2601

Szczegóły
Tytuł 2601
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2601 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2601 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2601 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ray Bradbury Jaki� potw�r tu nadchodzi (Something Wicked This Way Comes) Prze�o�y�a Paulina Braiter Notka do powie�ci Ray Bradbury, rocznik 1920, odkry� fantastyk� w roku 1937 dzi�ki spotkaniu z Henrym Kuttnerem i Forrestem Ackermanem. Dwa lata p�niej wydawa� ju� w�asny fanzin "Futuria Fantasia". Jest mistrzem kr�tkiej formy, bardzo szybko zacz�to m�wi� o jego w�asnym, poetyckim, pe�nym niepokoju stylu. Wczesne opowiadania zosta�y zebrane w tomie "Dark Carnival". Jedno z nich znalaz�o si� te� p�niej w najs�ynniejszej bodaj jego ksi��ce "Kronikach marsja�skich", kt�ra ukaza�a si� w 1950 roku i przynios�a autorowi natychmiastow� s�aw� oraz umo�liwi�a mu - jako pierwszemu pisarzowi SF - wyj�cie z getta fantastycznego. Pierwsz� powie�ci� napisan� przez Bradbury'ego jest "451 Fahrenheita" (1953), nast�pn� "S�oneczne wino" (1957). Bradbury nie odszed� nigdy od kr�tkiej formy. Wiele z jego opowiada� znalaz�o si� w zbiorze "Cz�owiek ilustrowany". Wsp�lnym motywem jest tu posta� tajemniczego w�drowca, w ca�o�ci pokrytego magicznym tatua�em. W 1989 roku otrzyma� Nebul� za ca�okszta�t tw�rczo�ci. Poza fantastyk� pisywa� te� krymina�y, ksi��ki dla dzieci, sztuki teatralne i scenariusze filmowe. D.M. Z wyrazami wdzi�czno�ci dla JENNET JOHNSON, kt�ra nauczy�a mnie, jak si� pisze opowiadania, i dla SNOWA LONGLEYA HOUSHA, wyk�adowcy poezji w Los Angeles High School dawno temu, a tak�e dla JACKA GUSSA, kt�ry nie tak zn�w dawno pom�g� mi w pracy nad t� powie�ci�. Cz�owiek si� kocha, a kocha, co mija. W.B. Yeats (prze�. Janusz A. Ihnatowicz) Nie �pi� bowiem, a� co z�ego zbroj�: i nie mog� spa�, a� kogo podejd�. Jedz� chleb niezbo�no�ci i wino nieprawo�ci pij�. Ksi�ga Przypowie�ci IV, 16-17. (prze�. ks. D. Jakub Wujek) Nie mam poj�cia, co si� mo�e przydarzy�, ale niech b�dzie, co chce, ja przyjm� to z u�miechem. Stubb w "Moby Dicku" (prze�. Bronis�aw Zieli�ski) PROLOG Po pierwsze, by� pa�dziernik, wyj�tkowy miesi�c w �yciu ka�dego ch�opca. Nie �eby inne miesi�ce nie zas�ugiwa�y na to miano. Niemniej, jak mawiaj� piraci, nawet w�r�d rzeczy wyj�tkowych zdarzaj� si� lepsze i gorsze. Cho�by wrzesie� - paskudny miesi�c: zaczyna si� szko�a. Albo sierpie� - ca�kiem niez�y, wci�� trwaj� wakacje. Lipiec - o, to naprawd� �wietny miesi�c: �adnej nauki na horyzoncie. Bez w�tpienia jednak najlepszy jest czerwiec, kiedy drzwi szk� otwieraj� si� szeroko, a wrzesie� wydaje si� odleg�y o miliardy lat. We�my jednak pa�dziernik. Rok szkolny trwa ju� od miesi�ca i cz�owiek przywyka do nowych ci�ar�w, kt�re przestaj� przygniata� go niezno�nie. Zaczynamy my�le� o �mieciach, jakimi zasypiemy werand� starego Pricketta, albo o w�ochatym ma�pim kostiumie, kt�ry przywdziejemy ostatniego dnia miesi�ca na zabaw� w YMCA. A kiedy zbli�a si� dwudziesty pa�dziernika i w powietrzu unosi si� zapach dymu, a niebo o zmroku jest pomara�czowe i szare jak popi�, mo�na odnie�� wra�enie, �e szeleszcz�ce miot�ami i �opocz�ce prze�cierad�ami Halloween nigdy nie nadejdzie. Lecz pewnego dziwnego, mrocznego roku Halloween nadszed� nieco wcze�niej. Nast�pi�o to dwudziestego czwartego pa�dziernika, trzy godziny po p�nocy. O tej porze Jim Nightshade, zamieszka�y przy Oak Street 97, mia� dok�adnie trzyna�cie lat, jedena�cie miesi�cy i dwadzie�cia trzy dni. Jego s�siad, William Halloway, sko�czy� w�a�nie trzyna�cie lat, jedena�cie miesi�cy i dwadzie�cia cztery dni. Obaj widzieli ju� przed sob� swe czternaste urodziny, trzepocz�ce niczym ptak tu� poza zasi�giem r�k. W tym pa�dziernikowym tygodniu za� nagle doro�li, pozostawiaj�c za sob� lata dzieci�stwa... I. POWITANIA Rozdzia� I Sprzedawca piorunochron�w przyby� do miasta, nieco tylko wyprzedzaj�c burz�. Owego pochmurnego pa�dziernikowego dnia w�drowa� ulicami Green Town w stanie Illinois, co chwila ogl�daj�c si� przez rami�. Gdzie� w dali pot�ne pioruny uderza�y o ziemi�. Niezbyt daleko za jego plecami czai�a si� burza, bezlitosne zwierz� o straszliwych z�biskach. Tote� domokr��ca maszerowa� ra�no naprz�d, ko�ysz�c wielk� sk�rzan� torb�, w kt�rej pobrz�kiwa�y przero�ni�te kowalskie uk�adanki. I cho� spoczywa�y one bezpiecznie w swojej kryj�wce, j�zyk sprzedawcy bezustannie przywo�ywa� ich wizje, gdy m�czyzna w�drowa� od drzwi do drzwi, p�ki w ko�cu nie dotar� na trawnik, z kt�rym by�o co� okropnie nie tak. Nie, nie chodzi�o o traw�. Domokr��ca uni�s� wzrok. Na �agodnym zboczu le�a�o dw�ch ch�opc�w. Podobnie zbudowani, rozci�gn�li si� wygodnie, strugaj�c fujarki i rozmawiaj�c o dawnych i przysz�ych czasach, wyra�nie zadowoleni z tego, �e w ci�gu lata pozostawili �lady swych palc�w na ka�dym ruchomym przedmiocie w Green Town, a od czasu rozpocz�cia szko�y ich stopy wydepta�y wszystkie �cie�ki pomi�dzy miastem a jeziorem. - Jak si� macie, ch�opcy! - zawo�a� m�czyzna odziany w str�j barwy burzy. - Rodzice w domu? Ch�opcy potrz�sn�li przecz�co g�owami. - Macie jakie� pieni�dze? Zaprzeczyli. - No c� - domokr��ca przeszed� par� krok�w, po czym zatrzyma� si� zgarbiony. Nagle, jakby poczu� na karku ch�odny dotyk nieba albo mo�e spojrzenie �lepych okien stoj�cego nie opodal domu, odwr�ci� si� powoli, w�sz�c w powietrzu. Wiatr porusza� nagimi ga��ziami drzew. Promienie s�o�ca, przenikaj�c przez niewielki prze�wit w chmurach, powlek�y z�otem kilka ostatnich d�bowych li�ci. Jednak�e wkr�tce s�o�ce znikn�o, z�ote monety zosta�y wydane i zn�w powia� szary wiatr; m�czyzna otrz�sn�� si� z zadumy. Powoli ruszy� naprz�d po trawniku. - M�odzie�cze! - zagadn��. - Jak si� nazywasz? S�ysz�c to, pierwszy ch�opiec o w�osach jasnych jak puszek ostu zmru�y� oko, przechyli� g�ow� i spojrza� na przybysza drugim okiem, jasnym i czystym niczym kropla letniego deszczu. - Will - odpar�. - William Halloway. Herold burzy odwr�ci� si�. - A ty? Drugi ch�opak nawet nie drgn��. Le�a� na brzuchu w�r�d jesiennej trawy, jakby zastanawia� si�, czy nie wymy�li� sobie jakiego� pseudonimu. Jego w�osy, g�ste i potargane, mia�y barw� i po�ysk kasztan�w. Oczy, spogl�daj�ce gdzie� w g��b duszy, by�y zielone i przejrzyste niczym kryszta�. Wreszcie wsun�� do wygi�tych nonszalancko ust �d�b�o suchej trawy. - Jim Nightshade - rzek�. Handlarz burz skin�� g�ow�, jakby wiedzia� to od pocz�tku. - Nightshade. Niez�e nazwisko. - I jak�e stosowne - doda� Will Halloway. - Ja urodzi�em si� minut� przed p�noc� trzydziestego pa�dziernika, Jim - minut� po p�nocy trzydziestego pierwszego. - W Halloween - dorzuci� Jim. - �wi�to duch�w. I ch�opcy, wpadaj�c sobie w s�owo, opowiedzieli mu histori� swego �ycia, dumni z matek mieszkaj�cych tu� obok siebie, kt�re razem pospieszy�y do szpitala i w odst�pie kilkudziesi�ciu sekund wyda�y na �wiat syn�w; jednego zrodzonego ze �wiat�a, drugiego z mroku. W s�owach tych kry�y si� dzieje wsp�lnych przyj�� i �wi�towania. Co roku na minut� przed p�noc� Will zapala� �wieczki na niewielkim torcie. W dwie minuty p�niej, kiedy zaczyna� si� ostatni dzie� miesi�ca, Jim zdmuchiwa� p�omyki. To w�a�nie opowiedzia� podekscytowany Will, a Jim potwierdzi� milczeniem. Domokr��ca, uciekaj�c przed burz�, wys�ucha� ich, stoj�c niepewnie w trawie i wodz�c wzrokiem od jednej ch�opi�cej twarzy do drugiej. - Halloway. Nightshade. M�wicie, �e nie macie ani grosza? Doprowadzony do rozpaczy w�asn� sumienno�ci�, m�czyzna wsun�� r�k� w g��b sk�rzanej torby, grzeba� w niej przez chwil�, po czym wydoby� �elazny instrument. - We�cie go. Za darmo. Czemu? W jeden z dom�w uderzy piorun! Bez tego pr�ta - bum! Ogie� i popi�, spalenizna i �ar! �apcie! Wypu�ci� piorunochron z r�ki. Jim nie zareagowa�, natomiast Will z�apa� kawa� �elaza i westchn��: - O rany. Ale ci�ki! I dziwaczny. Nigdy nie widzia�em czego� podobnego. Sp�jrz tylko, Jim! Na te s�owa jego towarzysz przeci�gn�� si� wreszcie niczym kot i odwr�ci� g�ow�. Zielone oczy otwar�y si� szeroko, po czym zw�zi�y do rozmiar�w szparek. Metalowy przedmiot mia� kszta�t ni to krzy�a, ni to p�ksi�yca. Do g��wnego pr�ta przyspawano niewielkie ozd�bki i wypustki. Ca�� jego powierzchni� pokrywa�y g�ste szeregi wyrytych w �elazie znak�w, uk�adaj�cych si� w s�owa w dziwnych narzeczach, imiona, kt�re mog�y wy�ama� j�zyk, a przy dobrym uk�adzie nawet szcz�k�, liczby tworz�ce nieogarnialne sumy, podobizny owado-zwierz�t, zje�one, kolczaste i pazurzaste. - To egipskie - Jim ruchem g�owy wskaza� wyrytego w �elazie �uka. - Skarabeusz. - Doskonale, ch�opcze! Jim zmru�y� oczy. - A tamte to fenickie kurze �apki. - Owszem! - Czemu? - spyta� Jim. - Czemu? - powt�rzy� m�czyzna. - Po c� tu znaki z Egiptu, Arabii, Abisynii, z j�zyka Czoktaw�w? W jakim j�zyku przemawia burza? Z kt�rego kraju przychodz� deszcze? Jak� barw� ma b�yskawica? Dok�d odchodzi piorun, gdy ju� uderzy? Ch�opcy, musicie by� gotowi w ka�dym dialekcie, kszta�cie czy postaci, aby zakl�� ognie �wi�tego Elma, kule b��kitnego �wiat�a, w�druj�ce po ziemi niczym stado ognistych kot�w. Ja za� sprzedaj� jedyne piorunochrony na �wiecie, kt�re s�ysz� i czuj� nadej�cie burzy; wiedz�, kiedy si� pojawi i umiej� j� odp�dzi�. Niewa�ne, jakim przemawia j�zykiem i jak si� podpisuje. Nie istnieje �aden cudzoziemski piorun, kt�rego nie zdo�a�yby zakl��. Will spogl�da� w dal, za plecy m�czyzny. - Kt�ry? W kt�ry dom uderzy? - Kt�ry? Zaczekaj chwileczk�. - Domokr��ca badawczo wpatrywa� si� w ich twarze. - Pewni ludzie przyci�gaj� do siebie pioruny. Wch�aniaj� je tak jak koty odbieraj�ce oddech dzieciom. S� ludzie na�adowani dodatnio lub ujemnie. Bywa, �e �wiec� w ciemno�ciach. Inni poch�aniaj� blask. Co do was... Ja... - Czemu jest pan tak pewien, �e piorun uderzy w tej okolicy? - Jimowi nagle rozb�ys�y oczy. Handlarz wzdrygn�� si� lekko. - Mam przecie� nos, oczy i uszy. Oba te domy, ich drewniane konstrukcje - pos�uchajcie tylko! S�uchali. Mo�liwe, �e ich domy skrzypia�y w ch�odnym popo�udniowym wietrze. A mo�e nie. - Piorun, aby m�g� sp�yn�� z dachu, potrzebuje koryta, jak rzeka. Jeden z waszych strych�w to dno wyschni�tego strumyka, czekaj�ce tylko na b�yskawic�, kt�ra go zape�ni. Dzi� w nocy. - Dzi�? - Jim poderwa� si� zaciekawiony. - To niezwyczajna burza - uprzedzi� domokr��ca. - M�wi to wam Tom Furia. Furia, czy� to nie �wietne nazwisko dla kogo�, kto sprzedaje piorunochrony? Czy sam je sobie nada�em? Nie! A mo�e to ono sprawi�o, �e zaj��em si� tym, co teraz robi�? Tak mog�o by�! Dorastaj�c widzia�em, jak ogie� z chmur uderza o ziemi�, a ludzie uciekaj� w pop�ochu. Pomy�la�em w�wczas: opisz� szlak w�dr�wek huragan�w, nakre�l� map� burz, po czym p�jd� przed nimi, potrz�saj�c w d�oniach moj� cudown� broni�, �elaznymi piorunochronami. Os�oni�em ju� i obroni�em sto tysi�cy - dacie wiar�! - bogobojnych dom�w. Tote� kiedy m�wi� wam, ch�opcy, �e jeste�cie w potrzebie, lepiej s�uchajcie - wejd�cie na dach, przybijcie wysoko to cacko i po��czcie je z dobr� ziemi�. Przed zmrokiem. - Ale kt�ry dom? Kt�ry? - dopytywa� si� Will. Domokr��ca uni�s� g�ow�, wydmuchn�� nos w wielk� chustk�, po czym przeszed� powoli przez trawnik. Wygl�da�o to, jakby zbli�a� si� do ogromnej bomby zegarowej, cykaj�cej cicho, lecz nieub�aganie. Dotkn�� kolumienek werandy domu Willa, przesun�� d�oni� po jednym ze s�upk�w, po desce pod�ogowej, po czym zamkn�� oczy i opar� si� o budynek pozwalaj�c, by przem�wi�y do niego jego fundamenty. Nast�pnie z wahaniem przeszed� pod stoj�cy tu� obok dom Jima. Ch�opiec wsta�, obserwuj�c go uwa�nie. M�czyzna wyci�gn�� r�k�, aby pog�adzi� �cian�, musn�� dr��cymi palcami p�aty starej farby. - Ten - oznajmi� wreszcie. - To ten. Jim spojrza� z dum� na przyjaciela. Nie ogl�daj�c si�, domokr��ca doda�: - Jimie Nightshade, mieszkasz tu, prawda? - Tak - odpar� Jim. - Powinienem by� si� domy�li� - stwierdzi� handlarz. - Hej, a co ze mn�? - nie wytrzyma� Will. Domokr��ca poci�gn�� nosem, spogl�daj�c raz jeszcze na jego dom. - Nie. Mo�e mi�dzy rynnami przeskoczy kilka iskier, ale prawdziwa zabawa odb�dzie si� obok, u Nightshade'�w. No c�! M�czyzna pospiesznie pokona� trawnik i uni�s� sw� wielk� sk�rzan� torb�. - Ruszam dalej. Nadci�ga burza. Nie czekaj, Jim, m�j ch�opcze. W przeciwnym razie - bum! Znajd� ci� rano po�r�d stopionej kolekcji monet. Portrety Abe Lincolna po��cz� si� ze �licznymi Columbiami, oskubane or�y na rewersie �wier�dolar�wek pop�yn� niczym rt�� w kieszeniach twoich d�ins�w. I powiem ci co� jeszcze! Je�li ch�opak zostanie trafiony piorunem, podnie� mu powiek�, a na powierzchni oka ujrzysz �liczn� jak malowanie, przyszpilon� niczym motyl do tacy ostatni� scen�, jak� ogl�da�! Na Boga, to prawdziwe zdj�cie ognia, kt�ry spada z nieba, aby dmuchn�� w ciebie niczym gwizdek, wyssa� ci dusz� i unie�� ze sob� w o�lepiaj�cym blasku. Ruszaj, ch�opcze! Przybij go wysoko albo rano b�dziesz trupem! Po tych s�owach domokr��ca, pobrz�kuj�c weso�o swym �adunkiem, odwr�ci� si� na pi�cie i ruszy� w d� �cie�k�, ogl�daj�c si� na niebo, dach, drzewa. Wreszcie przymkn�� oczy i nie zatrzymuj�c si� zacz�� w�sz�c mamrota� pod nosem: - Tak, idzie tutaj, i to spora. Czuj� j�, jest jeszcze daleko, ale zbli�a si� z ka�d� chwil�... I cz�owiek w stroju barwy burzy znikn��, naci�gaj�c na czo�o chmur� kapelusza. Drzewa szumia�y cicho, za� niebo wyda�o si� ch�opcom nagle dziwnie nieprzyjazne. Stali ko�o siebie, smakuj�c wiatr i sprawdzaj�c, czy nie czuj� w nim woni elektryczno�ci. Piorunochron le�a� mi�dzy nimi. - Jim - rzuci� Will. - Nie st�j tak. Powiedzia�, �e to tw�j dom. Zamierzasz przybi� ten piorunochron czy nie? - Nie - u�miechn�� si� Jim. - Po co psu� ca�� zabaw�? - Zabaw�? Oszala�e�? Przynios� drabin�. Ty zabierz m�otek, gwo�dzie i drut. Jednak�e Jim ani drgn��. Will rzuci� si� biegiem i po chwili wr�ci� z drabin�. - Jim, pomy�l o swojej mamie. Chcesz, �eby sp�on�a? Samotnie wspi�� si� na dach i spojrza� w d�. Jim powoli przesun�� drabin� i ruszy� za nim. Za grzbietami skrytych w cieniu wzg�rz rozleg� si� cichy grzmot. Na szczycie dachu domu Jima Nightshade'a powietrze mia�o dziwn� od�wie�aj�c� wo�. Nawet Jim musia� to przyzna�. Rozdzia� II Nie ma na �wiecie nic, co dor�wnywa�oby ksi��kom opowiadaj�cym o torturach wodnych, powolnym �wiartowaniu czy wylewaniu rozpalonej do bia�o�ci lawy z mur�w zamkowych na t�um b�azn�w i z�oczy�c�w. Tak w�a�nie twierdzi� Jim Nightshade i tylko takie ksi��ki czyta�. Je�li nie zamieszczono w nich instrukcji, jak w�ama� si� do Pierwszego Banku Narodowego, to z pewno�ci� opisywa�y budow� katapulty b�d� pokazywa�y, jak z kawa�ka czarnej materii wyczarowa� gro�ny kostium nietoperza na bal ga�ganiarzy. Jim przyjmowa� to jako co� zupe�nie naturalnego. A Will ch�on�� ka�de s�owo. Kiedy wreszcie zamocowali piorunochron na dachu domu Nightshade'�w - Will by� z tego ogromnie dumny, a Jim wstydzi� si�, zarzucaj�c sobie i przyjacielowi tch�rzostwo - zapad� ju� wiecz�r. Po kolacji nadszed� czas na cotygodniow� wypraw� do biblioteki. Podobnie jak wszyscy ch�opcy w ich wieku, Jim i Will nigdy nie chodzili swobodnym krokiem. Zamiast tego wyznaczali sobie cel i ruszali biegiem, rozpychaj�c si� �okciami. Nikt nie wygrywa� w owych wy�cigach, bowiem nikt nie chcia� wygra�. Ich przyja�� sprawia�a, �e pragn�li po prostu biec, bez ko�ca, niczym dwa cienie. Ich d�onie jednocze�nie uderza�y o drzwi biblioteki, piersi razem przerywa�y ta�m� na mecie, tenis�wki wybija�y zgodny rytm, pokonuj�c trawniki, przeskakuj�c nad �ywop�otami, mijaj�c pe�ne wiewi�rek drzewa. Nikt nie przegrywa�, obaj wygrywali, zachowuj�c sw� przyja�� na ci�sze czasy. Tote� o �smej tego wieczoru, gdy miasteczko zalewa�y na zmian� fale gor�ca i ch�odu, Jim i Will pozwolili wiatrowi zanie�� si� do centrum. Czuli, jak u palc�w i ramion wyrastaj� im skrzyd�a, i wzlatywali, po czym opadali nagle, porywani nowym silniejszym podmuchem. I tak rzeka jesiennego wiatru unosi�a ich w stron�, w kt�r� zmierzali. W g�r�, po schodach, trzy stopnie, sze��, dziewi��, dwana�cie! Plask! Ich d�onie jednocze�nie uderzy�y o drzwi biblioteki. U�miechn�li si� do siebie. Co za wspania�y pa�dziernikowy wiecz�r! Teraz za� czeka�a ju� na nich biblioteka, jej lampy z zielonymi aba�urami i kurz z papirus�w w powietrzu. Jim stan��, zas�uchany. - Co to? - Co takiego? Wiatr? - Co� jakby muzyka... - Mru��c oczy, przebieg� wzrokiem horyzont. - Nic nie s�ysz�. Jim potrz�sn�� g�ow�. - Ju� nic. A mo�e mi si� zdawa�o. Chod�! Otworzyli drzwi i weszli do �rodka. Przystan�li. Przed nimi otwiera�y si� g��bie biblioteki. Na zewn�trz nie dzia�o si� nic specjalnego, jednak�e tu, owego szczeg�lnego wieczoru, w krainie papieru i sk�rzanych opraw, wszystko mog�o si� wydarzy�. Wystarczy pos�ucha�, a us�yszy si� dziesi�� tysi�cy ludzi krzycz�cych tak wysokimi g�osami, �e s�ysza�y je tylko psy, czujnie nadstawiaj�ce uszu. Miliony uwija�y si� wok� swoich spraw, przenosz�c dzia�a i ostrz�c gilotyny; niesko�czone rzesze Chi�czyk�w maszerowa�y karnie czw�rkami. Niewidoczne hufce mija�y ich w milczeniu, lecz Jim i Will opr�cz daru j�zyk�w posiadali te� szczeg�lnie czu�e nosy i uszy. Tu by�a fabryka korzennych przypraw z odleg�ych krain. Tutaj drzema�y niezbadane pustynie. Niedaleko wej�cia sta�o biurko, przy kt�rym mi�a starsza dama, panna Watriss, przybija�a na ksi��kach fioletowe piecz�tki, ale po bokach rozci�ga�y si� Tybet, Antarktyda i Kongo. Druga bibliotekarka, panna Wills, w�drowa�a w�a�nie przez stepy Mongolii, spokojnie dodaj�c do siebie fragmenty Pekinu, Jokohamy i Celebes. Znacznie dalej, u wylotu trzeciego ksi��kowego korytarza, krz�ta� si� starszy m�czyzna. Jego miot�a szepta�a w mroku, zgarniaj�c rozsypane przyprawy... Will zapatrzy� si� na niego. Zawsze go to zaskakiwa�o - starszy m�czyzna, jego praca, nazwisko. To jest Charles William Halloway, pomy�la� Will; nie dziadek, nie, jak mo�na by pomy�le�, podstarza�y wuj, ale... m�j ojciec. Ponownie obejrza� si� w jego stron�. Czy tato zdumiewa� si�, i� posiada syna, kt�ry odwiedza �w zamkni�ty �wiat na g��boko�ci dwudziestu tysi�cy s��ni? Tato zawsze wygl�da� na oszo�omionego, kiedy stawa� przed nim Will, jakby ich poprzednie spotkanie mia�o miejsce wieki wcze�niej i jeden z nich postarza� si�, podczas gdy drugi zachowa� m�odo��... I fakt ten na zawsze stan�� mi�dzy nimi. Starszy m�czyzna u�miechn�� si� serdecznie z odleg�ego k�ta. Ostro�nie podeszli do siebie. - Czy to ty, Will? Od rana uros�e� o ca�y cal. - Charles Halloway przeni�s� wzrok na drugiego ch�opca. - Jim? Oczy masz coraz ciemniejsze, a policzki - bledsze. Wypalasz si� z obu ko�c�w, co? - Do diaska - rzuci� Jim. - Nie mamy tu �adnych diask�w. Natomiast diab�a znajdziesz pod "A", tak jak Alighieri. - Nigdy nie potrafi� zrozumie� alegorii - stwierdzi� Jim. - Co za dure� ze mnie - za�mia� si� tato. - Mam na my�li Dantego. Sp�jrz tylko. Obrazki pana Dorego pokazuj� Hades ze wszystkimi szczeg�ami. Piek�o nigdy nie wygl�da�o lepiej. Tu widzisz dusze zatopione po uszy w b�ocie, obok ludzi do g�ry nogami, gdzie indziej nieszcz�nik�w z g�owami obr�conymi do ty�u. - O rany! - Jim obejrza� obrazki z obu stron, po czym zacz�� przerzuca� kartki. - S� jakie� rysunki dinozaur�w? Tato potrz�sn�� g�ow�. - Na nast�pnym regale. - Zaprowadzi� ich na miejsce i zdj�� z p�ki par� ksi���k. - Prosz� bardzo: "Pterodaktyl, latawiec �mierci!" A co powiesz na "Werble zag�ady: Saga o jaszczurach grzmotu!" Wci�gaj�ce, co, Jim? - I to jak! Tato mrugn�� do Willa. Will odpowiedzia� tym samym. Stali naprzeciw siebie, ch�opiec o w�osach barwy lnu i siwy jak go��b m�czyzna. Jeden z nich mia� twarz zdrow� i rumian� jak jab�ko, drugi pomarszczon�, jak to samo jab�ko w zimie. Tato, pomy�la� nagle Will, przecie� on... wygl�da tak jak ja w rozbitym zwierciadle! I nagle Will przypomnia� sobie noce, kiedy o drugiej nad ranem musia� wsta�, aby p�j�� do �azienki i wyjrzawszy przez okno dostrzega� jedno jedyne �wiate�ko w wysokim oknie biblioteki. Wiedzia� w�wczas, �e tato zosta� do p�na, mamrocz�c pod nosem i czytaj�c co� w blasku zielonej jak d�ungla lampy. �w widok jednocze�nie zasmuca� i radowa� Willa. Ch�opiec wiedzia�, �e stary m�czyzna - nie, zatrzyma� w biegu swoje rozp�dzone my�li, zmieniaj�c ostatnie s�owo - ojciec tkwi tu, po�r�d cieni. - Will - powiedzia� starszy cz�owiek, kt�ry by� tak�e dozorc� i, jak zrz�dzi� przypadek, r�wnie� jego ojcem - a ty? - Hmmm? - Will otrz�sn�� si� z zamy�lenia. - Szukasz ksi��ki z gatunku czarnego czy bia�ego kapelusza? - Kapelusza? - powt�rzy� Will. - No c�, Jim... - przechadzali si� po bibliotece, ojciec muska� palcami grzbiety ksi��ek na p�kach - nosi czarny zawadiacki kapelusz i czyta ksi��ki w odpowiednim stylu. Na drugie imi� masz Moriarty, co Jim? Ju� nied�ugo z Fu Manchu przerzuci si� na Machiavellego - �redni� czarn� fedor�; albo doktora Fausta - najwi�kszy czarny stetson. Czyli tobie zostaj� ch�opcy w bia�ych czapkach. Tu znajdziesz Gandhiego, obok niego �wi�tego Tomasza, a na nast�pnym poziomie, c�... Budd�. - Je�li nie masz nic przeciwko temu - wtr�ci� Will - zadowol� si� "Tajemnicz� wysp�". Jim skrzywi� si� lekko. - Co to za historia z czarnymi i bia�ymi kapeluszami? - Nic takiego - ojciec wr�czy� Willowi Juliusza Verne'a. - Tyle tylko, �e kiedy� sam tak�e musia�em wybra� dla siebie odpowiedni kolor. - I jaki pan wybra�? - naciska� Jim. Tata spojrza� na niego ze zdumieniem, po czym roze�mia� si�, lekko skr�powany. - Skoro musisz pyta�, Jim, to by� mo�e dokona�em niew�a�ciwego wyboru. Will, powiedz mamie, �e wkr�tce wr�c� do domu. A teraz uciekajcie st�d, ale ju�! Panno Watriss! - zawo�a� cicho do siedz�cej przy biurku bibliotekarki. - Jedna porcja dinozaur�w i tajemniczych wysp dla pan�w! Drzwi zatrzasn�y si� za nimi. Na zewn�trz muszelki gwiazd po�yskiwa�y w oceanie nieba. - Do diaska - Jim obr�ci� si� powoli, w�sz�c w powietrzu. - Gdzie podzia�a si� burza? Ten piekielny domokr��ca obieca� mi j�. Musz� zobaczy�, jak piorun sp�ywa po naszych rynnach! Will pozwoli�, aby wiatr u�o�y� na nim ubranie, sk�r�, w�osy. Po chwili odpar� s�abo: - Nadejdzie. Jeszcze przed �witem. - Sk�d wiesz? - Poznaj� po g�siej sk�rce na r�kach. St�d wiem. - �wietnie! Powiew wiatru uni�s� ze sob� Jima. Will pod��y� za nim, niczym bli�niaczy latawiec. Rozdzia� III Obserwuj�c oddalaj�cych si� ch�opc�w, Charles Halloway zdusi� w sobie nag�� ch��, �eby pobiec wraz z nimi, do��czy� do stada. Wiedzia�, co robi z nimi wiatr, dok�d ich unosi; zna� wszystkie tajemne miejsca, kt�re ju� nigdy potem nie s� tak magiczne. Gdzie� w g��bi jego duszy poruszy� si� pe�en �alu cie�. W tak� noc trzeba biec z wiatrem, nie pozwalaj�c, by do�cign�� ci� smutek. Sp�jrzcie tylko, pomy�la�. Will biegnie dla samej przyjemno�ci biegu, Jim - poniewa� co� na niego czeka. A jednak, o dziwo, biegn� razem, obok siebie. Dlaczego?, zastanawia� si�, w�druj�c po bibliotece, gasz�c �wiat�a, coraz to nowe i nowe. Czy odpowied� kryje si� w p�tlach i zawijasach, wypisanych na naszych palcach? Czemu niekt�rzy ludzie s� ruchliwi jak pasikoniki, nigdy nie stoj� w miejscu, wysuwaj� ciekawie czu�ki; ich zwoje nerwowe splataj� si� bezustannie, tworz�c coraz to nowe w�z�y? Przez ca�e �ycie dok�adaj� do ognia z kroplami potu na czole i b�yszcz�cymi oczami. Zaczynaj� ju� od ko�yski, chudzi i wyg�odniali, najbli�si przyjaciele Cezara. �yj� i oddychaj�, karmi�c si� ciemno�ci�. To ca�y Jim, spl�tany w�os i niepok�j w sercu. A Will? To ostatnia dojrza�a brzoskwinia na najwy�szej ga��zi drzewa w �rodku lata. Czasami jaki� ch�opiec przechodzi obok nas, a my na jego widok zaczynamy p�aka�. Ch�opc�w takich otacza aura dobra; wygl�daj� dobrze, s� dobrzy. Nie znaczy to oczywi�cie, by byli wolni od drobnych grzeszk�w, jak siusianie z mostu czy kradzie� temper�wki w sklepie z drobiazgami. Chodzi o co� innego. Po prostu, kiedy ich mijamy, wiemy, �e pozostan� tacy do ko�ca �ycia. B�d� zbierali ciosy, si�ce, kopniaki, zawsze zadaj�c sobie to samo pytanie: dlaczego? Czemu tak si� dzieje? Natomiast Jim dobrze wie, czemu. Czeka w spokoju, ogl�da pocz�tek i koniec, leczy rany, kt�rych si� spodziewa�, i nigdy nie pyta dlaczego. Bowiem wie. Zawsze wie. Kto� przed nim tak�e wiedzia�, dawno, dawno temu. Kto�, kto przyja�ni� si� z wilkami i prowadzi� d�ugie nocne rozmowy z lwami. Do diab�a, Jim nie pojmuje mo�e tego swoim umys�em, ale jego cia�o wie. Kiedy Will banda�uje najnowsze skaleczenie, Jim uskakuje, kr��y, unika og�uszaj�cych cios�w, kt�re musz� nadej��. I oto on, Jim zwalniaj�cy kroku, aby zosta� z Willem, Will biegn�cy szybciej, aby zosta� z Jimem. Jim t�ucze dwa okna w nawiedzonym domu, �eby zaimponowa� Willowi, Will - cho� normalnie nie zrobi�by tego - tak�e wybija szyb�, bowiem patrzy na niego przyjaciel. Bo�e, jak cz�sto wtykamy palce w cudz� glin�! Oto, na czym polega przyja��: ka�dy z nich odgrywa garncarza, sprawdzaj�c, jaki kszta�t zdo�a nada� drugiemu. Jim, Will, pomy�la�, obcy, nieznajomi. Biegnijcie, ch�opcy! Kiedy� was do�cign�... Drzwi biblioteki rozwar�y si� i zatrzasn�y za jego plecami. Pi�� minut p�niej Charles Halloway wszed� do baru na rogu na swego jedynego cowieczornego drinka. Znalaz�szy si� w �rodku us�ysza�, jak jaki� cz�owiek m�wi: - ...czyta�em, �e kiedy wynaleziono alkohol, W�osi wierzyli, i� natrafili na co�, czego szukali od stuleci. Eliksir �ycia! Wiedzia�e� o tym? - Nie - odpar� odwr�cony plecami barman. - Jasne - ci�gn�� dalej m�czyzna. - Destylowane wino. Dziewi�ty, dziesi�ty wiek. Wygl�da�o jak woda, ale pali�o. To znaczy, nie tylko usta i �o��dek, ale mo�na je by�o naprawd� podpali�. �wcze�ni ludzie s�dzili zatem, �e zdo�ali zmiesza� wod� z ogniem. P�ynny ogie�. Elixir vitae, na Boga! Mo�e nie mylili si� a� tak bardzo s�dz�c, �e to lek na wszystkie choroby, mog�cy zdzia�a� cuda. Napije si� pan? - Nie potrzebuj� drinka - odpar� Halloway - ale kto� wewn�trz mnie owszem. - Kto? Ch�opiec, kt�rym niegdy� by�em, pomy�la� Halloway, biegn�cy po chodniku w jesienn� noc, w�r�d zesch�ych li�ci. Nie m�g� jednak powiedzie� tego g�o�no. Tote� poci�gn�� �yk, przymykaj�c oczy i nadstawiaj�c uszu, by sprawdzi�, czy istota wewn�trz niego nie obr�ci si� ponownie, poruszaj�c g��bokie pok�ady nagromadzonego w starym palenisku opa�u, kt�ry jednak nigdy nie sp�on��. Rozdzia� IV Will zatrzyma� si� i spojrza� na pi�tkowe wieczorne miasto. Kiedy wielki zegar na gmachu s�du wybi� pierwsze uderzenie dziewi�tej, wszystkie �wiat�a jeszcze p�on�y, a w sklepikach krz�tali si� ludzie. Jednak do czasu, gdy zabrzmia� ostatni kurant, potrz�saj�c plombami w z�bach mieszka�c�w, fryzjerzy zerwali z ramion klient�w wszystkie r�czniki, przypudrowali fryzury i skierowali ich do drzwi; w aptece fontanna z wod� pitn� opad�a, sycz�c niczym gniazdo rozgniewanych w�y, wsz�dzie woko�o neonowe owady przesta�y bzycze�, za� rozleg�a hala sklepu z drobiazgami, mieszcz�cego w sobie dziesi�� miliard�w papierowych, szklanych i metalowych przedmiot�w czekaj�cych cierpliwie, a� kto� wy�owi je spo�r�d innych, nagle pociemnia�a. Wok� opada�y �aluzje, trzaska�y drzwi, ko�ci kluczy grzechota�y w zamkach, ludzie uciekali do dom�w, a podarte gazety niczym myszy gryz�y ich w pi�ty. Hop!, i znikn�li! - O rany! - krzykn�� Will. - Ludzie zmykaj�, jakby my�leli, �e burza ju� tu dotar�a. - Bo dotar�a - odkrzykn�� Jim. - To my! Z dono�nym �oskotem przebiegli po metalowych kratach i pokrywach w�az�w, mijaj�c tuzin ciemnych sklep�w, kolejny tuzin, w kt�rym w�a�nie gas�y �wiat�a i jeszcze jeden, spowity w mrok. Przemierzaj�c martwe miasto skr�cili za r�g obok trafiki z cygarami, aby obejrze� stoj�cego tam samotnie drewnianego Czirokeza, tkwi�cego bez ruchu w ciemno�ci. - Hej! Pan Tetley, w�a�ciciel sklepu, wyjrza� zza Indianina. - Przestraszy�em was, ch�opcy? - Nie. Jednak�e Will zadr�a� czuj�c, jak przez preri� w�druj� zimne fale niezwyk�ego deszczu, niczym przyp�yw na bezludnym wybrze�u. Pomy�la� nagle, �e kiedy pioruny zaczn� bi� w miasto, on sam wola�by skry� si� pod szesnastoma kocami i poduszk�. - Panie Tetley? - spyta� cicho Will. Bowiem w g�stym tytoniowym mroku widzia� teraz dw�ch drewnianych Indian. Pan Tetley zamar� w p� s�owa z otwartymi ustami, nas�uchuj�c. - Panie Tetley? M�czyzna s�ysza� co� w oddali, w�r�d szumu wiatru, nie potrafi� jednak okre�li�, co to by�o. Ch�opcy wycofali si� cicho. On jednak ich nie widzia�. Nie porusza� si�. Nas�uchiwa�. Zostawili go i odbiegli. Cztery puste przecznice od biblioteki natkn�li si� na trzeciego Indianina. Pan Crosetti sta� przed swym zak�adem fryzjerskim, trzymaj�c w dr��cych palcach klucze. Nie dostrzeg� nawet, jak przystan�li ko�o niego. Co ich zwabi�o? �za. Sp�ywa�a po lewym policzku pana Crosettiego, pozostawiaj�c b�yszcz�cy �lad. M�czyzna oddycha� ci�ko. - Crosetti, ty durniu! Co� si� dzieje, nie wiadomo co, a ty p�aczesz jak dziecko! Pan Crosetti odetchn�� g��boko, poci�gaj�c nosem. - Nie czujecie? Jim i Will zacz�li w�szy�. - Lukrecja! - Do diaska, nie. Wata cukrowa! - Od lat nie czu�em tego zapachu - doda� pan Crosetti. Jim prychn��. - To nic niezwyk�ego. - Owszem, ale kto go czuje? Kiedy? Teraz jednak nos ka�e mi oddycha�! A ja p�acz�. Dlaczego? Jak dawno temu ch�opcy jedli takie rzeczy? Czemu przez ostatnie trzydzie�ci lat nie zatrzyma�em si� ani na chwil�, aby pow�szy�? - By� pan zaj�ty, panie Crosetti - odpar� Will. - Nie mia� pan czasu. - Czas, czas. - Pan Crosetti otar� oczy. - Sk�d dochodzi ten zapach? W ca�ym mie�cie nikt nie sprzedaje waty cukrowej. Robi� j� tylko w lunaparkach. - To prawda. - No c�, Crosetti sko�czy� ju� z p�akaniem. - Fryzjer wydmuchn�� nos i odwr�ci� si�, aby zamkn�� zak�ad. Tymczasem Will obserwowa� s�up przed jego drzwiami, snuj�cy czerwon� serpentyn�, kt�ra wynurza�a si� z nico�ci i p�yn�a ku g�rze, by zn�w znikn�� w pustce. Will sp�dzi� niezliczone popo�udnia stoj�c przed s�upem i pr�buj�c przenikn�� wzrokiem sekret czerwonej wst�gi, patrz�c, jak pojawia si� i znika bez ko�ca. Pan Crosetti po�o�y� d�o� na wy��czniku pod wiruj�cym s�upem. - Nie! - krzykn�� Will, po czym zni�aj�c g�os doda�: - Prosz� go nie wy��cza�. Fryzjer spojrza� na s�up, jakby po raz pierwszy dostrzeg� jego cudowne w�a�ciwo�ci. �agodnie skin�� g�ow�, jego oczy patrzy�y ciep�o na ch�opca. - Sk�d si� pojawia i dok�d zmierza, co? Kto to wie? Nie ty, nie on, nie ja. Tajemnice, tajemnice. No dobrze, zostawimy go. Dobrze wiedzie�, pomy�la� Will, �e podczas gdy my �pimy, czerwona wst�ga nadal wyp�ywa z nico�ci i niknie w g�rze, bez ko�ca, a� do rana. - Dobranoc. - Dobranoc. I ch�opcy odbiegli na skrzyd�ach wiatru, kt�ry ni�s� z sob� nik�� wo� lukrecji i cukrowej waty. Rozdzia� V Charles Halloway po�o�y� r�k� na podw�jnych drzwiach baru i zawaha� si�, jakby porastaj�ce j� w�osy, niczym czu�ki, wykry�y owego pa�dziernikowego wieczoru co� przesuwaj�cego si� w mroku. Mo�liwe, �e gdzie� w dali p�on�y wielkie ognie i bij�cy z nich �ar ostrzega� go, aby nie podchodzi� ani kroku bli�ej. Albo te� ca�y kraj wzi�a w swoje szpony nowa epoka lodowcowa; mo�e jej lodowaty powiew w ci�gu godziny zamordowa� miliard ludzi. Sam czas tak�e wys�cza� si� powoli z ogromnego kielicha; pozosta�a po nim jedynie upudrowana ciemno��. A mo�e to tylko m�czyzna w ciemnym garniturze, widziany przez okno baru po drugiej stronie ulicy? Pod jedn� pach� trzyma� wielkie zwoje papieru, druga r�ka dzier�y�a p�dzel i wiadro. M�czyzna oddalaj�c si� pogwizdywa� jak�� melodi�. Melodia ta przynale�a�a do innej pory roku. Gdy j� us�ysza�, Charles Halloway jak zawsze poczu� przejmuj�cy smutek. Sama pie�� nie pasowa�a do pa�dziernika, mimo to jednak porusza�a ludzkie serca i umys�y, niewa�ne, w kt�rym dniu czy miesi�cu j� �piewano: S�ysza�em dzwon�w �wi�tecznych pos�anie Stare, znajome Panu zawo�anie, Wo�aj�: chwa�a B�d� na wysoko�ciach Na ziemi pok�j ludziom dobrej woli! Charles Halloway zadr�a�. Nagle ogarn�o go stare, znane mu poczucie grozy i zachwytu. Mia� ochot� p�aka� i �mia� si� jednocze�nie, kiedy w Wigili� ogl�da� ludzi czystego serca, w�druj�cych za�nie�onymi ulicami po�r�d wszystkich znu�onych m�czyzn i kobiet, na kt�rych twarzach odbija�o si� poczucie winy i niezmywalnego grzechu. Przypomina�y mu one okienka st�uczone przez �ycie, kt�re uderza�o bez ostrze�enia, ucieka�o, ukrywa�o si� i ponownie wymierza�o cios. Zn�w dzwon zad�wi�cza�, g�o�niej i dono�niej: "B�g �yje, nie �pi w swojej �askawo�ci! On z�o pokona, Dobro wynagrodzi, Na ziemi pok�j ludziom dobrej woli! Melodia ucich�a. Charles Halloway wyszed� na dw�r. Daleko przed nim m�czyzna. kt�ry przed chwil� pogwizdywa�, porusza� r�kami wok� s�upa telegraficznego, pracuj�c w milczeniu. Po chwili znikn�� w otwartych drzwiach sklepu. Charles Halloway, nie wiedz�c dlaczego, przeszed� na drug� stron� ulicy i zacz�� obserwowa� nieznajomego rozlepiaj�cego afisze wewn�trz pustego lokalu do wynaj�cia. Wreszcie m�czyzna stan�� w drzwiach ze swym p�dzlem, wiadrem, klejem i zwini�tymi plakatami. Jego oczy, l�ni�ce gro�nym, pe�nym ��dzy blaskiem, wpatrywa�y si� w Charlesa Hallowaya. Z u�miechem uni�s� otwart� d�o�. Halloway spojrza� na niego. Wewn�trzn� stron� owej d�oni pokrywa�y cienkie czarne jedwabiste w�oski. Wygl�da�o to jak... D�o� zacisn�a si� gwa�townie i zn�w zamacha�a. Jej w�a�ciciel znikn�� za w�g�em. Charles Halloway, oszo�omiony, zachwia� si� na nogach, os�abiony nag�� fal� letniego gor�ca, po czym odwr�ci� si� i zajrza� do pustego sklepu. W blasku samotnego reflektora ujrza� dwa koz�y stoj�ce obok siebie. Umieszczono na nich co�, co przywodzi�o na my�l pogrzeb w �niegu i kryszta� - blok lodu, d�ugi na sze�� st�p, kt�ry po�yskiwa� lekko w�asn� zielonkawo-b��kitn� po�wiat�. Na aksamitnym tle ciemno�ci wygl�da� jak wielki zimowy klejnot. Na niewielkim bia�ym afiszu umieszczonym z boku wystawy, w blasku lampy dawa�o si� odczyta� wykaligrafowan� wiadomo��: Rewia cieni: Pandemonium Coogera i Darka - Marionetki, Teatr Lalek i najzwyklejszy Lunapark. Niezw�oczne otwarcie! Tymczasem przedstawiamy jedn� z naszych wielu atrakcji: NAJPI�KNIEJSZA KOBIETA �WIATA! Wzrok Hallowaya pomkn�� ku plakatowi za szyb�. NAJPI�KNIEJSZA KOBIETA �WIATA! I z powrotem spojrza� na d�ug� zimn� bry��. Przypomina�a lodowy blok, kt�ry zapami�ta� z ogl�danego w dzieci�stwie pokazu w�drownego magika, kiedy to miejscowa lodownia ofiarowa�a mu od�amek zimy. Przez dwana�cie godzin tkwi�y w nim lodowe dziewice, uwi�zione w ogromnym krysztale, podczas gdy ludzie obserwowali komediant�w tocz�cych walk� cieni na bia�ym ekranie i mn�stwo innych atrakcji. A� wreszcie bia�e damy wysun�y si� z lodu, oszronione, uwolnione przez spoconych czarodziej�w, kt�rzy nast�pnie odprowadzali je z u�miechem w mrok po drugiej stronie kurtyny. NAJPI�KNIEJSZA KOBIETA �WIATA! Jednak�e ta wielka bry�a zimowego szk�a kry�a w sobie jedynie zamarzni�t� rzeczn� wod�. Cho� niezupe�nie. Halloway poczu�, jak serce zabi�o mu mocniej. Bowiem wewn�trz ogromnego zimowego klejnotu dostrzeg� szczeg�ln� pustk�, zmys�ow� pr�ni�, nico�� zamkni�t� w lodzie. I czy� ta pr�nia, ta pustka, czekaj�ca na to, by wype�ni�o j� letnie cia�o, swym kszta�tem nie przypomina�a nieco... kobiety? Tak. L�d. I urocza pustka, oddech pr�ni wewn�trz lodowej bry�y. Czaruj�ca nico��. Wspania�a posta� niewidzialnej syreny, wznosz�cej si� z lodu, czekaj�cej tylko, by zamkn�� j� w swych obj�ciach. L�d by� zimny. Pustka wewn�trz niego - ciep�a. Chcia� stamt�d odej��. Lecz owej dziwnej nocy Charles Halloway przez d�ugi czas sta� wpatruj�c si� w pusty sklep, dwa kozio�ki i zimn�, wyczekuj�c�, arktyczn� trumn�, �wiec�c� w mroku niczym ogromna Gwiazda Indii... Rozdzia� VI Jim Nightshade przystan�� na rogu Maine i Hickory Street. Oddycha� spokojnie, jego oczy wpatrywa�y si� czule w li�ciasty mrok ulicy Hickory. - Will...? - Nie! - Will urwa�, zdumiony gwa�towno�ci� brzmi�c� w jego g�osie. - To tu� obok. Pi�ty dom. Tylko minutk�, Will! - powiedzia� Jim prosz�co. - Minutk�...? - Will zerkn�� w g��b ulicy. Ulicy, przy kt�rej mie�ci� si� Teatr. A� do lata by�a to zwyczajna uliczka, na kt�rej cz�sto kradli brzoskwinie, �liwki i morele - ka�de w odpowiednim czasie. Jednak�e pod koniec sierpnia, kiedy wspinali si� niczym ma�pki w poszukiwaniu najkwa�niejszych jab�ek, zdarzy�o si� "co�", co odmieni�o domy, smak owoc�w, a nawet g�os wiatru po�r�d plotkuj�cych drzew. - Will! Nie ma co czeka�. Mo�e co� si� dzieje! - sykn�� Jim. Mo�e. Will prze�kn�� �lin� i poczu�, jak Jim szczypie go w rami�. Bowiem nie by�a to ju� ulica jab�ek, �liwek czy moreli; teraz liczy� si� jeden jedyny dom z bocznym oknem. Jim twierdzi�, �e okno to stanowi scen� z podniesion� kurtyn� - czyli zas�on�. Za� w owym pokoju, na osobliwej scenie pojawiali si� aktorzy, kt�rzy wyg�aszali tajemnicze kwestie, wykrzykiwali najdziksze obelgi, �miali si�, wzdychali, mamrotali do siebie. Tak wiele s��w wypowiadali szeptem, �e Will w og�le ich nie rozumia�. - Ostatni raz, Will. - Wiesz, �e nie b�dzie ostatni! Twarz Jima poczerwienia�a, jego policzki p�on�y, oczy rzuca�y przejrzyste zielone ognie. Will przypomnia� sobie nagle �w wiecz�r: zbierali w�a�nie jab�ka, gdy jego przyjaciel wykrzykn�� nagle cicho: - Sp�jrz tylko! A on, mocno przyci�ni�ty do ga��zi drzewa, niezwykle podniecony wpatrywa� si� w okno Teatru, t� niezwyk�� scen�, na kt�rej ludzie, nie�wiadomi, �e kto� ich obserwuje, �ci�gali przez g�ow� koszule, rzucali swe ubrania na dywan i stali tam, dzicy, oszalali niczym zwierz�ta, nadzy, przypominaj�cy rozdygotane konie, wyci�gaj�c r�ce, aby dotyka� si� nawzajem. Co oni robi�?, pomy�la� Will. Czemu si� �miej�? Co si� z nimi dzieje? Co si� dzieje!? Marzy� o tym, aby �wiat�o zgas�o. Jednak�e trzyma� si� kurczowo nagle �liskiego konaru i zapatrzony w jasn� szyb� Teatru s�ucha� �miech�w, a� wreszcie oszo�omiony zwolni� uchwyt, zsun�� si� i upad�. Chwil� le�a� og�uszony, po czym wsta�, zerkaj�c w mroku na Jima, kt�ry nadal tkwi� na wysokiej ga��zi. Do twarzy nap�yn�a mu krew, policzki p�on�y czerwonym ogniem, usta otwar�y si�, zafascynowane. - Jim, Jim, zejd� na d�! Jim jednak nie s�ysza�. - Jim! A kiedy wreszcie spojrza� w d�, popatrzy� na Willa jak na kogo� obcego, ��daj�cego g�upio, aby zrezygnowa� z dalszego �ycia i z powrotem zacz�� st�pa� po ziemi. Tote� Will odbieg�, my�l�c zbyt wiele, nic nie my�l�c, nie wiedz�c, co ma s�dzi�. - Will, prosz�... Will spojrza� na przyjaciela, trzymaj�cego pod pach� wypo�yczone ksi��ki. - Byli�my w bibliotece. Nie wystarczy ci to? Jim potrz�sn�� g�ow�. - We� je, dobrze? Poda� Willowi swoje ksi��ki i odbieg� lekkim krokiem w mrok pod rozszeptanymi drzewami. Trzy domy dalej odwr�ci� si� i zawo�a�: - Will? Wiesz, kim jeste�? Starym, przekl�tym, t�pym bigotem. Baptyst�, ot co! Po tych s�owach znikn��. Will przytuli� ksi��ki do piersi. Mokre ok�adki �lizga�y si� w jego spoconych d�oniach. Nie ogl�daj si�, pomy�la�. Nie zrobi� tego! Nie zrobi�! I ca�y czas patrz�c w stron� domu, odszed�. Szybko. Rozdzia� VII W p� drogi do domu Will poczu� za sob� cie�, jego plecy omi�t� ci�ki oddech. - Teatr zamkni�ty? - spyta�, nie ogl�daj�c si� za siebie. Jim przez d�ugi czas maszerowa� obok w milczeniu. Wreszcie powiedzia�: - Nikogo nie by�o. - �wietnie! Jim splun��. - Ty przekl�ty �wi�toszku. I w�wczas zza rogu wyfrun�� lekki i bia�y niczym k��bek topolowego puchu kawa�ek papieru. Niewielka kartka odbi�a si� od jezdni i dr��c przywar�a do n�g Jima. Will z�apa� j� ze �miechem, uni�s� i pu�ci� z wiatrem. Nagle przesta� si� �mia�. Obu ch�opc�w, odprowadzaj�cych wzrokiem bia�ego przybysza, wiruj�cego mi�dzy drzewami, ogarn�� nag�y ch��d. - Chwileczk�... - powiedzia� powoli Jim. Niespodziewanie obaj zacz�li krzycze�, biegn�c i skacz�c w �lad za kartk�. - Nie podrzyj jej! Ostro�nie! Papier trzepota� im w d�oniach niczym schwytany w pu�apk� ptak. - OTWARCIE DWUDZIESTEGO CZWARTEGO PA�DZIERNIKA! Ich usta porusza�y si�, rzucaj�c cie� na wypisane rokokow� czcionk� s�owa. - Cooger i Dark... - Lunapark! - Dwudziesty czwarty pa�dziernika! To jutro! - Niemo�liwe - stwierdzi� Will. - Weso�e miasteczka nie pojawi� po pierwszym wrze�nia... - Kogo to obchodzi? Tysi�c i jeden cud�w! Widzisz? MEFISTOFELES PIJ�CY LAW�! PAN ELEKTRIKO! MONTGOLFIER- OLBRZYM? - Balon - wyja�ni� Will. - Montgolfier to balon. - MADEMOISELLE TAROT! - czyta� Jim. - WISZ�CY CZ�OWIEK! STRASZLIWA GILOTYNA! CZ�OWIEK ILUSTROWANY! Hej! - To zwyk�y stary go�� z paroma tatua�ami. - Nie. - Ciep�y oddech Jima pad� na papier. - On jest ilustrowany. Wyj�tkowy. Widzisz? Pokryty wizerunkami potwor�w. Zwierzyniec. - Wzrok Jima przeskakiwa� z jednego s�owa na drugie. - OBEJRZYJCIE SZKIELET! Czy� to nie wspania�e, Will? Nie chudzielec, jak zawsze, ale szkielet. SPOTKAJCIE PY�OW� WIED�M�! Co to jest Py�owa Wied�ma, Will? - Brudna stara Cyganka... - Nie - Jim zmru�y� oczy spogl�daj�c w dal. - Cyganka, kt�ra urodz�a si� w�r�d py�u, wychowa�a w�r�d py�u i kt�rego� dnia z powrotem tam trafi. Tu jest tego wi�cej: EGIPSKI LABIRYNT LUSTRZANY! OBEJRZYJCIE DZIESI�� TYSI�CY ODBI� W�ASNEJ OSOBY! �WI�TYNIA POKUS �WI�TEGO ANTONIEGO! NAJPI�KNIEJSZ�... - przeczyta� Will. - ...KOBIETA �WIATA! - doko�czy� Jim. Spojrzeli po sobie. - Czy w lunaparku mo�e wyst�powa� najpi�kniejsza kobieta �wiata, Will? - Widzia�e� kiedy� babki w weso�ym miasteczku, Jim? - Kaszaloty. Ale przecie� ta ulotka... - Och, zamknij si�! - Gniewasz si� na mnie, Will? - Nie, tylko �e... �ap j�! Wiatr wyrwa� im z d�oni skrawek papieru. Ulotka wzlecia�a ponad drzewa i pl�saj�c w bezsensownym ta�cu znikn�a. - Zreszt� to i tak nie mo�e by� prawda - doda� gor�czkowo Will. - Weso�e miasteczka nie przyje�d�aj� ju� o tej porze roku. G�upia, nudna reklama. Kto by tam poszed�? - Ja - powiedzia� spokojnie Jim, stoj�c w ciemno�ciach. Ja, pomy�la� Will, oczyma duszy widz�c b�ysk gilotyny, egipskie zwierciad�a strzelaj�ce harmoniami �wiat�a i ��tosk�rego diab�a, s�cz�cego law�, jakby by�a zwyk�� s�ab� herbat�. - Muzyka... - mrukn�� Jim. - Organy parowe. Na pewno przyjad� dzi� w nocy. - Weso�e miasteczka zjawiaj� si� o �wicie. - Owszem. Ale sk�d wzi�a si� lukrecja i wata cukrowa? Przecie� czuli�my ich zapach. Will przypomnia� sobie s�odk� wo� i d�wi�ki, unoszone z wiatrem, kt�ry jak rzeka wyp�yn�� spoza ciemniej�cych dom�w. Pomy�la� o panu Tetleyu, stoj�cym obok swego drewnianego india�skiego przyjaciela, zas�uchanym; o panu Crosettim, na kt�rego policzku b�yszcza�a samotna �za i o fryzjerskim s�upie, wysuwaj�cym sw�j czerwony j�zor w g�r�, zawsze w g�r�, z nico�ci w pustk�. Zaszcz�ka� z�bami. - Chod�my do domu. - Ale� my jeste�my w domu! - wykrzykn�� zdumiony Jim. Bowiem, sami o tym nie wiedz�c, dotarli na trawnik i stan�li na dw�ch s�siednich �cie�kach. Ju� na werandzie Jim przechyli� si� przez por�cz i zawo�a� cicho: - Will, nie jeste� z�y? - Do diaska, nie. - Nie b�dziemy chodzi� na t� ulic�, do tego domu, Teatru, co najmniej przez miesi�c. Nie, rok! Przysi�gam. - Jasne, Jim. Pewnie. Stali z d�o�mi na klamkach drzwi wej�ciowych i Will obejrza� si�, spogl�daj�c na dach domu Jima, na kt�rym pyszni� si� piorunochron, b�yszcz�cy w migotliwym �wietle zimnych gwiazd. Burza nadci�ga�a. A mo�e nie. Niewa�ne zreszt�. I tak cieszy� si�, �e Jim przybi� tam �w wielki kawa� �elastwa. - Dobranoc. - Dobranoc. Dwoje drzwi trzasn�o dono�nie. Rozdzia� VIII Will otwar� drzwi i zamkn�� je ponownie. Tym razem ciszej. - To ju� lepiej - us�ysza� g�os matki. Spogl�daj�c przed siebie ujrza� obramowany drzwiami korytarza jedyny teatr, jaki go obchodzi�: znajom� scen�, na kt�rej zasiada� jego ojciec (ju� by� w domu!, musieli z Jimem biec naprawd� okr�n� drog�!). W r�ku trzyma� ksi��k�, ale odczytywa� tylko spacje mi�dzy s�owami. W fotelu przy kominku matka robi�a na drutach, pomrukuj�c niczym imbryk. Will pragn�� by� z nimi, a jednocze�nie zosta� sam; widzia� ich z bliska, widzia� z daleka. I nagle w jego oczach stali si� przera�aj�co mali, w tym zbyt wielkim pokoju w za du�ym mie�cie i stanowczo zbyt obszernym �wiecie. Odgrodzeni od niego jedynie nie zamkni�tymi na klucz drzwiami, zdawali si� pozostawa� na �asce wszystkiego, co mog�oby zakra�� si� tu wprost z mroku nocy. ��cznie ze mn�, pomy�la� Will. ��cznie ze mn�. I nagle pokocha� ich za to, �e s� mali bardziej ni� kiedykolwiek przedtem, gdy wydawali si� mu ogromni. Palce matki porusza�y si�, wargi bezg�o�nie odlicza�y oczka. Oto najszcz�liwsza kobieta, jak� kiedykolwiek ogl�da�. Przypomnia� sobie zimow� wizyt� w szklarni i to, jak rozgarnia� d�ungl� g�stych li�ci, aby znale�� samotn� kremowor�ow� cieplarnian� r��, wznosz�c� sw� g�ow� na tle g�uszy. Oto jego matka - pachn�ca �wie�ym mlekiem, samotna i szcz�liwa, w bawialni. Szcz�liwa? Ale jak, czemu? Kilka st�p dalej siedzia� dozorca, m�czyzna z biblioteki, nieznajomy. Co prawda, nie mia� ju� na sobie s�u�bowego uniformu, lecz jego twarz nadal nale�a�a do cz�owieka, kt�ry najch�tniej pozostaje noc� sam w g��bokiej marmurowej krypcie, przesuwaj�c z szelestem sw� miot�� po pod�ogach pe�nych przeci�g�w korytarzy. Will patrzy� na nich, zastanawiaj�c si�, czemu ta kobieta jest tak szcz�liwa, a m�czyzna tak bardzo smutny. Jego ojciec wpatrywa� si� w ogie�. Jedn� r�k� opiera� na fotelu. W d�oni kry�a si� zmi�ta kulka papieru. Will wzdrygn�� si�. Dobrze pami�ta� wiatr, unosz�cy jasn� ulotk�, trzepocz�c� w�r�d ga��zi. Teraz papier tej samej barwy spoczywa� zgnieciony w d�oni ojca. Rokokowe litery znikn�y we wn�trzu papierowej kuli. - Cze��! Will wszed� do bawialni. Twarz matki natychmiast rozja�ni� u�miech, dor�wnuj�cy blaskiem ogniowi na kominku. Tato, zaskoczony, wygl�da� jak z�oczy�ca, przy�apany na gor�cym uczynku. Will pragn�� spyta�: "Hej, co s�dzisz o tej ulotce?", ale na jego widok tato wepchn�� kawa�ek papieru pod poduszk� fotela. A matka przerzuca�a ju� kartki ksi��ek przyniesionych z biblioteki. - �wietny wyb�r, Willie! Tote� Will sta� bez ruchu z Coogerem i Darkiem na ko�cu j�zyka. Wreszcie rzek�: - O rany, wiatr naprawd� przywia� nas do domu. Ulice pe�ne s� fruwaj�cych kawa�k�w papieru. Ojciec nie zareagowa�. - Co s�ycha�, tato? D�o� nadal le�a�a wtulona w por�cz fotela. Ojciec uni�s� wzrok. Szare, lekko zaniepokojone i bardzo znu�one oczy spojrza�y wprost na syna. - Powiew str�ci� ze stopni biblioteki kamiennego lwa. Teraz pewnie buszuje po mie�cie, szukaj�c dobrych chrze�cijan. Ale nikogo nie znajd