2506
Szczegóły |
Tytuł |
2506 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2506 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2506 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2506 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grisham, Amber John
�klient�
Powie�ci Johna Grishama
w Wydawnictwie Amber
Czas zabijania
Firma
Klient
Komora
Rainmaker
Raport pelikana
1
Przek�ad
MARCIN WAWR2Y�CZAK
,)
AMBER
Mark mia� jedena�cie lat i od dw�ch lat popala� papierosy - nigdy
nie pr�buj�c przesta�, ale zawsze uwa�aj�c, �eby nie wpa�� w na��g.
Najbardziej smakowa�y mu koole, ulubiony gatunek jego eks-ojca,
lecz matka wypala�a dziennie dwie paczki virginia sum�w - cienkich,
s�abych papieros�w z bia�ym filtrem - przeci�tnie wi�c m�g� jej
podkra�� tygodniowo dziesi�� do dwunastu sztuk bez nara�enia si� na
zdemaskowanie. Matka, wiecznie zaj�ta kobieta z mas� problem�w na
g�owie, mia�a zapewne nieco naiwny stosunek do swoich dw�ch syn�w
i nigdy nie przysz�oby jej do g�owy, �e starszy z nich, zaledwie
jedenastolatek, pali papierosy.
Czasami Kevin, z�odziejaszek z s�siedniej ulicy, sprzedawa� mu po
dolarze jedn� czy dwie paczki kradzionych marlboro, ale na og�
Mark musia� si� zadowala� cieniutkimi papierosami matki.
Tego popo�udnia mia� ich w kieszeni cztery. Ze swoim o�mioletnim
bratem Rickym szed� �cie�k� do lasu, kt�ry rozci�ga� si� na ty�ach
kempingu dla przyczep, gdzie mieszkali. Ricky by� zdenerwowany
perspektyw� wypalenia swojego pierwszego w �yciu papierosa. Dzie�
wcze�niej przy�apa� Marka pal�cego pod ich przyczep� i zagrozi�, �e
go wyda, je�li jego du�y brat nie poka�e mu, na czym polega ta
zabawa.
Skradali si� cicho zaro�ni�t� �cie�k� ku jednej z tajemnych
kryj�wek, gdzie Mark sp�dza� samotnie niezliczone godziny, pr�buj�c
nauczy� si� zaci�ga� i puszcza� k�ka z dymu.
Wi�kszo�� dzieciak�w z s�siedztwa interesowa�a si� piwem i trawk�,
dwoma grzechami, kt�rych Mark zdecydowanie postanowi� unika�.
7
Jego eks-ojciec by� alkoholikiem, kt�ry zawsze po obrzydliwych
pijackich ci�gach bi� ch�opc�w i ich matk�. Mark widzia� i pozna� na
w�asnej sk�rze efekty dzia�ania alkoholu. Ba� si� r�wnie� narkotyk�w.
- Zgubi�e� si�? - spyta� Ricky, jak to m�odszy brat, kiedy
opu�cili �cie�k� i zacz�li przedziera� si� przez si�gaj�ce do piersi zaro�la.
- Przymknij si� - odpar� Mark nie zwalniaj�c.
Ich ojciec przychodzi� do domu tylko po to, by pi�, spa� i rzuca�
obelgi. Ale, dzi�ki Bogu, ju� si� to sko�czy�o. Od pi�ciu lat Rickym
zajmowa� si� Mark. Czu� si� jak jedenastoletni ojciec. Nauczy� go gra�
w pi�k� i je�dzi� na rowerze. Przekaza� mu swoj� wiedz� na temat
seksu. Ostrzeg� przed narkotykami i broni� przed starszymi ch�opakami.
A teraz mia� go wprowadzi� w na��g i czu� si� z tego powodu
okropnie. Na szcz�cie chodzi�o tylko o papierosa. Mog�o by� o wiele
gorzej .
Wyszli z zaro�li i stan�li pod du�ym drzewem. Z jednego z konar�w
zwisa�a lina. Rz�d krzew�w prowadzi� ku niewielkiej polance, za kt�r�
widnia�a zaro�ni�ta le�na droga znikaj�ca za pobliskim pag�rkiem.
Z oddali dobiega� ha�as autostrady.
Mark wskaza� na k�od� obok liny.
- Usi�d� tam - rzek� i Ricky pos�usznie wykona� polecenie,
rozgl�daj�c si� przy tym nerwowo dooko�a, jakby si� ba�, �e go
obserwuje policja. Mark przyjrza� mu si� wzrokiem sier�anta od
musztry i z kieszeni bluzki wyci�gn�� papierosa. Staraj�c si� robi� to
swobodnie, uj�� go kciukiem i palcem wskazuj�cym prawej d�oni.
- Znasz zasady? - spyta�, spogl�daj�c w d� na brata.
By�y tylko dwie i przedyskutowali je co najmniej dziesi�� razy
w ci�gu dnia, a� Ricky poczu� si� sfrustrowany tym, �e traktuje si� go
jak dziecko. Przewr�ci� oczami i odpar�:
- Tak. Je�li si� wygadam, to mnie zlejesz.
- Zgadza si�.
- I mog� wypali� tylko jednego dziennie - doda� z za�o�ony
r�kami.
- Owszem. Je�eli zobacz�, �e palisz wi�cej, to b�dzie �le. A je�el
oka�e si�, �e pijesz piwo albo pr�bujesz narkotyk�w, to...
- Wiem, wiem. Te� mnie zlejesz.
- Tak.
- A ile ty palisz dziennie?
- Tylko jednego - sk�ama� Mark. Czasem rzeczywi�cie pali�
tylko jednego. Niekiedy trzy albo cztery, w zale�no�ci od zapas�w.
Teraz wsadzi� papierosa mi�dzy z�by gestem gangstera.
- Czy jeden dziennie mnie zabije? - spyta� Ricky.
8
Mark wyj�� papierosa z ust.
- Nie tak szybko. Jeden dziennie jest ca�kiem niegro�ny. Ale jak
zaczniesz pali� wi�cej, b�dziesz mia� k�opoty - ostrzeg�.
- A ile dziennie pali mama?
- Dwie paczki.
- Ile to jest?
- Czterdzie�ci.
- Ojej. To znaczy, �e ma bardzo du�y k�opot.
- Mama ma wiele r�nych problem�w. Nie s�dz�, �eby prze-
jmowa�a si� papierosami.
- A ile pali tata?
- Cztery albo pi�� paczek. Czyli sto dziennie.
Ricky u�miechn�� si� lekko.
- To znaczy, �e nied�ugo umrze, prawda?
- Mam nadziej�. Je�eli dalej b�dzie si� upija� i pali� jak lokomo-
tywa, wyko�czy si� w kilka lat.
- Co to znaczy �pali� jak lokomotywa"?
- To kiedy odpalasz jednego papierosa od drugiego, bez przerwy.
Chcia�bym, �eby pali� dziesi�� paczek dziennie.
- Ja te�. - Ricky spojrza� w kierunku polanki i zaro�ni�tej drogi.
W cieniu pod drzewem by�o ch�odno, ale mi�dzy konary wciska�y si�
promienie s�o�ca. Mark chwyci� papierosa dwoma palcami i pomacha�
nim ma�emu przed twarz�.
- Boisz si�? - spyta� gro�nie, jak przysta�o na starszego brata.
- Nie.
- My�l�, �e jednak tak. Patrz, trzymaj go w ten spos�b, kapu-
jesz? - Pomacha� papierosem jeszcze bli�ej jego twarzy, po czym
z wielkim namaszczeniem cofn�� r�k� i wetkn�� sobie filtr w usta.
Ricky patrzy� uwa�nie.
Mark zapali�, wypu�ci� male�k� chmurk� dymu, ponownie w�o�y�
papierosa mi�dzy palce i przygl�da� mu si� z podziwem.
- Nie pr�buj po�yka� dymu. Na to jest jeszcze za wcze�nie.
Wci�gnij tylko troch�, a potem wydmuchnij. Jeste� got�w?
- Zrobi mi si� niedobrze?
- Tylko je�li po�kniesz dym. - Poci�gn�� dwa razy i wypu�ci�
dym dla przyk�adu. - Widzisz? To naprawd� �atwe. P�niej naucz�
ci�, jak si� zaci�ga�.
- Okay. - Ricky nerwowym gestem wyci�gn�� kciuk i palec
wskazuj�cy, a Mark wetkn�� mi�dzy nie papierosa. - Ruszaj - rzek�.
Ch�opiec zbli�y� wilgotny filtr do ust. Jego d�o� dr�a�a, kiedy
poci�gn�� lekko, a potem wydmuchn�� dym. Jeszcze jedno poci�gni�cie.
r 9
Dym ani razu nie przedosta� si� za jego przednie z�by. Kolejne
poci�gni�cie. Mark obserwowa� go uwa�nie, maj�c nadziej�, �e Ricky
si� zakrztusi, zacznie kas�a�, zrobi si� niebieski, po czym zwymiotuje
i ju� nigdy nie si�gnie po papierosa.
- To �atwe - oznajmi� malec, z dum� ujmuj�c papierosa we
wskazany spos�b i obrzucaj�c go pe�nym podziwu spojrzeniem. Jego
d�o� dr�a�a.
- To nic wielkiego.
- Smakuje do�� dziwnie.
- Tak, tak. - Mark usiad� na k�odzie obok brata i wyci�gn��
z kieszeni jeszcze jednego papierosa. Ricky wydmuchiwa� dym raz za
razem. Mark zapali� i siedzieli tak razem w milczeniu pod drzewem,
pal�c spokojnie, zadowoleni.
- Fajna zabawa - oznajmi� ma�y, skubi�c filtr.
- �wietna - odpar� Mark. - Tylko dlaczego trz�s� ci si� r�ce?
- Wcale mi si� nie trz�s�.
- Jasne.
Ricky nie odpowiedzia�. Pochyli� si� do przodu, opar� �okcie na
kolanach, wci�gn�� nieco wi�cej dymu, po czym splun�� na ziemi�, tak
jak to robi� Kevin i inni duzi ch�opcy na ty�ach kempingu dla
przyczep. To by�o �atwe.
Mark otworzy� usta, u�o�y� je w idealny okr�g i spr�bowa� pu�ci�
k�ko. My�la�, �e chocia� w ten spos�b zaimponuje m�odszemu bratu,
ale mu si� nie uda�o i szary dym rozwia� si� w powietrzu.
- Uwa�am, �e jeste� za m�ody, by pali� - powiedzia�.
Ricky zaj�ty by� wypuszczaniem dymu i spluwaniem; z ogromnym
zadowoleniem prze�ywa� sw�j milowy krok ku doros�o�ci.
- A ile ty mia�e� lat, kiedy zacz��e�? - spyta�.
- Osiem. Ale bylem bardziej od ciebie dojrza�y.
- Zawsze tak m�wisz
- Bo to prawda.
Ricky stukn�� kciukiem filtr i popi� spad� na ziemi�.
Siedzieli obok siebie na k�odzie pod drzewem, pal�c spokojnie
i gapi�c si� na sk�pan� w s�o�cu trawiast� polank�. Mark naprawd�
by� bardziej dojrza�y ni� Ricky, kiedy mia� osiem lat. By� bardziej
dojrza�y ni� jakikolwiek chlopak w jego wieku. Zawsze by� dojrza�y.
Maj�c siedem lat, waln�� ojca kijem baseballowym. Pijany idiota nie
wygl�da� po tym najpi�kniej, ale przynajmniej przesta� bi� matk�.
Wiele by�o k��tni i maltretowania, a matka zawsze szuka�a rady
i ukojenia u swego pierworodnego. Pocieszali si� nawzajem i kon-
spirowali, jak przetrwa�. Krzyczeli wsp�lnie po biciu. Wymy�lali
sposoby ochronienia Ricky'ego. Jako dziewi�cioletnie dziecko, Mark
przekona� matk�, �eby wyst�pi�a o rozw�d. Zadzwoni� po policj�,
kiedy ojciec zjawi� si� pijany, otrzymawszy papiery rozwodowe.
Zeznawa� w s�dzie o obelgach, zaniedbywaniu i zn�caniu si�. By�
bardzo dojrza�y.
Ricky pierwszy us�ysza� samoch�d. Od strony le�nej drogi dobieg�
go g�uchy warkot motoru. Chwil� p�niej us�ysza� go r�wnie� Mark
i przestali pali�.
- Sied� spokojnie - nakaza� cicho. Obaj nie poruszyli si�.
D�ugi czarny l�ni�cy lincoln pojawi� si� na szczycie niewielkiego
wzg�rza i zacz�� zje�d�a� w ich stron�. Krzaki na drodze si�ga�y mu
do przedniego zderzaka. Przyciemniane szyby uniemo�liwia�y zajrzenie
do �rodka. Mark upu�ci� swojego papierosa na ziemi� i przydepta� go
butem. Ricky przyjrza� si� uwa�nie, po czym zrobi� to samo.
Samoch�d zwolni� ko�o polanki, zawr�ci�, ocieraj�c si� powoli
o ga��zie drzew, i po chwili stan�� przodem do drogi. Mark ze�lizn��
si� z k�ody i poczo�ga� przez zaro�la ku rz�dowi krzew�w na brzegu
polanki. Ricky ruszy� za nim. Ty� lincolna znajdowa� si� teraz nie
wi�cej ni� dziesi�� metr�w od nich. Przygl�dali mu si� z napi�ciem.
Rejestracja by�a z Luizjany.
- Co on robi? - wyszepta� Ricky.
Mark zerkn�� na niego i zasycza�: - C���! - Na kempingu s�ysza�
opowie�ci o nastolatkach korzystaj�cych z tego lasu, �eby spotyka� si�
z dziewczynami i pali� trawk�, ale ten samoch�d nie nale�a� do
nastolatka.
Silnik zgas� i przez d�u�sz� chwil� lincoln sta� nieruchomo w krza-
kach. Potem otworzy�y si� drzwi i wysiad� kierowca, rozgl�daj�c si�
doko�a. By� pulchnym m�czyzn�, ubranym w czarny garnitur. Mia�
du��, okr�g�� g�ow�, pozbawion� w�os�w, z wyj�tkiem r�wnego rz�du
nad uszami. Jego broda by�a czarnoszara, a oczy l�ni�y jak u szale�ca.
Chwiejnym krokiem przeszed� na ty� samochodu i z trudem wcelowaw-
szy kluczem w zamek, otworzy� baga�nik. Wyj�� z niego gumowy w��,
kt�rego jeden koniec wetkn�� w wylot rury wydechowej, a drugi
w szczelin� tylnego lewego okna. Zamkn�� baga�nik, rozejrza� si�
ponownie, jakby obawia� si�, �e kto� mo�e go obserwowa�, i wgramoli�
si� z powrotem do �rodka.
Po chwili silnik zacz�� dzia�a�.
- Aha - rzek� cicho Mark, gapi�c si� pustym wzrokiem na
lincolna.
- Co on robi? - spyta� Ricky.
Pr�buje si� zabi�.
�a m
Malec podni�s� g�ow� o kilka centymetr�w, �eby lepiej widzie�. -
Nie rozumiem, Mark.
- Schowaj si�. Widzisz w��, prawda? Spaliny z rury wydechowej
lec� do wn�trza samochodu i to go zabija.
- To jest samob�jstwo?
- Tak. Widzia�em, jak jeden facet zrobi� to kiedy� w filmie.
Pochylili si� do przodu, obserwuj�c gumowy w�� biegn�cy niewin-
nie z rury wydechowej do okna. Nie widzieli, co si� dzieje w �rodku
samochodu. Silnik pracowa� regularnie.
- Dlaczego on chce si� zabi�? - docieka� Ricky.
- Sk�d mam wiedzie�? Ale musimy co� zrobi�.
- Tak, zwiewajmy st�d.
- Nie. Poczekaj chwil�.
- Id�, Mark. Ty mo�esz patrze�, jak umiera, ale ja id�.
Mark chwyci� brata za rami� i poci�gn�� w d�. Ch�opiec oddycha�
ci�ko i obaj pocili si�, mimo �e s�o�ce skry�o si� w�a�nie za chmur�.
- Jak d�ugo to potrwa? - spyta� Ricky dr��cym g�osem.
- Niezbyt d�ugo. - Mark pu�ci� brata i opad� na czworaka. -
Zosta� tutaj, okay? Je�li si� ruszysz, skopi� ci ty�ek.
- Co robisz, Mark?
- Po prostu sied� tutaj. To wszystko.
Mark przylgn�� chudym cia�em do ziemi i opieraj�c si� na �okciach
i kolanach, poczo�ga� przez zaro�la w stron� lincolna. Trawa by�a sucha
i wysoka co najmniej na p� metra. Wiedzia�, �e m�czyzna nie mo�e go
zobaczy�, ale niepokoi� si�, �e zauwa�y ruch trawy. Dotar� do
samochodu od ty�u, po czym - �lizgaj�c si� na brzuchu niczym
zaskroniec - ukry� w cieniu baga�nika. Si�gn�� r�k�, wyci�gn��
gumowy w�� z rury wydechowej i upu�ci� go na ziemi�. Wycofa� si� t�
sam� drog�, kt�r� przyszed�, tyle �e nieco szybciej, i po kilku sekundach
by� znowu przy Rickym, ukrytym w g�szczu pod najdalej si�gaj�cymi
ga��ziami drzewa. Wiedzia�, �e w razie gdyby zostali spostrze�eni, b�d�
mogli prze�lizn�� si� ko�o drzewa i pomkn�� �cie�k� co si� w nogach,
zanim pulchny m�czyzna zdo�a zrobi� cho�by krok w ich stron�.
Czekali. Min�o pi�� minut, kt�re zdawa�y si� trwa� godzin�.
- My�lisz, �e on nie �yje? - wyszepta� Ricky suchym, s�abym
g�osem.
- Nie wiem.
Nagle drzwi si� otworzy�y i nieznajomy wyszed� na zewn�trz.
P�aka� i co� mamrota�. S�aniaj�c si� przeszed� na ty� lincolna, gdzie
znalaz� gumowy w�� le��cy w trawie. Zakl�� i wepchn�� go z powrotem
w rur� wydechow�. Trzymaj�c w d�oni butelk� whisky, potoczy�
12
dzikim wzrokiem po drzewach i zn�w wsiad� do samochodu. Zatrzas-
kuj�c drzwi, krzykn�� co� jeszcze do siebie.
Ch�opcy patrzyli na to przera�eni.
- Jest kompletnie walni�ty - wyszepta� Mark.
- Zwiewajmy st�d - rzek� z desperacj� Ricky.
- Nie mo�emy! Je�li on si� zabije, a kto� si� dowie, �e byli�my
przy tym albo �e o tym wiedzieli�my, gro�� nam nie lada k�opoty.
Ricky podni�s� g�ow�, jakby chcia� ucieka�.
- W takim razie nikomu o tym nie pi�niemy. Chod�my, Mark! -
poprosi�.
Brat chwyci� go za r�kaw i ponownie przydusi� do ziemi.
Sied� cicho! Nigdzie nie p�jdziemy, dop�ki nie powiem.
Ricky zacisn�� powieki i zacz�� p�aka�. Mark potrz�sn�� z obrzy-
dzeniem g�ow�, nie przestaj�c jednak obserwowa� samochodu. M�odsi
bracia sprawiaj� wi�cej k�opot�w, ni� s� warci.
Przesta� - wyszepta� gniewnie.
Boj� si�.
- Daj spok�j. Po prostu nie ruszaj si� i ju�. S�yszysz, co m�wi�?
Nie ruszaj si�. I przesta� p�aka�. - Mark, znowu na czworakach,
Wcryty g��boko w zaro�lach, przygotowywa� si�, by ponownie ruszy�
przez wysok� traw� w stron� lincolna.
Daj mu umrze�, Mark - wyszepta� Ricky, na moment
przerywaj�c szlochanie.
Starszy brat spojrza� na niego przez rami� i zacz�� pe�za� w kierunku
samochodu, kt�rego silnik przez ca�y czas pracowa� regularnie, jakby
pic si� nie sta�o. Czo�ga� si� t� sam� drog�, przez lekko pogniecion�
traw�, tak wolno i ostro�nie, �e nawet Ricky, suchymi ju� oczami,
�edwie go widzia�. Malec wpatrywa� si� w drzwi samochodu, czekaj�c,
~aedy si� otworz� i ze �rodka wysi�dzie szaleniec, �eby zabi� Marka.
Stan�� na palcach w pozycji sprintera, aby w razie czego b�yskawicznie
zerwa� si� do ucieczki przez las. Ujrza�, jak brat wy�ania si� spod
tylnego zderzaka, opiera r�k� o �wiat�o i powoli wyci�ga gumowy w��
z rury wydechowej. Trawa cicho zaszele�ci�a, krzaki poruszy�y si� i po
G�wili Mark by� �n�w przy nim, zasapany i spocony, ale - o dziwo -
z u�miechem na twarzy.
Usiedli na pi�tach, niczym dwa owady w g�stwinie, i obserwowali
samoch�d.
- Co b�dzie, je�li on znowu wyjdzie? - spyta� Ricky. - Je�li nas
zobaczy?
Nie mo�e nas zobaczy�. Gdyby jednak skierowa� si� w t�
stron�, biegnij za mn�. Uciekniemy mu, zanim zd��y cokolwiek zrobi�.
13
- Dlaczego nie uciekniemy ju� teraz? - wyszepta� Ricky.
Mark spojrza� na niego ostro.
- Pr�buj� uratowa� mu �ycie, kapujesz? Mo�e, mo�e zorientuje
si�, �e w�� nie dzia�a, i uzna, �e powinien jeszcze si� zastanowi� albo
co� takiego. Dlaczego tak trudno to zrozumie�?
- Bo on jest wariatem. Je�li chce zabi� siebie, to z pewno�ci�
zabije i nas. Dlaczego tak trudno to zrozumie�?
Brat potrz�sn�� z rozczarowaniem g�ow� i nagle drzwi samochodu
znowu si� otworzy�y. Ze �rodka wytoczy� si� m�czyzna; j�cz�c
i m�wi�c co� do siebie, powl�k� si� na ty� lincolna. Chwyci� ko�c�wk�
w�a, popatrzy� na ni�, jakby nie umia�a si� zachowa�, po czym
rozejrza� si� powoli doko�a. Oddycha� ci�ko, z trudem. Zerkn�� na
drzewa i ch�opcy przypadli do ziemi. Spojrza� pod nogi i zmarszczy�
brwi, jak gdyby wreszcie zrozumia�, co si� sta�o. Trawa by�a nieco
pognieciona, wi�c kl�kn��, chc�c si� jej przyjrze�, ale zamiast tego
wepchn�� ko�c�wk� w�a w rur� wydechow� i po�piesznie wr�ci� do
drzwi. Wydawa�o si�, �e nie obchodzi go, czy kto� obserwuje go spoza
drzew. Chcia� po prostu jak najpr�dzej umrze�.
Dwie g�owy unios�y si� ponad zaro�la, lecz tylko o par� centymet-
r�w. Ch�opcy przez d�ug� chwil� przygl�dali si� samochodowi. Ricky
by� got�w ucieka�, ale Mark ca�y czas si� zastanawia�.
- Mark, prosz� ci�, chod�my st�d - b�aga� malec. - Ju� prawie
nas zauwa�y�. A je�li ma pistolet albo co� takiego?
- Gdyby mia� pistolet, to by go u�y�.
Ricky przygryz� wargi, a w jego oczach znowu pojawi�y si� �zy.
Nigdy jeszcze nie wygra� w dyskusji z bratem i tym razem te� nie by�o
mu to pisane.
Min�a kolejna minuta i Mark zacz�� si� denerwowa�.
- Spr�buj� jeszcze raz - zdecydowa�. - Je�li on nie przestanie,
to spadamy st�d. Przyrzekam, okay?
Ricky pokiwa� z wahaniem g�ow�. Jego brat rozp�aszczy� si� na
brzuchu i wczo�ga� w wysok� traw�. Tym razem porusza� si� wolniej,
czyni�c mniej ha�asu i niemal nie dotykaj�c traw. Malec brudnymi
palcami otar� z policzk�w �zy.
Nozdrza prawnika dr�a�y, kiedy gwa�townie wci�ga� powietrze.
Oddycha� powoli, gapi�c si� przed siebie i pr�buj�c stwierdzi�, czy
drogocenny gaz znalaz� ju� drog� do jego krwi i rozpocz�� swoje
dzia�anie. Na�adowany pistolet le�a� na siedzeniu obok. M�czyzna
trzyma� w d�oni opr�nion� do po�owy butelk� whisky Jack Daniels
o pojemno�ci trzech czwartych litra. Poci�gn�� �yk, zakr�ci� butelk�
i od�o�y� j� na poprzednie miejsce. Wci�� oddychaj�c wolno, zamkn��
oczy, �eby poczu� wreszcie gaz i cudowne efekty jego dzia�ania. Czy
po prostu odp�ynie w nico��? Czy te� gaz sprawi mu b�l, b�dzie go
pali�, a� zrobi mu si� niedobrze, zanim umrze? List le�a� na tablicy
rozdzielczej nad kierownic�, obok opakowania proch�w.
Adwokat krzykn�� i wybe�kota� co� niesk�adnie, czekaj�c, by gaz
wzi�� si� wreszcie do roboty, nim - do diab�a! - b�dzie musia� u�y�
pistoletu. By� tch�rzem i mimo ca�ej determinacji o wiele bardziej
wola� wdycha� i odp�ywa� powoli, ni� wsadzi� sobie luf� w usta.
Poci�gn�� �yk whisky, tak pal�cy, �e a� sykn��. Tak, gaz ju�
dzia�a�. Wkr�tce b�dzie po wszystkim. U�miechn�� si� do siebie
w lusterku, poniewa� gaz dzia�a�, a on umiera� i nie by� jednak
tch�rzem. Taka rzecz wymaga przecie� odwagi.
P�acz�c, mamrocz�c i poj�kuj�c, zdj�� nakr�tk� z butelki, �eby
poci�gn�� ostatni �yk przed odej�ciem w niebyt, ostatni �yk w �yciu.
Prze�kn�� i whisky pociek�a mu po ustach na brod�.
Nikt nie b�dzie za nim t�skni�. Chocia� ta my�l powinna by�
bolesna, prawnika uspokoi�a �wiadomo��, �e nikt nie b�dzie go
�a�owa�. Jego matka, jedyna osoba na �wiecie, kt�ra go kocha�a, nie
�y�a od czterech lat i �mier� syna nie mog�a jej ju� zabole�.
B�dzie mia� skromny pogrzeb. Kilku kumpli prawnik�w i mo�e ze
dw�ch s�dzi�w, wszyscy ubrani na czarno, b�d� szepta� powa�nie,
czas gdy muzyka organowa pop�ynie przez prawie pust� kaplic�.
mych �ez. Jury�ci usi�d�, spogl�daj�c na zegarki, a pastor, obcy
cz�owiek, wypowie szybko standardowe formu�ki przeznaczone dla
drogich zmar�ych, kt�rzy nigdy nie chodzili do ko�cio�a.
B�dzie to dziesi�ciominutowa robota, nic specjalnego. List nad
l~ierownic� nakazywa� podda� cia�o kremacji.
- Aha! - zachichota� cicho, poci�gaj�c kolejny �yk. Wszystko to
r.;~zem - gaz, alkohol i prochy w tym raczej du�ym ciele, z�o�� si� na
nez�y wybuch, kiedy w krematorium przy�o�� do niego zapa�k�.
Ostatni �yk. Uni�s� butelk� i pij�c spojrza� we wsteczne lusterko.
Krzaki z ty�u wyra�nie si� poruszy�y.
Ricky zobaczy� otwieraj�ce si� drzwi, zanim Mark je us�ysza�.
Utworzy�y si� gwa�townie, jakby kopni�te, i wysoki, ci�ki m�czyzna
z czerwon� twarz�, opieraj�c si� o samoch�d, pobieg� na jego ty�,
rycz�c w�ciekle. Ch�opiec wsta�, zaszokowany i przera�ony, i zsika� si�
vv majtki.
14 15
Mark dotkn�� w�a�nie zderzaka, kiedy us�ysza� trzask drzwi.
Zamar� na sekund�, przez chwil� my�la� o wczo�ganiu si� pod
samoch�d, i to w�a�nie go zgubi�o. Chcia� wsta� i uciec, ale pp�lizn��
si� i m�czyzna go z�apa�.
- Ty! Ty ma�y sukinsynu! - wrzasn��, ci�gn�c go za w�osy
i przyciskaj�c do baga�nika. - Ty ma�y sukinsynu!
Mark kopn�� faceta i pr�bowa� si� wyrwa�, ale t�usta d�o�
uderzy�a go mocno w twarz. Kopn�� raz jeszcze, ju� s�abiej, i ponownie
zosta� spoliczkowany.
Spojrza� na oddalon� o kilka centymetr�w dzik�, b�yszcz�c� twarz.
Oczy by�y czerwone i mokre. Z nosa i brody co� ciek�o.
- Ty ma�y sukinsynu! - sycza� m�czyzna w�ciekle przez zaci�-
ni�te brudne z�by.
Kiedy Mark os�ab� i przesta� si� wyrywa�, prawnik wetkn��
ko�c�wk� w�a z powrotem w rur� wydechow�, �ci�gn�� ch�opaka za
ko�nierz z baga�nika, poprowadzi� go do otwartych drzwi i pchn�� do
�rodka, na czarny sk�rzany fotel.
Mark chwyci� za klamk� i zacz�� szuka� przycisku blokady, ale
nieznajomy, kt�ry opad� ci�ko na siedzenie, zorientowa� si�, co chce
zrobi�, zatrzasn�� za sob� drzwi i wrzasn��: - Nie dotykaj tego! - po
czym wierzchem d�oni uderzy� go z w�ciek�o�ci� w lewe oko.
Ch�opiec krzykn�� z b�lu, zakry� oczy i p�acz�c skuli� si�, og�uszony.
Nos bola� go jak diabli, a usta jeszcze bardziej. Kr�ci�o mu si�
w g�owie. W ustach mia� pe�no krwi. S�ysza� j�ki i post�kiwania
m�czyzny. Czu� zapach whisky i prawym okiem widzia� kolana
swoich brudnych niebieskich d�ins�w. Lewe oko zaczyna�o ju�
puchn��. Obraz sta� si� nieco zamazany.
T�usty prawnik poci�gn�� �yk whisky i spojrza� na skulonego,
trz�s�cego si� ch�opaka.
- Przesta� p�aka� - warkn��.
Mark obliza� wargi i prze�kn�� krew. Potar� siniak nad lewym
okiem i nadal wpatruj�c si� w swoje d�insy, stara� si� oddycha�
g��boko. M�czyzna powt�rzy�: - Przesta� p�aka� - wi�c spr�bowa�
us�ucha�.
Silnik wci�� pracowa�: Samoch�d by� du�y, ci�ki i cichy, ale Mark
s�ysza� dobiegaj�cy gdzie� z oddali mi�kki szum silnika. Przekr�ci�
powoli g�ow� i zerkn�� na ogrodowy w�� biegn�cy przez okno za fotel
kierowcy, niczym prawdziwy w�� wij�cy si� w ich stron�, �eby ich
zabi�. Grubas zacz�� si� �mia�.
- My�l�, �e powinni�my umrze� razem - obwie�ci� spokojnie.
Lewe oko Marka puch�o w szybkim tempie. Obr�ci� si� i spojrza�
prosto na m�czyzn�, kt�ry wydawa� si� teraz jeszcze wi�kszy. Mia�
opas�� twarz, a nad spl�tan� brod� b�yszcza�y niczym u nocnej zjawy
czerwone, za�zawione oczy.
- Prosz�, niech mnie pan wypu�ci - poprosi� dr��cym g�osem
przez zesztywnia�e wargi.
Nieznajomy przy�o�y� butelk� whisky do ust i uni�s� j� do g�ry.
Skrzywi� si� i obliza� wargi.
- Przykro mi, ma�y. Chcia�e� by� sprytnym dupkiem i wetkn��e�
sw�j brudny nos w moje sprawy, tak? Wi�c my�l�, �e powinni�my
umrze� razem. Jasne? Tylko ty i ja, kumplu. W�a�nie teraz. Odje�d�amy
do krainy pa pa. Na spotkanie z czarodziejem. S�odkich sn�w, ch�opcze.
Mark wci�gn�� powietrze przez nos i zauwa�y� pistolet le��cy
mi�dzy nim a m�czyzn�. Odwr�ci� wzrok, ale kiedy facet poci�ga�
kolejny �yk z butelki, zerkn�� na niego ponownie.
- Chcesz ten pistolet?
- Nie, prosz� pana.
- To dlaczego na niego patrzysz?
- Nie patrz�.
- Nie k�am, ch�opcze, bo je�li b�dziesz k�ama�, to ci� zabij�.
Jestem kompletnie stukni�ty i naprawd� ci� zabij�. - Chocia� z oczu
ciek�y mu �zy, m�wi� bardzo spokojnie. Wci�gn�� powietrze przez nos
i doda�: - A poza tym, ch�opcze, je�eli mamy zosta� kumplami,
musisz by� ze mn� szczery. Szczero�� jest bardzo wa�na, wiesz?
A zatem, chcesz pistolet?
- Nie, prosz� pana.
- Czy chcia�by� wzi�� ten pistolet i mnie zastrzeli�?
- Nie, prosz� pana.
- Nie boj� si� umierania, ch�opcze, rozumiesz?
- Tak, prosz� pana, ale ja nie chc� umiera�. Opiekuj� si� matk�
i m�odszym bratem.
- Ach, jakie to pi�kne. Prawdziwa g�owa rodziny!
Zakr�ci� wolno butelk�, po czym nagle chwyci� pistolet, wsadzi� go
sobie w usta, zacisn�� na nim wargi i spojrza� dzikim wzrokiem na
Marka, kt�ry obserwowa� ka�dy jego ruch, maj�c nadziej�, �e strzeli,
i zarazem, �e tego nie zrobi. Po chwili powoli wyj�� luf� z ust,
poca�owa� jej czubek i wycelowa� w dzieciaka.
- Nigdy z niego nie strzela�em, wiesz? - rzek� prawie szeptem. -
Kupi�em go przed godzin� w lombardzie w Memphis. My�lisz, �e
zadzia�a?
- Prosz�, niech mnie pan wypu�ci.
- Wyb�r nale�y do ciebie, ch�opcze - odpar�, wci�gaj�c nosem
z - xse�c
16
17
niewidoczne spaliny. - Rozwal� ci �eb i sko�cz� to teraz albo dostanie
ci� gaz: Tw�j wyb�r.
Mark nie patrzy� na pistolet. Pow�cha� powietrze i przez sekund�
wydawa�o mu si�, �e co� poczu�. Pistolet by� blisko jego g�owy.
- Dlaczego pan to robi? - zapyta�.
- Jestem stukni�ty, wystarczy? Zaplanowa�em sobie to malutkie,
mi�e samob�jstwo, rozumiesz, tylko ja i m�j gumowy w��, no mo�e
jeszcze troch� proch�w i whisky. Tu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Ale
nie, ty chcia�e� by� sprytniejszy. Ty ma�y sukinsynu!
Opu�ci� pistolet i po�o�y� go na siedzeniu. Mark pomasowa� siniak na
czole i przygryz� wargi. Trz�s�y mu si� r�ce, wi�c wetkn�� je mi�dzy kolana.
- Za pi�� minut b�dziemy martwi - oznajmi� oficjalnym tonem
m�czyzna, unosz�c do g�ry butelk�. - Tylko ty i ja, kumplu. Na
spotkanie z czarodziejem.
Ricky ruszy� si� w ko�cu. Szcz�ka� z�bami, mia� mokro w spod-
niach, ale my�la�. Opad� z kucek na brzuch i na czworakach zacz�� si�
czo�ga� w stron� samochodu, p�acz�c i zgrzytaj�c z�bami. Za chwil�
otworz� si� drzwi, stukni�ty facet, du�y, ale szybki, wy�oni si� nie
wiadomo sk�d i chwyci go za kark, tak jak Marka, i wszyscy umr�
w d�ugim czarnym samochodzie. Wolno, centymetr po centymetrze,
Ricky przedziera� si� przez zaro�la.
Mark powoli uj�� pistolet obiema r�kami. By� ci�ki jak ceg�a
i dr�a�, kiedy uni�s� go do g�ry i wycelowa� w t�ustego m�czyzn�, kt�ry
pochyli� si� ku niemu, a� lufa znalaz�a si� o centymetr od jego nosa.
- Teraz poci�gnij za spust, ch�opcze - rzek� u�miechaj�c si�,
z oczami b�yszcz�cymi od radosnego oczekiwania. - Zrobisz to, ja
umr�, a ty b�dziesz wolny. - Mark zacisn�� palec na cynglu.
Nieznajomy skin�� g�ow�, nachyli� si� jeszcze bardziej, otworzy� usta
i przygryz� z�bami czubek lufy.
- Poci�gnij za spust! - j�kn�� w�ciekle.
Mark zamkn�� oczy i powoli rozlu�ni� uchwyt. Zap�aka� g�o�no.
M�czyzna chwyci� pistolet praw� r�k�, pomacha� nim gniewnie
przed twarz� ch�opca i nacisn�� cyngiel. Mark krzykn��, kiedy okno
za jego g�ow� p�k�o na tysi�c cz�ci, nie rozpryskuj�c si� jednak.
- Dzia�a! Dzia�a! - wrzeszcza� prawnik. Mark j�kn�� i zatka�
sobie uszy.
Us�yszawszy strza�, Ricky ukry� twarz w trawie. By� trzy metry od
samochodu, kiedy co� trzasn�o i rozleg� si� krzyk Marka. T�usty
m�czyzna te� krzycza� i Ricky zla� si� ponownie. Zamkn�� oczy
i kurczowo zacisn�� d�onie na �odygach traw. Ze �ci�ni�tym �o��dkiem
i wal�cym sercem tkwi� tak nieruchomo przez d�ug� chwil�. Zap�aka�
za swoim bratem, kt�ry ju� nie �y�, zabity przez szale�ca.
- Przesta� p�aka�, do cholery! Niedobrze mi si� robi od twojego
p�aczu!
Mark �cisn�� kolana i spr�bowa� opanowa� p�acz. Czu� sucho��
w ustach i �omot pod czaszk�. Wetkn�� d�onie mi�dzy kolana i si�
skuli�. Musi przesta� p�aka�, musi my�le�. Przypomnia� sobie, jak
kiedy� w telewizji pewien �wir chcia� wyskoczy� przez okno i jeden
opanowany gliniarz nie przestawa� do niego spokojnie m�wi�, a�
w ko�cu ten �wirus zacz�� mu odpowiada� i oczywi�cie nie wyskoczy�.
Mark poci�gn�� nosem, pr�buj�c wykry� zapach spalin, po czym
zapyta�:
- Dlaczego pan to robi?
- Bo chc� umrze� - odpar� m�czyzna spokojnie.
- Dlaczego?
- A dlaczego dzieci zawsze zadaj� tyle pyta�?
- Bo s� dzie�mi. Wi�c dlaczego chce pan umrze�? - Ledwie
s�ysza� swoje s�owa.
- S�uchaj, synu, za pi�� minut b�dziemy martwi, rozumiesz?
Tylko ty i ja, na spotkanie z czarodziejem. - Poci�gn�� d�ugi �yk
z prawie ju� pustej butelki. - Czuj� gaz. A ty go czujesz? Nareszcie.
W bocznym lusterku, przez p�kni�cia w szybie Mark zobaczy�
poruszaj�ce si� krzewy i przez moment widzia�, jak Ricky prze�lizguje
si� w trawie i znika w g�stwinie pod drzewem. Zamkn�� oczy i odm�wi�
pacierz.
- Musz� ci powiedzie�, �e to mi�o mie� ciebie tutaj, ch�opcze.
Nikt nie lubi umiera� w samotno�ci. Jak si� nazywasz?
- Mark.
- Mark, a dalej?
- Mark Sway. - M�w do niego, mo�e nie wyskoczy, powtarza�
sobie w my�li. - A jak pan si� nazywa?
- Jerome. Ale mo�esz mi m�wi� Romey. Tak nazywaj� mnie
przyjaciele, a poniewa� ty i ja jeste�my teraz ca�kiem blisko, masz
prawo tak si� do mnie zwraca�. Koniec pyta�, w porz�dku, ch�opcze?
- Dlaczego chcesz umrze�, Romey?
18 19
- Powiedzia�em: koniec pyta�. Czujesz gaz, Mark?
- Nie wiem.
- Nied�ugo poczujesz. Lepiej si� pom�dl. - Romey rozsiad� si�
wygodnie w fotelu, z wielk� g�ow� odrzucon� do ty�u i zamkni�tymi
oczami, kompletnie rozlu�niony. - Zosta�o nam oko�o pi�ciu minut,
Mark. Jakie� ostatnie s�owa? - Butelk� whisky trzyma� w prawej
d�oni, pistolet w lewej.
- Tak, dlaczego pan to robi? - spyta� ponownie Mark, zerkaj�c
w lusterko, by sprawdzi�, czy nie wida� gdzie� brata. Oddycha� szybko
przez nos i nie czu� �adnego zapachu ani �adnych innych objaw�w
dzia�ania gazu. Ricky z pewno�ci� wyci�gn�� w�� z rury wydechowej.
- Bo jestem stukni�ty. Jeszcze jeden stukni�ty prawnik, rozumiesz.
Doprowadzono mnie do tego stanu, Mark. A ile ty masz lat?
- Jedena�cie.
- Pr�bowa�e� kiedy� whisky?
- Nie - odpar� ch�opak zgodnie z prawd�.
Butelka znalaz�a si� nagle przed jego twarz�. Chwyci� j� obiema
r�kami.
- Poci�gnij sobie - rzek� Romey, nie otwieraj�c oczu.
Mark chcia� przeczyta� naklejk� na butelce, ale na lewe oko prawie
nie widzia� z powodu opuchlizny, a w uszach dzwoni�o mu od
wystrza�u i nie m�g� si� skoncentrowa�. Od�o�y� wi�c butelk� na fotel
i Romey wzi�� j� bez s�owa.
- Umieramy, Mark - oznajmi� tak, jak gdyby m�wi� do siebie. -
To chyba trudne, kiedy si� ma jedena�cie lat, no ale si� sta�o. Nic na
to nie poradz�. Jakie� ostatnie s�owa, ch�opie?
Mark powiedzia� sobie, �e Ricky zrobi�, co trzeba, �e ogrodowy
w�� przesta� by� gro�ny, �e jego przyjaciel Romey jest pijany i stukni�ty
i �e je�li ma prze�y�, musi g��wkowa� i ani na chwil� nie przestawa�
gada�. Powietrze wydawa�o si� czyste. Wzi�� g��boki oddech i wm�wi�
sobie, �e potrafi to zrobi�.
- Co sprawi�o, �e pan zwariowa�? - zapyta�.
Romey zastanowi� si� przez chwil�, po czym uzna� pytanie za �art.
Odchrz�kn�� i nawet za�mia� si� lekko.
- Ach, to �wietne. Doskona�e. Ot� od wielu tygodni wiem co�,
czego nie wie nikt inny na �wiecie, z wyj�tkiem mojego klienta, kt�ry,
nawiasem m�wi�c, jest prawdziw� szmat�. Widzisz, Marle, m�j kumplu
w �mierci, prawnicy s�ysz� wiele rzeczy, kt�rych nigdy nie .wolno im
powt�rzy�. Ca�kowita dyskrecja, rozumiesz? Nie wolno nam powie-
dzie�, co si� sta�o z pieni�dzmi albo kto z kim �pi czy te� gdzie
pochowane jest cia�o, kapujesz? - Wzi�� g��boki oddech i wypu�ci�
powietrze z nieopisan� rozkosz�. Zapad� g��biej w fotel, nadal
z zamkni�tymi oczami. - Przykro mi, �e musia�em ci� uderzy�. -
Zacisn�� palec na spu�cie.
Mark zamkn�� oczy. Nic nie czu�.
- Ile masz lat, Mark?
- Jedena�cie.
- M�wi�e� mi. Jedena�cie. A ja czterdzie�ci cztery. Obaj jeste�my
za m�odzi, �eby umiera�, prawda, Mark?
- Tak, prosz� pana.
- Ale w�a�nie umieramy, dziecino. Czujesz to?
- Tak, prosz� pana.
- M�j klient zabi� cz�owieka i ukry� zw�oki, a teraz chce zabi�
mnie. Ot i ca�a historia. Doprowadzili mnie do szale�stwa. Ha! Ha!
To wspania�e, Mark. Cudowne. Ja, zaufany prawnik, mog� ci zdradzi�,
dos�ownie na sekundy przed naszym odp�yni�ciem, gdzie jest ukryte
cia�o. Cia�o, Mark, najs�ynniejszy nie odnaleziony trup naszych czas�w!
Niewiarygodne. Mog� to w ko�cu ujawni�! - Jego szeroko otwarte
oczy b�yszcza�y dziko. - To diabelnie �mieszne, synu!
Mark nie widzia� w tym nic �miesznego. Zerkn�� na dzikie oczy,
potem w lusterko, a potem na przycisk blokady drzwi oddalony od
niego o jakie� trzydzie�ci centymetr�w. Klamka by�a jeszcze bli�ej.
Romey ponownie si� rozlu�ni� i zamkn�� oczy, jakby rozpaczliwie
pragn�� si� zdrzemn��.
- Przykro mi, �e tak wysz�o, ch�opie, ale jak ju� powiedzia�em,
mi�o jest mie� kogo� przy sobie. - Wolnym ruchem postawi� butelk�
na desce rozdzielczej obok listu i prze�o�y� pistolet z lewej do prawej
r�ki, g�aszcz�c go delikatnie i drapi�c cyngiel palcem wskazuj�cym.
Marle pr�bowa� odwr�ci� wzrok. - Naprawd� mi przykro, �e tak
wysz�o, synu. Ile masz lat?
- Jedena�cie. Pyta� mnie pan ju� trzy razy.
- Jestem kompletnie stukni�ty, zgadza si�. Czuj� dzia�anie gazu,
a ty? Przesta� w�szy�, do diab�a! Jest bez zapachu, ty ma�y g�upku.
Nie da si� go wyczu�. By�bym martwy, a ty bawi�by� si� dalej
w policjant�w i z�odziei, gdyby� nie by� taki sprytny. Jeste� ca�kiem
g�upi, wiesz?
Ale nie tak g�upi jak ty, pomy�la� Marle.
- Kogo zabi� pana klient? - zapyta�.
Romey wyszczerzy� z�by, lecz nie otworzy� oczu.
- Senatora Stan�w Zjednoczonych. M�wi�. M�wi�. Sypi�. Czytasz gazety?
- Nie.
20 21 Nie jestem zaskoczony. Senatora Boyette'a z Nowego Orleanu.
Stamt�d jestem.
- Dlaczego przyjecha� pan do Memphis?
- Do diab�a, ch�opcze! Masz pe�no pyta�, co?
- Tak. Dlaczego pana klient zabi� senatora Boyette'a?
- Dlaczego, dlaczego, dlaczego, kto, kto, kto! Jeste� strasznie
uci��liwy, Mark.
- Wiem. Dlaczego mnie pan po prostu nie wypu�ci? - Ch�opak
zerkn�� w lusterko, a potem na gumowy w�� znikaj�cy za tylnym
siedzeniem.
- Mo�e paln� ci po prostu w �eb, je�li si� nie zamkniesz - odpar�
Romey. Broda opad�a mu w d� i niemal dotyka�a piersi. Oddycha�
ci�ko. - M�j klient zabi� wielu ludzi. W ten spos�b zarabia
pieni�dze, wiesz? Jest cz�onkiem mafii w Nowym Orleanie, a teraz
chce zabi� mnie. Kiepsko, co, ch�opcze? Ale my go wyprzedzimy.
Zrobimy mu kawa�.
Romey poci�gn�� d�ugi �yk i wlepi� wzrok w Marka.
- Tylko pomy�l, ch�opcze, w�a�nie teraz Barry albo Barry Ostrze
jak go nazywaj� - ci bandyci z mafii maj� �adne przezwiska, co? -
czeka na mnie w pewnej obskurnej restauracji w Nowym Orleanie.
Jest z nim kilku jego kumpli. Po mi�ym obiedzie zapraszaj� mnie do
swojego samochodu na ma�� przeja�d�k�, �eby porozmawia� o jego
sprawie i tak dalej, a potem Barry wyci�ga pistolet lub mo�e n� -
dlatego nazywaj� go Ostrze - i jest po mnie. Ukrywaj� gdzie� moje
pulchne cia�ko, tak jak zrobili to z senatorem Boyette'em, i trach! -
tak po prostu. No i Nowy Orlean ma kolejne nie rozwi�zane
morderstwo. Ale my im poka�emy, co, ch�opcze? Poka�emy im.
M�wi� coraz wolniej i coraz chrapliwiej, poci�gaj�c przy tym
pistoletem po udzie i nie zdejmuj�c palca ze spustu.
Niech m�wi, my�la� Mark.
- Dlaczego ten ca�y Barry chce pana zabi�?
- Jeszcze jedno pytanie. Unosz� si�. Czy ty te� si� unosisz?
- Tak. Fajne uczucie.
- Z wielu powod�w. Zamknij oczy, ch�opcze. M�dl si�.
Mark obserwowa� pistolet i blokad� drzwi. Powoli dotkn�� kciuk�w
czubkami kolejnych palc�w, tak jak podczas liczenia w przedszkolu,
i stwierdzi�, �e koordynacja jest idealna.
- A wi�c gdzie jest cia�o?
Romey chrz�kn�� i skin�� g�ow�. M�wi� niemal szeptem.
- Cia�o Boyda Boyette'a. C� za pytanie?! Pierwszy senator
w historii Stan�w Zjednoczonych zamordowany podczas swojej
kadencji, wiedzia�e� o tym? Za�atwiony przez mojego drogiego przy-
jaciela Barry'ego Ostrze Muldanno, kt�ry strzeli� mu cztery razy
w g�ow�, a nast�pnie ukry� zw�oki. Nie ma trupa, nie ma sprawy.
Rozumiesz, synu?
- Nie ca�kiem.
- Dlaczego nie p�aczesz? Jeszcze kilka minut temu p�aka�e�. Nie
boisz si�?
- Owszem, boj� si�. I chcia�bym ju� i��. Przykro mi, �e zdecydowa�
si� pan umrze� i tak dalej, ale musz� opiekowa� si� matk�.
- Wzruszaj�ce, doprawdy wzruszaj�ce. A teraz zamknij si�.
Widzisz, FBI musi mie� cia�o, �eby udowodni�, i� pope�niono morder-
stwo. Barry jest podejrzanym, jedynym podejrzanym, bo on to
naprawd� zrobi�, rozumiesz? W gruncie rzeczy oni wiedz�, �e to on
zabi�, ale musz� mie� cia�o.
- Gdzie ono jest?
Czarna chmura przes�oni�a s�o�ce i na polance nagle pociemnia�o.
Romey oddycha� powoli, ci�ko. Przesun�� lekko pistolet wzd�u� nogi,
jakby ostrzegaj�c Marka przed czym� nieoczekiwanym.
- Ostrze nie jest najsprytniejszym bandyt�, jakiego znam. Uwa�a
si� za geniusza, ale w rzeczywisto�ci jest ca�kiem g�upi.
To ty jeste� g�upi, pomy�la� Mark. Siedzisz w samochodzie z w�em
pod��czonym do rury wydechowej. Czeka� bez ruchu.
- Cia�o jest pod moj� �odzi�.
- Pana �odzi�?
- Tak, pod moj� �odzi�. Widzisz, Ostrze si� �pieszy�. Nie by�o
mnie w mie�cie, wi�c m�j ukochany klient przewi�z� zw�oki do mojego
domu, umie�ci� je pod pod�og� w gara�u i zala� �wie�ym cementem.
I one nadal si� tam znajduj�, wyobra�asz sobie? FBI przekopa�o p�
Nowego Orleanu, ale nikomu nie przysz�o do g�owy szuka� w moim
domu. Mo�e Barry nie jest jednak taki g�upi.
- Kiedy panu o tym powiedzia�?
- Mam dosy� twoich pyta�, ch�opcze.
- Naprawd� chcia�bym sobie p�j��.
- Zamknij si�. Gaz ju� dzia�a. Ju� po nas. Po nas. - Romey
upu�ci� pistolet na siedzenie.
Silnik warcza� cicho. Mark spojrza� na dziur� po kuli w szybie,
a potem na czerwon� twarz i ci�kie powieki. Rozleg�o si� kr�tkie,
chrapliwe chrz�kni�cie i g�owa pochyli�a si� w d�.
M�czyzna traci� przytomno��! Mark patrzy� na poruszaj�c� si�
ci�ko pier�. Setki razy widzia� swojego eks-ojca w takiej samej
sytuacji.
22 23
Oddycha� ci�ko. Przycisk blokady narobi ha�asu. Pistolet by� za
blisko d�oni Romeya. Mia� zdr�twia�e stopy i skurcze w �o��dku.
Czerwona twarz wyda�a g�o�ny, niezadowolony j�k i Mark zro-
zumia�, �e nie b�dzie mia� drugiej szansy. Wolno, bardzo wolno zacz��
zbli�a� dr��cy palec do przycisku blokady drzwi.
Oczy Ricky'ego by�y prawie tak suche jak jego usta, ale w spodniach
mia� mokro. Tkwi� pod drzewem, w ciemno�ciach, z dala od krzew�w,
od wysokiej trawy i samochodu. Od czasu gdy od��czy� w�� po raz
czwarty, up�yn�o pi�� minut. Pi�� minut od strza�u. Wiedzia� jednak,
�e jego brat �yje, bo kiedy pokonywa� dwudziestometrowy odcinek za
drzewami, mign�a mu blond czupryna Marka siedz�cego nisko
w wielkim lincolnie. Przesta� wi�c p�aka� i zacz�� si� modli�.
Wr�ci� do pnia, przykucn�� i wlepi� spojrzenie w samoch�d, z ca�ej
si�y t�skni�c za bratem. I wtedy nagle drzwi si� otworzy�y i ze �rodka
wyskoczy� Mark.
Broda Romeya opad�a na piersi i dok�adnie w chwili gdy zaczyna�
nast�pne chrapni�cie, Mark zepchn�� pistolet lew� r�k� na pod�og�,
praw� podnosz�c przycisk blokady. Poci�gn�� za klamk� i napar�
ramieniem na drzwi. Ostatnim d�wi�kiem, jaki us�ysza�, gdy wyskakiwa�
na zewn�trz, by�o g��bokie chrapni�cie prawnika.
Wyl�dowa� na kolanach i chwytaj�c si� zaro�li, drapi�c o nie
i ci�gn�c je za sob�, zacz�� oddala� si� od samochodu. Pomkn��
schylony przez traw� i kilka sekund p�niej by� ju� przy drzewie,
sk�d w niemym przera�eniu obserwowa� go Ricky. Zatrzyma� si�
przy pniaku i odwr�ci�, spodziewaj�c si� ujrze� prawnika goni�cego
go z pistoletem w r�ce. Ale samoch�d wygl�da� niegro�nie. Drzwi
by�y nadal otwarte. Silnik pracowa�. W rurze wydechowej nic nie
tkwi�o. Mark odetchn�� po raz pierwszy od d�u�szej chwili i spojrza�
na brata.
- Wyci�gn��em w�� - rzek� cienkim g�osem Ricky, oddychaj�c
szybko.
Mark skin�� g�ow� w podzi�kowaniu, ale nic nie powiedzia�. Nagle
poczu� si� du�o spokojniej. Od lincolna dzieli�o ich dobre pi�tna�cie
metr�w i gdyby nagle pojawi� si� Romey, w u�amku sekundy znikn�liby
w lesie. A gdyby zdecydowa� si� strzela�, drzewa i krzewy stanowi�yby
wystarczaj�c� os�on�. Romey chcia� jednak zabi� tylko siebie i w tej
chwili Mark z ca�ego serca �yczy� mu powodzenia.
- Boj� si�, Mark. Chod�my st�d - odezwa� si� Ricky piskliwym
g�osem, trz�s�c si� ca�y.
- Poczekaj chwil�. - Starszy brat wpatrywa� si� w samoch�d.
- Mark, chod�my - powt�rzy� malec.
- Powiedzia�em, �e jeszcze chwil�.
Ricky te� spojrza� na samoch�d.
- Czy on jest martwy? - spyta�.
- Nie s�dz�.
A zatem wielki m�czyzna �y�, mia� pistolet i stawa�o si� oczywiste,
�e Mark ju� si� nie boi i zamierza co� zrobi�. Ricky zrobi� krok do ty�u.
- Id� - wymamrota�. - Chc� wr�ci� do domu.
Mark si� nie poruszy�. Powoli wypu�ci� powietrze przez zaci�ni�te
z�by, nadal obserwuj�c samoch�d.
- Sekund� - rzek�, nie patrz�c na ma�ego. W jego g�osie znowu
brzmia�a w�adcza nuta.
Ricky znieruchomia�, po czym pochyli� si� do przodu, k�ad�c obie
r�ce na mokrych kolanach. Spojrza� na brata i wolno pokr�ci� g�ow�,
gdy Mark, wci�� wpatrzony w lincolna, wyci�gn�� papierosa z kieszeni
bluzki. Zapali� go, poci�gn�� mocno i wypu�ci� dym w g�r� ku
ga��ziom. Dopiero w tym momencie Ricky zauwa�y� opuchlizn�.
- Co ci si� sta�o w oko?
Mark przypomnia� sobie nagle. Pomasowa� delikatnie oko, a potem
siniaka na czole.
Uderzy� mnie kilka razy.
Nie wygl�dasz najlepiej.
- To nic wielkiego. Wiesz, co chc� zrobi�? - spyta�, nie oczekuj�c
adpowiedzi. - Wr�c� tam i wetkn� ten w�� z powrotem w rur�
wydechow�. Zrobi� to dla niego, tego sukinsyna.
- Jeste� bardziej stukni�ty ni� on. Nie m�wisz tego powa�nie,
prawda, Mark?
Brat powoli wypu�ci� dym. Nagle drzwi po stronie kierowcy
otworzy�y si� i ze �rodka wygramoli� si� Romey z pistoletem w d�oni.
Wybe�kota� co� g�o�no i chwiejnym krokiem przeszed� na ty� samo-
chodu. Gdy po raz czwarty znalaz� w�� le��cy niewinnie w trawie,
spojrza� w g�r� i zacz�� wykrzykiwa� obelgi.
Mark przykucn��, poci�gaj�c za sob� Ricky'ego. Prawnik rozejrza�
i� doko�a, przypatruj�c si� drzewom otaczaj�cym polank�. Zakl��
g�o�no zap�aka�. Pot �cieka� mu z g�owy, a jego czarny garnitur -
4lcompletnie mokry - przyklei� si� do cia�a. Romey zatacza� si� wok�
baga�nika, �kaj�c i m�wi�c do siebie, to znowu wrzeszcz�c na pobliskie
`~zewa.
24 25
Nagle zamilk�, wci�gn�� sw�j pot�ny korpus na pokryw� baga�-
nika, po czym wij�c si� i �lizgaj�c niczym pijany s�o�, dotar� do tylnej
szyby. Wtedy wyprostowa� klocowate nogi. Jedn� stop� mia� bos�.
Si�gn�� po pistolet ruchem ani wolnym, ani szybkim, niemal rutyno-
wym, i wsadzi� sobie luf� g��boko w usta. Dzikie czerwone oczy
b�ysn�y doko�a i na sekund� jego wzrok spocz�� na drzewie, pod
kt�rym siedzieli ch�opcy.
Rozchyli� wargi i wbi� swoje wielkie brudne z�by w luf�, po czym
zamkn�� oczy i kciukiem prawej d�oni nacisn�� spust.
Buty by�y ze sk�ry rekina, a jedwabne pumpy koloru wanilii
ci�gn�y si� a� do kolan, gdzie zatrzymywa�y si�, by popie�ci� w�ochate
�ydki Barry'ego Muldanno lub Barry'ego Ostrze, lub po prostu
Ostrza, jak lubi� by� nazywanym. Ciemnozielony garnitur po�yskiwa�
i na pierwszy rzut oka wydawa�o si�, �e uszyto go ze sk�ry jaszczurki,
iguany albo jakiego� innego o�liz�ego gada, lecz po bli�szych ogl�dzi-
wach materia� okazywa� si� poliestrem. Garnitur by� dwurz�dowy,
x wieloma guzikami z przodu. Wygl�da� elegancko na dobrze zbudo-
wanym Barrym i marszczy� si� �adnie, gdy Muldanno st�pa� dumnie
ku telefonowi na ty�ach restauracji. Nie by� jaskrawy, tylko b�yszcz�cy.
Barty m�g�by uchodzi� za wymuskanego importera narkotyk�w lub
wzi�tego bukmachera z Vegas, i to mu odpowiada�o, gdy� by� Ostrzem
i oczekiwa�, �e ludzie go spostrzeg� i dojrz� w nim uosobienie sukcesu.
A potem powinni zatrz��� si� ze strachu i zej�� mu z drogi.
Mia� g�ste czarne w�osy, ufarbowane, by ukry� �lady siwizny,
g�adko przyczesane i pokryte �elem, �ci�gni�te mocno do ty�u i zebrane
w niewielki, idealnie r�wny ko�ski ogon, schodz�cy �ukiem w d�
i dotykaj�cy precyzyjnie na �rodku ko�nierza ciemnozielonej poliest-
tbwej marynarki. W�osom po�wi�ca� Barty wiele godzin pracy.
Obowi�zkowy brylantowy kolczyk b�yszcza� jak nale�y w lewym uchu,
dla prawym przegubie, tu� poni�ej wysadzanego brylantami rolexa,
ko�ysa�a si� wytworna z�ota bransoletka, a na lewym grzechota�
elegancki, r�wnie� z�oty, �a�cuszek.
Pysza�ek zatrzyma� si� przed automatem, kt�ry wisia� na �cianie
mi�dzy toaletami, w w�skim korytarzu na ty�ach restauracji. Stan��
27
i rozejrza� si� na wszystkie strony, jakby szuka� �ledz�cych go szpieg�w.
Przeci�tny cz�owiek na widok tych oczu - tn�cych, �lizgaj�cych si�
b�yskawicznie i ��dnych gwa�tu, dosta�by b�l�w �o��dka. Oczy by�y
br�zowe, niezwykle ciemne i osadzone tak blisko siebie, �e gdyby kto�
zdo�a� patrze� w nie d�u�ej ni� przez dwie sekundy, m�g�by przysi�c,
i� Barry ma zeza. Ale nie mia�. R�wna linia czarnych brwi bieg�a od
skroni do skroni bez najmniejszej przerwy na bruzd� nad do�� d�ugim
i spiczastym nosem. Czo�o by�o wysokie. Br�zowe worki pod oczami
�wiadczy�y o zami�owaniu do alkoholu i szybkiego �ycia. M�tne bia�ka
zdradza�y, opr�cz innych rzeczy, wiele prze�ytych kac�w. Ostrze
kocha� swoje oczy. By�y legendarne.
Wystuka� numer biura swego prawnika, nie przestaj�c ci�� wzro-
kiem po korytarzu, i powiedzia� pr�dko, nie czekaj�c na odpowied�:
- Tak, tu Barry! Gdzie jest Jerome? Sp�nia si�. Mia� si� ze mn�
spotka� czterdzie�ci minut temu. Gdzie si� podziewa? Widzia�a� go?
G�os te� mia� nieprzyjemny. Brzmia�a w nim gro�ba nowoorlea�-
skiego chuligana, kt�ry odni�s� sukces i z przyjemno�ci� z�ama�by
jeszcze jedno rami�, gdyby kto� zbyt dhzgo zamarudzi� na jego drodze
albo nie potrafi� wystarczaj�co szybko odpowiada� na pytania. G�os
wprost cuchn�� chamstwem, arogancj� i szanta�em, a biedna sekretarka
na drugim ko�cu linii s�ysza�a go ju� wiele razy i nieraz widzia�a
gro�ne oczy, b�yszcz�ce garnitury i kucyk. Z trudem prze�kn�a �lin�,
z�apa�a oddech, podzi�kowa�a niebiosom, �e Ostrze dzwoni, a nie stoi
przed ni� z knykciami wbitymi w blat biurka, i poinformowa�a go, �e
pan Clifford wyszed� z biura oko�o dziewi�tej rano i od tego czasu nie
da� znaku �ycia.
Barry cisn�� s�uchawk� i ruszy� z powrotem, trz�s�c si� z w�ciek�o�ci,
ale kiedy by� ju� blisko stolik�w, zreflektowa� si� i ponownie przybra�
swoj� wynios�� poz�. Restauracja zaczyna�a si� zape�nia�. Dochodzi�a
pi�ta.
Chcia� jedynie wypi� kilka drink�w, a potem zje�� mi�y obiad ze
swoim prawnikiem i porozmawia� z nim spokojnie o wszystkim.
Tylko drinki i obiad, to wszystko. Federalni nie spuszczali go z oka.
A Jerome mia� paranoj� i tydzie� temu powiedzia� mu, �e s�dzi, i�
w jego biurze za�o�ono pods�uch. Mieli wi�c spotka� si� tutaj i zje��
spokojnie obiad, bez obawy, �e agenci dowiedz� si� czegokolwiek.
Musieli porozmawia�. Jerome Clifford od pi�tnastu lat by� g��wnym
obro�c� szumowin Nowego Orleanu - gangster�w, szanta�yst�w,
polityk�w; wszyscy przychodzili do niego, kiedy zaczyna�o si� robi�
gor�co. A wyniki mia� imponuj�ce. By� uk�adny i skorumpowany,
zawsze got�w kupi� tych, kt�rych mo�na by�o kupi�. Pi� z s�dziami
i spa� z ich przyjaci�kami. Przekupywa� policjant�w i grozi� przysi�g-
�ym. Przestawa� z politykami i sk�ada� datki, kiedy go o to proszono.
Jerome wiedzia�, jak dzia�a system, tote� kiedy kto� trefny a bogaty
mia� stan�� przed s�dem w Nowym Orleanie, zawsze znajdowa� drog�
do prawniczego biura W.J. Clifforda, adwokata i notariusza, gdzie
znajdowa� przyjaciela, kt�ry �y� z tego, co brudne, i potrafi� by�
lojalny do ko�ca.
Ale sprawa Barry'ego odbiega�a od wszystkich dotychczasowych.
$y�a od nich wi�ksza i z ka�d� chwil� si� rozrasta�a. Proces mia� si�
rozpocz�� za miesi�c i pachnia� egzekucj�. By�o to ju� drugie oskar�enie
Barry'ego o morderstwo. Pierwsze spad�o na niego, gdy by� niedo-
jrza�ym osiemnastolatkiem. Lokalny prokurator, maj�c do dyspozycji
tylko jednego - ca�kowicie niewiarygodnego - �wiadka, postanowi�
udowodni�, �e Muldanno obci�� palce i poder�n�� gard�o chuliganowi
z konkurencji. Jednak�e wuj Barry'ego, szanowany i do�wiadczony
- gangster, op�aci� kogo trzeba, �awa przysi�g�ych nie mog�a uzgodni�
werdyktu i w rezultacie sprawa umar�a �mierci� naturaln�.
-- PS�niej Barry odsiedzia� dwa lata w przyjemnym wi�zieniu federal-
y nym r, okar�enia o wymuszanie. Wuj i tym razem m�g� mu pom�c, ale
n�odzieniec mia� ju� dwadzie�cia pi�� lat i czas by�o na niewielk�
odsiadk�. Co� takiego dobrze wygl�da�o w �yciorysie. Rodzina czu�a
si� dumna.
Ostrze dostojnie zbli�y� si� do baru i usiad� na sto�ku. Na kontuarze
czeka�a ju� na niego szklanka wody sodowej z cytryn�. Postanowi� nie
rusza� alkoholu przez nast�pne par� godzin. Potrzebowa� pewnej r�ki.
h-kr- Ta rozprawa mia�a si� r�ni� od innych. Ofiar� by� senator,
pierwszy w historii kraju, jak utrzymywano, zamordowany podczas
trwania swojej kadencji. By�a to zatem sprawa: Stany Zjednoczone
'Aneryki P�nocnej przeciwko Barry'emu Muldanno. Cia�a oczywi�cie
nie odnaleziono i dla Stan�w Zjednoczonych stanowi�o to olbrzymi
problem. Brak cia�a oznacza� brak o�wiadcze� patolog�w i bada�
t�istycznych, a tak�e brak krwawych zdj��, kt�rymi mo�na wyma-
r~iwa� przed �aw� przysi�g�ych.
Tymczasem Jerome Clifford wyra�nie si� �ama�. Zachowywa� si�
'2iwnie - unika� ludzi, coraz rzadziej przychodzi� do biura, nie
odpowiada� na telefony, sp�nia� si� na rozprawy, pi� tylko coraz
Cej, bez przerwy mamrocz�c co� pod nosem. Zawsze by� twardy i nieust�pliwy, a teraz traci� chyba kontakt z rzeczywisto�ci� i zaczynano ju� o tym gada�. Prawd� m�wi�c, Barry mia� ochot� zmieni�
adwokata.
Wycisn�� cytryn� i przejrza� si� w lustrze. Zauwa�y� kilka zacieka-
28 29
winnych spojrze� - no c�, w tej chwili by� zapewne najs�awniejszym
cz�owiekiem oskar�onym w Ameryce o morderstwo. Do procesu
zosta�y cztery tygodnie, wi�c ludzie si� gapi�. Jego zdj�cia drukowa�y
przecie� na pierwszych stronach najpowa�niejsze gazety.
Tylko cztery kr�tkie tygodnie, a on potrzebowa� czasu. Przyda�oby
si� jakie� op�nienie, odroczenie - cokolwiek. Dlaczego wymiar
sprawiedliwo�ci potrafi� dzia�a� tak szybko w najbardziej nieodpowied-
nich momentach? Barry ca�e �ycie sp�dzi� na obrze�ach prawa i zna�
sprawy, kt�re ci�gn�y si� latami. Jego wuja postawiono kiedy� w stan
oskar�enia, ale po trzech latach wyczerpuj�cej walki pa�stwo musia�o
wreszcie skapitulowa�. A on zosta� oskar�ony przed sze�cioma zaledwie
miesi�cami i trach! - ju� proces. To nie w porz�dku. Romey �le
pracowa�. Nale�a�o go zmieni�.
Oskar�enie by�o oczywi�cie dziurawe. Nikt nie widzia� zab�jstwa.
Owszem, poszlaki mog�y wskazywa� na Barry'ego, r�wnie� motyw by
si� znalaz�. Ale nie by�o �wiadka morderstwa. Jedyny informator,
niezr�wnowa�ony i niepewny, zosta�by posiekany na kawa�ki w krzy-
�owym ogniu pyta�, je�li w og�le do�y�by momentu rozpocz�cia
procesu. Na razie ukrywali go -federalni. Barry jednak mia� co�, co
dawa�o mu nad nimi olbrzymi� przewag� - cia�o, ma�e �ylaste cia�o
Boyda Boyette'a, gnij�ce powoli pod warstw� cementu. Bez tego
dowodu czcigodny Roy nigdy nie uzyska wyroku skazuj�cego. Ta
my�l sprawi�a, �e Muldanno u�miechn�� si� do dw�ch tlenionych
blondynek siedz�cych przy stoliku niedaleko wyj�cia. Od chwili
oskar�enia o morderstwo nie narzeka� na brak kobiet. By� s�awny.
Czcigodny Roy przygotowa� dziurawy akt oskar�enia, to prawda,
ale w niczym nie ograniczy�o to jego n�cnych kaza� przed kamerami
ani pompatycznych zapewnie� o b�yskawicznym dzia�aniu wymiaru
sprawiedliwo�ci, ni bu�czucznych wywiad�w udzielanych ka�demu,
komu nudzi�o si� na tyle, �eby zechcie� go o to poprosi�. Czcigodny
Roy, obdarzony g�adkim, jak naoliwionym, g�osem, twardy niczym
ska�a, grzmoc�cy Bibli� o st� prokurator stanowy, mia� nieprzyjemne
ambicje polityczne i g�o�no wyra�a� opinie na ka�dy temat. Utrzymywa�
w�asnego agenta prasowego, przepracowanego biedaka, kt�rego jedy-
nym zadaniem b