina s��w,
przepe�niaj�cego moje serce, moje usta. Powiedz "aaa". Na mnie
ju� czas. Do zobaczenia!
- Niech ci� B�g b�ogos�awi!
Cooper nacisn�� d�wigni�, przekr�ci� ga�k� i w wirze
metalu, w b�ysku motylej wst�gi, machina po prostu znikn�a.
W chwil� p�niej Machina Mobiusowa skr�ci�a swe atomy - i
powr�ci�a.
- Voila! - krzykn�� Harrison Cooper. Policzki mia�
zar�owione, jego oczy b�yszcza�y. - Gotowe!
- Tak szybko? - zdumia� si� jego przyjaciel Samuel.
- Minuta tutaj oznacza godziny w drodze.
- Uda�o ci si�?
- Sp�jrz! Oto dow�d.
Z jego podbr�dka kapa�y �zy.
- Co si� zdarzy�o? M�w!
�yroskop zawirowa�, �wi�teczna wst�ga zakr�ci�a si� wok�
siebie, bez ko�ca. W powietrzu pojawi�a si� widmowa zas�ona,
kt�ra po sekundzie rozp�yn�a si� bez �ladu.
Ksi��ki przyby�y pierwsze zupe�nie jakby wypad�y z
ta�moci�gu, niemal wyprzedzaj�c kroki. W �lad za nimi
zjawi�y si� na wp� widoczne stopy, spowite w mg�� nogi i
cia�o i wreszcie g�owa m�czyzny, kt�ry - podczas gdy wst�ga
z powrotem kre�li�a spiral� w nico�� - przycupn�� nad
ksi��kami jak go�� grzej�cy si� przy kominku.
Dotkn�� palcami tom�w, ws�uchany w mroczny
korytarz, nios�ce z do�u st�umione g�osy biesiadnik�w. Tu� przy
jego �okciu zia� otw�r drzwi, z kt�rego nap�ywa�a falami
delikatna wo� choroby, pojawiaj�ca si� i znikaj�ca wraz ze
s�abym oddechem tkwi�cego w �rodku pacjenta. Z rozci�gaj�cego
si� na parterze �wiata wieczoru i dobrego zdrowia
dobiega�y brz�ki talerzy i sztu�c�w. Korytarz i pok�j chorego
by�y na razie puste. Za chwil� kto� mo�e wspi�� si� po schodach,
nios�c tac� dla p�sennego cz�owieka.
Harrison Cooper podni�s� si� cicho, sprawdzi� schody i
d�wigaj�c s�odkie nar�cze ksi��ek wkroczy� do sypialni. Po obu
stronach �o�a p�on�y �wiece, po�rodku za� le�a� na wznak
umieraj�cy m�czyzna. Jego d�onie spoczywa�y nieruchomo, g�owa
ca�ym ci�arem wspiera�a si� o poduszk�, oczy zaciska�y si�
mocno, usta wykrzywia� grymas - jakby chory wzywa�y sufit czy mo�e
sam� �mier�, aby opad�a na niego i doko�czy�a dzie�a.
Powieki starca zatrzepota�y, wyschni�te usta rozsun�y
si�, z nozdrzy ze �wistem ulecia�o powietrze.
- Kto to? - szepn��. - Kt�ra godzina?
- "Gdy tylko stwierdz�, �e usta wykrzywiaj� mi si� ponuro,
gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, d�d�ysty listopad, wtedy
uznaj�, �e ju� wielki czas uda� si� na morze jak najrychlej" * -
odpar� cicho stoj�cy u st�p �o�a podr�ny.
- Co, co takiego? - wyszepta� stary cz�owiek.
- "Taki mam w�a�nie spos�b odp�dzania splinu i regulowania
krwiobiegu" - zacytowa� go��, kt�ry tymczasem zd��y� ju� wsun��
po ksi��ce pod d�onie umieraj�cego. Dr��ce palce m�czyzny
drapa�y ok�adki, po czym cofn�y si�, by ponownie dotkn��
sztywnych opraw, niczym d�onie czytaj�ce alfabet Braille'a.
Jedn� po drugiej w�drowiec unosi� ksi��ki, demonstruj�c
ok�adki, pokazuj�c kolejne strony tytu�owe. Na ka�dej z nich
data wydania powie�ci unosi�a si� na falach, by spocz�� gdzie�
na brzegach nieznanej przysz�o�ci.
Oczy chorego bada�y ok�adki, tytu�y, daty, a� wreszcie
skupi�y si� na jasnej twarzy go�cia. Starzec westchn��,
zdumiony.
- M�j Bo�e, wygl�dasz na podr�nika. Sk�d przybywasz?
- Czy wida� po mnie lata? - Harrison Cooper pochyli� si�
naprz�d. - Przynosz� ci zatem Zwiastowanie.
- Takie rzeczy przytrafiaj� si� jedynie dziewicom. Lecz pod
tym stosem nie czytanych ksi��ek nie pogrzebano dziewicy.
- Przybywam, aby ci� uwolni�. Przynosz� wie�ci z daleka.
Oczy starca pow�drowa�y ku tomom, z�o�onym pod jego
dr��cymi d�o�mi.
- Moje? - wyszepta�.
W�drowiec z powag� skin�� g�ow�, kiedy jednak na policzki
chorego wyp�yn�� lekki rumieniec, a oczy i usta nabra�y
radosnego wyrazu, u�miechn�� si�.
- A zatem jest nadzieja?
- Tak!
- Wierz� ci - starzec odetchn��, po czym zapyta�: -
Dlaczego?
- Poniewa� - odpar� nieznajomy, stoj�cy u st�p �o�a - ci�
kocham.
- Ja pana nie znam!
- Ale ja ciebie znam - od dziobu po ruf�, od burty do
burty, od czubka masztu po reling, ka�dy dzie� twego d�ugiego
�ycia, a� do dzisiaj.
- O, s�odkie d�wi�ki! - wykrzykn�� starzec. - Ka�de
wypowiadane przez ciebie s�owo, ka�dy b�ysk twoich oczu jest
prawdziwy niczym podstawy �wiata. Jak to mo�liwe? - Na jego
powiekach zal�ni�y �zy. - Dlaczego?
- Bowiem ja jestem prawd� - powiedzia� w�drowiec. -
Przeby�em d�ug� drog�, �eby ci� odnale�� i rzec: nie zgin��e�.
Twoja wielka Bestia jedynie na kr�tko zaton�a. W latach, kt�re
nadejd�, zagubionych w przysz�o�ci, wielkich i wspania�ych,
pro�ci ludzie zbior� si� przy twoim grobie i zakrzykn�: "Wznosi
si�, opada, wznosi si�, opada, wznosi si�!", i bia�y ogrom
pop�ynie ku powierzchni, z�owieszczy olbrzym, ta�cz�cy po�r�d
fal i ogni �wi�tego Elma, a ty wraz z nim, obaj nieod��cznie
zwi�zani, i nie da si� orzec, gdzie on si� ko�czy, a ty
zaczynasz, czy te� gdzie ty stajesz, a on rusza dooko�a �wiata,
poci�gaj�c za sob� i tob� flot� bibliotek, przez niesko�czone
wody, z za�og� m�odszych bibliotekarzy i czytelnik�w,
t�ocz�cych si� na pok�adzie, aby sporz�dzi� map� waszych
wypraw, czujnie nas�uchuj�cych waszych zagubionych w dali
krzyk�w o trzeciej godzinie poranka.
- Na rany Chrystusa! - j�kn�� m�czyzna, spowity w ca�un
po�cieli. - Do rzeczy, cz�owieku, do rzeczy! Czy m�wisz prawd�?
- Masz na to moj� r�k�. Zaklinam si� na m� dusz� i krew
serdeczn�. - Go�� podszed�, wcielaj�c s�owa w czyn, i ich r�ce
u�cisn�y si�, tworz�c jedno��. - Zabierz ze sob� do grobu te
dary. W swych ostatnich godzinach licz kartki niczym paciorki
r�a�ca. Nie m�w nikomu, sk�d si� wzi�y. Szydercy wytr�ciliby
ci z r�k owe rytualne paciorki. Odmawiaj zatem sw�j r�aniec w
mroku przed �witem, a brzmi on: b�dziesz �y� wiecznie. Jeste�
nie�miertelny.
- Do�� ju�, prosz�! Milcz!
- Nie mog�. Wys�uchaj mnie. Gdziekolwiek przeszed�e�,
zap�onie cudowny ognisty szlak: w Zatoce Bengalskiej, na
Oceanie Indyjskim, Przyl�dku Dobrej Nadziei, wok� Hornu, a�
po kraw�d� piekie�, tak daleko, jak si�ga ludzkie oko.
Jeszcze mocniej �cisn�� d�o� starca.
- Przysi�gam. W latach, kt�re nadejd�, miliony milion�w
zgromadz� si� u twego grobu, aby �yczy� ci spokojnego snu i
ogrza� ko�ci. S�yszysz?
- Wielki Bo�e, w�a�ciwy z ciebie kap�an do oddania mi
ostatniej pos�ugi. A czy spodoba mi si� w�asny pogrzeb? Owszem.
Jego uwolnione r�ce powr�ci�y do le��cych u bok�w ksi��ek,
podczas gdy �arliwy go�� unosi� kolejne tomy i intonowa� daty:
- 1922... 1930... 1935... 1940... 1955... 1970. Czy mo�esz
odczyta� i poj��, co to oznacza?
Podsun�� ostatni� ksi��k� tu� przed twarz starca. P�on�ce
oczy poruszy�y si�. Wargi drgn�y.
- 1990?
- Tak. Sto lat od dzisiaj.
- Dobry Bo�e!
- Musz� ju� i��, ale najpierw chc� us�ysze�. Rozdzia�
pierwszy. M�w.
Wzrok starca umkn�� w bok, jego oczy zapiek�y nagle.
Obliza� wargi, szukaj�c w�a�ciwych s��w, a� wreszcie wyszepta�,
p�acz�c:
- Imi� moje: Izmael.
Pada� �nieg i zn�w �nieg, i jeszcze wi�cej �niegu. W
zawierusze bieli b�ysn�a srebrna wst�ga, aby z dono�nym szeptem
wypu�ci� z siebie w ob�oku Czasu w�drownego bibliotekarza i jego
w�r ksi��ek. Zupe�nie jak n� przecinaj�cy opr�szony �niegiem
chleb, wst�ga, unosz�c materializuj�cego si� w�drowca,
przenikn�a wraz z nim przez mur szpitala, do pokoju bia�ego
niczym grudzie�. Tam, opuszczony, le�a� m�czyzna, blady niczym
�nieg i wiatr. Jeszcze m�ody, spa�, z w�sami przylepionymi
gor�czk� do ust. Zdawa� si� nie dostrzega� pos�a�ca, kt�ry
nawiedzi� przestrze� obok jego ��ka, ani nie interesowa� si�
jego obecno�ci�. Jego oczy pozosta�y zamkni�te, wargi nie
rozchyli�y si�, aby wpu�ci� wi�kszy haust powietrza. Le��ce po
bokach r�ce nie otwar�y si� na przyj�cie dar�w. Wygl�da� jak
kto� ju� z�o�ony do grobu i dopiero d�wi�k g�osu go�cia
sprawi�, �e jego oczy zadr�a�y pod spuszczonymi powiekami.
- Czy jeste� zapomniany? - spyta� g�os.
- Nigdy nie narodzony - odpar� blady m�czyzna.
- Nikt ci� nie pami�ta?
- Tylko. Tylko we Francji.
- Niczego nie napisa�e�?
- Nic godnego uwagi.
- Poczuj wag� tego, co k�ad� na twoim ��ku. Nie, nie
patrz. Czuj.
- Ci��� niczym nagrobki.
- S� na nich napisy, ale to nie nagrobki. To nie marmur,
tylko papier. Daty, owszem, ale daty jutra, pojutrza, i
nast�pnych dziesi�ciu tysi�cy dni. A obok ka�dej twoje nazwisko.
- To niemo�liwe.
- Ju� si� sta�o. Pozw�l, �e odczytam niekt�re. S�uchaj!
Maska?
- �mierci szkar�atnej.
- Upadek...?
- Domu Usher�w!
- Studnia?
- Wahad�o!
- Serce?
- Oskar�ycielem! Moje serce! Serce!
- Powt�rz: Na mi�o�� bosk�, Montresorze.
- To g�upota.
- Powt�rz: Montresorze, na mi�o�� bosk�.
- Na mi�o�� bosk�, Montresorze!
- Czy widzisz ten napis?
- Widz�!
- Przeczytaj dat�.
- 1994. Nie ma takiego roku.
- Jeszcze raz, i nazw� wina.
- 1994. Amontillado. I moje nazwisko.
- Tak! A teraz potrz��nij g�ow�. Niechaj zad�wi�cz�
dzwoneczki b�azna. Oto zaprawa do ostatniej ceg�y. Szybko!
Jestem tu, aby pogrzeba� ci� �ywcem pod ksi��kami. Kiedy
przyb�dzie �mier�, jak j� powitasz? Okrzykiem i...?
- Requiescat in pace?
- Jeszce raz.
- Requiescat in pace!
Rykn�� Wicher Czasu i pok�j opustosza�. Zwabione
�miechem piel�gniarki wbieg�y do �rodka, pr�buj�c pochwyci�
ksi��ki, kt�re przygniata�y go radosnym ci�arem.
- Co on m�wi? - zawo�a�a jedna z nich.
W Pary�u, godzin�, dzie�, rok, minut� p�niej, na
iglicy ko�cio�a zab�ys�y ognie �wi�tego Elma. B��kitny blask
rozja�ni� mroczn� alejk�, na rogu zabrzmia� mi�kki tupot
n�g, wiatr zawirowa� nagle niczym niewidzialna karuzela i
wreszcie czyje� kroki zad�wi�cza�y na stopniu prowadz�cym do
drzwi. Za owymi drzwiami le�a�a sypialnia, kt�rej okno
otwiera�o si� na dalekie, wype�nione muzyk� i lud�mi
kafejki. W ��ku obok okna le�a� wysoki m�czyzna, jego
blada twarz trwa�a nieruchomo a� do chwili, gdy us�ysza� w
swym pokoju obcy oddech.
Nagle dojrza� przed sob� mroczn� posta�. Przybysz
pochyli� si� i padaj�ce zza okna �wiat�o ukaza�o jego twarz
i usta, kt�re odetchn�y i przem�wi�y, wypowiadaj�c jedno,
jedyne s�owo:
- Oscar?
Prze�o�y�a Paulina Braiter
* Prze�o�y� Stanis�aw Wyrzykowski
RAY BRADBURY
Amerykanin urodzony w 1920 r., nale��cy do czo��wki
tw�rc�w gatunku. W 1937 r. odkry� fandom i spotka� Forresta
Ackermana i Henry'ego Kuttnera; wsp�lnie zacz�li wydawa�
fanzin "Futura Fantastica". Na pocz�tku lat czterdziestych
Bradbury mia� ju� sw�j okre�lony styl pisarski: poetycki,
symboliczny, nostalgiczny, ze skrzywieniem w stron� horroru.
Charakterystyczne opowiadanie dla tego okresu - "Ma�y
morderca" - znajduje si� w autorskiej antologii "Rakietowe
dzieci". Wi�kszo�� opowiada� Bradbury'ego, nie zawsze
udanych, trafia�a do "Weird Tales" i tego typu pism.
Pierwsze opowiadanie z serii marsja�skiej ukaza�o si� w
1946 r., by�a to "Wycieczka ma milion lat". W 1950 r.
pojawi� si� pe�ny tom "Kronik marsja�skich". W rok p�niej
powsta� nast�pny zbi�r pt. "Cz�owiek ilustrowany" (zbi�r ten,
kt�rego fragmenty drukowa� przed laty "Przekr�j", dot�d nie
ukaza� si� w Polsce, ale przygotowujemy go do naszej
ksi��kowej serii).
Bradbury szybko wyszed� z "getta SF" i zaj�� si� lepiej
p�atn� tw�rczo�ci�. Pisa� scenariusze do takich film�w jak
"It Came from Outher Space", "The Beast from 20 000
Fathoms" czy "Moby Dicka".
Powie�� "451� Fahrenheita" zosta�a sfilmowana przez
Francoisa Truffauta (1966). Dwa lata p�niej na ekrany
trafi� "The Illustrated Man".
Jak pisa� nieco z�o�liwie James Gunn, Bradbury jest
przedstawicielem tej do�� licznej w science fiction grupy
tw�rc�w, jak� s� autorzy opowiada�; nale�y jednak r�wnie� do
bardziej ekskluzywnego grona, obejmuj�cego m.in. r�wnie�
Harlana Ellisona: s� to autorzy opowiada�, kt�rym si�
powiod�o, cho� nigdy nie napisali prawdziwej powie�ci. "451�
Fahrenheita" jest wyd�u�on� nowel�, "S�oneczne wino" to
zbi�r opowiada� z jednym bohaterem, a "Something Wicked This
Way Comes" powsta�o z rozwini�cia opowiadania. (T� ostatni�
powie�� nied�ugo zaproponujemy Pa�stwu na �amach "NF"). Za
to Brian Aldiss powiedzia� o Bradburym tak: Jeden z naszych
najwybitniejszych marzycieli by� pierwszym, kt�ry wzi��
wszystkie akcesoria SF i wykorzysta� je jako wyj�tkowo
osobiste �rodki wyrazu dla swego cokolwiek ba�niowego
pogl�du na Wszech�wiat.
D.M.