2516

Szczegóły
Tytuł 2516
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2516 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2516 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2516 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

FRANZ KAFKA ZAMEK (T�umaczyli: Krzysztof Radziwi��, Kazimierz Truchanowski) Rozdzia� 1 By� p�ny wiecz�r, kiedy K. przyby�. Wie� le�a�a pod g��bokim �niegiem. G�ry zamkowej nie by�o wcale wida�, otoczy�y j� mg�y i mrok, nawet najs�absze �wiate�ko nie zdradza�o obecno�ci wielkiego zamku. K. sta� d�ugo na drewnianym mo�cie, wiod�cym z go�ci�ca do wsi, i wpatrywa� si� w pozorn� pustk� na g�rze. Potem poszed� szuka� noclegu; w ober�y jeszcze czuwano, ober�ysta nie mia� wprawdzie �adnego wolnego pokoju do wynaj�cia, ale - zaskoczony i speszony w najwy�szym stopniu przybyciem sp�nionego go�cia - zaproponowa�, aby K. przespa� si� w jadalni na sienniku. K. zgodzi� si�. Kilku ch�op�w siedzia�o jeszcze przy piwie; nie chcia� jednak z nikim rozmawia�, sam przyni�s� siennik ze strychu i po�o�y� si� w pobli�u pieca. By�o ciep�o, ch�opi zachowywali si� cicho. K. przez jaki� jeszcze czas patrzy� na nich zm�czonymi oczyma, potem zasn��. Ale wkr�tce obudzono go. Ubrany z miejska m�odzieniec z twarz� aktora, o w�skich oczach i krzaczastych brwiach, sta� nad nim w towarzystwie ober�ysty. Ch�opi te� jeszcze byli, niekt�rzy z nich poodwracali si� wraz z krzes�ami, by lepiej widzie� i s�ysze�. M�odzieniec przeprosi� grzecznie, �e obudzi� K., przedstawi� si� jako syn burgrabiego na zamku i powiedzia�: - Wie� ta nale�y do zamku. Kto tu mieszka lub nocuje, mieszka lub nocuje do pewnego stopnia w zamku, nikomu jednak nie wolno tego uczyni� bez hrabskiego zezwolenia. Pan takiego zezwolenia nie ma albo przynajmniej dotychczas go nie okaza�. K. na wp� si� podni�s�, przyg�adzi� w�osy, spojrza� na ludzi z do�u i rzek�: - Do jakiej� to wsi zab��dzi�em? Czy jest tu zamek? - Oczywi�cie - oznajmi� powoli m�odzieniec, podczas gdy ten i �w z obecnych kiwa� nad K. g�ow� - zamek pana hrabiego Westwest. - i trzeba mie� zezwolenie na nocleg? - spyta� K., jak gdyby chcia� si� upewni�, czy to, co uprzednio mu zakomunikowano, nie by�o przypadkiem snem. - Zezwolenie trzeba mie� - brzmia�a odpowied�, a w jej tonie s�ycha� by�o drwin� z K., kiedy m�odzieniec z wyci�gni�t� r�k� zwr�ci� si� do ober�ysty i go�ci z pytaniem: - A mo�e nie trzeba mie� zezwolenia? - W takim razie musz� wystara� si� o zezwolenie - powiedzia� K. ziewaj�c i odrzuci� ko�dr�, jak gdyby chcia� wsta�. - A od kogo? - spyta� m�odzieniec. - Od pana hrabiego - odpar� K. - Nie ma innego wyj�cia. - Jak to? Teraz, o p�nocy, uzyska� zezwolenie od pana hrabiego? - zawo�a� m�odzieniec i zrobi� krok w ty�. - Czy jest to niemo�liwe? - spyta� K. oboj�tnie. - Wobec tego po co pan mnie obudzi�? Teraz m�odzieniec si� zirytowa�. - Zachowuje si� pan jak w��cz�ga! - krzykn��. - Wymagam respektu dla hrabskiej w�adzy! Obudzi�em pana, aby mu zakomunikowa�, �e musi pan niezw�ocznie opu�ci� granice hrabskich posiad�o�ci. - Do�� tych komedii - powiedzia� K. dziwnie cicho, po�o�y� si� i naci�gn�� ko�dr� na g�ow�. -Posuwa si� pan, m�odzie�cze, troch� za daleko i b�d� musia� jutro powr�ci� do sprawy pa�skiego zachowania si�. Ober�ysta i ci tam panowie s� �wiadkami, o ile w og�le potrzebuj� w tej sprawie �wiadk�w. Poza tym pozwoli pan sobie oznajmi�, �e jestem geometr�, kt�rego hrabia kaza� tu sprowadzi�. Moi pomocnicy z przyrz�dami mierniczymi przyb�d� tu jutro wozem. Ja nie chcia�em pozbawia� si� przyjemno�ci spaceru po �niegu, niestety jednak kilka razy zmyli�em drog� i dlatego tak p�no przyby�em. O tym, �e teraz jest ju� za p�no na meldowanie si� w zamku, sam dobrze wiedzia�em jeszcze przed pa�skim pouczeniem. Dlatego te� zadowoli�em si� tym noclegiem, kt�ry, m�wi�c �agodnie, by� pan nieuprzejmy zak��ci�. Na tym ko�cz� swoje wyja�nienia. Dobranoc panom. - I K. odwr�ci� si� do pieca. - Geometra? - us�ysza� jeszcze za swoimi plecami niepewne pytanie, po czym zaleg�a og�lna cisza. Ale m�odzieniec opanowa� si� wkr�tce i rzek� do ober�ysty g�osem na tyle �ciszonym, i� m�g� on uchodzi� za respektowanie snu K., i na tyle g�o�nym, by K. m�g� go zrozumie�: - Zapytam przez telefon. Jak to? i telefon maj� w tej wiejskiej ober�y? Wszystko tu doskonale zorganizowane. W szczeg�ach by�o to dla K. niespodziank�, cho� na og� tego si� spodziewa�. Okaza�o si�, �e telefon znajdowa� si� niemal nad sam� jego g�ow�, czego przedtem nie zauwa�y�, gdy� by� zbyt senny. Je�li wi�c m�odzieniec mia�by rozmawia� przez telefon, nie m�g�by mimo najlepszych ch�ci snu K. uszanowa�. Chodzi�o tylko o to, czy K. ma mu na to pozwoli�, w ko�cu wszak�e zdecydowa� si� pozwoli�. Ale wtedy nie by�o sensu udawa� �pi�cego i dlatego przewr�ci� si� znowu na wznak. Ujrza�, jak ch�opi nie�mia�o przysun�li si� do siebie bli�ej i naradzali. Przybycie geometry nie by�o przecie� drobnostk�. Drzwi od kuchni otworzy�y si�. Stan�a w nich �ona ober�ysty, wype�niaj�c sw� pot�n� postaci� ca�y otw�r, m�� za� podszed� do niej na palcach, by j� poinformowa�. Potem zacz�a si� rozmowa telefoniczna. Okaza�o si�, �e burgrabia spa�, ale jego zast�pca lub raczej jeden z jego zast�pc�w, pan Fryc, by� obecny. M�odzieniec, kt�ry przedstawi� si� jako Schwarzer, opowiedzia�, �e zasta� K., m�czyzn� oko�o trzydziestki, mocno obdartego, gdy spokojnie spa� na sienniku, z malutkim plecakiem zamiast poduszki pod g�ow� i s�kat� lask� le��c� tu� obok. Tote�, oczywi�cie, K. wyda� mu si� podejrzany, a poniewa� ober�ysta tego nie dopilnowa�, on Schwarzer, poczuwa si� do obowi�zku, by spraw� t� wy�wietli�. Ale K. zareagowa� bardzo nieuprzejmie na obudzenie go, na wypytywanie i zgodn� z przepisami gro�b� wydalenia z granic hrabstwa, w ko�cu za� okaza�o si�, �e mo�e i mia� do tego prawo, gdy� twierdzi�, i� jest sprowadzonym przez pana hrabiego geometr�. Naturalnie jest co najmniej formalnym obowi�zkiem to jego twierdzenie sprawdzi� i dlatego on, Schwarzer, prosi pana Fryca, aby zapyta� w kancelarii g��wnej, czy tego rodzaju geometra by� naprawd� oczekiwany, i by od razu przekaza� uzyskan� odpowied� telefonicznie. Potem nasta�a cisza, Fryc dowiadywa� si� tam, a tu czekano na odpowied�. K. nie zmieni� pozycji, nawet si� nie obr�ci�, nie zdradza� �adnego zainteresowania i patrzy� przed siebie. Opowiadanie Schwarzera, ostro�ne i z�o�liwe zarazem, da�o mu do pewnego stopnia poj�cie o dyplomatycznym wyrobieniu, kt�re w zamku mieli nawet tacy ludzie jak Schwarzer i �atwo je sobie przyswajali. I pilno�ci r�wnie� im tam nie brakowa�o; kancelaria g��wna mia�a dy�ury nocne i odpowied� chyba nadesz�a bardzo szybko, gdy� Fryc ju� dzwoni�. Odpowied� wypad�a jednak bardzo kr�tka, gdy� Schwarzer zaraz cisn�� ze z�o�ci� s�uchawk�. - Przecie� m�wi�em! - krzycza�. - Ani �ladu geometry, ordynarny, zak�amany w��cz�ga i prawdopodobnie jeszcze co� gorszego. - Przez chwil� K. my�la�, �e wszyscy: Schwarzer, ch�opi, ober�ysta i jego �ona, zaraz si� na niego rzuc�. Aby unikn�� przynajmniej pierwszego impetu, zagrzeba� si� z g�ow� pod ko�dr�. Nagle telefon znowu zadzwoni� i -jak wydawa�o si� K. - specjalnie g�o�no. Powoli wysun�� g�ow�. Cho� by�o nieprawdopodobne, aby znowu chodzi�o o K., wszyscy zamarli, Schwarzer za� podszed� znowu do aparatu. Wys�ucha� jakiego� d�u�szego wyja�nienia, po czym powiedzia� cicho: - A wi�c pomy�ka? Bardzo to dla mnie przykre. Szef biura osobi�cie telefonowa�? Dziwne, dziwne. Jak mam to panu geometrze wyt�umaczy�? K. zamieni� si� ca�y w s�uch. A wi�c zamek mianowa� go geometr�. Z jednej strony by�o to dla niego niepomy�lne, gdy� �wiadczy�o o tym, �e w zamku wszystko potrzebne o nim wiedziano, �e rozwa�ono uk�ad si� i beztrosko podj�to walk�. Z drugiej strony jednak by�o to r�wnie� pomy�lne, gdy� dowodzi�o, �e -jak mniema� - nie doceniono go i �e b�dzie mia� wi�cej swobody, ni� m�g� to z g�ry przewidywa�. A je�li uwa�ano, �e przez to protekcjonalne uznanie jego zawodu geometry b�dzie mo�na trzyma� go stale w szachu, to zachodzi�a pomy�ka; wstrz�sn�� nim lekki dreszcz, i to wszystko. Nie�mia�o zbli�aj�cego si� Schwarzera K. powstrzyma� ruchem r�ki; odm�wi� przeniesienia si� do pokoju ober�ysty, do czego chciano go zmusi�, przyj�� jedynie od niego �rodek nasenny, dosta� od ober�ystki miednic�, myd�o i r�cznik i nie potrzebowa� nawet ��da�, by jadalni� opr�niono, gdy� wszyscy t�oczyli si� ju� we drzwiach, zas�aniaj�c sobie twarze, by jutro nie m�g� ich rozpozna�. Zgaszono lamp� i mia� wreszcie spok�j. Spa� mocno a� do rana, zaledwie raz czy dwa razy obudzony przelotnie przez przebiegaj�ce szczury. Po �niadaniu, kt�re -jak w og�le ca�y koszt pobytu K. - mia�o by� wed�ug informacji udzielonych przez ober�yst� op�acone przez zamek, chcia� zaraz uda� si� na wie�. Ale poniewa� ober�ysta, z kt�rym - pami�taj�c jego wczorajsze zachowanie - rozmawia� tylko o rzeczach niezb�dnych, z niemym b�aganiem w oczach ci�gle kr�ci� si� woko�o niego, zlitowa� si� w ko�cu nad nim i pozwoli� mu usi��� na chwil� obok siebie. - Nie znam jeszcze hrabiego - rzek� K. - podobno p�aci dobrze za dobr� prace, prawda? Je�eli odje�d�a si� tak daleko jak ja od �ony i dziecka, to chce si� przynajmniej co� do domu przywie��. - Co do tego nie potrzebuje si� pan niepokoi�. Nikt nie narzeka tu na krzywdz�c� zap�at�. - Bo ja - rzek� K. - nie nale�� do nie�mia�ych i potrafi� nawet hrabiemu powiedzie�, co my�l�, ale oczywi�cie dogada� si� z tymi panami bez k��tni jest o wiele lepiej. Ober�ysta siedzia� naprzeciwko K. na brze�ku parapetu, gdy� nie �mia� wygodniej si� usadowi�, i wpatrywa� si� przez ca�y czas w K. wielkimi, piwnymi, pe�nymi l�ku oczyma. Z pocz�tku chcia� koniecznie zbli�y� si� do K., teraz za� wydawa�o si�, �e najch�tniej by uciek�. Czy obawia� si�, by nie zacz�to wypytywa� go o hrabiego? Czy ba� si� niedyskrecji "pana", za kt�rego uwa�a� K.? K. musia� odwr�ci� jego uwag�. Spojrza� na zegarek i rzek�: - Nied�ugo przyb�d� moi pomocnicy. Czy b�dziesz m�g� ich tu pomie�ci�? - Oczywi�cie, panie - odpar�. - Ale czy nie b�d� razem z tob� mieszka� w zamku? Dlaczego ober�ysta tak �atwo i ch�tnie rezygnowa� z go�cia, a zw�aszcza z K., kt�rego uparcie odsy�a� do zamku? - To nie jest jeszcze pewne - powiedzia� K. - Najprz�d musz� dowiedzie� si�, jaka tu mnie czeka robota. Je�eli na przyk�ad b�d� musia� pracowa� tu na dole, to b�dzie rozs�dniej tu na dole zamieszka�. Obawiam si� r�wnie�, �e �ycie tam na g�rze, na zaniku, nie b�dzie mi odpowiada�o. Chc� by� zawsze niezale�ny. - Nie znasz zamku - rzek� cicho ober�ysta. - Zapewne - odpar� K. - nie nale�y z g�ry przes�dza�. Na razie nie wiem o zamku nic wi�cej, jak tylko to, �e umiej� tam wyszuka� odpowiedniego geometr�. By� mo�e posiadaj� jeszcze inne zalety. - Po czym wsta�, by uwolni� od swego towarzystwa niespokojnie przygryzaj�cego wargi ober�yst�. Pozyska� zaufanie tego cz�owieka nie by�o rzecz� �atw�. Wychodz�c K. zauwa�y� na �cianie ciemny portret w ciemnych ramach. Jeszcze le��c na swym pos�aniu zwr�ci� na niego uwag�, ale na odleg�o�� nie odr�nia� szczeg��w i my�la�, �e sam obraz zosta� wyj�ty, tak �e wida� by�o jedynie czarn� tyln� desk� ramy. Ale okaza�o si�, �e by� to jednak obraz, portret jakiego� pi��dziesi�cioletniego m�czyzny. G�ow� mia� tak nisko opuszczon� na piersi, �e prawie nie wida� by�o jego oczu. O pochyleniu g�owy zdawa�o si� decydowa� wysokie, ci���ce w d� czo�o i wydatny haczykowaty nos. G�sta broda na skutek pozycji g�owy by�a przyci�ni�ta podbr�dkiem, a nieco ni�ej odstawa�a. Lewa r�ka zanurzona by�a w g�stym zaro�cie, ale widocznie nie mog�a podnie�� g�owy. - Kto to? - spyta� K. - Hrabia? - K. sta� przed obrazem i nie ogl�da� si� wcale na ober�yst�. - Nie - odpar� tamten - to burgrabia. - Pi�knego, zaiste, burgrabiego maj� na zamku - rzek� K. - Szkoda, �e ma takiego nieudanego syna. - Nie - powiedzia� ober�ysta, przyci�gn�� K. nieco ku sobie i szepn�� mu do ucha: - Schwarzer wczoraj blagowa�, jego ojciec jest tylko zast�pc� burgrabiego, i to jednym z najmniej wa�nych. W tej chwili ober�ysta wyda� si� K. dzieckiem. - �obuz! - wtr�ci� K. �miej�c si�, ale ober�ysta nie za�mia� si� z nim razem, lecz powiedzia�: - Jego ojciec te� jest pot�ny. - Ech - rzek� K. - ty uwa�asz ka�dego za pot�nego, mo�e nawet mnie? - Ciebie - odpar� ober�ysta nie�mia�o, ale powa�nie - nie uwa�am za pot�nego. - Znaczy to, �e umiesz jednak bardzo dobrze obserwowa� - powiedzia� K. - Pot�ny, prawd� m�wi�c, wcale nie jestem i dlatego wobec mo�nych odczuwam przypuszczalnie nie mniejszy respekt ni� ty, jedynie nie jestem taki szczery jak ty i nie zawsze chc� do tego si� przyzna�. - M�wi�c to K. poklepa� lekko ober�yst� po policzku, by go pocieszy� i lepiej do siebie usposobi�. Tote� ober�ysta troch� si� rozchmurzy�. Wydawa� si� naprawd� jeszcze ch�opcem z t� mi�kk� i niemal zupe�nie pozbawion� zarostu twarz�. Jak�e� m�g� si� o�eni� ze swoj� grub� i podstarza�� ju� �on�, kt�r� mo�na by�o zobaczy� przez okienko we drzwiach, jak z szeroko rozstawionymi �okciami krz�ta�a si� po kuchni. K. nie chcia� jednak na niego d�u�ej nalega�, by nie sp�oszy� wywo�anego nareszcie u�miechu. Skin�� wi�c tylko jeszcze na ober�yst�, by otworzy� mu drzwi i wyszed� na dw�r w pi�kny zimowy poranek. Teraz ujrza� w przezroczystym powietrzu zarysowuj�ce si� na g�rze kontury zamku, jeszcze wyra�niejsze dzi�ki podkre�laj�cemu wszelkie kszta�ty �niegowi, kt�ry cienk� warstw� pokrywa� wszystko. Zreszt�, jak si� wydawa�o, na g�rze by�o o wiele mniej �niegu ni� we wsi, gdzie K. przedziera� si� naprz�d r�wnie mozolnie jak wczoraj na go�ci�cu. �nieg si�ga� a� do okien cha�up i tu� nad oknami zwisa� ci�ko z niskich dach�w. Tam na g�rze natomiast wszystko wznosi�o si� swobodnie i lekko, tak przynajmniej st�d wygl�da�o. W og�le zamek widziany z daleka nie odpowiada� oczekiwaniom K. Nie by�a to ani stara rycerska warownia, ani nowo�ytna wspania�a budowla, lecz rozleg�y zesp�, sk�adaj�cy si� z niewielu dwupi�trowych oraz wielu �ci�le do siebie przytykaj�cych niskich zabudowa�; gdyby si� nie wiedzia�o, �e jest to zamek, mo�na by to by�o uwa�a� za miasteczko. K. dostrzeg� tylko jedn� wie��, cho� nie m�g� rozpozna�, czy nale�y ona do budynku mieszkalnego, czy te� do jakiego� ko�cio�a. Chmary wron kr��y�y dooko�a. Z oczyma skierowanymi na zamek K. szed� naprz�d, nie troszcz�c si� o nic. Ale gdy si� zbli�y�, dozna� na widok zamku rozczarowania. By�o to bowiem bardzo liche miasteczko, sk�adaj�ce si� ze zwyk�ych cha�up, r�ni�cych si� od innych tylko tym, �e wszystkie chyba zbudowane by�y z kamienia; tynk od dawna odpad� i kamienie si� kruszy�y. K. przelotnie przypomnia� sobie swoj� rodzinn� mie�cin�, kt�ra niemal w niczym nie ust�powa�a temu rzekomemu zamkowi. Je�liby chodzi�o jedynie o zwiedzenie zamku, to nie warto by by�o przedsi�bra� tak dalekiej podr�y - rozs�dniej by post�pi�, gdyby odwiedzi� znowu sw�j rodzinny kraj, w kt�rym od tak dawna ju� nie by�. W my�lach por�wnywa� wie�� ko�cieln� ze swego miasteczka z t� wie�� tam, na g�rze. Wie�a ta, gwa�townie zw�aj�ca si� ku g�rze i przykryta pot�nym dachem z czerwonej dach�wki, by�a budowl� doczesn�, bo i c� innego potrafimy wybudowa�? - ale s�u�y�a wy�szemu celowi ni� mn�stwo niskich domk�w i mia�a ja�niejsz� wymow� ni� szary dzie� powszedni. Ta wie�a na g�rze, jedyna, jaka by�a tu widoczna, nale�a�a, jak si� okaza�o, do budynku mieszkalnego, by� mo�e nawet do g��wnego korpusu zamku. By�a to g�adka, okr�g�a baszta, cz�ciowo szczelnie pokryta bluszczem, z ma�ymi okienkami, kt�re obecnie b�yszcza�y w s�o�cu - by�o w tym co� ob��ka�czego - i ze swym maj�cym poz�r balkonu zako�czeniem, kt�rego blanki stercza�y na tle b��kitu nieba niepewnie, nieregularnie i krzywo, wygl�da�a jak narysowana niewprawn� lub niestarann� r�k� dziecka. Wydawa�o si�, jak gdyby jaki� cierpi�cy na melancholi� mieszkaniec, kt�ry s�usznie powinien by� zgodzi� si� na zamkni�cie go w jednym z najdalszych pokoj�w, przebi� dach i wyszed� na szczyt, by pokaza� si� �wiatu. K. sta� znowu nieruchomo, jak gdyby w tym bezruchu m�g� znale�� wi�cej si�y na wydawanie s�d�w. Ale mu przeszkodzono. Z ty�u, za wiejskim ko�cio�em, przy kt�rym przystan�� - by�a to w�a�ciwie tylko kaplica rozbudowana jak szopa, by m�c pomie�ci� ca�� parafi� - znajdowa�a si� szko�a. Niski, d�ugi budynek, w dziwny spos�b ��cz�cy w sobie tymczasowo�� ze staro�ci�, sta� w g��bi okolonego sztachetami ogrodu, kt�ry obecnie zmieni� si� w �nie�ne pole. W�a�nie wysz�y dzieci z nauczycielem. Otacza�y go rojn� gromadk�. Oczy ich by�y zwr�cone na niego, przy czym dzieci nieustannie szczebiota�y ze wszystkich stron, tak �e K. z ich szybkiej paplaniny nic nie m�g� zrozumie�. Nauczyciel, m�ody, drobny, w�ski w ramionach m�czyzna, trzymaj�cy si� bardzo prosto, co jednak wcale �miesznie nie wygl�da�o, od razu z daleka spostrzeg� K., jedynego zreszt�, jak okiem si�gn�� cz�owieka poza jego gromadk�. K. jako obcy uk�oni� si� pierwszy, zw�aszcza �e mia� przed sob� tak w�adcz� osob�. - Dzie� dobry, panie nauczycielu - powiedzia�. Wszystkie dzieci umilk�y naraz i ta nag�a cisza, jako przygotowanie dla jego s��w, musia�a si� nauczycielowi podoba�. - Przygl�da si� pan zamkowi? - spyta� �agodniej, ni� si� tego K. spodziewa�, ale takim tonem, jakby nie pochwala� tego, co K. robi. - Tak - odpar� K. - jestem tu obcy. Dopiero od wczorajszego wieczora przebywam w tej miejscowo�ci. - I zamek si� panu podoba? - spyta� szybko nauczyciel. - Co prosz�? - odpowiedzia� K. pytaniem, troch� zdumiony, i powt�rzy� s�owa nauczyciela w nieco �agodniejszej formie: - Czy zamek mi si� podoba? Dlaczego pan przypuszcza, �e mi si� nie podoba? - Nikomu obcemu si� nie podoba - rzek� nauczyciel. Aby nie powiedzie� nic zdro�nego, K. skierowa� rozmow� na inny temat i zapyta�: - Pan zapewne zna hrabiego? - Nie - odpar� nauczyciel i chcia� si� odwr�ci�. K. nie da� jednak za wygran� i spyta� raz jeszcze: - Co? Pan nie zna hrabiego? - Jak�e m�g�bym go zna�? - odpowiedzia� nauczyciel szeptem i doda� g�o�no po francusku: - Prosz� uszanowa� obecno�� niewinnych dzieci. K. wywnioskowa� z tego, �e wolno mu zada� pytanie: - Czy m�g�bym, panie nauczycielu, kiedy� pana odwiedzi�? Pozostan� tu przez d�u�szy czas i ju� teraz czuj� si� troch� osamotniony; do ch�op�w nie nale��, a do zaniku chyba tak�e nie. - Pomi�dzy ch�opami a zamkiem nie ma zn�w tak wielkiej r�nicy - wtr�ci� nauczyciel. - Mo�e i tak - zgodzi� si� K. - ale to nic w mojej sytuacji nie zmienia. Czy m�g�bym kiedy� pana odwiedzi�? - Mieszkam przy ulicy �ab�dziej u rze�nika. Wprawdzie by�o to raczej podanie adresu ni� zaproszenie, mimo to K. powiedzia�: Dobrze, przyjd�. - Nauczyciel skin�� g�ow� i ruszy� dalej z przekrzykuj�c� si� znowu gromadk� dzieci. Wkr�tce znikn�li w stromo zbiegaj�cej w d� uliczce. K. jednak by� jaki� roztargniony i z�y z powodu tej rozmowy. Po raz pierwszy od przybycia poczu� prawdziwe znu�enie. Daleka droga, kt�r� tu odby�, z pocz�tku, jak mu si� zdawa�o, wcale go nie zm�czy�a, kiedy tak w�drowa� przez wszystkie te dnie spokojnie, krok za krokiem. Teraz wszak�e ujawni�y si� skutki wielkiego przem�czenia, i to w najnieodpowiedniejszym momencie. Ci�gn�o go nieodparcie do zawierania nowych znajomo�ci, ale poznanie ka�dego nowego cz�owieka wzmaga�o znu�enie. Je�li w obecnym swym stanie zmusi si� do przed�u�enia spaceru cho�by do bramy zamku, b�dzie to ju� wi�cej, ni� mo�e sobie pozwoli�. Poszed� wi�c zn�w dalej naprz�d, ale by�a to droga daleka. Ulica bowiem, to znaczy g��wna ulica wsi, nie prowadzi�a do g�ry zamkowej. Wiod�a jedynie w jej s�siedztwo, potem wszak�e jakby naumy�lnie skr�ca�a w bok i chocia� nie oddala�a si� od zaniku, to przecie nie przybli�a�a si� do niego. K. oczekiwa� ci�gle, �e ulica musi wreszcie skr�ci� do zamku, i szed� dalej tylko dlatego, �e si� tego spodziewa�; widocznie wskutek przem�czenia nie m�g� si� jako� zdecydowa� na opuszczenie ulicy. Dziwi� si� r�wnie� temu, �e wie� jest taka d�uga, jak gdyby nie mia�a ko�ca. Ci�gle tylko ma�e domki z zamarzni�tymi szybami w oknach, ci�gle �nieg i odludzie. W ko�cu oderwa� si� od tej fascynuj�cej go ulicy. Wch�on�� go w�ski zau�ek. �nieg by� tam jeszcze g��bszy. Wyci�ganie zapadaj�cych si� w �niegu n�g by�o ci�kim wysi�kiem. Pot sp�ywa� z niego. Nagle K. przystan�� i nie m�g� ruszy� z miejsca. Nie by� wszak�e na pustkowiu, gdy� na prawo i na lewo sta�y cha�upy ch�opskie. Ulepi� kul� ze �niegu i rzuci� w okno. Od razu uchyli�y si� drzwi - pierwsze drzwi, kt�re otworzy�y si� podczas ca�ej jego w�dr�wki przez wie� i stary ch�op w br�zowym ko�uchu stan�� w nich, przechyliwszy g�ow� na bok, przyjazny i s�abowity. - Czy mog� na chwil� do was wst�pi�? - zagadn�� go K. - jestem bardzo zm�czony. - Po czym nie s�ysz�c wcale, co mu stary odpowiedzia�, przyj�� z wdzi�czno�ci� desk�, kt�r� mu podsuni�to i kt�ra pomog�a mu wygramoli� si� ze �niegu, tak �e zrobiwszy par� krok�w znalaz� si� w izbie. By�a to wielka izba, na wp� ciemna. K., przybywaj�c z dworu, z pocz�tku nic nie widzia� i potkn�� si� o bali�. Jaka� r�ka kobieca powstrzyma�a go od upadku. W jednym k�cie wrzeszcza�y dzieci, z drugiego k��bi� si� dym, zmieniaj�c p�mrok w zupe�n� ciemno��. K. sta� niczym w chmurach. - On jest przecie� pijany - powiedzia� kto�. - Kim pan jest? - rozleg� si� w�adczy g�os, kt�ry potem zwr�ci� si� do starego: - Dlaczego� go wpu�ci�? Czy� mo�na wpuszcza� ka�dego, kto wa��sa si� po ulicach? - Jestem hrabskim geometr� - oznajmi� K., staraj�c si� usprawiedliwi� przed kim�, kogo ci�gle jeszcze nie widzia�. -Aha, to geometra -powt�rzy� jaki� kobiecy g�os, a potem zaleg�a zupe�na cisza. - Wy mnie znacie? - spyta� K. - Oczywi�cie - odpar� kr�tko ten sam g�os. To jednak, �e K. znano, nie wydawa�o si� usposabia� dobrze do niego. W ko�cu dym nieco si� przerzedzi� i K. m�g� zorientowa� si� powoli, gdzie si� znalaz�. Zdaje si�, �e odbywa�o si� tu wielkie pranie. W pobli�u wej�ciowych drzwi prano bielizn�. Dym za� pochodzi� z innego k�ta, w kt�rym w drewnianej kadzi, tak wielkiej, �e K. nigdy jeszcze podobnej nie widzia� - zabiera�a tyle miejsca co dwa ��ka - w paruj�cej wodzie k�pa�o si� dw�ch m�czyzn. Ale jeszcze bardziej niespodziewany, cho� dok�adnie nie wiadomo by�o, na czym to zaskoczenie polega�o, by� prawy k�t izby. Z wielkiej szpary w tylnej �cianie izby przenika�, z podw�rza zapewne, blady odblask �niegu i nadawa� po�ysk jedwabiu sukni kobiety, kt�ra w najdalszym k�cie na wp� le�a�a, zm�czona, w wysokim fotelu. Kobieta trzyma�a przy piersi niemowl�. Woko�o niej bawi�o si� kilkoro dzieci. Wygl�da�y one na dzieci ch�opskie, kobieta jednak nie nale�a�a widocznie do nich, cho� oczywi�cie choroba i zm�czenie mo�e nawet ch�opom nada� delikatny wygl�d. - Niech pan siada - rzek� jeden z m�czyzn z wielk� brod� i w�sami, pod kt�rymi stale mia� otwarte sapi�ce usta, i wskaza� zabawnie r�k� sponad kraw�dzi kadzi na skrzyni�, opryskuj�c przy tym ca�� twarz K. gor�c� wod�. Na skrzyni tej siedzia� ju� drzemi�c starzec, kt�ry K. wpu�ci�. K. by� wdzi�czny, i� nareszcie m�g� usi���. Ale nikt ju� si� potem nim nie zajmowa�. Kobieta przy balii, m�oda, pulchna blondynka, nuci�a co� cicho przy robocie; m�czy�ni w k�pieli tupali i kr�cili si�. Dzieci chcia�y przybli�y� si� do nich, ale stale by�y powstrzymywane przez gwa�towne chlu�ni�cia wod�, kt�re i K. nie oszcz�dza�y. Kobieta w fotelu le�a�a jak martwa, nie patrz�c nawet na niemowl� przy piersi, lecz gdzie� w g�r�. K. wpatrywa� si� do�� d�ugo w ten nie zmieniaj�cy si� pi�kny i smutny obraz, potem jednak usn�� zapewne, gdy� kiedy - zawo�any przez jaki� dono�ny g�os - ockn�� si�, g�owa jego le�a�a oparta na ramieniu starca siedz�cego obok niego. M�czy�ni wyk�pali si� ju�, w k�pieli za� igra�y teraz dzieci pod dozorem blondynki. M�czy�ni stali ju� ubrani przed K. Okaza�o si�, �e z nich dw�ch brodacz by� mniej wa�ny. Natomiast drugi, wcale nie wi�kszy od brodacza i maj�cy o wiele mniejsz� brod�, by� cichym, flegmatycznym cz�owiekiem. Rozro�ni�ty w barach, twarz mia� szerok� i g�ow� trzyma� opuszczon�. - Panie geometro - powiedzia� - nie mo�e pan tu zosta�. Prosz� mi wybaczy� t� nieuprzejmo��. - Nie mia�em wcale zamiaru tu zosta� - odpar� K. - Chcia�em tylko troch� odpocz��. Co ju� si� sta�o i mog� teraz i��. - Dziwi pana zapewne ten nasz brak go�cinno�ci - powiedzia� - ale go�cinno�� nie le�y w naszych zwyczajach, go�cie s� nam niepotrzebni. Troch� od�wie�ony snem i przytomniejszy ni� poprzednio, K. ucieszy� si� z tych szczerych s��w. Ruchy jego sta�y si� swobodniejsze, postukuj�c lask� to tu, to tam, podszed� bli�ej do kobiety w fotelu. By� to zreszt� fotel najwy�szy w izbie. - Naturalnie - rzek� K. - po c� wam go�cie. Ale czasami jednak kogo� potrzebujecie, mnie na przyk�ad, jako geometry. - Nic o tym nie wiem - rzek� powoli m�czyzna. - Je�li pana wezwali, to prawdopodobnie pana potrzebuj�. Jest to chyba wyj�tek. My jednak, skromni ludzie, trzymamy si� regu�y. Nie mo�e nam pan mie� tego za z�e. - Ale� nie - rzek� K. - Mog� by� wam tylko wdzi�czny. Wam i wszystkim tutaj. Potem K. niespodziewanie dla wszystkich obr�ci� si� na pi�cie i dos�ownie jednym susem stan�� przed kobiet�. Spojrza�a na niego znu�onymi niebieskimi oczyma. Jedwabna, przezroczysta chustka si�ga�a jej do po�owy czo�a. Niemowl� spa�o przy jej piersi. - Kim jeste�? - spyta� K. Z obrzydzeniem - cho� nie mo�na by�o odgadn��, czy nie z pogard�, kt�ra dotyczy�a K., a mo�e jej w�asnej odpowiedzi - odrzek�a: - Jestem dziewczyn� z zamku. Wszystko to trwa�o tylko minut�, gdy� po prawej i lewej r�ce mia� ju� obu m�czyzn i zosta� - jak gdyby nie by�o innego sposobu porozumienia si� - w milczeniu, ale przemoc� poci�gni�ty do drzwi. Staruszek cieszy� si� przy tym z czego� i klaska� w r�ce. Praczka r�wnie� si� �mia�a, dzieci za� podnios�y szalon� wrzaw�. K. znalaz� si� wkr�tce na ulicy, obaj za� m�czy�ni pilnowali go stoj�c na progu. �nieg znowu pada�, ale mimo to wydawa�o si�, �e jest nieco ja�niej. Brodacz krzycza� z niecierpliwo�ci�: - Dok�d pan chce i��? Ta droga prowadzi do zamku, a tamta na wie�. K. nic nie odpowiedzia�, lecz zwr�ci� si� do drugiego m�czyzny, kt�ry mimo swej przewagi wyda� mu si� bardziej przyst�pny. - Kim wy jeste�cie? Komu mam za go�cin� dzi�kowa�? - Jestem Lasemann, mistrz garbarski - brzmia�a odpowied� - ale dzi�kowa� nikomu pan nie potrzebuje. - Dobrze - rzek� K. - mo�e si� jeszcze spotkamy. - Ja w to nie wierz� - rzek� m�czyzna. W tym samym momencie brodacz zawo�a� podnosz�c r�k�: - Dzie� dobry, Arturze, dzie� dobry, Jeremiaszu! K. odwr�ci� si� - a wi�c w tej wsi chodz� jeszcze jacy� inni ludzie po ulicy! Od strony zamku zbli�a�o si� dw�ch m�odzie�c�w �redniego wzrostu, obaj byli bardzo smukli, w opi�tych ubraniach i podobni do siebie z twarzy. Cera ich by�a ciemnobr�zowa, a mimo to spiczaste br�dki odbija�y od niej swoist� czerni�. Szli, jak na warunki drogi, dziwnie szybko, rytmicznie wyrzucaj�c cienkie nogi. - Czego tu szukacie? - zawo�a� brodacz. Tylko krzycz�c mo�na si� by�o z nimi porozumiewa�, gdy� szli bardzo pr�dko i nie zatrzymywali si�. - Mamy r�ne sprawy - odkrzykn�li �miej�c si�. - Gdzie? - W ober�y. - I ja tam id� - krzykn�� nagle K. o wiele g�o�niej od wszystkich, gdy� mia� wielk� ochot�, by tamci dwaj zabrali go ze sob�. Znajomo�� z nimi nie wydawa�a mu si� wprawdzie zbyt korzystna, ale dobrymi, dodaj�cymi otuchy towarzyszami drogi byli na pewno. Us�yszeli wo�anie K., skin�li tylko g�ow� i ju� ich nie by�o. K. sta� jeszcze ci�gle w �niegu i nie mia� ochoty wyci�gn�� n�g z zaspy, by O krok dalej zn�w je zanurzy� w g��bokim �niegu. Mistrz garbarski i jego towarzysz, zadowoleni z tego, �e ostatecznie pozbyli si� K. cofn�li si� powoli, ci�gle ogl�daj�c si� na K. przez uchylone drzwi izby. Wkr�tce K. zosta� sam jeden w otulaj�cym go �niegu. "Okazja do malutkiej rozpaczy - przysz�o mu na my�l. - Je�libym tu przypadkowo, a nie umy�lnie sta�". Raptem otworzy�o si� w cha�upie po lewej r�ce malutkie okienko. Zamkni�te, zdawa�o si� granatowe, mo�e przez refleks od �niegu, i by�o tak malutkie, �e nie mog�o pomie�ci� ca�ej twarzy wygl�daj�cego przez nie, a jedynie oczy, stare, piwne oczy. - O, tam stoi - us�ysza� K. dr��cy kobiecy g�os. - To ten geometra - doda� m�ski g�os. Potem m�czyzna podszed� do okna i zapyta� do�� uprzejmie, ale tak, jakby mu chodzi�o tylko o to, by na ulicy przed jego domem wszystko by�o w porz�dku. - Na kogo pan czeka? - Na sanki, kt�re mog�yby mnie zabra� - odpar� K. - Sanki tu nie przyjad� - powiedzia� m�czyzna. - T�dy nikt nie je�dzi. - Ale przecie� to ulica, kt�ra prowadzi do zamku - sprzeciwi� si� K. - Mimo to - powt�rzy� m�czyzna bezlito�nie - nikt t�dy nie je�dzi. Obaj umilkli. Ale m�czyzna jeszcze nad czym� si� zastanawia�, gdy� ci�gle nie zamyka� okienka, z kt�rego bucha� dym. - Z�a droga - rzek� K., aby mu dopom�c. Ale tamten powiedzia� tylko: - Tak, oczywi�cie. - A po kr�tkiej chwili doda�: - Je�li pan chce, to mog� pana odwie�� moimi sankami. - Bardzo o to prosz� - ucieszy� si� K. - Ile wam b�dzie si� za to nale�a�o? - Nic - odpowiedzia� m�czyzna. K. bardzo si� zdziwi�. - Jest pan przecie� geometr� - rzek� tamten t�umacz�c si� - i nale�y pan do zamku. Dok�d�e to pan chce jecha�? - Do zamku - rzek� szybko K. - Je�li tak, to nie pojad� - odpar� m�czyzna niech�tnie. - Zawie�cie mnie w takim razie do ober�y - powiedzia� K. - Dobrze - zgodzi� si� m�czyzna. - Pojad� sankami. Ca�a rozmowa nie robi�a wra�enia zbyt uprzejmej, a raczej by�a pewnego rodzaju wyrazem samolubnej, l�kliwej i niemal pedantycznej ch�ci, by pozby� si� K. sprzed w�asnego domu. Brama zagrody otworzy�a si� i ukaza�y si� malutkie saneczki, przeznaczone do wo�enia lekkiego baga�u, zupe�nie p�askie i bez siedzenia, zaprz�gni�te w w�t�ego konika, a za nimi kroczy� m�czyzna, s�aby i kulej�cy, z chud�, czerwon� i zakatarzon� twarz�, kt�ra wydawa�a si� szczeg�lnie ma�a z powodu grubo okr�conego woko�o g�owy we�nianego szala. M�czyzna by� widocznie chory i wyszed� z domu jedynie dlatego, by m�c pozby� si� K. Ten nadmieni� co� w tym wzgl�dzie, ale m�czyzna zaprzeczy� ruchem g�owy. K. dowiedzia� si� tylko, �e by� to wo�nica Gerstacker i �e wzi�� te niewygodne sanki, gdy� w�a�nie sta�y gotowe, wyci�gni�cie za� z szopy innych zabra�oby zbyt wiele czasu. - Niech pan siada - powiedzia� wskazuj�c batem na tylne miejsce na sankach. - Si�d� ko�o was - rzek� K. - Ja p�jd� piechot� - odpar� Gerstacker. - Dlaczego? - spyta� K. - P�jd� piechot� - powt�rzy� Gerstacker i dosta� ataku kaszlu, kt�ry nim tak wstrz�sn��, �e musia� wbi� g��boko nogi w �nieg i trzyma� si� r�kami za kraw�d� sanek. K. nie powiedzia� ju� nic wi�cej i usiad� w tyle sa�; kaszel wo�nicy usta� powoli i pojechali. Dziwnie ju� ciemny zamek na g�rze, do kt�rego K. mia� nadziej� doj�� jeszcze dzi�, oddali� si� znowu. Nagle -jak gdyby potrzeba by�o jeszcze szczeg�lnego znaku chwilowego po�egnania - rozleg� si� tam weso�o rozko�ysany dzwon, kt�ry, na moment przynajmniej, wywo�a� dr�enie serca, jak gdyby mu grozi�o - bo d�wi�k dzwonu by� r�wnie� bolesny - spe�nienie tego, za czym nie�wiadomie t�skni�. Ale wkr�tce umilk� wielki dzwon, rozleg� si� natomiast s�aby, monotonny dzwoneczek, mo�e jeszcze tam na g�rze, mo�e ju� nawet tu na dole, we wsi. Dzwonienie to o wiele bardziej pasowa�o do powolnej jazdy i do �a�osnego, ale nieub�aganego wo�nicy. - Hej tam! - zawo�a� K. nagle, gdy podjechali ju� pod ko�ci� i nie by�o daleko do ober�y, tak �e K. m�g� si� na co� odwa�y�. - Dziwi� si� bardzo, �e zdoby�e� si� na to, by tak na w�asn� odpowiedzialno�� tu mnie dowie��. Czy wolno ci to? - Gerstacker nie zwr�ci� jednak na to uwagi i kroczy� dalej spokojnie ko�o swego konika. - Hej! - krzykn�� zn�w K., ulepi� �nie�n� kul� z le��cego na sankach �niegu i trafi� ni� Gerstackera w ucho. Wo�nica zatrzyma� si� i odwr�ci�. Kiedy jednak K. ujrza� go teraz z bliska, gdy� sanki posun�y si� jeszcze troch� naprz�d, t� zgarbion� i jakby sponiewieran� posta� i czerwon� oraz zm�czon�, w�sk� twarz o dw�ch r�nych policzkach - jednym p�askim, drugim za� zapadni�tym, kiedy ujrza� otwarte i jakby ws�uchuj�ce si� usta, w kt�rych by�o tylko kilka pojedynczych z�b�w, musia� ze wsp�czuciem powt�rzy� to, co poprzednio powiedzia� ze z�o�ci�, i spyta�, czy Gerstacker nie b�dzie ukarany za to, �e go przywi�z�. - Czego chcesz? - odpowiedzia� Gerstacker pytaniem, jakby nic nie rozumia�, i nie czekaj�c na dalsze wyja�nienia, krzykn�� na konika i pojechali dalej. Rozdzia� 2 Kiedy sanki - K. pozna� to dzi�ki zakr�towi drogi - znalaz�y si� pod sam� ober��, by�o ju�, ku jego zdumieniu, zupe�nie ciemno. Czy�by by� tak d�ugo na dworze? Wed�ug jego oblicze� by�a to najwy�ej godzina lub dwie, a wyszed� przecie� z samego rana i przez ca�y czas nie chcia�o mu si� je��. Przy tym niedawno jeszcze by� zupe�nie jasny dzie�, a dopiero teraz zapanowa�y ciemno�ci. "Nasta�y kr�tkie dni" - powiedzia� sam do siebie. Ze�lizn�� si� z sanek i poszed� w kierunku ober�y. Na schodkach ganku sta� ober�ysta i go�cinnie �wieci� na jego spotkanie przyniesion� z g�ry latarni�. Przypomniawszy sobie przelotnie o wo�nicy, K. przystan�� i us�ysza� w ciemno�ci kaszel. Tak, to by� on, ale przecie� nied�ugo znowu go zobaczy. Dopiero kiedy ju� sta� na g�rze ko�o ober�ysty, kt�ry pokornie mu si� k�ania�, zauwa�y� po obu stronach drzwi stoj�cych dw�ch m�czyzn. Wzi�� latarni� z r�ki ober�ysty i o�wietli� ich obu. Byli to ci sami, kt�rych spotka� poprzednio i na kt�rych wo�ano Arturze i Jeremiaszu. Zasalutowali mu. Przypominaj�c sobie czasy, kiedy s�u�y� w wojsku, owe szcz�liwe czasy, u�miechn�� si� weso�o. - Co�cie za jedni? - spyta� wodz�c wzrokiem od jednego do drugiego. - Pana pomocnicy - odpowiedzieli. - To s� pomocnicy - potwierdzi� szeptem ober�ysta. - Co? - spyta� K. - Wy jeste�cie moimi dawnymi pomocnikami, kt�rym kaza�em przyjecha� za mn� i na kt�rych czekam? - Przytakn�li. - To dobrze, �e�cie przyjechali. Zreszt� - ci�gn�� dalej - bardzo�-cie si� sp�nili, jeste�cie strasznie niedbali! - Droga by�a daleka - odpar� jeden z nich. - Daleka droga? - powt�rzy� K. - Ale przecie� spotka�em was, kiedy�cie szli od strony zamku. - Tak - potwierdzili bez dalszych wyja�nie�. - Gdzie macie przyrz�dy miernicze? - spyta� K. - Nie mamy �adnych przyrz�d�w - odpowiedzieli. - Przyrz�dy, kt�re wam powierzy�em - rzek� K. - Nie mamy �adnych - powt�rzyli. - Co z was za ludzie! - oburzy� si� K. - Czy znacie si� na miernictwie? - Nie - odpowiedzieli. -Je�eli jednak jeste�cie dawnymi moimi pomocnikami, musicie si� na tym zna� - rzek� K. Pomocnicy milczeli. - No, to chod�cie - powiedzia� K. i przepu�ci� ich przed sob� do ober�y. Potem siedzieli we trzech, prawie milcz�c, w jadalni woko�o ma�ego stolika przy piwie, K. w �rodku, pomocnicy po jego prawej i lewej stronie. Poza tym by� tam jeszcze jeden st�, przy kt�rym siedzieli ch�opi, podobnie jak wczoraj wieczorem. - Mam k�opot z wami - powiedzia� K. por�wnuj�c, jak to czyni� ju� nieraz, twarze swych pomocnik�w. - W jaki spos�b mam was rozr�nia�? R�ne macie tylko imiona, poza tym jeste�cie tak podobni do siebie jak... - W tym miejscu zaj�kn�� si� i machinalnie m�wi� dalej: - Poza tym jeste�cie podobni do siebie jak dwa w�e. Pomocnicy u�miechn�li si�. - Zazwyczaj bardzo �atwo odr�niaj� nas - odparli usprawiedliwiaj�c si�. - Bardzo wierz� - rzek� K. - gdy� sam by�em tego �wiadkiem. Aleja patrz� na was moimi oczyma i nie mog� was odr�ni�. Dlatego b�d� was traktowa� jako jednego cz�owieka i obu nazywa� Arturem, gdy� jeden z was tak si� nazywa. Zdaje si�, �e to ty? - spyta� K. jednego z pomocnik�w. - Nie - odpar� tamten. - Nazywam si� Jeremiasz. - To zreszt� wszystko jedno - stwierdzi� K. - b�d� was obu nazywa� Arturem. Je�li po�l� dok�d� Artura, to p�jdziecie obaj. Je�li dam jak�� robot� Arturowi, to wykonacie j� obaj. Ma to dla mnie t� z�� stron�, �e nie b�d� m�g� was u�y� do wykonania oddzielnych rob�t, ale za to dobr�, �e wsp�lnie i niepodzielnie b�dziecie ponosili odpowiedzialno�� za wszystko, co wam polec�. Jest mi wszystko jedno, jak rozdzielicie robot� miedzy siebie, tylko nie wolno wam spycha� roboty jeden na drugiego, gdy� dla mnie jeste�cie jednym cz�owiekiem. Pomocnicy zastanowili si� i odpowiedzieli: - By�oby to dla nas bardzo przykre. - Nie mo�e by� inaczej - o�wiadczy� K. - Oczywi�cie, �e jest to dla was bardzo przykre, ale musi ju� tak pozosta�. - Ju� od pewnej chwili K. zauwa�y�, �e jeden z ch�op�w skrada si� woko�o sto�u, wreszcie zdecydowa� si� podej�� do jednego z pomocnik�w i chcia� co� mu szepn�� do ucha. - Przepraszam - rzek� K., uderzy� r�k� w st� i wsta�. - To s� moi pomocnicy i mamy w�a�nie narad�, nikt nie ma prawa nam przeszkadza�. - Ale� prosz� bardzo - powiedzia� ch�op l�kliwie i ty�em wycofa� si� do swojej kompanii. - Musicie przede wszystkim wzi�� pod uwag� to - powiedzia� K. znowu siadaj�c - �e nie wolno wam z nikim bez mego zezwolenia rozmawia�. Jestem tu obcy i je�li jeste�cie moimi dawnymi pomocnikami, to r�wnie� jeste�cie obcy. Dlatego my trzej obcy przybysze musimy trzyma� si� razem; podajcie wi�c mi wasze d�onie. -Pomocnicy wyci�gn�li r�ce do K. a� nazbyt skwapliwie. - Nie potrzebuj� waszych �ap - powiedzia� - m�j rozkaz jednak pozostaje w mocy. P�jd� teraz spa� i wam radz� zrobi� to samo. Zmarnowali�my dzisiaj jeden dzie� roboczy, jutro praca musi si� zacz�� od samego rana. Musicie przygotowa� mi sanki do jazdy na zamek i o sz�stej rano czeka� z nimi na mnie przed domem. - Dobrze - powiedzia� jeden z pomocnik�w. Drugi jednak mu przerwa�: - M�wisz "dobrze", a przecie� wiesz, �e to niemo�liwe. - Cicho! - rzek� K. - Widz�, �e chcecie wyodr�bni� si� jeden od drugiego. Ale teraz ju� i pierwszy r�wnie� powiedzia�: - On ma racj�, to jest niemo�liwe. Bez zezwolenia nikt z obcych nie ma wst�pu na zamek. - A gdzie trzeba stara� si� o zezwolenie? - Nie wiem, przypuszczalnie u burgrabiego. - Trzeba wi�c b�dzie tam zatelefonowa�. Zatelefonujcie natychmiast do burgrabiego obaj! Pomocnicy podbiegli do aparatu i uzyskali po��czenie, a jak si� przy tym popychali! Pozornie byli �miesznie pos�uszni i pytali, czy K. b�dzie m�g� jutro uda� si� z nimi na zamek. G�o�ne "nie", jakie pad�o w odpowiedzi, us�ysza� K. a� przy swoim stole. Odpowied� by�a jednak jeszcze dok�adniejsza i brzmia�a: "Ani jutro, ani kiedy indziej". - Sam zatelefonuj� - rzek� K. i wsta� z miejsca. K. i jego pomocnicy dot�d - pomijaj�c zaj�cie z ch�opem - nie budzili zainteresowania, ale jego ostatnia wypowied� zwr�ci�a og�ln� uwag�. Wszyscy wstali wraz z nim i cho� ober�ysta stara� si� ich odepchn��, stan�li ciasnym p�kolem wko�o K. przy aparacie. Wi�kszo�� z nich przypuszcza�a, �e K. nie otrzyma w og�le �adnej odpowiedzi. Musia� ich nawet prosi�, by si� uspokoili, gdy� nie �yczy sobie wcale s�ucha� ich opinii. Ze s�uchawki telefonicznej rozleg�o si� brz�czenie, jakiego K. nigdy jeszcze podczas telefonowania nie s�ysza�. By�o to jakby brz�czenie niezliczonych g�osik�w dzieci�cych albo nawet nie by�o to wcale brz�czenie, lecz jakby �piew jakich� odleg�ych, najodleglejszych g�os�w. Zdawa�o si�, �e z tego brz�czenia w jaki� wprost niemo�liwy spos�b tworzy si� jeden jedyny wysoki, ale mocny ton, kt�ry uderza� w ucho, jak gdyby chcia� g��biej przenikn�� ni� tylko do n�dznego zmys�u s�uchu. K. ws�uchiwa� si� milcz�c. Opar� lew� r�k� na p�eczce telefonu i s�ucha�. Nie wiedzia�, jak d�ugo to trwa�o, a trwa�o to tak d�ugo, �e a� ober�ysta poci�gn�� go za kurtk� oznajmiaj�c, �e przyszed� do niego jaki� pos�aniec. - Precz! - krzykn�� K. niepohamowanie, a mo�e nawet i do s�uchawki telefonicznej, gdy� teraz dopiero kto� si� tam zg�osi�. Wywi�za�a si� nast�puj�ca rozmowa: - Tu Oswald, kto m�wi? - zawo�a� surowy i dumny g�os, z ma�ym defektem w wymowie, kt�ry jak si� K. wydawa�o, m�wi�cy stara� si� pokry� dodatkow� dawk� surowo�ci. K. zawaha� si�, czy wymieni� swoje nazwisko. Wobec telefonu czu� si� bezbronny, tamten m�g� go zwymy�la� i od�o�y� s�uchawk�, i K. w ten spos�b zamkn��by sobie zapewne do�� wa�n� drog�. Wahanie K. zniecierpliwi�o tamtego. - Kto m�wi? - powt�rzy� i doda�: - By�bym bardzo rad, by stamt�d tak cz�sto nie telefonowano; dopiero przed chwil� kto� telefonowa�. - K. nie przej�� si� t� uwag� i oznajmi� z nag�� decyzj�: - M�wi pomocnik pana geometry. - Jaki pomocnik, jaki pan, jaki geometra? K. przypomnia� sobie wczorajsz� rozmow� telefoniczn�. - Prosz� zapyta� Fryca - rzek� kr�tko. Pomog�o to, ku jego w�asnemu zdziwieniu, ale jeszcze bardziej ni� to, �e pomog�o, zdziwi�a go jednolito�� tamtejszego urz�dowania. Odpowied� brzmia�a: - Ju� wiem - ten wieczny geometra. Tak, tak. No i co dalej? Co za pomocnik? - J�zef - powiedzia� K. Troch� przeszkadza�y mu pomruki ch�op�w za jego plecami; widocznie nie aprobowali tego, �e K. nie podaje w�asnego imienia, jednak nie mia� czasu nimi si� zajmowa�, gdy� rozmowa telefoniczna ca�kowicie go absorbowa�a. - J�zef? - odpowiedziano pytaniem. - Pomocnicy przecie� nazywaj� si�... - tu nast�pi�a kr�tka przerwa, gdy� m�wi�cy widocznie za��da� od kogo� innego, by mu wymieni� imiona - Artur i Jeremiasz. - To s� nowi pomocnicy - rzek� K. - Nie, to dawni. - To nowi, ja za� jestem dawny, kt�ry dzisiaj przyjecha� w �lad za panem geometr�. - Nie! - krzyczano teraz. - Kim wi�c jestem? - spyta� K., spokojny jak dot�d. Po pewnej przerwie rozleg� si� ten sam g�os z tym samym defektem w wymowie, ale wydawa� si� inny, ni�szy i godny wi�kszego szacunku: - Ty jeste� dawnym pomocnikiem. - K. ws�uchiwa� si� w d�wi�k tego g�osu i niemal nie dos�ysza� przy tym pytania: - Czego chcesz? - Najch�tniej od�o�y�by s�uchawk�. Po tej rozmowie niczego ju� nie oczekiwa�. Jedynie jakby z musu zapyta� jeszcze szybko: - Kiedy m�j pan b�dzie m�g� uda� si� na zamek? - Nigdy - brzmia�a odpowied�. - Dobrze - powiedzia� K. i powiesi� s�uchawk�. Stoj�cy za nim ch�opi przysun�li si� ca�kiem blisko. Pomocnicy zerkaj�c na niego starali si� ch�op�w odepchn��. Wydawa�o si� jednak, �e jest to tylko komedia, i ch�opi, zadowoleni z wyniku rozmowy, powoli ust�pili. Raptem gromada ch�op�w zosta�a od ty�u rozdzielona przez cz�owieka, kt�ry wszed� szybko, sk�oni� si� przed K. i wr�czy� mu list. K. wzi�� list do r�ki i zacz�� przypatrywa� si� cz�owiekowi, kt�ry w tym momencie wyda� mu si� wa�niejszy od listu. Mi�dzy nim a pomocnikami by�o uderzaj�ce podobie�stwo: by� r�wnie smuk�y jak oni, ubranie na nim by�o tak samo opi�te i ruchy jego by�y r�wnie� tak zwinne i szybkie jak ruchy tamtych. By� jednak ca�kiem inny. O ile� K. wola�by jego mie� za pomocnika. Troch� przypomnia� mu on kobiet� z niemowl�ciem przy piersi, kt�r� widzia� u mistrza garbarskiego. Str�j jego by� niemal bia�y, cho� chyba nie jedwabny, po prostu zwyk�e zimowe ubranie jak wszystkie inne, ale mimo to mia� delikatno�� i od�wi�tno�� szaty jedwabnej. Twarz jego by�a jasna i szczera, oczy niezwykle wielkie, u�miech nadzwyczaj zach�caj�cy. Przeci�gn�� r�k� po twarzy, jak gdyby chcia� ten sw�j u�miech sp�dzi�, ale mu si� to nie uda�o. - Kim jeste�? - spyta� K. - Nazywam si� Barnabas - odpar� - i jestem pos�a�cem. Gdy m�wi�, wargi jego otwiera�y si� i zamyka�y po m�sku, a jednak ze s�odycz�. - Czy ci si� tu podoba? - spyta� K. i wskaza� na ch�op�w, kt�rzy ci�gle jeszcze budzili jego zainteresowanie, gdy tak przypatrywali si� z dos�ownie um�czonymi twarzami; czaszki ich wygl�da�y tak, jakby by�y od g�ry p�asko zgniecione, za� rysy twarzy wykrzywia�o bolesne poczucie kl�ski. Wargi mieli mi�siste, g�by rozdziawione. A mo�e nawet nie przypatrywali si�, gdy� od czasu do czasu wzrok ich b��ka� si� i zanim wr�ci�, pozostawa� utkwiony w jaki� oboj�tny przedmiot. Potem K. wskaza� na pomocnik�w, kt�rzy obj�li si� nawzajem i, policzek przy policzku, u�miechali si�, nie wiadomo - pokornie czy szyderczo. K. wskaza� Barnabasowi tych wszystkich, jak gdyby chcia� przedstawi� mu narzucon� sobie przez szczeg�lne okoliczno�ci �wit�, i oczekiwa� - na tym polega�o to zaufanie, o kt�re K. chodzi�o: czy Barnabas potrafi stale dostrzega� r�nic� miedzy nim a tamtymi. Ale Barnabas ca�kiem nie�wiadomie, co �atwo mo�na by�o pozna�, nie zwr�ci� wcale uwagi na to pytanie, lecz przyj�� je milczeniem, jak dobrze wytresowany lokaj przyjmuje rozkazy swego pana, kt�re tylko dla niego s� przeznaczone. Rozwa�y� pytanie w duchu, przywita� si� skinieniem r�ki ze znajomymi spo�r�d ch�op�w i zamieni� z pomocnikami kilka s��w. Wszystko to zrobi� swobodnie i samodzielnie, nie pospolituj�c si� z tamtymi. W�wczas K., spotkaw-szy si� z odmow�, ale bynajmniej nie skonsternowany, powr�ci� do listu, kt�ry trzyma� w r�ku, i otworzy� go. Tre�� listu brzmia�a: Wielce szanowny panie! Zosta� pan, jak panu wiadomo, przyj�ty do hrabskiej s�u�by. Bezpo�rednim pana prze�o�onym jest w�jt gminy wiejskiej, kt�ry udzieli panu wszelkich bli�szych informacji o pa�skiej pracy i warunkach wynagrodzenia i kt�remu winien pan sk�ada� sprawozdania. Mimo to nie strac� pana z oczu. Barnabas, dor�czyciel tego listu, b�dzie od czasu do czasu przychodzi� do pana, aby dowiedzie� si�, jakie s� pa�skie �yczenia, i przekazywa� mi je. Mo�e pan zawsze na mnie liczy�; o ile to b�dzie mo�liwe, p�jd� panu na r�k�. Zale�y mi na tym, by moi pracownicy byli zadowoleni. Podpis by� nieczytelny; Przy podpisie widnia� stempel: "Naczelnik X kancelarii" - Poczekaj - powiedzia� K. do k�aniaj�cego si� Barnabasa. Potem zawo�a� ober�yst� ��daj�c, by przydzieli� mu pok�j, gdy� chcia� przez pewien czas pozosta� sam na sam z listem. Pami�ta� przy tym, �e Barnabas - mimo ca�ej �yczliwo�ci, jak� K. wzgl�dem niego odczuwa�, jest przecie� tylko pos�a�cem, i kaza� poda� mu piwa. Przygl�da� si�, jak on to przyjmie. Barnabas przyj�� piwo z widoczn� przyjemno�ci� i od razu wypi�. Potem K. wyszed� wraz z ober�yst�. W niewielkiej ober�y uda�o si� K. znale�� jedynie ma�y pokoik na poddaszu, i to nawet z trudno�ciami, gdy� trzeba by�o dwie s�u��ce, kt�re tam dot�d spa�y, przenie�� gdzie indziej. W�a�ciwie ograniczono si� tylko do wyprowadzenia tych dziewczyn, poza tym pok�j pozosta� tak jak by�. W jedynym stoj�cym tam ��ku nie by�o po�cieli tylko kilka poduszek i stajenna derka, w takim stanie, w jakim pozosta�y po ubieg�ej nocy. Na �cianach wisia�o kilka obrazk�w �wi�tych i fotografii �o�nierzy. Nawet nie przewietrzono pokoiku, gdy� widocznie miano nadziej�, �e nowy go�� nied�ugo tu b�dzie mieszka�, i nie zrobiono nic, by przed�u�y� jego pobyt. K. jednak ze wszystkiego by� zadowolony. Zawin�� si� w derk�, usiad� przy stole i zaczai przy �wietle �wiecy jeszcze raz list odczytywa�. List wydawa� si� niejednolity, by�y miejsca, gdzie traktowano go jak cz�owieka niezale�nego, z kt�rego wol� si� liczono, i tak na przyk�ad nag��wek lub ust�p, gdzie by�a mowa o jego �yczeniach, na to wskazywa�y. Zdarza�y si� jednak inne miejsca, gdzie ze stanowiska owego naczelnika traktowany by� otwarcie lub niejawnie jako podrz�dny, zaledwie dostrzegalny wyrobnik. Tak na przyk�ad naczelnik mia� nie spuszcza� go z oczu; jego bezpo�rednim prze�o�onym by� tylko w�jt gminy wiejskiej, kt�remu nawet mia� sk�ada� sprawozdania, a jego jedynym koleg� by� zapewne str� gminny. By�y to niew�tpliwie niekonsekwencje, i to tak wyra�ne, �e musia�y by� celowe. Szalona, ze wzgl�du na tak wysoki urz�d, my�l, �e mog�o to by� spowodowane brakiem decyzji, zaledwie przemkn�a K. przez g�ow�. Raczej dopatrzy� si� w tych niekonsekwencjach tego, �e pozostawiono mu wolny wyb�r i dano mo�no�� obrania decyzji, jak nale�y ustosunkowa� si� do zalece� zawartych w li�cie. M�g� zosta� wyrobnikiem wiejskim z pewn�, poniek�d wyr�niaj�c� go, ale tylko pozornie, ��czno�ci� z zamkiem lub te� fikcyjnym wyrobnikiem wiejskim, kt�ry w rzeczywisto�ci uzale�nia� sw�j stosunek do pracy od wiadomo�ci otrzymywanych od Barnabasa. K. nie zawaha� si� i nawet bez poczynionych ju� do�wiadcze� nie zawaha�by si� i wybra� to ostatnie. Jedynie jako wyrobnik wiejski znajduj�cy si� mo�liwie jak najdalej od pan�w z zamku b�dzie w stanie co� tam uzyska�. Ludzie ze wsi, kt�rzy ci�gle byli wobec niego jeszcze tak nieufni, zaczn� m�wi�, gdy stanie si� on nie tyle mo�e ich przyjacielem, ile r�wnoprawnym cz�onkiem gminy, kiedy nie b�dzie mo�na odr�ni� go od Gerstackera czy Lasemanna - winno si� to sta� jak najszybciej, bo od tego wszystko zale�a�o - wtedy otworz� si� przed nim za jednym zamachem wszystkie drogi, kt�re, gdyby zale�a�o to tylko od pan�w tam na g�rze oraz od ich �aski, by�yby dla niego stale nie tylko zamkni�te, ale nawet niedostrzegalne. Oczywi�cie istnia�o niebezpiecze�stwo, kt�re w li�cie by�o zreszt� do�� wyra�nie zaznaczone, i to nawet z pewn� rado�ci�, jako co�, czego unikn�� nie mo�na. Niebezpiecze�stwem tym by� fakt, �e K. b�dzie wyrobnikiem. Od takich s��w jak s�u�ba, prze�o�ony, praca, warunki wynagrodzenia, sprawozdania czy robotnik a� si� roi�o w li�cie - nawet je�li co� tam by�o powiedziane inaczej, bardziej osobi�cie, by�o to jednak to, o czym m�wiono stale z tego punktu widzenia. Je�eli K. chce zosta� wyrobnikiem, to mo�e nim zosta�, ale ze straszliw� powag�, bez jakiejkolwiek innej mo�liwo�ci. K. wiedzia�, �e nie gro�ono mu rzeczywist� przemoc�, kt�rej si� nie ba�, zw�aszcza tutaj, ale ba� si� pot�gi zniech�caj�cego otoczenia oraz przyzwyczajenia do rozczarowa�, pot�gi niewidocznych wp�yw�w ka�dej chwili. Ale na walk� z takim niebezpiecze�stwem musia� si� odwa�y�. List nie przemilcza� r�wnie� tego, �e K., gdyby dosz�o do walki, by�by na tyle �mia�y, by walk� rozp�ta�. By�o to powiedziane delikatnie i tylko niespokojne sumienie, niespokojne lecz nie nieczyste, mog�oby to zauwa�y�, by�y to s�owa: "jak panu wiadomo", gdy by�a mowa o przyj�ciu go do s�u�by. K. sam si� stawi� i od tego czasu, jak by�o to powiedziane w li�cie, wiedzia�, i� zosta� przyj�ty. K. zdj�� ze �ciany obrazek i zawiesi� na gwo�dziu list; w tym pokoju b�dzie mieszka� i tutaj list ten powinien wisie�. Potem zeszed� na d� do jadalni. Barnabas siedzia� z pomocnikami przy stoliku. - Aha, tu jeste� - powiedzia� K. bez powodu i jedynie dlatego, �e ucieszy� si� z zobaczenia Barnabasa. Ten zerwa� si� zaraz z miejsca. Gdy tylko K. wszed�, ch�opi podnie�li si� r�wnie� ze swych miejsc, by si� do niego zbli�y�. Widocznie sta�o si� ju� ich zwyczajem wci�� za nim biega�. - Czego wci�� ode mnie chcecie? - krzykn�� K. Ch�opi nie wzi�li mu tego za z�e i powoli wr�cili na swoje miejsca. Jeden z nich odchodz�c wyja�ni� byle zby�, z niewyra�nym u�miechem, kt�ry podj�o kilku innych: - Stale co� nowego si� s�yszy - po czym obliza� sobie wargi, jakby to nowe by�o jakim� smako�ykiem. K. nie powiedzia� nic pojednawczego, dobrze bowiem, je�li ch�opi naucz� si� troch� respektu wobec niego, ale zaledwie usiad� ko�o Barnabasa, ju� poczu� oddech jednego z ch�op�w na karku; ch�op twierdzi�, �e przyszed� po solniczk�, ale K. tupn��