2601
Szczegóły |
Tytuł |
2601 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2601 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2601 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2601 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ray Bradbury
Jaki� potw�r tu nadchodzi
(Something Wicked This Way Comes)
Prze�o�y�a Paulina Braiter
Notka do powie�ci
Ray Bradbury, rocznik 1920, odkry� fantastyk� w roku 1937
dzi�ki spotkaniu z Henrym Kuttnerem i Forrestem Ackermanem.
Dwa lata p�niej wydawa� ju� w�asny fanzin "Futuria
Fantasia". Jest mistrzem kr�tkiej formy, bardzo szybko
zacz�to m�wi� o jego w�asnym, poetyckim, pe�nym niepokoju
stylu. Wczesne opowiadania zosta�y zebrane w tomie "Dark
Carnival". Jedno z nich znalaz�o si� te� p�niej w
najs�ynniejszej bodaj jego ksi��ce "Kronikach marsja�skich",
kt�ra ukaza�a si� w 1950 roku i przynios�a autorowi
natychmiastow� s�aw� oraz umo�liwi�a mu - jako pierwszemu
pisarzowi SF - wyj�cie z getta fantastycznego. Pierwsz�
powie�ci� napisan� przez Bradbury'ego jest "451 Fahrenheita"
(1953), nast�pn� "S�oneczne wino" (1957).
Bradbury nie odszed� nigdy od kr�tkiej formy. Wiele z
jego opowiada� znalaz�o si� w zbiorze "Cz�owiek ilustrowany".
Wsp�lnym motywem jest tu posta� tajemniczego w�drowca, w
ca�o�ci pokrytego magicznym tatua�em.
W 1989 roku otrzyma� Nebul� za ca�okszta�t tw�rczo�ci.
Poza fantastyk� pisywa� te� krymina�y, ksi��ki dla
dzieci, sztuki teatralne i scenariusze filmowe.
D.M.
Z wyrazami wdzi�czno�ci dla
JENNET JOHNSON,
kt�ra nauczy�a mnie, jak si� pisze opowiadania,
i dla SNOWA LONGLEYA HOUSHA,
wyk�adowcy poezji w Los Angeles High School dawno temu,
a tak�e dla JACKA GUSSA,
kt�ry nie tak zn�w dawno pom�g� mi w pracy nad t� powie�ci�.
Cz�owiek si� kocha, a kocha, co mija.
W.B. Yeats
(prze�. Janusz A. Ihnatowicz)
Nie �pi� bowiem, a� co z�ego zbroj�:
i nie mog� spa�, a� kogo podejd�.
Jedz� chleb niezbo�no�ci i wino nieprawo�ci pij�.
Ksi�ga Przypowie�ci IV, 16-17.
(prze�. ks. D. Jakub Wujek)
Nie mam poj�cia, co si� mo�e przydarzy�, ale niech b�dzie, co
chce, ja przyjm� to z u�miechem.
Stubb w "Moby Dicku"
(prze�. Bronis�aw Zieli�ski)
PROLOG
Po pierwsze, by� pa�dziernik, wyj�tkowy miesi�c w �yciu
ka�dego ch�opca. Nie �eby inne miesi�ce nie zas�ugiwa�y na to
miano. Niemniej, jak mawiaj� piraci, nawet w�r�d rzeczy
wyj�tkowych zdarzaj� si� lepsze i gorsze. Cho�by wrzesie� -
paskudny miesi�c: zaczyna si� szko�a. Albo sierpie� - ca�kiem
niez�y, wci�� trwaj� wakacje. Lipiec - o, to naprawd� �wietny
miesi�c: �adnej nauki na horyzoncie. Bez w�tpienia jednak
najlepszy jest czerwiec, kiedy drzwi szk� otwieraj� si�
szeroko, a wrzesie� wydaje si� odleg�y o miliardy lat.
We�my jednak pa�dziernik. Rok szkolny trwa ju� od
miesi�ca i cz�owiek przywyka do nowych ci�ar�w, kt�re
przestaj� przygniata� go niezno�nie. Zaczynamy my�le� o
�mieciach, jakimi zasypiemy werand� starego Pricketta, albo
o w�ochatym ma�pim kostiumie, kt�ry przywdziejemy ostatniego
dnia miesi�ca na zabaw� w YMCA. A kiedy zbli�a si�
dwudziesty pa�dziernika i w powietrzu unosi si� zapach dymu,
a niebo o zmroku jest pomara�czowe i szare jak popi�, mo�na
odnie�� wra�enie, �e szeleszcz�ce miot�ami i �opocz�ce
prze�cierad�ami Halloween nigdy nie nadejdzie.
Lecz pewnego dziwnego, mrocznego roku Halloween nadszed�
nieco wcze�niej.
Nast�pi�o to dwudziestego czwartego pa�dziernika, trzy
godziny po p�nocy.
O tej porze Jim Nightshade, zamieszka�y przy Oak Street 97,
mia� dok�adnie trzyna�cie lat, jedena�cie miesi�cy i dwadzie�cia
trzy dni. Jego s�siad, William Halloway, sko�czy� w�a�nie
trzyna�cie lat, jedena�cie miesi�cy i dwadzie�cia cztery
dni. Obaj widzieli ju� przed sob� swe czternaste urodziny,
trzepocz�ce niczym ptak tu� poza zasi�giem r�k.
W tym pa�dziernikowym tygodniu za� nagle doro�li,
pozostawiaj�c za sob� lata dzieci�stwa...
I. POWITANIA
Rozdzia� I
Sprzedawca piorunochron�w przyby� do miasta, nieco
tylko wyprzedzaj�c burz�. Owego pochmurnego pa�dziernikowego
dnia w�drowa� ulicami Green Town w stanie Illinois, co
chwila ogl�daj�c si� przez rami�. Gdzie� w dali pot�ne
pioruny uderza�y o ziemi�. Niezbyt daleko za jego plecami
czai�a si� burza, bezlitosne zwierz� o straszliwych
z�biskach.
Tote� domokr��ca maszerowa� ra�no naprz�d, ko�ysz�c
wielk� sk�rzan� torb�, w kt�rej pobrz�kiwa�y przero�ni�te
kowalskie uk�adanki. I cho� spoczywa�y one bezpiecznie w
swojej kryj�wce, j�zyk sprzedawcy bezustannie przywo�ywa�
ich wizje, gdy m�czyzna w�drowa� od drzwi do drzwi, p�ki w
ko�cu nie dotar� na trawnik, z kt�rym by�o co� okropnie nie
tak.
Nie, nie chodzi�o o traw�. Domokr��ca uni�s� wzrok. Na
�agodnym zboczu le�a�o dw�ch ch�opc�w. Podobnie zbudowani,
rozci�gn�li si� wygodnie, strugaj�c fujarki i rozmawiaj�c o
dawnych i przysz�ych czasach, wyra�nie zadowoleni z tego, �e
w ci�gu lata pozostawili �lady swych palc�w na ka�dym
ruchomym przedmiocie w Green Town, a od czasu rozpocz�cia
szko�y ich stopy wydepta�y wszystkie �cie�ki pomi�dzy
miastem a jeziorem.
- Jak si� macie, ch�opcy! - zawo�a� m�czyzna odziany w
str�j barwy burzy. - Rodzice w domu?
Ch�opcy potrz�sn�li przecz�co g�owami.
- Macie jakie� pieni�dze?
Zaprzeczyli.
- No c� - domokr��ca przeszed� par� krok�w, po czym
zatrzyma� si� zgarbiony. Nagle, jakby poczu� na karku
ch�odny dotyk nieba albo mo�e spojrzenie �lepych okien
stoj�cego nie opodal domu, odwr�ci� si� powoli, w�sz�c w
powietrzu. Wiatr porusza� nagimi ga��ziami drzew. Promienie
s�o�ca, przenikaj�c przez niewielki prze�wit w chmurach,
powlek�y z�otem kilka ostatnich d�bowych li�ci. Jednak�e
wkr�tce s�o�ce znikn�o, z�ote monety zosta�y wydane i zn�w
powia� szary wiatr; m�czyzna otrz�sn�� si� z zadumy.
Powoli ruszy� naprz�d po trawniku.
- M�odzie�cze! - zagadn��. - Jak si� nazywasz?
S�ysz�c to, pierwszy ch�opiec o w�osach jasnych jak
puszek ostu zmru�y� oko, przechyli� g�ow� i spojrza� na
przybysza drugim okiem, jasnym i czystym niczym kropla
letniego deszczu.
- Will - odpar�. - William Halloway.
Herold burzy odwr�ci� si�.
- A ty?
Drugi ch�opak nawet nie drgn��. Le�a� na brzuchu w�r�d
jesiennej trawy, jakby zastanawia� si�, czy nie wymy�li�
sobie jakiego� pseudonimu. Jego w�osy, g�ste i potargane,
mia�y barw� i po�ysk kasztan�w. Oczy, spogl�daj�ce gdzie� w
g��b duszy, by�y zielone i przejrzyste niczym kryszta�.
Wreszcie wsun�� do wygi�tych nonszalancko ust �d�b�o suchej
trawy.
- Jim Nightshade - rzek�.
Handlarz burz skin�� g�ow�, jakby wiedzia� to od pocz�tku.
- Nightshade. Niez�e nazwisko.
- I jak�e stosowne - doda� Will Halloway. - Ja
urodzi�em si� minut� przed p�noc� trzydziestego
pa�dziernika, Jim - minut� po p�nocy trzydziestego
pierwszego.
- W Halloween - dorzuci� Jim. - �wi�to duch�w.
I ch�opcy, wpadaj�c sobie w s�owo, opowiedzieli mu
histori� swego �ycia, dumni z matek mieszkaj�cych tu� obok
siebie, kt�re razem pospieszy�y do szpitala i w odst�pie
kilkudziesi�ciu sekund wyda�y na �wiat syn�w; jednego
zrodzonego ze �wiat�a, drugiego z mroku. W s�owach tych
kry�y si� dzieje wsp�lnych przyj�� i �wi�towania. Co roku na
minut� przed p�noc� Will zapala� �wieczki na niewielkim
torcie. W dwie minuty p�niej, kiedy zaczyna� si� ostatni
dzie� miesi�ca, Jim zdmuchiwa� p�omyki.
To w�a�nie opowiedzia� podekscytowany Will, a Jim
potwierdzi� milczeniem. Domokr��ca, uciekaj�c przed burz�,
wys�ucha� ich, stoj�c niepewnie w trawie i wodz�c wzrokiem
od jednej ch�opi�cej twarzy do drugiej.
- Halloway. Nightshade. M�wicie, �e nie macie ani grosza?
Doprowadzony do rozpaczy w�asn� sumienno�ci�, m�czyzna
wsun�� r�k� w g��b sk�rzanej torby, grzeba� w niej przez
chwil�, po czym wydoby� �elazny instrument.
- We�cie go. Za darmo. Czemu? W jeden z dom�w uderzy
piorun! Bez tego pr�ta - bum! Ogie� i popi�, spalenizna i
�ar! �apcie!
Wypu�ci� piorunochron z r�ki. Jim nie zareagowa�,
natomiast Will z�apa� kawa� �elaza i westchn��:
- O rany. Ale ci�ki! I dziwaczny. Nigdy nie widzia�em
czego� podobnego. Sp�jrz tylko, Jim!
Na te s�owa jego towarzysz przeci�gn�� si� wreszcie
niczym kot i odwr�ci� g�ow�. Zielone oczy otwar�y si�
szeroko, po czym zw�zi�y do rozmiar�w szparek.
Metalowy przedmiot mia� kszta�t ni to krzy�a, ni to
p�ksi�yca. Do g��wnego pr�ta przyspawano niewielkie
ozd�bki i wypustki. Ca�� jego powierzchni� pokrywa�y g�ste
szeregi wyrytych w �elazie znak�w, uk�adaj�cych si� w s�owa
w dziwnych narzeczach, imiona, kt�re mog�y wy�ama� j�zyk, a
przy dobrym uk�adzie nawet szcz�k�, liczby tworz�ce
nieogarnialne sumy, podobizny owado-zwierz�t, zje�one,
kolczaste i pazurzaste.
- To egipskie - Jim ruchem g�owy wskaza� wyrytego w
�elazie �uka. - Skarabeusz.
- Doskonale, ch�opcze!
Jim zmru�y� oczy.
- A tamte to fenickie kurze �apki.
- Owszem!
- Czemu? - spyta� Jim.
- Czemu? - powt�rzy� m�czyzna. - Po c� tu znaki z
Egiptu, Arabii, Abisynii, z j�zyka Czoktaw�w? W jakim j�zyku
przemawia burza? Z kt�rego kraju przychodz� deszcze? Jak�
barw� ma b�yskawica? Dok�d odchodzi piorun, gdy ju� uderzy?
Ch�opcy, musicie by� gotowi w ka�dym dialekcie, kszta�cie
czy postaci, aby zakl�� ognie �wi�tego Elma, kule b��kitnego
�wiat�a, w�druj�ce po ziemi niczym stado ognistych kot�w. Ja
za� sprzedaj� jedyne piorunochrony na �wiecie, kt�re s�ysz�
i czuj� nadej�cie burzy; wiedz�, kiedy si� pojawi i umiej�
j� odp�dzi�. Niewa�ne, jakim przemawia j�zykiem i jak si�
podpisuje. Nie istnieje �aden cudzoziemski piorun, kt�rego
nie zdo�a�yby zakl��.
Will spogl�da� w dal, za plecy m�czyzny.
- Kt�ry? W kt�ry dom uderzy?
- Kt�ry? Zaczekaj chwileczk�. - Domokr��ca badawczo
wpatrywa� si� w ich twarze.
- Pewni ludzie przyci�gaj� do siebie pioruny.
Wch�aniaj� je tak jak koty odbieraj�ce oddech dzieciom. S�
ludzie na�adowani dodatnio lub ujemnie. Bywa, �e �wiec� w
ciemno�ciach. Inni poch�aniaj� blask. Co do was... Ja...
- Czemu jest pan tak pewien, �e piorun uderzy w tej
okolicy? - Jimowi nagle rozb�ys�y oczy.
Handlarz wzdrygn�� si� lekko.
- Mam przecie� nos, oczy i uszy. Oba te domy, ich
drewniane konstrukcje - pos�uchajcie tylko!
S�uchali. Mo�liwe, �e ich domy skrzypia�y w ch�odnym
popo�udniowym wietrze. A mo�e nie.
- Piorun, aby m�g� sp�yn�� z dachu, potrzebuje koryta,
jak rzeka. Jeden z waszych strych�w to dno wyschni�tego
strumyka, czekaj�ce tylko na b�yskawic�, kt�ra go zape�ni.
Dzi� w nocy.
- Dzi�? - Jim poderwa� si� zaciekawiony.
- To niezwyczajna burza - uprzedzi� domokr��ca. - M�wi
to wam Tom Furia. Furia, czy� to nie �wietne nazwisko dla
kogo�, kto sprzedaje piorunochrony? Czy sam je sobie
nada�em? Nie! A mo�e to ono sprawi�o, �e zaj��em si� tym, co
teraz robi�? Tak mog�o by�! Dorastaj�c widzia�em, jak ogie�
z chmur uderza o ziemi�, a ludzie uciekaj� w pop�ochu.
Pomy�la�em w�wczas: opisz� szlak w�dr�wek huragan�w,
nakre�l� map� burz, po czym p�jd� przed nimi, potrz�saj�c w
d�oniach moj� cudown� broni�, �elaznymi piorunochronami.
Os�oni�em ju� i obroni�em sto tysi�cy - dacie wiar�! -
bogobojnych dom�w. Tote� kiedy m�wi� wam, ch�opcy, �e
jeste�cie w potrzebie, lepiej s�uchajcie - wejd�cie na dach,
przybijcie wysoko to cacko i po��czcie je z dobr� ziemi�.
Przed zmrokiem.
- Ale kt�ry dom? Kt�ry? - dopytywa� si� Will.
Domokr��ca uni�s� g�ow�, wydmuchn�� nos w wielk�
chustk�, po czym przeszed� powoli przez trawnik. Wygl�da�o
to, jakby zbli�a� si� do ogromnej bomby zegarowej, cykaj�cej
cicho, lecz nieub�aganie.
Dotkn�� kolumienek werandy domu Willa, przesun�� d�oni�
po jednym ze s�upk�w, po desce pod�ogowej, po czym zamkn��
oczy i opar� si� o budynek pozwalaj�c, by przem�wi�y do
niego jego fundamenty.
Nast�pnie z wahaniem przeszed� pod stoj�cy tu� obok dom
Jima.
Ch�opiec wsta�, obserwuj�c go uwa�nie.
M�czyzna wyci�gn�� r�k�, aby pog�adzi� �cian�, musn��
dr��cymi palcami p�aty starej farby.
- Ten - oznajmi� wreszcie. - To ten.
Jim spojrza� z dum� na przyjaciela.
Nie ogl�daj�c si�, domokr��ca doda�:
- Jimie Nightshade, mieszkasz tu, prawda?
- Tak - odpar� Jim.
- Powinienem by� si� domy�li� - stwierdzi� handlarz.
- Hej, a co ze mn�? - nie wytrzyma� Will.
Domokr��ca poci�gn�� nosem, spogl�daj�c raz jeszcze na
jego dom.
- Nie. Mo�e mi�dzy rynnami przeskoczy kilka iskier, ale
prawdziwa zabawa odb�dzie si� obok, u Nightshade'�w. No c�!
M�czyzna pospiesznie pokona� trawnik i uni�s� sw�
wielk� sk�rzan� torb�.
- Ruszam dalej. Nadci�ga burza. Nie czekaj, Jim, m�j
ch�opcze. W przeciwnym razie - bum! Znajd� ci� rano po�r�d
stopionej kolekcji monet. Portrety Abe Lincolna po��cz� si�
ze �licznymi Columbiami, oskubane or�y na rewersie
�wier�dolar�wek pop�yn� niczym rt�� w kieszeniach twoich
d�ins�w. I powiem ci co� jeszcze! Je�li ch�opak zostanie
trafiony piorunem, podnie� mu powiek�, a na powierzchni oka
ujrzysz �liczn� jak malowanie, przyszpilon� niczym motyl do
tacy ostatni� scen�, jak� ogl�da�! Na Boga, to prawdziwe
zdj�cie ognia, kt�ry spada z nieba, aby dmuchn�� w ciebie
niczym gwizdek, wyssa� ci dusz� i unie�� ze sob� w
o�lepiaj�cym blasku. Ruszaj, ch�opcze! Przybij go wysoko
albo rano b�dziesz trupem!
Po tych s�owach domokr��ca, pobrz�kuj�c weso�o swym
�adunkiem, odwr�ci� si� na pi�cie i ruszy� w d� �cie�k�,
ogl�daj�c si� na niebo, dach, drzewa. Wreszcie przymkn��
oczy i nie zatrzymuj�c si� zacz�� w�sz�c mamrota� pod nosem:
- Tak, idzie tutaj, i to spora. Czuj� j�, jest jeszcze
daleko, ale zbli�a si� z ka�d� chwil�...
I cz�owiek w stroju barwy burzy znikn��, naci�gaj�c na
czo�o chmur� kapelusza. Drzewa szumia�y cicho, za� niebo
wyda�o si� ch�opcom nagle dziwnie nieprzyjazne. Stali ko�o
siebie, smakuj�c wiatr i sprawdzaj�c, czy nie czuj� w nim
woni elektryczno�ci. Piorunochron le�a� mi�dzy nimi.
- Jim - rzuci� Will. - Nie st�j tak. Powiedzia�, �e to
tw�j dom. Zamierzasz przybi� ten piorunochron czy nie?
- Nie - u�miechn�� si� Jim. - Po co psu� ca�� zabaw�?
- Zabaw�? Oszala�e�? Przynios� drabin�. Ty zabierz m�otek,
gwo�dzie i drut.
Jednak�e Jim ani drgn��. Will rzuci� si� biegiem i po
chwili wr�ci� z drabin�.
- Jim, pomy�l o swojej mamie. Chcesz, �eby sp�on�a?
Samotnie wspi�� si� na dach i spojrza� w d�. Jim powoli
przesun�� drabin� i ruszy� za nim.
Za grzbietami skrytych w cieniu wzg�rz rozleg� si� cichy
grzmot.
Na szczycie dachu domu Jima Nightshade'a powietrze mia�o
dziwn� od�wie�aj�c� wo�.
Nawet Jim musia� to przyzna�.
Rozdzia� II
Nie ma na �wiecie nic, co dor�wnywa�oby ksi��kom
opowiadaj�cym o torturach wodnych, powolnym �wiartowaniu czy
wylewaniu rozpalonej do bia�o�ci lawy z mur�w zamkowych na
t�um b�azn�w i z�oczy�c�w.
Tak w�a�nie twierdzi� Jim Nightshade i tylko takie
ksi��ki czyta�. Je�li nie zamieszczono w nich instrukcji,
jak w�ama� si� do Pierwszego Banku Narodowego, to z
pewno�ci� opisywa�y budow� katapulty b�d� pokazywa�y, jak z
kawa�ka czarnej materii wyczarowa� gro�ny kostium nietoperza
na bal ga�ganiarzy.
Jim przyjmowa� to jako co� zupe�nie naturalnego.
A Will ch�on�� ka�de s�owo.
Kiedy wreszcie zamocowali piorunochron na dachu domu
Nightshade'�w - Will by� z tego ogromnie dumny, a Jim
wstydzi� si�, zarzucaj�c sobie i przyjacielowi tch�rzostwo -
zapad� ju� wiecz�r. Po kolacji nadszed� czas na cotygodniow�
wypraw� do biblioteki.
Podobnie jak wszyscy ch�opcy w ich wieku, Jim i Will
nigdy nie chodzili swobodnym krokiem. Zamiast tego
wyznaczali sobie cel i ruszali biegiem, rozpychaj�c si�
�okciami. Nikt nie wygrywa� w owych wy�cigach, bowiem nikt
nie chcia� wygra�. Ich przyja�� sprawia�a, �e pragn�li po
prostu biec, bez ko�ca, niczym dwa cienie. Ich d�onie
jednocze�nie uderza�y o drzwi biblioteki, piersi razem
przerywa�y ta�m� na mecie, tenis�wki wybija�y zgodny rytm,
pokonuj�c trawniki, przeskakuj�c nad �ywop�otami, mijaj�c
pe�ne wiewi�rek drzewa. Nikt nie przegrywa�, obaj wygrywali,
zachowuj�c sw� przyja�� na ci�sze czasy.
Tote� o �smej tego wieczoru, gdy miasteczko zalewa�y na
zmian� fale gor�ca i ch�odu, Jim i Will pozwolili wiatrowi
zanie�� si� do centrum. Czuli, jak u palc�w i ramion
wyrastaj� im skrzyd�a, i wzlatywali, po czym opadali nagle,
porywani nowym silniejszym podmuchem. I tak rzeka jesiennego
wiatru unosi�a ich w stron�, w kt�r� zmierzali.
W g�r�, po schodach, trzy stopnie, sze��, dziewi��,
dwana�cie! Plask! Ich d�onie jednocze�nie uderzy�y o drzwi
biblioteki.
U�miechn�li si� do siebie. Co za wspania�y
pa�dziernikowy wiecz�r! Teraz za� czeka�a ju� na nich
biblioteka, jej lampy z zielonymi aba�urami i kurz z
papirus�w w powietrzu.
Jim stan��, zas�uchany.
- Co to?
- Co takiego? Wiatr?
- Co� jakby muzyka... - Mru��c oczy, przebieg� wzrokiem
horyzont.
- Nic nie s�ysz�.
Jim potrz�sn�� g�ow�.
- Ju� nic. A mo�e mi si� zdawa�o. Chod�!
Otworzyli drzwi i weszli do �rodka.
Przystan�li.
Przed nimi otwiera�y si� g��bie biblioteki.
Na zewn�trz nie dzia�o si� nic specjalnego, jednak�e
tu, owego szczeg�lnego wieczoru, w krainie papieru i
sk�rzanych opraw, wszystko mog�o si� wydarzy�. Wystarczy
pos�ucha�, a us�yszy si� dziesi�� tysi�cy ludzi krzycz�cych
tak wysokimi g�osami, �e s�ysza�y je tylko psy, czujnie
nadstawiaj�ce uszu. Miliony uwija�y si� wok� swoich spraw,
przenosz�c dzia�a i ostrz�c gilotyny; niesko�czone rzesze
Chi�czyk�w maszerowa�y karnie czw�rkami. Niewidoczne hufce
mija�y ich w milczeniu, lecz Jim i Will opr�cz daru j�zyk�w
posiadali te� szczeg�lnie czu�e nosy i uszy. Tu by�a fabryka
korzennych przypraw z odleg�ych krain. Tutaj drzema�y
niezbadane pustynie. Niedaleko wej�cia sta�o biurko, przy
kt�rym mi�a starsza dama, panna Watriss, przybija�a na
ksi��kach fioletowe piecz�tki, ale po bokach rozci�ga�y si�
Tybet, Antarktyda i Kongo. Druga bibliotekarka, panna Wills,
w�drowa�a w�a�nie przez stepy Mongolii, spokojnie dodaj�c do
siebie fragmenty Pekinu, Jokohamy i Celebes. Znacznie dalej,
u wylotu trzeciego ksi��kowego korytarza, krz�ta� si�
starszy m�czyzna. Jego miot�a szepta�a w mroku, zgarniaj�c
rozsypane przyprawy...
Will zapatrzy� si� na niego.
Zawsze go to zaskakiwa�o - starszy m�czyzna, jego
praca, nazwisko.
To jest Charles William Halloway, pomy�la� Will; nie
dziadek, nie, jak mo�na by pomy�le�, podstarza�y wuj, ale...
m�j ojciec.
Ponownie obejrza� si� w jego stron�. Czy tato zdumiewa�
si�, i� posiada syna, kt�ry odwiedza �w zamkni�ty �wiat na
g��boko�ci dwudziestu tysi�cy s��ni? Tato zawsze wygl�da� na
oszo�omionego, kiedy stawa� przed nim Will, jakby ich
poprzednie spotkanie mia�o miejsce wieki wcze�niej i jeden z
nich postarza� si�, podczas gdy drugi zachowa� m�odo��...
I fakt ten na zawsze stan�� mi�dzy nimi.
Starszy m�czyzna u�miechn�� si� serdecznie z odleg�ego
k�ta. Ostro�nie podeszli do siebie.
- Czy to ty, Will? Od rana uros�e� o ca�y cal. -
Charles Halloway przeni�s� wzrok na drugiego ch�opca. - Jim?
Oczy masz coraz ciemniejsze, a policzki - bledsze. Wypalasz
si� z obu ko�c�w, co?
- Do diaska - rzuci� Jim.
- Nie mamy tu �adnych diask�w. Natomiast diab�a
znajdziesz pod "A", tak jak Alighieri.
- Nigdy nie potrafi� zrozumie� alegorii - stwierdzi� Jim.
- Co za dure� ze mnie - za�mia� si� tato. - Mam na
my�li Dantego. Sp�jrz tylko. Obrazki pana Dorego pokazuj�
Hades ze wszystkimi szczeg�ami. Piek�o nigdy nie wygl�da�o
lepiej. Tu widzisz dusze zatopione po uszy w b�ocie, obok
ludzi do g�ry nogami, gdzie indziej nieszcz�nik�w z g�owami
obr�conymi do ty�u.
- O rany! - Jim obejrza� obrazki z obu stron, po czym
zacz�� przerzuca� kartki. - S� jakie� rysunki dinozaur�w?
Tato potrz�sn�� g�ow�.
- Na nast�pnym regale. - Zaprowadzi� ich na miejsce i
zdj�� z p�ki par� ksi���k. - Prosz� bardzo: "Pterodaktyl,
latawiec �mierci!" A co powiesz na "Werble zag�ady: Saga o
jaszczurach grzmotu!" Wci�gaj�ce, co, Jim?
- I to jak!
Tato mrugn�� do Willa. Will odpowiedzia� tym samym.
Stali naprzeciw siebie, ch�opiec o w�osach barwy lnu i siwy
jak go��b m�czyzna. Jeden z nich mia� twarz zdrow� i
rumian� jak jab�ko, drugi pomarszczon�, jak to samo jab�ko w
zimie. Tato, pomy�la� nagle Will, przecie� on... wygl�da tak
jak ja w rozbitym zwierciadle!
I nagle Will przypomnia� sobie noce, kiedy o drugiej
nad ranem musia� wsta�, aby p�j�� do �azienki i wyjrzawszy
przez okno dostrzega� jedno jedyne �wiate�ko w wysokim oknie
biblioteki. Wiedzia� w�wczas, �e tato zosta� do p�na,
mamrocz�c pod nosem i czytaj�c co� w blasku zielonej jak
d�ungla lampy. �w widok jednocze�nie zasmuca� i radowa�
Willa. Ch�opiec wiedzia�, �e stary m�czyzna - nie,
zatrzyma� w biegu swoje rozp�dzone my�li, zmieniaj�c
ostatnie s�owo - ojciec tkwi tu, po�r�d cieni.
- Will - powiedzia� starszy cz�owiek, kt�ry by� tak�e
dozorc� i, jak zrz�dzi� przypadek, r�wnie� jego ojcem - a
ty?
- Hmmm? - Will otrz�sn�� si� z zamy�lenia.
- Szukasz ksi��ki z gatunku czarnego czy bia�ego kapelusza?
- Kapelusza? - powt�rzy� Will.
- No c�, Jim... - przechadzali si� po bibliotece,
ojciec muska� palcami grzbiety ksi��ek na p�kach - nosi
czarny zawadiacki kapelusz i czyta ksi��ki w odpowiednim
stylu. Na drugie imi� masz Moriarty, co Jim? Ju� nied�ugo z
Fu Manchu przerzuci si� na Machiavellego - �redni� czarn�
fedor�; albo doktora Fausta - najwi�kszy czarny stetson.
Czyli tobie zostaj� ch�opcy w bia�ych czapkach. Tu
znajdziesz Gandhiego, obok niego �wi�tego Tomasza, a na
nast�pnym poziomie, c�... Budd�.
- Je�li nie masz nic przeciwko temu - wtr�ci� Will -
zadowol� si� "Tajemnicz� wysp�".
Jim skrzywi� si� lekko.
- Co to za historia z czarnymi i bia�ymi kapeluszami?
- Nic takiego - ojciec wr�czy� Willowi Juliusza
Verne'a. - Tyle tylko, �e kiedy� sam tak�e musia�em wybra�
dla siebie odpowiedni kolor.
- I jaki pan wybra�? - naciska� Jim.
Tata spojrza� na niego ze zdumieniem, po czym roze�mia�
si�, lekko skr�powany.
- Skoro musisz pyta�, Jim, to by� mo�e dokona�em
niew�a�ciwego wyboru. Will, powiedz mamie, �e wkr�tce wr�c�
do domu. A teraz uciekajcie st�d, ale ju�! Panno Watriss!
- zawo�a� cicho do siedz�cej przy biurku bibliotekarki. -
Jedna porcja dinozaur�w i tajemniczych wysp dla pan�w!
Drzwi zatrzasn�y si� za nimi.
Na zewn�trz muszelki gwiazd po�yskiwa�y w oceanie nieba.
- Do diaska - Jim obr�ci� si� powoli, w�sz�c w
powietrzu. - Gdzie podzia�a si� burza? Ten piekielny
domokr��ca obieca� mi j�. Musz� zobaczy�, jak piorun sp�ywa
po naszych rynnach!
Will pozwoli�, aby wiatr u�o�y� na nim ubranie, sk�r�,
w�osy. Po chwili odpar� s�abo:
- Nadejdzie. Jeszcze przed �witem.
- Sk�d wiesz?
- Poznaj� po g�siej sk�rce na r�kach. St�d wiem.
- �wietnie!
Powiew wiatru uni�s� ze sob� Jima.
Will pod��y� za nim, niczym bli�niaczy latawiec.
Rozdzia� III
Obserwuj�c oddalaj�cych si� ch�opc�w, Charles Halloway
zdusi� w sobie nag�� ch��, �eby pobiec wraz z nimi, do��czy�
do stada. Wiedzia�, co robi z nimi wiatr, dok�d ich unosi;
zna� wszystkie tajemne miejsca, kt�re ju� nigdy potem nie s�
tak magiczne. Gdzie� w g��bi jego duszy poruszy� si� pe�en
�alu cie�. W tak� noc trzeba biec z wiatrem, nie pozwalaj�c,
by do�cign�� ci� smutek.
Sp�jrzcie tylko, pomy�la�. Will biegnie dla samej
przyjemno�ci biegu, Jim - poniewa� co� na niego czeka.
A jednak, o dziwo, biegn� razem, obok siebie.
Dlaczego?, zastanawia� si�, w�druj�c po bibliotece,
gasz�c �wiat�a, coraz to nowe i nowe. Czy odpowied� kryje
si� w p�tlach i zawijasach, wypisanych na naszych palcach?
Czemu niekt�rzy ludzie s� ruchliwi jak pasikoniki, nigdy nie
stoj� w miejscu, wysuwaj� ciekawie czu�ki; ich zwoje nerwowe
splataj� si� bezustannie, tworz�c coraz to nowe w�z�y? Przez
ca�e �ycie dok�adaj� do ognia z kroplami potu na czole i
b�yszcz�cymi oczami. Zaczynaj� ju� od ko�yski, chudzi i
wyg�odniali, najbli�si przyjaciele Cezara. �yj� i oddychaj�,
karmi�c si� ciemno�ci�.
To ca�y Jim, spl�tany w�os i niepok�j w sercu.
A Will? To ostatnia dojrza�a brzoskwinia na najwy�szej
ga��zi drzewa w �rodku lata. Czasami jaki� ch�opiec
przechodzi obok nas, a my na jego widok zaczynamy p�aka�.
Ch�opc�w takich otacza aura dobra; wygl�daj� dobrze, s�
dobrzy. Nie znaczy to oczywi�cie, by byli wolni od drobnych
grzeszk�w, jak siusianie z mostu czy kradzie� temper�wki w
sklepie z drobiazgami. Chodzi o co� innego. Po prostu, kiedy
ich mijamy, wiemy, �e pozostan� tacy do ko�ca �ycia. B�d�
zbierali ciosy, si�ce, kopniaki, zawsze zadaj�c sobie to
samo pytanie: dlaczego? Czemu tak si� dzieje?
Natomiast Jim dobrze wie, czemu. Czeka w spokoju,
ogl�da pocz�tek i koniec, leczy rany, kt�rych si� spodziewa�,
i nigdy nie pyta dlaczego. Bowiem wie. Zawsze wie. Kto�
przed nim tak�e wiedzia�, dawno, dawno temu. Kto�, kto
przyja�ni� si� z wilkami i prowadzi� d�ugie nocne rozmowy z
lwami. Do diab�a, Jim nie pojmuje mo�e tego swoim umys�em,
ale jego cia�o wie. Kiedy Will banda�uje najnowsze
skaleczenie, Jim uskakuje, kr��y, unika og�uszaj�cych
cios�w, kt�re musz� nadej��.
I oto on, Jim zwalniaj�cy kroku, aby zosta� z Willem,
Will biegn�cy szybciej, aby zosta� z Jimem. Jim t�ucze dwa
okna w nawiedzonym domu, �eby zaimponowa� Willowi, Will -
cho� normalnie nie zrobi�by tego - tak�e wybija szyb�,
bowiem patrzy na niego przyjaciel. Bo�e, jak cz�sto wtykamy
palce w cudz� glin�! Oto, na czym polega przyja��: ka�dy z
nich odgrywa garncarza, sprawdzaj�c, jaki kszta�t zdo�a
nada� drugiemu.
Jim, Will, pomy�la�, obcy, nieznajomi. Biegnijcie,
ch�opcy! Kiedy� was do�cign�...
Drzwi biblioteki rozwar�y si� i zatrzasn�y za jego
plecami.
Pi�� minut p�niej Charles Halloway wszed� do baru na
rogu na swego jedynego cowieczornego drinka. Znalaz�szy si�
w �rodku us�ysza�, jak jaki� cz�owiek m�wi:
- ...czyta�em, �e kiedy wynaleziono alkohol, W�osi
wierzyli, i� natrafili na co�, czego szukali od stuleci.
Eliksir �ycia! Wiedzia�e� o tym?
- Nie - odpar� odwr�cony plecami barman.
- Jasne - ci�gn�� dalej m�czyzna. - Destylowane wino.
Dziewi�ty, dziesi�ty wiek. Wygl�da�o jak woda, ale pali�o.
To znaczy, nie tylko usta i �o��dek, ale mo�na je by�o
naprawd� podpali�. �wcze�ni ludzie s�dzili zatem, �e zdo�ali
zmiesza� wod� z ogniem. P�ynny ogie�. Elixir vitae, na Boga!
Mo�e nie mylili si� a� tak bardzo s�dz�c, �e to lek na
wszystkie choroby, mog�cy zdzia�a� cuda. Napije si� pan?
- Nie potrzebuj� drinka - odpar� Halloway - ale kto�
wewn�trz mnie owszem.
- Kto?
Ch�opiec, kt�rym niegdy� by�em, pomy�la� Halloway,
biegn�cy po chodniku w jesienn� noc, w�r�d zesch�ych li�ci.
Nie m�g� jednak powiedzie� tego g�o�no.
Tote� poci�gn�� �yk, przymykaj�c oczy i nadstawiaj�c
uszu, by sprawdzi�, czy istota wewn�trz niego nie obr�ci si�
ponownie, poruszaj�c g��bokie pok�ady nagromadzonego w
starym palenisku opa�u, kt�ry jednak nigdy nie sp�on��.
Rozdzia� IV
Will zatrzyma� si� i spojrza� na pi�tkowe wieczorne miasto.
Kiedy wielki zegar na gmachu s�du wybi� pierwsze
uderzenie dziewi�tej, wszystkie �wiat�a jeszcze p�on�y, a w
sklepikach krz�tali si� ludzie. Jednak do czasu, gdy
zabrzmia� ostatni kurant, potrz�saj�c plombami w z�bach
mieszka�c�w, fryzjerzy zerwali z ramion klient�w wszystkie
r�czniki, przypudrowali fryzury i skierowali ich do drzwi; w
aptece fontanna z wod� pitn� opad�a, sycz�c niczym gniazdo
rozgniewanych w�y, wsz�dzie woko�o neonowe owady przesta�y
bzycze�, za� rozleg�a hala sklepu z drobiazgami,
mieszcz�cego w sobie dziesi�� miliard�w papierowych,
szklanych i metalowych przedmiot�w czekaj�cych cierpliwie,
a� kto� wy�owi je spo�r�d innych, nagle pociemnia�a. Wok�
opada�y �aluzje, trzaska�y drzwi, ko�ci kluczy grzechota�y w
zamkach, ludzie uciekali do dom�w, a podarte gazety niczym
myszy gryz�y ich w pi�ty.
Hop!, i znikn�li!
- O rany! - krzykn�� Will. - Ludzie zmykaj�, jakby
my�leli, �e burza ju� tu dotar�a.
- Bo dotar�a - odkrzykn�� Jim. - To my!
Z dono�nym �oskotem przebiegli po metalowych kratach i
pokrywach w�az�w, mijaj�c tuzin ciemnych sklep�w, kolejny
tuzin, w kt�rym w�a�nie gas�y �wiat�a i jeszcze jeden,
spowity w mrok. Przemierzaj�c martwe miasto skr�cili za r�g
obok trafiki z cygarami, aby obejrze� stoj�cego tam samotnie
drewnianego Czirokeza, tkwi�cego bez ruchu w ciemno�ci.
- Hej!
Pan Tetley, w�a�ciciel sklepu, wyjrza� zza Indianina.
- Przestraszy�em was, ch�opcy?
- Nie.
Jednak�e Will zadr�a� czuj�c, jak przez preri� w�druj�
zimne fale niezwyk�ego deszczu, niczym przyp�yw na bezludnym
wybrze�u. Pomy�la� nagle, �e kiedy pioruny zaczn� bi� w
miasto, on sam wola�by skry� si� pod szesnastoma kocami i
poduszk�.
- Panie Tetley? - spyta� cicho Will.
Bowiem w g�stym tytoniowym mroku widzia� teraz dw�ch
drewnianych Indian. Pan Tetley zamar� w p� s�owa z
otwartymi ustami, nas�uchuj�c.
- Panie Tetley?
M�czyzna s�ysza� co� w oddali, w�r�d szumu wiatru, nie
potrafi� jednak okre�li�, co to by�o.
Ch�opcy wycofali si� cicho.
On jednak ich nie widzia�. Nie porusza� si�. Nas�uchiwa�.
Zostawili go i odbiegli.
Cztery puste przecznice od biblioteki natkn�li si� na
trzeciego Indianina.
Pan Crosetti sta� przed swym zak�adem fryzjerskim,
trzymaj�c w dr��cych palcach klucze. Nie dostrzeg� nawet,
jak przystan�li ko�o niego.
Co ich zwabi�o?
�za.
Sp�ywa�a po lewym policzku pana Crosettiego, pozostawiaj�c
b�yszcz�cy �lad. M�czyzna oddycha� ci�ko.
- Crosetti, ty durniu! Co� si� dzieje, nie wiadomo co, a ty
p�aczesz jak dziecko!
Pan Crosetti odetchn�� g��boko, poci�gaj�c nosem.
- Nie czujecie?
Jim i Will zacz�li w�szy�.
- Lukrecja!
- Do diaska, nie. Wata cukrowa!
- Od lat nie czu�em tego zapachu - doda� pan Crosetti.
Jim prychn��.
- To nic niezwyk�ego.
- Owszem, ale kto go czuje? Kiedy? Teraz jednak nos
ka�e mi oddycha�! A ja p�acz�. Dlaczego? Jak dawno temu
ch�opcy jedli takie rzeczy? Czemu przez ostatnie trzydzie�ci
lat nie zatrzyma�em si� ani na chwil�, aby pow�szy�?
- By� pan zaj�ty, panie Crosetti - odpar� Will. - Nie mia�
pan czasu.
- Czas, czas. - Pan Crosetti otar� oczy. - Sk�d
dochodzi ten zapach? W ca�ym mie�cie nikt nie sprzedaje waty
cukrowej. Robi� j� tylko w lunaparkach.
- To prawda.
- No c�, Crosetti sko�czy� ju� z p�akaniem. - Fryzjer
wydmuchn�� nos i odwr�ci� si�, aby zamkn�� zak�ad.
Tymczasem Will obserwowa� s�up przed jego drzwiami, snuj�cy
czerwon� serpentyn�, kt�ra wynurza�a si� z nico�ci i p�yn�a
ku g�rze, by zn�w znikn�� w pustce. Will sp�dzi� niezliczone
popo�udnia stoj�c przed s�upem i pr�buj�c przenikn��
wzrokiem sekret czerwonej wst�gi, patrz�c, jak pojawia si� i
znika bez ko�ca.
Pan Crosetti po�o�y� d�o� na wy��czniku pod wiruj�cym
s�upem.
- Nie! - krzykn�� Will, po czym zni�aj�c g�os doda�: -
Prosz� go nie wy��cza�.
Fryzjer spojrza� na s�up, jakby po raz pierwszy
dostrzeg� jego cudowne w�a�ciwo�ci. �agodnie skin�� g�ow�,
jego oczy patrzy�y ciep�o na ch�opca.
- Sk�d si� pojawia i dok�d zmierza, co? Kto to wie? Nie
ty, nie on, nie ja. Tajemnice, tajemnice. No dobrze,
zostawimy go.
Dobrze wiedzie�, pomy�la� Will, �e podczas gdy my
�pimy, czerwona wst�ga nadal wyp�ywa z nico�ci i niknie w
g�rze, bez ko�ca, a� do rana.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
I ch�opcy odbiegli na skrzyd�ach wiatru, kt�ry ni�s� z
sob� nik�� wo� lukrecji i cukrowej waty.
Rozdzia� V
Charles Halloway po�o�y� r�k� na podw�jnych drzwiach
baru i zawaha� si�, jakby porastaj�ce j� w�osy, niczym
czu�ki, wykry�y owego pa�dziernikowego wieczoru co�
przesuwaj�cego si� w mroku. Mo�liwe, �e gdzie� w dali
p�on�y wielkie ognie i bij�cy z nich �ar ostrzega� go, aby
nie podchodzi� ani kroku bli�ej. Albo te� ca�y kraj wzi�a w
swoje szpony nowa epoka lodowcowa; mo�e jej lodowaty powiew
w ci�gu godziny zamordowa� miliard ludzi. Sam czas tak�e
wys�cza� si� powoli z ogromnego kielicha; pozosta�a po nim
jedynie upudrowana ciemno��.
A mo�e to tylko m�czyzna w ciemnym garniturze,
widziany przez okno baru po drugiej stronie ulicy? Pod jedn�
pach� trzyma� wielkie zwoje papieru, druga r�ka dzier�y�a
p�dzel i wiadro. M�czyzna oddalaj�c si� pogwizdywa� jak��
melodi�.
Melodia ta przynale�a�a do innej pory roku. Gdy j�
us�ysza�, Charles Halloway jak zawsze poczu� przejmuj�cy
smutek. Sama pie�� nie pasowa�a do pa�dziernika, mimo to
jednak porusza�a ludzkie serca i umys�y, niewa�ne, w kt�rym
dniu czy miesi�cu j� �piewano:
S�ysza�em dzwon�w �wi�tecznych pos�anie
Stare, znajome Panu zawo�anie,
Wo�aj�: chwa�a
B�d� na wysoko�ciach
Na ziemi pok�j ludziom dobrej woli!
Charles Halloway zadr�a�. Nagle ogarn�o go stare,
znane mu poczucie grozy i zachwytu. Mia� ochot� p�aka� i
�mia� si� jednocze�nie, kiedy w Wigili� ogl�da� ludzi
czystego serca, w�druj�cych za�nie�onymi ulicami po�r�d
wszystkich znu�onych m�czyzn i kobiet, na kt�rych twarzach
odbija�o si� poczucie winy i niezmywalnego grzechu.
Przypomina�y mu one okienka st�uczone przez �ycie, kt�re
uderza�o bez ostrze�enia, ucieka�o, ukrywa�o si� i ponownie
wymierza�o cios.
Zn�w dzwon zad�wi�cza�, g�o�niej i dono�niej:
"B�g �yje, nie �pi w swojej �askawo�ci!
On z�o pokona,
Dobro wynagrodzi,
Na ziemi pok�j ludziom dobrej woli!
Melodia ucich�a.
Charles Halloway wyszed� na dw�r. Daleko przed nim
m�czyzna. kt�ry przed chwil� pogwizdywa�, porusza� r�kami
wok� s�upa telegraficznego, pracuj�c w milczeniu. Po chwili
znikn�� w otwartych drzwiach sklepu.
Charles Halloway, nie wiedz�c dlaczego, przeszed� na
drug� stron� ulicy i zacz�� obserwowa� nieznajomego
rozlepiaj�cego afisze wewn�trz pustego lokalu do wynaj�cia.
Wreszcie m�czyzna stan�� w drzwiach ze swym p�dzlem,
wiadrem, klejem i zwini�tymi plakatami. Jego oczy, l�ni�ce
gro�nym, pe�nym ��dzy blaskiem, wpatrywa�y si� w Charlesa
Hallowaya. Z u�miechem uni�s� otwart� d�o�.
Halloway spojrza� na niego.
Wewn�trzn� stron� owej d�oni pokrywa�y cienkie czarne
jedwabiste w�oski. Wygl�da�o to jak...
D�o� zacisn�a si� gwa�townie i zn�w zamacha�a. Jej
w�a�ciciel znikn�� za w�g�em. Charles Halloway, oszo�omiony,
zachwia� si� na nogach, os�abiony nag�� fal� letniego
gor�ca, po czym odwr�ci� si� i zajrza� do pustego sklepu.
W blasku samotnego reflektora ujrza� dwa koz�y stoj�ce
obok siebie.
Umieszczono na nich co�, co przywodzi�o na my�l pogrzeb
w �niegu i kryszta� - blok lodu, d�ugi na sze�� st�p, kt�ry
po�yskiwa� lekko w�asn� zielonkawo-b��kitn� po�wiat�. Na
aksamitnym tle ciemno�ci wygl�da� jak wielki zimowy klejnot.
Na niewielkim bia�ym afiszu umieszczonym z boku
wystawy, w blasku lampy dawa�o si� odczyta� wykaligrafowan�
wiadomo��:
Rewia cieni: Pandemonium Coogera i Darka -
Marionetki, Teatr Lalek i najzwyklejszy
Lunapark. Niezw�oczne otwarcie!
Tymczasem przedstawiamy jedn� z
naszych wielu atrakcji:
NAJPI�KNIEJSZA KOBIETA �WIATA!
Wzrok Hallowaya pomkn�� ku plakatowi za szyb�.
NAJPI�KNIEJSZA KOBIETA �WIATA!
I z powrotem spojrza� na d�ug� zimn� bry��.
Przypomina�a lodowy blok, kt�ry zapami�ta� z ogl�danego
w dzieci�stwie pokazu w�drownego magika, kiedy to miejscowa
lodownia ofiarowa�a mu od�amek zimy. Przez dwana�cie godzin
tkwi�y w nim lodowe dziewice, uwi�zione w ogromnym
krysztale, podczas gdy ludzie obserwowali komediant�w
tocz�cych walk� cieni na bia�ym ekranie i mn�stwo innych
atrakcji. A� wreszcie bia�e damy wysun�y si� z lodu,
oszronione, uwolnione przez spoconych czarodziej�w, kt�rzy
nast�pnie odprowadzali je z u�miechem w mrok po drugiej
stronie kurtyny.
NAJPI�KNIEJSZA KOBIETA �WIATA!
Jednak�e ta wielka bry�a zimowego szk�a kry�a w sobie
jedynie zamarzni�t� rzeczn� wod�.
Cho� niezupe�nie.
Halloway poczu�, jak serce zabi�o mu mocniej.
Bowiem wewn�trz ogromnego zimowego klejnotu dostrzeg�
szczeg�ln� pustk�, zmys�ow� pr�ni�, nico�� zamkni�t� w
lodzie. I czy� ta pr�nia, ta pustka, czekaj�ca na to, by
wype�ni�o j� letnie cia�o, swym kszta�tem nie przypomina�a
nieco... kobiety?
Tak.
L�d. I urocza pustka, oddech pr�ni wewn�trz lodowej
bry�y. Czaruj�ca nico��. Wspania�a posta� niewidzialnej
syreny, wznosz�cej si� z lodu, czekaj�cej tylko, by zamkn��
j� w swych obj�ciach.
L�d by� zimny.
Pustka wewn�trz niego - ciep�a.
Chcia� stamt�d odej��.
Lecz owej dziwnej nocy Charles Halloway przez d�ugi
czas sta� wpatruj�c si� w pusty sklep, dwa kozio�ki i zimn�,
wyczekuj�c�, arktyczn� trumn�, �wiec�c� w mroku niczym
ogromna Gwiazda Indii...
Rozdzia� VI
Jim Nightshade przystan�� na rogu Maine i Hickory
Street. Oddycha� spokojnie, jego oczy wpatrywa�y si� czule
w li�ciasty mrok ulicy Hickory.
- Will...?
- Nie! - Will urwa�, zdumiony gwa�towno�ci� brzmi�c� w
jego g�osie.
- To tu� obok. Pi�ty dom. Tylko minutk�, Will! -
powiedzia� Jim prosz�co.
- Minutk�...? - Will zerkn�� w g��b ulicy.
Ulicy, przy kt�rej mie�ci� si� Teatr.
A� do lata by�a to zwyczajna uliczka, na kt�rej cz�sto
kradli brzoskwinie, �liwki i morele - ka�de w odpowiednim
czasie. Jednak�e pod koniec sierpnia, kiedy wspinali si�
niczym ma�pki w poszukiwaniu najkwa�niejszych jab�ek,
zdarzy�o si� "co�", co odmieni�o domy, smak owoc�w, a nawet
g�os wiatru po�r�d plotkuj�cych drzew.
- Will! Nie ma co czeka�. Mo�e co� si� dzieje! - sykn��
Jim.
Mo�e. Will prze�kn�� �lin� i poczu�, jak Jim szczypie
go w rami�.
Bowiem nie by�a to ju� ulica jab�ek, �liwek czy moreli;
teraz liczy� si� jeden jedyny dom z bocznym oknem. Jim
twierdzi�, �e okno to stanowi scen� z podniesion� kurtyn� -
czyli zas�on�. Za� w owym pokoju, na osobliwej scenie
pojawiali si� aktorzy, kt�rzy wyg�aszali tajemnicze kwestie,
wykrzykiwali najdziksze obelgi, �miali si�, wzdychali,
mamrotali do siebie. Tak wiele s��w wypowiadali szeptem, �e
Will w og�le ich nie rozumia�.
- Ostatni raz, Will.
- Wiesz, �e nie b�dzie ostatni!
Twarz Jima poczerwienia�a, jego policzki p�on�y, oczy
rzuca�y przejrzyste zielone ognie. Will przypomnia� sobie
nagle �w wiecz�r: zbierali w�a�nie jab�ka, gdy jego
przyjaciel wykrzykn�� nagle cicho:
- Sp�jrz tylko!
A on, mocno przyci�ni�ty do ga��zi drzewa, niezwykle
podniecony wpatrywa� si� w okno Teatru, t� niezwyk�� scen�,
na kt�rej ludzie, nie�wiadomi, �e kto� ich obserwuje,
�ci�gali przez g�ow� koszule, rzucali swe ubrania na dywan i
stali tam, dzicy, oszalali niczym zwierz�ta, nadzy,
przypominaj�cy rozdygotane konie, wyci�gaj�c r�ce, aby
dotyka� si� nawzajem.
Co oni robi�?, pomy�la� Will. Czemu si� �miej�? Co si�
z nimi dzieje? Co si� dzieje!?
Marzy� o tym, aby �wiat�o zgas�o. Jednak�e trzyma� si�
kurczowo nagle �liskiego konaru i zapatrzony w jasn� szyb�
Teatru s�ucha� �miech�w, a� wreszcie oszo�omiony zwolni�
uchwyt, zsun�� si� i upad�. Chwil� le�a� og�uszony, po czym
wsta�, zerkaj�c w mroku na Jima, kt�ry nadal tkwi� na
wysokiej ga��zi. Do twarzy nap�yn�a mu krew, policzki
p�on�y czerwonym ogniem, usta otwar�y si�, zafascynowane.
- Jim, Jim, zejd� na d�!
Jim jednak nie s�ysza�.
- Jim!
A kiedy wreszcie spojrza� w d�, popatrzy� na Willa jak
na kogo� obcego, ��daj�cego g�upio, aby zrezygnowa� z
dalszego �ycia i z powrotem zacz�� st�pa� po ziemi. Tote�
Will odbieg�, my�l�c zbyt wiele, nic nie my�l�c, nie
wiedz�c, co ma s�dzi�.
- Will, prosz�...
Will spojrza� na przyjaciela, trzymaj�cego pod pach�
wypo�yczone ksi��ki.
- Byli�my w bibliotece. Nie wystarczy ci to?
Jim potrz�sn�� g�ow�.
- We� je, dobrze?
Poda� Willowi swoje ksi��ki i odbieg� lekkim krokiem w
mrok pod rozszeptanymi drzewami. Trzy domy dalej odwr�ci�
si� i zawo�a�:
- Will? Wiesz, kim jeste�? Starym, przekl�tym, t�pym
bigotem. Baptyst�, ot co!
Po tych s�owach znikn��.
Will przytuli� ksi��ki do piersi. Mokre ok�adki
�lizga�y si� w jego spoconych d�oniach.
Nie ogl�daj si�, pomy�la�.
Nie zrobi� tego! Nie zrobi�!
I ca�y czas patrz�c w stron� domu, odszed�. Szybko.
Rozdzia� VII
W p� drogi do domu Will poczu� za sob� cie�, jego
plecy omi�t� ci�ki oddech.
- Teatr zamkni�ty? - spyta�, nie ogl�daj�c si� za siebie.
Jim przez d�ugi czas maszerowa� obok w milczeniu.
Wreszcie powiedzia�:
- Nikogo nie by�o.
- �wietnie!
Jim splun��.
- Ty przekl�ty �wi�toszku.
I w�wczas zza rogu wyfrun�� lekki i bia�y niczym k��bek
topolowego puchu kawa�ek papieru. Niewielka kartka odbi�a
si� od jezdni i dr��c przywar�a do n�g Jima.
Will z�apa� j� ze �miechem, uni�s� i pu�ci� z wiatrem.
Nagle przesta� si� �mia�.
Obu ch�opc�w, odprowadzaj�cych wzrokiem bia�ego
przybysza, wiruj�cego mi�dzy drzewami, ogarn�� nag�y ch��d.
- Chwileczk�... - powiedzia� powoli Jim.
Niespodziewanie obaj zacz�li krzycze�, biegn�c i
skacz�c w �lad za kartk�.
- Nie podrzyj jej! Ostro�nie!
Papier trzepota� im w d�oniach niczym schwytany w
pu�apk� ptak.
- OTWARCIE DWUDZIESTEGO CZWARTEGO PA�DZIERNIKA!
Ich usta porusza�y si�, rzucaj�c cie� na wypisane
rokokow� czcionk� s�owa.
- Cooger i Dark...
- Lunapark!
- Dwudziesty czwarty pa�dziernika! To jutro!
- Niemo�liwe - stwierdzi� Will. - Weso�e miasteczka nie
pojawi� po pierwszym wrze�nia...
- Kogo to obchodzi? Tysi�c i jeden cud�w! Widzisz?
MEFISTOFELES PIJ�CY LAW�! PAN ELEKTRIKO! MONTGOLFIER-
OLBRZYM?
- Balon - wyja�ni� Will. - Montgolfier to balon.
- MADEMOISELLE TAROT! - czyta� Jim. - WISZ�CY CZ�OWIEK!
STRASZLIWA GILOTYNA! CZ�OWIEK ILUSTROWANY! Hej!
- To zwyk�y stary go�� z paroma tatua�ami.
- Nie. - Ciep�y oddech Jima pad� na papier. - On jest
ilustrowany. Wyj�tkowy. Widzisz? Pokryty wizerunkami
potwor�w. Zwierzyniec. - Wzrok Jima przeskakiwa� z jednego
s�owa na drugie. - OBEJRZYJCIE SZKIELET! Czy� to nie
wspania�e, Will? Nie chudzielec, jak zawsze, ale szkielet.
SPOTKAJCIE PY�OW� WIED�M�! Co to jest Py�owa Wied�ma, Will?
- Brudna stara Cyganka...
- Nie - Jim zmru�y� oczy spogl�daj�c w dal. - Cyganka,
kt�ra urodz�a si� w�r�d py�u, wychowa�a w�r�d py�u i
kt�rego� dnia z powrotem tam trafi. Tu jest tego wi�cej:
EGIPSKI LABIRYNT LUSTRZANY! OBEJRZYJCIE DZIESI�� TYSI�CY
ODBI� W�ASNEJ OSOBY! �WI�TYNIA POKUS �WI�TEGO ANTONIEGO!
NAJPI�KNIEJSZ�... - przeczyta� Will.
- ...KOBIETA �WIATA! - doko�czy� Jim.
Spojrzeli po sobie.
- Czy w lunaparku mo�e wyst�powa� najpi�kniejsza
kobieta �wiata, Will?
- Widzia�e� kiedy� babki w weso�ym miasteczku, Jim?
- Kaszaloty. Ale przecie� ta ulotka...
- Och, zamknij si�!
- Gniewasz si� na mnie, Will?
- Nie, tylko �e... �ap j�!
Wiatr wyrwa� im z d�oni skrawek papieru. Ulotka
wzlecia�a ponad drzewa i pl�saj�c w bezsensownym ta�cu
znikn�a.
- Zreszt� to i tak nie mo�e by� prawda - doda�
gor�czkowo Will. - Weso�e miasteczka nie przyje�d�aj� ju� o
tej porze roku. G�upia, nudna reklama. Kto by tam poszed�?
- Ja - powiedzia� spokojnie Jim, stoj�c w ciemno�ciach.
Ja, pomy�la� Will, oczyma duszy widz�c b�ysk gilotyny,
egipskie zwierciad�a strzelaj�ce harmoniami �wiat�a i
��tosk�rego diab�a, s�cz�cego law�, jakby by�a zwyk�� s�ab�
herbat�.
- Muzyka... - mrukn�� Jim. - Organy parowe. Na pewno
przyjad� dzi� w nocy.
- Weso�e miasteczka zjawiaj� si� o �wicie.
- Owszem. Ale sk�d wzi�a si� lukrecja i wata cukrowa?
Przecie� czuli�my ich zapach.
Will przypomnia� sobie s�odk� wo� i d�wi�ki, unoszone z
wiatrem, kt�ry jak rzeka wyp�yn�� spoza ciemniej�cych dom�w.
Pomy�la� o panu Tetleyu, stoj�cym obok swego drewnianego
india�skiego przyjaciela, zas�uchanym; o panu Crosettim, na
kt�rego policzku b�yszcza�a samotna �za i o fryzjerskim
s�upie, wysuwaj�cym sw�j czerwony j�zor w g�r�, zawsze w
g�r�, z nico�ci w pustk�.
Zaszcz�ka� z�bami.
- Chod�my do domu.
- Ale� my jeste�my w domu! - wykrzykn�� zdumiony Jim.
Bowiem, sami o tym nie wiedz�c, dotarli na trawnik i
stan�li na dw�ch s�siednich �cie�kach.
Ju� na werandzie Jim przechyli� si� przez por�cz i
zawo�a� cicho:
- Will, nie jeste� z�y?
- Do diaska, nie.
- Nie b�dziemy chodzi� na t� ulic�, do tego domu,
Teatru, co najmniej przez miesi�c. Nie, rok! Przysi�gam.
- Jasne, Jim. Pewnie.
Stali z d�o�mi na klamkach drzwi wej�ciowych i Will
obejrza� si�, spogl�daj�c na dach domu Jima, na kt�rym
pyszni� si� piorunochron, b�yszcz�cy w migotliwym �wietle
zimnych gwiazd.
Burza nadci�ga�a. A mo�e nie.
Niewa�ne zreszt�. I tak cieszy� si�, �e Jim przybi� tam
�w wielki kawa� �elastwa.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
Dwoje drzwi trzasn�o dono�nie.
Rozdzia� VIII
Will otwar� drzwi i zamkn�� je ponownie. Tym razem ciszej.
- To ju� lepiej - us�ysza� g�os matki.
Spogl�daj�c przed siebie ujrza� obramowany drzwiami
korytarza jedyny teatr, jaki go obchodzi�: znajom� scen�, na
kt�rej zasiada� jego ojciec (ju� by� w domu!, musieli z
Jimem biec naprawd� okr�n� drog�!). W r�ku trzyma� ksi��k�,
ale odczytywa� tylko spacje mi�dzy s�owami. W fotelu przy
kominku matka robi�a na drutach, pomrukuj�c niczym imbryk.
Will pragn�� by� z nimi, a jednocze�nie zosta� sam;
widzia� ich z bliska, widzia� z daleka. I nagle w jego
oczach stali si� przera�aj�co mali, w tym zbyt wielkim
pokoju w za du�ym mie�cie i stanowczo zbyt obszernym
�wiecie. Odgrodzeni od niego jedynie nie zamkni�tymi na
klucz drzwiami, zdawali si� pozostawa� na �asce wszystkiego,
co mog�oby zakra�� si� tu wprost z mroku nocy.
��cznie ze mn�, pomy�la� Will. ��cznie ze mn�.
I nagle pokocha� ich za to, �e s� mali bardziej ni�
kiedykolwiek przedtem, gdy wydawali si� mu ogromni.
Palce matki porusza�y si�, wargi bezg�o�nie odlicza�y
oczka. Oto najszcz�liwsza kobieta, jak� kiedykolwiek
ogl�da�. Przypomnia� sobie zimow� wizyt� w szklarni i to,
jak rozgarnia� d�ungl� g�stych li�ci, aby znale�� samotn�
kremowor�ow� cieplarnian� r��, wznosz�c� sw� g�ow� na tle
g�uszy. Oto jego matka - pachn�ca �wie�ym mlekiem, samotna i
szcz�liwa, w bawialni.
Szcz�liwa? Ale jak, czemu? Kilka st�p dalej siedzia�
dozorca, m�czyzna z biblioteki, nieznajomy. Co prawda, nie
mia� ju� na sobie s�u�bowego uniformu, lecz jego twarz nadal
nale�a�a do cz�owieka, kt�ry najch�tniej pozostaje noc� sam
w g��bokiej marmurowej krypcie, przesuwaj�c z szelestem sw�
miot�� po pod�ogach pe�nych przeci�g�w korytarzy.
Will patrzy� na nich, zastanawiaj�c si�, czemu ta
kobieta jest tak szcz�liwa, a m�czyzna tak bardzo smutny.
Jego ojciec wpatrywa� si� w ogie�. Jedn� r�k� opiera�
na fotelu. W d�oni kry�a si� zmi�ta kulka papieru.
Will wzdrygn�� si�.
Dobrze pami�ta� wiatr, unosz�cy jasn� ulotk�,
trzepocz�c� w�r�d ga��zi. Teraz papier tej samej barwy
spoczywa� zgnieciony w d�oni ojca. Rokokowe litery znikn�y
we wn�trzu papierowej kuli.
- Cze��!
Will wszed� do bawialni.
Twarz matki natychmiast rozja�ni� u�miech, dor�wnuj�cy
blaskiem ogniowi na kominku.
Tato, zaskoczony, wygl�da� jak z�oczy�ca, przy�apany na
gor�cym uczynku.
Will pragn�� spyta�: "Hej, co s�dzisz o tej ulotce?",
ale na jego widok tato wepchn�� kawa�ek papieru pod poduszk�
fotela.
A matka przerzuca�a ju� kartki ksi��ek przyniesionych z
biblioteki.
- �wietny wyb�r, Willie!
Tote� Will sta� bez ruchu z Coogerem i Darkiem na ko�cu
j�zyka. Wreszcie rzek�:
- O rany, wiatr naprawd� przywia� nas do domu. Ulice
pe�ne s� fruwaj�cych kawa�k�w papieru.
Ojciec nie zareagowa�.
- Co s�ycha�, tato?
D�o� nadal le�a�a wtulona w por�cz fotela. Ojciec
uni�s� wzrok. Szare, lekko zaniepokojone i bardzo znu�one
oczy spojrza�y wprost na syna.
- Powiew str�ci� ze stopni biblioteki kamiennego lwa.
Teraz pewnie buszuje po mie�cie, szukaj�c dobrych
chrze�cijan. Ale nikogo nie znajd