Grisham, Amber John “klient” Powieści Johna Grishama w Wydawnictwie Amber Czas zabijania Firma Klient Komora Rainmaker Raport pelikana 1 Przekład MARCIN WAWR2YŃCZAK ,) AMBER Mark miał jedenaście lat i od dwóch lat popalał papierosy - nigdy nie próbując przestać, ale zawsze uważając, żeby nie wpaść w nałóg. Najbardziej smakowały mu koole, ulubiony gatunek jego eks-ojca, lecz matka wypalała dziennie dwie paczki virginia sumów - cienkich, słabych papierosów z białym filtrem - przeciętnie więc mógł jej podkraść tygodniowo dziesięć do dwunastu sztuk bez narażenia się na zdemaskowanie. Matka, wiecznie zajęta kobieta z masą problemów na głowie, miała zapewne nieco naiwny stosunek do swoich dwóch synów i nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że starszy z nich, zaledwie jedenastolatek, pali papierosy. Czasami Kevin, złodziejaszek z sąsiedniej ulicy, sprzedawał mu po dolarze jedną czy dwie paczki kradzionych marlboro, ale na ogół Mark musiał się zadowalać cieniutkimi papierosami matki. Tego popołudnia miał ich w kieszeni cztery. Ze swoim ośmioletnim bratem Rickym szedł ścieżką do lasu, który rozciągał się na tyłach kempingu dla przyczep, gdzie mieszkali. Ricky był zdenerwowany perspektywą wypalenia swojego pierwszego w życiu papierosa. Dzień wcześniej przyłapał Marka palącego pod ich przyczepą i zagroził, że go wyda, jeśli jego duży brat nie pokaże mu, na czym polega ta zabawa. Skradali się cicho zarośniętą ścieżką ku jednej z tajemnych kryjówek, gdzie Mark spędzał samotnie niezliczone godziny, próbując nauczyć się zaciągać i puszczać kółka z dymu. Większość dzieciaków z sąsiedztwa interesowała się piwem i trawką, dwoma grzechami, których Mark zdecydowanie postanowił unikać. 7 Jego eks-ojciec był alkoholikiem, który zawsze po obrzydliwych pijackich ciągach bił chłopców i ich matkę. Mark widział i poznał na własnej skórze efekty działania alkoholu. Bał się również narkotyków. - Zgubiłeś się? - spytał Ricky, jak to młodszy brat, kiedy opuścili ścieżkę i zaczęli przedzierać się przez sięgające do piersi zarośla. - Przymknij się - odparł Mark nie zwalniając. Ich ojciec przychodził do domu tylko po to, by pić, spać i rzucać obelgi. Ale, dzięki Bogu, już się to skończyło. Od pięciu lat Rickym zajmował się Mark. Czuł się jak jedenastoletni ojciec. Nauczył go grać w piłkę i jeździć na rowerze. Przekazał mu swoją wiedzę na temat seksu. Ostrzegł przed narkotykami i bronił przed starszymi chłopakami. A teraz miał go wprowadzić w nałóg i czuł się z tego powodu okropnie. Na szczęście chodziło tylko o papierosa. Mogło być o wiele gorzej . Wyszli z zarośli i stanęli pod dużym drzewem. Z jednego z konarów zwisała lina. Rząd krzewów prowadził ku niewielkiej polance, za którą widniała zarośnięta leśna droga znikająca za pobliskim pagórkiem. Z oddali dobiegał hałas autostrady. Mark wskazał na kłodę obok liny. - Usiądź tam - rzekł i Ricky posłusznie wykonał polecenie, rozglądając się przy tym nerwowo dookoła, jakby się bał, że go obserwuje policja. Mark przyjrzał mu się wzrokiem sierżanta od musztry i z kieszeni bluzki wyciągnął papierosa. Starając się robić to swobodnie, ujął go kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. - Znasz zasady? - spytał, spoglądając w dół na brata. Były tylko dwie i przedyskutowali je co najmniej dziesięć razy w ciągu dnia, aż Ricky poczuł się sfrustrowany tym, że traktuje się go jak dziecko. Przewrócił oczami i odparł: - Tak. Jeśli się wygadam, to mnie zlejesz. - Zgadza się. - I mogę wypalić tylko jednego dziennie - dodał z założony rękami. - Owszem. Jeżeli zobaczę, że palisz więcej, to będzie źle. A jeżel okaże się, że pijesz piwo albo próbujesz narkotyków, to... - Wiem, wiem. Też mnie zlejesz. - Tak. - A ile ty palisz dziennie? - Tylko jednego - skłamał Mark. Czasem rzeczywiście palił tylko jednego. Niekiedy trzy albo cztery, w zależności od zapasów. Teraz wsadził papierosa między zęby gestem gangstera. - Czy jeden dziennie mnie zabije? - spytał Ricky. 8 Mark wyjął papierosa z ust. - Nie tak szybko. Jeden dziennie jest całkiem niegroźny. Ale jak zaczniesz palić więcej, będziesz miał kłopoty - ostrzegł. - A ile dziennie pali mama? - Dwie paczki. - Ile to jest? - Czterdzieści. - Ojej. To znaczy, że ma bardzo duży kłopot. - Mama ma wiele różnych problemów. Nie sądzę, żeby prze- jmowała się papierosami. - A ile pali tata? - Cztery albo pięć paczek. Czyli sto dziennie. Ricky uśmiechnął się lekko. - To znaczy, że niedługo umrze, prawda? - Mam nadzieję. Jeżeli dalej będzie się upijał i palił jak lokomo- tywa, wykończy się w kilka lat. - Co to znaczy „palić jak lokomotywa"? - To kiedy odpalasz jednego papierosa od drugiego, bez przerwy. Chciałbym, żeby palił dziesięć paczek dziennie. - Ja też. - Ricky spojrzał w kierunku polanki i zarośniętej drogi. W cieniu pod drzewem było chłodno, ale między konary wciskały się promienie słońca. Mark chwycił papierosa dwoma palcami i pomachał nim małemu przed twarzą. - Boisz się? - spytał groźnie, jak przystało na starszego brata. - Nie. - Myślę, że jednak tak. Patrz, trzymaj go w ten sposób, kapu- jesz? - Pomachał papierosem jeszcze bliżej jego twarzy, po czym z wielkim namaszczeniem cofnął rękę i wetknął sobie filtr w usta. Ricky patrzył uważnie. Mark zapalił, wypuścił maleńką chmurkę dymu, ponownie włożył papierosa między palce i przyglądał mu się z podziwem. - Nie próbuj połykać dymu. Na to jest jeszcze za wcześnie. Wciągnij tylko trochę, a potem wydmuchnij. Jesteś gotów? - Zrobi mi się niedobrze? - Tylko jeśli połkniesz dym. - Pociągnął dwa razy i wypuścił dym dla przykładu. - Widzisz? To naprawdę łatwe. Później nauczę cię, jak się zaciągać. - Okay. - Ricky nerwowym gestem wyciągnął kciuk i palec wskazujący, a Mark wetknął między nie papierosa. - Ruszaj - rzekł. Chłopiec zbliżył wilgotny filtr do ust. Jego dłoń drżała, kiedy pociągnął lekko, a potem wydmuchnął dym. Jeszcze jedno pociągnięcie. r 9 Dym ani razu nie przedostał się za jego przednie zęby. Kolejne pociągnięcie. Mark obserwował go uważnie, mając nadzieję, że Ricky się zakrztusi, zacznie kasłać, zrobi się niebieski, po czym zwymiotuje i już nigdy nie sięgnie po papierosa. - To łatwe - oznajmił malec, z dumą ujmując papierosa we wskazany sposób i obrzucając go pełnym podziwu spojrzeniem. Jego dłoń drżała. - To nic wielkiego. - Smakuje dość dziwnie. - Tak, tak. - Mark usiadł na kłodzie obok brata i wyciągnął z kieszeni jeszcze jednego papierosa. Ricky wydmuchiwał dym raz za razem. Mark zapalił i siedzieli tak razem w milczeniu pod drzewem, paląc spokojnie, zadowoleni. - Fajna zabawa - oznajmił mały, skubiąc filtr. - Świetna - odparł Mark. - Tylko dlaczego trzęsą ci się ręce? - Wcale mi się nie trzęsą. - Jasne. Ricky nie odpowiedział. Pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach, wciągnął nieco więcej dymu, po czym splunął na ziemię, tak jak to robił Kevin i inni duzi chłopcy na tyłach kempingu dla przyczep. To było łatwe. Mark otworzył usta, ułożył je w idealny okrąg i spróbował puścić kółko. Myślał, że chociaż w ten sposób zaimponuje młodszemu bratu, ale mu się nie udało i szary dym rozwiał się w powietrzu. - Uważam, że jesteś za młody, by palić - powiedział. Ricky zajęty był wypuszczaniem dymu i spluwaniem; z ogromnym zadowoleniem przeżywał swój milowy krok ku dorosłości. - A ile ty miałeś lat, kiedy zacząłeś? - spytał. - Osiem. Ale bylem bardziej od ciebie dojrzały. - Zawsze tak mówisz - Bo to prawda. Ricky stuknął kciukiem filtr i popiół spadł na ziemię. Siedzieli obok siebie na kłodzie pod drzewem, paląc spokojnie i gapiąc się na skąpaną w słońcu trawiastą polankę. Mark naprawdę był bardziej dojrzały niż Ricky, kiedy miał osiem lat. Był bardziej dojrzały niż jakikolwiek chlopak w jego wieku. Zawsze był dojrzały. Mając siedem lat, walnął ojca kijem baseballowym. Pijany idiota nie wyglądał po tym najpiękniej, ale przynajmniej przestał bić matkę. Wiele było kłótni i maltretowania, a matka zawsze szukała rady i ukojenia u swego pierworodnego. Pocieszali się nawzajem i kon- spirowali, jak przetrwać. Krzyczeli wspólnie po biciu. Wymyślali sposoby ochronienia Ricky'ego. Jako dziewięcioletnie dziecko, Mark przekonał matkę, żeby wystąpiła o rozwód. Zadzwonił po policję, kiedy ojciec zjawił się pijany, otrzymawszy papiery rozwodowe. Zeznawał w sądzie o obelgach, zaniedbywaniu i znęcaniu się. Był bardzo dojrzały. Ricky pierwszy usłyszał samochód. Od strony leśnej drogi dobiegł go głuchy warkot motoru. Chwilę później usłyszał go również Mark i przestali palić. - Siedź spokojnie - nakazał cicho. Obaj nie poruszyli się. Długi czarny lśniący lincoln pojawił się na szczycie niewielkiego wzgórza i zaczął zjeżdżać w ich stronę. Krzaki na drodze sięgały mu do przedniego zderzaka. Przyciemniane szyby uniemożliwiały zajrzenie do środka. Mark upuścił swojego papierosa na ziemię i przydeptał go butem. Ricky przyjrzał się uważnie, po czym zrobił to samo. Samochód zwolnił koło polanki, zawrócił, ocierając się powoli o gałęzie drzew, i po chwili stanął przodem do drogi. Mark ześliznął się z kłody i poczołgał przez zarośla ku rzędowi krzewów na brzegu polanki. Ricky ruszył za nim. Tył lincolna znajdował się teraz nie więcej niż dziesięć metrów od nich. Przyglądali mu się z napięciem. Rejestracja była z Luizjany. - Co on robi? - wyszeptał Ricky. Mark zerknął na niego i zasyczał: - Cśśś! - Na kempingu słyszał opowieści o nastolatkach korzystających z tego lasu, żeby spotykać się z dziewczynami i palić trawkę, ale ten samochód nie należał do nastolatka. Silnik zgasł i przez dłuższą chwilę lincoln stał nieruchomo w krza- kach. Potem otworzyły się drzwi i wysiadł kierowca, rozglądając się dokoła. Był pulchnym mężczyzną, ubranym w czarny garnitur. Miał dużą, okrągłą głowę, pozbawioną włosów, z wyjątkiem równego rzędu nad uszami. Jego broda była czarnoszara, a oczy lśniły jak u szaleńca. Chwiejnym krokiem przeszedł na tył samochodu i z trudem wcelowaw- szy kluczem w zamek, otworzył bagażnik. Wyjął z niego gumowy wąż, którego jeden koniec wetknął w wylot rury wydechowej, a drugi w szczelinę tylnego lewego okna. Zamknął bagażnik, rozejrzał się ponownie, jakby obawiał się, że ktoś może go obserwować, i wgramolił się z powrotem do środka. Po chwili silnik zaczął działać. - Aha - rzekł cicho Mark, gapiąc się pustym wzrokiem na lincolna. - Co on robi? - spytał Ricky. Próbuje się zabić. ła m Malec podniósł głowę o kilka centymetrów, żeby lepiej widzieć. - Nie rozumiem, Mark. - Schowaj się. Widzisz wąż, prawda? Spaliny z rury wydechowej lecą do wnętrza samochodu i to go zabija. - To jest samobójstwo? - Tak. Widziałem, jak jeden facet zrobił to kiedyś w filmie. Pochylili się do przodu, obserwując gumowy wąż biegnący niewin- nie z rury wydechowej do okna. Nie widzieli, co się dzieje w środku samochodu. Silnik pracował regularnie. - Dlaczego on chce się zabić? - dociekał Ricky. - Skąd mam wiedzieć? Ale musimy coś zrobić. - Tak, zwiewajmy stąd. - Nie. Poczekaj chwilę. - Idę, Mark. Ty możesz patrzeć, jak umiera, ale ja idę. Mark chwycił brata za ramię i pociągnął w dół. Chłopiec oddychał ciężko i obaj pocili się, mimo że słońce skryło się właśnie za chmurą. - Jak długo to potrwa? - spytał Ricky drżącym głosem. - Niezbyt długo. - Mark puścił brata i opadł na czworaka. - Zostań tutaj, okay? Jeśli się ruszysz, skopię ci tyłek. - Co robisz, Mark? - Po prostu siedź tutaj. To wszystko. Mark przylgnął chudym ciałem do ziemi i opierając się na łokciach i kolanach, poczołgał przez zarośla w stronę lincolna. Trawa była sucha i wysoka co najmniej na pół metra. Wiedział, że mężczyzna nie może go zobaczyć, ale niepokoił się, że zauważy ruch trawy. Dotarł do samochodu od tyłu, po czym - ślizgając się na brzuchu niczym zaskroniec - ukrył w cieniu bagażnika. Sięgnął ręką, wyciągnął gumowy wąż z rury wydechowej i upuścił go na ziemię. Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł, tyle że nieco szybciej, i po kilku sekundach był znowu przy Rickym, ukrytym w gąszczu pod najdalej sięgającymi gałęziami drzewa. Wiedział, że w razie gdyby zostali spostrzeżeni, będą mogli prześliznąć się koło drzewa i pomknąć ścieżką co sił w nogach, zanim pulchny mężczyzna zdoła zrobić choćby krok w ich stronę. Czekali. Minęło pięć minut, które zdawały się trwać godzinę. - Myślisz, że on nie żyje? - wyszeptał Ricky suchym, słabym głosem. - Nie wiem. Nagle drzwi się otworzyły i nieznajomy wyszedł na zewnątrz. Płakał i coś mamrotał. Słaniając się przeszedł na tył lincolna, gdzie znalazł gumowy wąż leżący w trawie. Zaklął i wepchnął go z powrotem w rurę wydechową. Trzymając w dłoni butelkę whisky, potoczył 12 dzikim wzrokiem po drzewach i znów wsiadł do samochodu. Zatrzas- kując drzwi, krzyknął coś jeszcze do siebie. Chłopcy patrzyli na to przerażeni. - Jest kompletnie walnięty - wyszeptał Mark. - Zwiewajmy stąd - rzekł z desperacją Ricky. - Nie możemy! Jeśli on się zabije, a ktoś się dowie, że byliśmy przy tym albo że o tym wiedzieliśmy, grożą nam nie lada kłopoty. Ricky podniósł głowę, jakby chciał uciekać. - W takim razie nikomu o tym nie piśniemy. Chodźmy, Mark! - poprosił. Brat chwycił go za rękaw i ponownie przydusił do ziemi. Siedź cicho! Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie powiem. Ricky zacisnął powieki i zaczął płakać. Mark potrząsnął z obrzy- dzeniem głową, nie przestając jednak obserwować samochodu. Młodsi bracia sprawiają więcej kłopotów, niż są warci. Przestań - wyszeptał gniewnie. Boję się. - Daj spokój. Po prostu nie ruszaj się i już. Słyszysz, co mówię? Nie ruszaj się. I przestań płakać. - Mark, znowu na czworakach, Wcryty głęboko w zaroślach, przygotowywał się, by ponownie ruszyć przez wysoką trawę w stronę lincolna. Daj mu umrzeć, Mark - wyszeptał Ricky, na moment przerywając szlochanie. Starszy brat spojrzał na niego przez ramię i zaczął pełzać w kierunku samochodu, którego silnik przez cały czas pracował regularnie, jakby pic się nie stało. Czołgał się tą samą drogą, przez lekko pogniecioną trawę, tak wolno i ostrożnie, że nawet Ricky, suchymi już oczami, łedwie go widział. Malec wpatrywał się w drzwi samochodu, czekając, ~aedy się otworzą i ze środka wysiądzie szaleniec, żeby zabić Marka. Stanął na palcach w pozycji sprintera, aby w razie czego błyskawicznie zerwać się do ucieczki przez las. Ujrzał, jak brat wyłania się spod tylnego zderzaka, opiera rękę o światło i powoli wyciąga gumowy wąż z rury wydechowej. Trawa cicho zaszeleściła, krzaki poruszyły się i po Gńwili Mark był źnów przy nim, zasapany i spocony, ale - o dziwo - z uśmiechem na twarzy. Usiedli na piętach, niczym dwa owady w gęstwinie, i obserwowali samochód. - Co będzie, jeśli on znowu wyjdzie? - spytał Ricky. - Jeśli nas zobaczy? Nie może nas zobaczyć. Gdyby jednak skierował się w tę stronę, biegnij za mną. Uciekniemy mu, zanim zdąży cokolwiek zrobić. 13 - Dlaczego nie uciekniemy już teraz? - wyszeptał Ricky. Mark spojrzał na niego ostro. - Próbuję uratować mu życie, kapujesz? Może, może zorientuje się, że wąż nie działa, i uzna, że powinien jeszcze się zastanowić albo coś takiego. Dlaczego tak trudno to zrozumieć? - Bo on jest wariatem. Jeśli chce zabić siebie, to z pewnością zabije i nas. Dlaczego tak trudno to zrozumieć? Brat potrząsnął z rozczarowaniem głową i nagle drzwi samochodu znowu się otworzyły. Ze środka wytoczył się mężczyzna; jęcząc i mówiąc coś do siebie, powlókł się na tył lincolna. Chwycił końcówkę węża, popatrzył na nią, jakby nie umiała się zachować, po czym rozejrzał się powoli dokoła. Oddychał ciężko, z trudem. Zerknął na drzewa i chłopcy przypadli do ziemi. Spojrzał pod nogi i zmarszczył brwi, jak gdyby wreszcie zrozumiał, co się stało. Trawa była nieco pognieciona, więc klęknął, chcąc się jej przyjrzeć, ale zamiast tego wepchnął końcówkę węża w rurę wydechową i pośpiesznie wrócił do drzwi. Wydawało się, że nie obchodzi go, czy ktoś obserwuje go spoza drzew. Chciał po prostu jak najprędzej umrzeć. Dwie głowy uniosły się ponad zarośla, lecz tylko o parę centymet- rów. Chłopcy przez długą chwilę przyglądali się samochodowi. Ricky był gotów uciekać, ale Mark cały czas się zastanawiał. - Mark, proszę cię, chodźmy stąd - błagał malec. - Już prawie nas zauważył. A jeśli ma pistolet albo coś takiego? - Gdyby miał pistolet, to by go użył. Ricky przygryzł wargi, a w jego oczach znowu pojawiły się łzy. Nigdy jeszcze nie wygrał w dyskusji z bratem i tym razem też nie było mu to pisane. Minęła kolejna minuta i Mark zaczął się denerwować. - Spróbuję jeszcze raz - zdecydował. - Jeśli on nie przestanie, to spadamy stąd. Przyrzekam, okay? Ricky pokiwał z wahaniem głową. Jego brat rozpłaszczył się na brzuchu i wczołgał w wysoką trawę. Tym razem poruszał się wolniej, czyniąc mniej hałasu i niemal nie dotykając traw. Malec brudnymi palcami otarł z policzków łzy. Nozdrza prawnika drżały, kiedy gwałtownie wciągał powietrze. Oddychał powoli, gapiąc się przed siebie i próbując stwierdzić, czy drogocenny gaz znalazł już drogę do jego krwi i rozpoczął swoje działanie. Naładowany pistolet leżał na siedzeniu obok. Mężczyzna trzymał w dłoni opróżnioną do połowy butelkę whisky Jack Daniels o pojemności trzech czwartych litra. Pociągnął łyk, zakręcił butelkę i odłożył ją na poprzednie miejsce. Wciąż oddychając wolno, zamknął oczy, żeby poczuć wreszcie gaz i cudowne efekty jego działania. Czy po prostu odpłynie w nicość? Czy też gaz sprawi mu ból, będzie go palił, aż zrobi mu się niedobrze, zanim umrze? List leżał na tablicy rozdzielczej nad kierownicą, obok opakowania prochów. Adwokat krzyknął i wybełkotał coś nieskładnie, czekając, by gaz wziął się wreszcie do roboty, nim - do diabła! - będzie musiał użyć pistoletu. Był tchórzem i mimo całej determinacji o wiele bardziej wolał wdychać i odpływać powoli, niż wsadzić sobie lufę w usta. Pociągnął łyk whisky, tak palący, że aż syknął. Tak, gaz już działał. Wkrótce będzie po wszystkim. Uśmiechnął się do siebie w lusterku, ponieważ gaz działał, a on umierał i nie był jednak tchórzem. Taka rzecz wymaga przecież odwagi. Płacząc, mamrocząc i pojękując, zdjął nakrętkę z butelki, żeby pociągnąć ostatni łyk przed odejściem w niebyt, ostatni łyk w życiu. Przełknął i whisky pociekła mu po ustach na brodę. Nikt nie będzie za nim tęsknił. Chociaż ta myśl powinna być bolesna, prawnika uspokoiła świadomość, że nikt nie będzie go żałował. Jego matka, jedyna osoba na świecie, która go kochała, nie żyła od czterech lat i śmierć syna nie mogła jej już zaboleć. Będzie miał skromny pogrzeb. Kilku kumpli prawników i może ze dwóch sędziów, wszyscy ubrani na czarno, będą szeptać poważnie, czas gdy muzyka organowa popłynie przez prawie pustą kaplicę. mych łez. Juryści usiądą, spoglądając na zegarki, a pastor, obcy człowiek, wypowie szybko standardowe formułki przeznaczone dla drogich zmarłych, którzy nigdy nie chodzili do kościoła. Będzie to dziesięciominutowa robota, nic specjalnego. List nad l~ierownicą nakazywał poddać ciało kremacji. - Aha! - zachichotał cicho, pociągając kolejny łyk. Wszystko to r.;~zem - gaz, alkohol i prochy w tym raczej dużym ciele, złożą się na nezły wybuch, kiedy w krematorium przyłożą do niego zapałkę. Ostatni łyk. Uniósł butelkę i pijąc spojrzał we wsteczne lusterko. Krzaki z tyłu wyraźnie się poruszyły. Ricky zobaczył otwierające się drzwi, zanim Mark je usłyszał. Utworzyły się gwałtownie, jakby kopnięte, i wysoki, ciężki mężczyzna z czerwoną twarzą, opierając się o samochód, pobiegł na jego tył, rycząc wściekle. Chłopiec wstał, zaszokowany i przerażony, i zsikał się vv majtki. 14 15 Mark dotknął właśnie zderzaka, kiedy usłyszał trzask drzwi. Zamarł na sekundę, przez chwilę myślał o wczołganiu się pod samochód, i to właśnie go zgubiło. Chciał wstać i uciec, ale ppśliznął się i mężczyzna go złapał. - Ty! Ty mały sukinsynu! - wrzasnął, ciągnąc go za włosy i przyciskając do bagażnika. - Ty mały sukinsynu! Mark kopnął faceta i próbował się wyrwać, ale tłusta dłoń uderzyła go mocno w twarz. Kopnął raz jeszcze, już słabiej, i ponownie został spoliczkowany. Spojrzał na oddaloną o kilka centymetrów dziką, błyszczącą twarz. Oczy były czerwone i mokre. Z nosa i brody coś ciekło. - Ty mały sukinsynu! - syczał mężczyzna wściekle przez zaciś- nięte brudne zęby. Kiedy Mark osłabł i przestał się wyrywać, prawnik wetknął końcówkę węża z powrotem w rurę wydechową, ściągnął chłopaka za kołnierz z bagażnika, poprowadził go do otwartych drzwi i pchnął do środka, na czarny skórzany fotel. Mark chwycił za klamkę i zaczął szukać przycisku blokady, ale nieznajomy, który opadł ciężko na siedzenie, zorientował się, co chce zrobić, zatrzasnął za sobą drzwi i wrzasnął: - Nie dotykaj tego! - po czym wierzchem dłoni uderzył go z wściekłością w lewe oko. Chłopiec krzyknął z bólu, zakrył oczy i płacząc skulił się, ogłuszony. Nos bolał go jak diabli, a usta jeszcze bardziej. Kręciło mu się w głowie. W ustach miał pełno krwi. Słyszał jęki i postękiwania mężczyzny. Czuł zapach whisky i prawym okiem widział kolana swoich brudnych niebieskich dżinsów. Lewe oko zaczynało już puchnąć. Obraz stał się nieco zamazany. Tłusty prawnik pociągnął łyk whisky i spojrzał na skulonego, trzęsącego się chłopaka. - Przestań płakać - warknął. Mark oblizał wargi i przełknął krew. Potarł siniak nad lewym okiem i nadal wpatrując się w swoje dżinsy, starał się oddychać głęboko. Mężczyzna powtórzył: - Przestań płakać - więc spróbował usłuchać. Silnik wciąż pracował: Samochód był duży, ciężki i cichy, ale Mark słyszał dobiegający gdzieś z oddali miękki szum silnika. Przekręcił powoli głowę i zerknął na ogrodowy wąż biegnący przez okno za fotel kierowcy, niczym prawdziwy wąż wijący się w ich stronę, żeby ich zabić. Grubas zaczął się śmiać. - Myślę, że powinniśmy umrzeć razem - obwieścił spokojnie. Lewe oko Marka puchło w szybkim tempie. Obrócił się i spojrzał prosto na mężczyznę, który wydawał się teraz jeszcze większy. Miał opasłą twarz, a nad splątaną brodą błyszczały niczym u nocnej zjawy czerwone, załzawione oczy. - Proszę, niech mnie pan wypuści - poprosił drżącym głosem przez zesztywniałe wargi. Nieznajomy przyłożył butelkę whisky do ust i uniósł ją do góry. Skrzywił się i oblizał wargi. - Przykro mi, mały. Chciałeś być sprytnym dupkiem i wetknąłeś swój brudny nos w moje sprawy, tak? Więc myślę, że powinniśmy umrzeć razem. Jasne? Tylko ty i ja, kumplu. Właśnie teraz. Odjeżdżamy do krainy pa pa. Na spotkanie z czarodziejem. Słodkich snów, chłopcze. Mark wciągnął powietrze przez nos i zauważył pistolet leżący między nim a mężczyzną. Odwrócił wzrok, ale kiedy facet pociągał kolejny łyk z butelki, zerknął na niego ponownie. - Chcesz ten pistolet? - Nie, proszę pana. - To dlaczego na niego patrzysz? - Nie patrzę. - Nie kłam, chłopcze, bo jeśli będziesz kłamał, to cię zabiję. Jestem kompletnie stuknięty i naprawdę cię zabiję. - Chociaż z oczu ciekły mu łzy, mówił bardzo spokojnie. Wciągnął powietrze przez nos i dodał: - A poza tym, chłopcze, jeżeli mamy zostać kumplami, musisz być ze mną szczery. Szczerość jest bardzo ważna, wiesz? A zatem, chcesz pistolet? - Nie, proszę pana. - Czy chciałbyś wziąć ten pistolet i mnie zastrzelić? - Nie, proszę pana. - Nie boję się umierania, chłopcze, rozumiesz? - Tak, proszę pana, ale ja nie chcę umierać. Opiekuję się matką i młodszym bratem. - Ach, jakie to piękne. Prawdziwa głowa rodziny! Zakręcił wolno butelkę, po czym nagle chwycił pistolet, wsadził go sobie w usta, zacisnął na nim wargi i spojrzał dzikim wzrokiem na Marka, który obserwował każdy jego ruch, mając nadzieję, że strzeli, i zarazem, że tego nie zrobi. Po chwili powoli wyjął lufę z ust, pocałował jej czubek i wycelował w dzieciaka. - Nigdy z niego nie strzelałem, wiesz? - rzekł prawie szeptem. - Kupiłem go przed godziną w lombardzie w Memphis. Myślisz, że zadziała? - Proszę, niech mnie pan wypuści. - Wybór należy do ciebie, chłopcze - odparł, wciągając nosem z - xse„c 16 17 niewidoczne spaliny. - Rozwalę ci łeb i skończę to teraz albo dostanie cię gaz: Twój wybór. Mark nie patrzył na pistolet. Powąchał powietrze i przez sekundę wydawało mu się, że coś poczuł. Pistolet był blisko jego głowy. - Dlaczego pan to robi? - zapytał. - Jestem stuknięty, wystarczy? Zaplanowałem sobie to malutkie, miłe samobójstwo, rozumiesz, tylko ja i mój gumowy wąż, no może jeszcze trochę prochów i whisky. Tu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Ale nie, ty chciałeś być sprytniejszy. Ty mały sukinsynu! Opuścił pistolet i położył go na siedzeniu. Mark pomasował siniak na czole i przygryzł wargi. Trzęsły mu się ręce, więc wetknął je między kolana. - Za pięć minut będziemy martwi - oznajmił oficjalnym tonem mężczyzna, unosząc do góry butelkę. - Tylko ty i ja, kumplu. Na spotkanie z czarodziejem. Ricky ruszył się w końcu. Szczękał zębami, miał mokro w spod- niach, ale myślał. Opadł z kucek na brzuch i na czworakach zaczął się czołgać w stronę samochodu, płacząc i zgrzytając zębami. Za chwilę otworzą się drzwi, stuknięty facet, duży, ale szybki, wyłoni się nie wiadomo skąd i chwyci go za kark, tak jak Marka, i wszyscy umrą w długim czarnym samochodzie. Wolno, centymetr po centymetrze, Ricky przedzierał się przez zarośla. Mark powoli ujął pistolet obiema rękami. Był ciężki jak cegła i drżał, kiedy uniósł go do góry i wycelował w tłustego mężczyznę, który pochylił się ku niemu, aż lufa znalazła się o centymetr od jego nosa. - Teraz pociągnij za spust, chłopcze - rzekł uśmiechając się, z oczami błyszczącymi od radosnego oczekiwania. - Zrobisz to, ja umrę, a ty będziesz wolny. - Mark zacisnął palec na cynglu. Nieznajomy skinął głową, nachylił się jeszcze bardziej, otworzył usta i przygryzł zębami czubek lufy. - Pociągnij za spust! - jęknął wściekle. Mark zamknął oczy i powoli rozluźnił uchwyt. Zapłakał głośno. Mężczyzna chwycił pistolet prawą ręką, pomachał nim gniewnie przed twarzą chłopca i nacisnął cyngiel. Mark krzyknął, kiedy okno za jego głową pękło na tysiąc części, nie rozpryskując się jednak. - Działa! Działa! - wrzeszczał prawnik. Mark jęknął i zatkał sobie uszy. Usłyszawszy strzał, Ricky ukrył twarz w trawie. Był trzy metry od samochodu, kiedy coś trzasnęło i rozległ się krzyk Marka. Tłusty mężczyzna też krzyczał i Ricky zlał się ponownie. Zamknął oczy i kurczowo zacisnął dłonie na łodygach traw. Ze ściśniętym żołądkiem i walącym sercem tkwił tak nieruchomo przez długą chwilę. Zapłakał za swoim bratem, który już nie żył, zabity przez szaleńca. - Przestań płakać, do cholery! Niedobrze mi się robi od twojego płaczu! Mark ścisnął kolana i spróbował opanować płacz. Czuł suchość w ustach i łomot pod czaszką. Wetknął dłonie między kolana i się skulił. Musi przestać płakać, musi myśleć. Przypomniał sobie, jak kiedyś w telewizji pewien świr chciał wyskoczyć przez okno i jeden opanowany gliniarz nie przestawał do niego spokojnie mówić, aż w końcu ten świrus zaczął mu odpowiadać i oczywiście nie wyskoczył. Mark pociągnął nosem, próbując wykryć zapach spalin, po czym zapytał: - Dlaczego pan to robi? - Bo chcę umrzeć - odparł mężczyzna spokojnie. - Dlaczego? - A dlaczego dzieci zawsze zadają tyle pytań? - Bo są dziećmi. Więc dlaczego chce pan umrzeć? - Ledwie słyszał swoje słowa. - Słuchaj, synu, za pięć minut będziemy martwi, rozumiesz? Tylko ty i ja, na spotkanie z czarodziejem. - Pociągnął długi łyk z prawie już pustej butelki. - Czuję gaz. A ty go czujesz? Nareszcie. W bocznym lusterku, przez pęknięcia w szybie Mark zobaczył poruszające się krzewy i przez moment widział, jak Ricky prześlizguje się w trawie i znika w gęstwinie pod drzewem. Zamknął oczy i odmówił pacierz. - Muszę ci powiedzieć, że to miło mieć ciebie tutaj, chłopcze. Nikt nie lubi umierać w samotności. Jak się nazywasz? - Mark. - Mark, a dalej? - Mark Sway. - Mów do niego, może nie wyskoczy, powtarzał sobie w myśli. - A jak pan się nazywa? - Jerome. Ale możesz mi mówić Romey. Tak nazywają mnie przyjaciele, a ponieważ ty i ja jesteśmy teraz całkiem blisko, masz prawo tak się do mnie zwracać. Koniec pytań, w porządku, chłopcze? - Dlaczego chcesz umrzeć, Romey? 18 19 - Powiedziałem: koniec pytań. Czujesz gaz, Mark? - Nie wiem. - Niedługo poczujesz. Lepiej się pomódl. - Romey rozsiadł się wygodnie w fotelu, z wielką głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczami, kompletnie rozluźniony. - Zostało nam około pięciu minut, Mark. Jakieś ostatnie słowa? - Butelkę whisky trzymał w prawej dłoni, pistolet w lewej. - Tak, dlaczego pan to robi? - spytał ponownie Mark, zerkając w lusterko, by sprawdzić, czy nie widać gdzieś brata. Oddychał szybko przez nos i nie czuł żadnego zapachu ani żadnych innych objawów działania gazu. Ricky z pewnością wyciągnął wąż z rury wydechowej. - Bo jestem stuknięty. Jeszcze jeden stuknięty prawnik, rozumiesz. Doprowadzono mnie do tego stanu, Mark. A ile ty masz lat? - Jedenaście. - Próbowałeś kiedyś whisky? - Nie - odparł chłopak zgodnie z prawdą. Butelka znalazła się nagle przed jego twarzą. Chwycił ją obiema rękami. - Pociągnij sobie - rzekł Romey, nie otwierając oczu. Mark chciał przeczytać naklejkę na butelce, ale na lewe oko prawie nie widział z powodu opuchlizny, a w uszach dzwoniło mu od wystrzału i nie mógł się skoncentrować. Odłożył więc butelkę na fotel i Romey wziął ją bez słowa. - Umieramy, Mark - oznajmił tak, jak gdyby mówił do siebie. - To chyba trudne, kiedy się ma jedenaście lat, no ale się stało. Nic na to nie poradzę. Jakieś ostatnie słowa, chłopie? Mark powiedział sobie, że Ricky zrobił, co trzeba, że ogrodowy wąż przestał być groźny, że jego przyjaciel Romey jest pijany i stuknięty i że jeśli ma przeżyć, musi główkować i ani na chwilę nie przestawać gadać. Powietrze wydawało się czyste. Wziął głęboki oddech i wmówił sobie, że potrafi to zrobić. - Co sprawiło, że pan zwariował? - zapytał. Romey zastanowił się przez chwilę, po czym uznał pytanie za żart. Odchrząknął i nawet zaśmiał się lekko. - Ach, to świetne. Doskonałe. Otóż od wielu tygodni wiem coś, czego nie wie nikt inny na świecie, z wyjątkiem mojego klienta, który, nawiasem mówiąc, jest prawdziwą szmatą. Widzisz, Marle, mój kumplu w śmierci, prawnicy słyszą wiele rzeczy, których nigdy nie .wolno im powtórzyć. Całkowita dyskrecja, rozumiesz? Nie wolno nam powie- dzieć, co się stało z pieniędzmi albo kto z kim śpi czy też gdzie pochowane jest ciało, kapujesz? - Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze z nieopisaną rozkoszą. Zapadł głębiej w fotel, nadal z zamkniętymi oczami. - Przykro mi, że musiałem cię uderzyć. - Zacisnął palec na spuście. Mark zamknął oczy. Nic nie czuł. - Ile masz lat, Mark? - Jedenaście. - Mówiłeś mi. Jedenaście. A ja czterdzieści cztery. Obaj jesteśmy za młodzi, żeby umierać, prawda, Mark? - Tak, proszę pana. - Ale właśnie umieramy, dziecino. Czujesz to? - Tak, proszę pana. - Mój klient zabił człowieka i ukrył zwłoki, a teraz chce zabić mnie. Ot i cała historia. Doprowadzili mnie do szaleństwa. Ha! Ha! To wspaniałe, Mark. Cudowne. Ja, zaufany prawnik, mogę ci zdradzić, dosłownie na sekundy przed naszym odpłynięciem, gdzie jest ukryte ciało. Ciało, Mark, najsłynniejszy nie odnaleziony trup naszych czasów! Niewiarygodne. Mogę to w końcu ujawnić! - Jego szeroko otwarte oczy błyszczały dziko. - To diabelnie śmieszne, synu! Mark nie widział w tym nic śmiesznego. Zerknął na dzikie oczy, potem w lusterko, a potem na przycisk blokady drzwi oddalony od niego o jakieś trzydzieści centymetrów. Klamka była jeszcze bliżej. Romey ponownie się rozluźnił i zamknął oczy, jakby rozpaczliwie pragnął się zdrzemnąć. - Przykro mi, że tak wyszło, chłopie, ale jak już powiedziałem, miło jest mieć kogoś przy sobie. - Wolnym ruchem postawił butelkę na desce rozdzielczej obok listu i przełożył pistolet z lewej do prawej ręki, głaszcząc go delikatnie i drapiąc cyngiel palcem wskazującym. Marle próbował odwrócić wzrok. - Naprawdę mi przykro, że tak wyszło, synu. Ile masz lat? - Jedenaście. Pytał mnie pan już trzy razy. - Jestem kompletnie stuknięty, zgadza się. Czuję działanie gazu, a ty? Przestań węszyć, do diabła! Jest bez zapachu, ty mały głupku. Nie da się go wyczuć. Byłbym martwy, a ty bawiłbyś się dalej w policjantów i złodziei, gdybyś nie był taki sprytny. Jesteś całkiem głupi, wiesz? Ale nie tak głupi jak ty, pomyślał Marle. - Kogo zabił pana klient? - zapytał. Romey wyszczerzył zęby, lecz nie otworzył oczu. - Senatora Stanów Zjednoczonych. Mówię. Mówię. Sypię. Czytasz gazety? - Nie. 20 21 Nie jestem zaskoczony. Senatora Boyette'a z Nowego Orleanu. Stamtąd jestem. - Dlaczego przyjechał pan do Memphis? - Do diabła, chłopcze! Masz pełno pytań, co? - Tak. Dlaczego pana klient zabił senatora Boyette'a? - Dlaczego, dlaczego, dlaczego, kto, kto, kto! Jesteś strasznie uciążliwy, Mark. - Wiem. Dlaczego mnie pan po prostu nie wypuści? - Chłopak zerknął w lusterko, a potem na gumowy wąż znikający za tylnym siedzeniem. - Może palnę ci po prostu w łeb, jeśli się nie zamkniesz - odparł Romey. Broda opadła mu w dół i niemal dotykała piersi. Oddychał ciężko. - Mój klient zabił wielu ludzi. W ten sposób zarabia pieniądze, wiesz? Jest członkiem mafii w Nowym Orleanie, a teraz chce zabić mnie. Kiepsko, co, chłopcze? Ale my go wyprzedzimy. Zrobimy mu kawał. Romey pociągnął długi łyk i wlepił wzrok w Marka. - Tylko pomyśl, chłopcze, właśnie teraz Barry albo Barry Ostrze jak go nazywają - ci bandyci z mafii mają ładne przezwiska, co? - czeka na mnie w pewnej obskurnej restauracji w Nowym Orleanie. Jest z nim kilku jego kumpli. Po miłym obiedzie zapraszają mnie do swojego samochodu na małą przejażdżkę, żeby porozmawiać o jego sprawie i tak dalej, a potem Barry wyciąga pistolet lub może nóż - dlatego nazywają go Ostrze - i jest po mnie. Ukrywają gdzieś moje pulchne ciałko, tak jak zrobili to z senatorem Boyette'em, i trach! - tak po prostu. No i Nowy Orlean ma kolejne nie rozwiązane morderstwo. Ale my im pokażemy, co, chłopcze? Pokażemy im. Mówił coraz wolniej i coraz chrapliwiej, pociągając przy tym pistoletem po udzie i nie zdejmując palca ze spustu. Niech mówi, myślał Mark. - Dlaczego ten cały Barry chce pana zabić? - Jeszcze jedno pytanie. Unoszę się. Czy ty też się unosisz? - Tak. Fajne uczucie. - Z wielu powodów. Zamknij oczy, chłopcze. Módl się. Mark obserwował pistolet i blokadę drzwi. Powoli dotknął kciuków czubkami kolejnych palców, tak jak podczas liczenia w przedszkolu, i stwierdził, że koordynacja jest idealna. - A więc gdzie jest ciało? Romey chrząknął i skinął głową. Mówił niemal szeptem. - Ciało Boyda Boyette'a. Cóż za pytanie?! Pierwszy senator w historii Stanów Zjednoczonych zamordowany podczas swojej kadencji, wiedziałeś o tym? Załatwiony przez mojego drogiego przy- jaciela Barry'ego Ostrze Muldanno, który strzelił mu cztery razy w głowę, a następnie ukrył zwłoki. Nie ma trupa, nie ma sprawy. Rozumiesz, synu? - Nie całkiem. - Dlaczego nie płaczesz? Jeszcze kilka minut temu płakałeś. Nie boisz się? - Owszem, boję się. I chciałbym już iść. Przykro mi, że zdecydował się pan umrzeć i tak dalej, ale muszę opiekować się matką. - Wzruszające, doprawdy wzruszające. A teraz zamknij się. Widzisz, FBI musi mieć ciało, żeby udowodnić, iż popełniono morder- stwo. Barry jest podejrzanym, jedynym podejrzanym, bo on to naprawdę zrobił, rozumiesz? W gruncie rzeczy oni wiedzą, że to on zabił, ale muszą mieć ciało. - Gdzie ono jest? Czarna chmura przesłoniła słońce i na polance nagle pociemniało. Romey oddychał powoli, ciężko. Przesunął lekko pistolet wzdłuż nogi, jakby ostrzegając Marka przed czymś nieoczekiwanym. - Ostrze nie jest najsprytniejszym bandytą, jakiego znam. Uważa się za geniusza, ale w rzeczywistości jest całkiem głupi. To ty jesteś głupi, pomyślał Mark. Siedzisz w samochodzie z wężem podłączonym do rury wydechowej. Czekał bez ruchu. - Ciało jest pod moją łodzią. - Pana łodzią? - Tak, pod moją łodzią. Widzisz, Ostrze się śpieszył. Nie było mnie w mieście, więc mój ukochany klient przewiózł zwłoki do mojego domu, umieścił je pod podłogą w garażu i zalał świeżym cementem. I one nadal się tam znajdują, wyobrażasz sobie? FBI przekopało pół Nowego Orleanu, ale nikomu nie przyszło do głowy szukać w moim domu. Może Barry nie jest jednak taki głupi. - Kiedy panu o tym powiedział? - Mam dosyć twoich pytań, chłopcze. - Naprawdę chciałbym sobie pójść. - Zamknij się. Gaz już działa. Już po nas. Po nas. - Romey upuścił pistolet na siedzenie. Silnik warczał cicho. Mark spojrzał na dziurę po kuli w szybie, a potem na czerwoną twarz i ciężkie powieki. Rozległo się krótkie, chrapliwe chrząknięcie i głowa pochyliła się w dół. Mężczyzna tracił przytomność! Mark patrzył na poruszającą się ciężko pierś. Setki razy widział swojego eks-ojca w takiej samej sytuacji. 22 23 Oddychał ciężko. Przycisk blokady narobi hałasu. Pistolet był za blisko dłoni Romeya. Miał zdrętwiałe stopy i skurcze w żołądku. Czerwona twarz wydała głośny, niezadowolony jęk i Mark zro- zumiał, że nie będzie miał drugiej szansy. Wolno, bardzo wolno zaczął zbliżać drżący palec do przycisku blokady drzwi. Oczy Ricky'ego były prawie tak suche jak jego usta, ale w spodniach miał mokro. Tkwił pod drzewem, w ciemnościach, z dala od krzewów, od wysokiej trawy i samochodu. Od czasu gdy odłączył wąż po raz czwarty, upłynęło pięć minut. Pięć minut od strzału. Wiedział jednak, że jego brat żyje, bo kiedy pokonywał dwudziestometrowy odcinek za drzewami, mignęła mu blond czupryna Marka siedzącego nisko w wielkim lincolnie. Przestał więc płakać i zaczął się modlić. Wrócił do pnia, przykucnął i wlepił spojrzenie w samochód, z całej siły tęskniąc za bratem. I wtedy nagle drzwi się otworzyły i ze środka wyskoczył Mark. Broda Romeya opadła na piersi i dokładnie w chwili gdy zaczynał następne chrapnięcie, Mark zepchnął pistolet lewą ręką na podłogę, prawą podnosząc przycisk blokady. Pociągnął za klamkę i naparł ramieniem na drzwi. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał, gdy wyskakiwał na zewnątrz, było głębokie chrapnięcie prawnika. Wylądował na kolanach i chwytając się zarośli, drapiąc o nie i ciągnąc je za sobą, zaczął oddalać się od samochodu. Pomknął schylony przez trawę i kilka sekund później był już przy drzewie, skąd w niemym przerażeniu obserwował go Ricky. Zatrzymał się przy pniaku i odwrócił, spodziewając się ujrzeć prawnika goniącego go z pistoletem w ręce. Ale samochód wyglądał niegroźnie. Drzwi były nadal otwarte. Silnik pracował. W rurze wydechowej nic nie tkwiło. Mark odetchnął po raz pierwszy od dłuższej chwili i spojrzał na brata. - Wyciągnąłem wąż - rzekł cienkim głosem Ricky, oddychając szybko. Mark skinął głową w podziękowaniu, ale nic nie powiedział. Nagle poczuł się dużo spokojniej. Od lincolna dzieliło ich dobre piętnaście metrów i gdyby nagle pojawił się Romey, w ułamku sekundy zniknęliby w lesie. A gdyby zdecydował się strzelać, drzewa i krzewy stanowiłyby wystarczającą osłonę. Romey chciał jednak zabić tylko siebie i w tej chwili Mark z całego serca życzył mu powodzenia. - Boję się, Mark. Chodźmy stąd - odezwał się Ricky piskliwym głosem, trzęsąc się cały. - Poczekaj chwilę. - Starszy brat wpatrywał się w samochód. - Mark, chodźmy - powtórzył malec. - Powiedziałem, że jeszcze chwilę. Ricky też spojrzał na samochód. - Czy on jest martwy? - spytał. - Nie sądzę. A zatem wielki mężczyzna żył, miał pistolet i stawało się oczywiste, że Mark już się nie boi i zamierza coś zrobić. Ricky zrobił krok do tyłu. - Idę - wymamrotał. - Chcę wrócić do domu. Mark się nie poruszył. Powoli wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, nadal obserwując samochód. - Sekundę - rzekł, nie patrząc na małego. W jego głosie znowu brzmiała władcza nuta. Ricky znieruchomiał, po czym pochylił się do przodu, kładąc obie ręce na mokrych kolanach. Spojrzał na brata i wolno pokręcił głową, gdy Mark, wciąż wpatrzony w lincolna, wyciągnął papierosa z kieszeni bluzki. Zapalił go, pociągnął mocno i wypuścił dym w górę ku gałęziom. Dopiero w tym momencie Ricky zauważył opuchliznę. - Co ci się stało w oko? Mark przypomniał sobie nagle. Pomasował delikatnie oko, a potem siniaka na czole. Uderzył mnie kilka razy. Nie wyglądasz najlepiej. - To nic wielkiego. Wiesz, co chcę zrobić? - spytał, nie oczekując adpowiedzi. - Wrócę tam i wetknę ten wąż z powrotem w rurę wydechową. Zrobię to dla niego, tego sukinsyna. - Jesteś bardziej stuknięty niż on. Nie mówisz tego poważnie, prawda, Mark? Brat powoli wypuścił dym. Nagle drzwi po stronie kierowcy otworzyły się i ze środka wygramolił się Romey z pistoletem w dłoni. Wybełkotał coś głośno i chwiejnym krokiem przeszedł na tył samo- chodu. Gdy po raz czwarty znalazł wąż leżący niewinnie w trawie, spojrzał w górę i zaczął wykrzykiwać obelgi. Mark przykucnął, pociągając za sobą Ricky'ego. Prawnik rozejrzał ię dokoła, przypatrując się drzewom otaczającym polankę. Zaklął głośno zapłakał. Pot ściekał mu z głowy, a jego czarny garnitur - 4lcompletnie mokry - przykleił się do ciała. Romey zataczał się wokół bagażnika, łkając i mówiąc do siebie, to znowu wrzeszcząc na pobliskie `~zewa. 24 25 Nagle zamilkł, wciągnął swój potężny korpus na pokrywę bagaż- nika, po czym wijąc się i ślizgając niczym pijany słoń, dotarł do tylnej szyby. Wtedy wyprostował klocowate nogi. Jedną stopę miał bosą. Sięgnął po pistolet ruchem ani wolnym, ani szybkim, niemal rutyno- wym, i wsadził sobie lufę głęboko w usta. Dzikie czerwone oczy błysnęły dokoła i na sekundę jego wzrok spoczął na drzewie, pod którym siedzieli chłopcy. Rozchylił wargi i wbił swoje wielkie brudne zęby w lufę, po czym zamknął oczy i kciukiem prawej dłoni nacisnął spust. Buty były ze skóry rekina, a jedwabne pumpy koloru wanilii ciągnęły się aż do kolan, gdzie zatrzymywały się, by popieścić włochate łydki Barry'ego Muldanno lub Barry'ego Ostrze, lub po prostu Ostrza, jak lubił być nazywanym. Ciemnozielony garnitur połyskiwał i na pierwszy rzut oka wydawało się, że uszyto go ze skóry jaszczurki, iguany albo jakiegoś innego oślizłego gada, lecz po bliższych oględzi- wach materiał okazywał się poliestrem. Garnitur był dwurzędowy, x wieloma guzikami z przodu. Wyglądał elegancko na dobrze zbudo- wanym Barrym i marszczył się ładnie, gdy Muldanno stąpał dumnie ku telefonowi na tyłach restauracji. Nie był jaskrawy, tylko błyszczący. Barty mógłby uchodzić za wymuskanego importera narkotyków lub wziętego bukmachera z Vegas, i to mu odpowiadało, gdyż był Ostrzem i oczekiwał, że ludzie go spostrzegą i dojrzą w nim uosobienie sukcesu. A potem powinni zatrząść się ze strachu i zejść mu z drogi. Miał gęste czarne włosy, ufarbowane, by ukryć ślady siwizny, gładko przyczesane i pokryte żelem, ściągnięte mocno do tyłu i zebrane w niewielki, idealnie równy koński ogon, schodzący łukiem w dół i dotykający precyzyjnie na środku kołnierza ciemnozielonej poliest- tbwej marynarki. Włosom poświęcał Barty wiele godzin pracy. Obowiązkowy brylantowy kolczyk błyszczał jak należy w lewym uchu, dla prawym przegubie, tuż poniżej wysadzanego brylantami rolexa, kołysała się wytworna złota bransoletka, a na lewym grzechotał elegancki, również złoty, łańcuszek. Pyszałek zatrzymał się przed automatem, który wisiał na ścianie między toaletami, w wąskim korytarzu na tyłach restauracji. Stanął 27 i rozejrzał się na wszystkie strony, jakby szukał śledzących go szpiegów. Przeciętny człowiek na widok tych oczu - tnących, ślizgających się błyskawicznie i żądnych gwałtu, dostałby bólów żołądka. Oczy były brązowe, niezwykle ciemne i osadzone tak blisko siebie, że gdyby ktoś zdołał patrzeć w nie dłużej niż przez dwie sekundy, mógłby przysiąc, iż Barry ma zeza. Ale nie miał. Równa linia czarnych brwi biegła od skroni do skroni bez najmniejszej przerwy na bruzdę nad dość długim i spiczastym nosem. Czoło było wysokie. Brązowe worki pod oczami świadczyły o zamiłowaniu do alkoholu i szybkiego życia. Mętne białka zdradzały, oprócz innych rzeczy, wiele przeżytych kaców. Ostrze kochał swoje oczy. Były legendarne. Wystukał numer biura swego prawnika, nie przestając ciąć wzro- kiem po korytarzu, i powiedział prędko, nie czekając na odpowiedź: - Tak, tu Barry! Gdzie jest Jerome? Spóźnia się. Miał się ze mną spotkać czterdzieści minut temu. Gdzie się podziewa? Widziałaś go? Głos też miał nieprzyjemny. Brzmiała w nim groźba nowoorleań- skiego chuligana, który odniósł sukces i z przyjemnością złamałby jeszcze jedno ramię, gdyby ktoś zbyt dhzgo zamarudził na jego drodze albo nie potrafił wystarczająco szybko odpowiadać na pytania. Głos wprost cuchnął chamstwem, arogancją i szantażem, a biedna sekretarka na drugim końcu linii słyszała go już wiele razy i nieraz widziała groźne oczy, błyszczące garnitury i kucyk. Z trudem przełknęła ślinę, złapała oddech, podziękowała niebiosom, że Ostrze dzwoni, a nie stoi przed nią z knykciami wbitymi w blat biurka, i poinformowała go, że pan Clifford wyszedł z biura około dziewiątej rano i od tego czasu nie dał znaku życia. Barry cisnął słuchawkę i ruszył z powrotem, trzęsąc się z wściekłości, ale kiedy był już blisko stolików, zreflektował się i ponownie przybrał swoją wyniosłą pozę. Restauracja zaczynała się zapełniać. Dochodziła piąta. Chciał jedynie wypić kilka drinków, a potem zjeść miły obiad ze swoim prawnikiem i porozmawiać z nim spokojnie o wszystkim. Tylko drinki i obiad, to wszystko. Federalni nie spuszczali go z oka. A Jerome miał paranoję i tydzień temu powiedział mu, że sądzi, iż w jego biurze założono podsłuch. Mieli więc spotkać się tutaj i zjeść spokojnie obiad, bez obawy, że agenci dowiedzą się czegokolwiek. Musieli porozmawiać. Jerome Clifford od piętnastu lat był głównym obrońcą szumowin Nowego Orleanu - gangsterów, szantażystów, polityków; wszyscy przychodzili do niego, kiedy zaczynało się robić gorąco. A wyniki miał imponujące. Był układny i skorumpowany, zawsze gotów kupić tych, których można było kupić. Pił z sędziami i spał z ich przyjaciółkami. Przekupywał policjantów i groził przysięg- łym. Przestawał z politykami i składał datki, kiedy go o to proszono. Jerome wiedział, jak działa system, toteż kiedy ktoś trefny a bogaty miał stanąć przed sądem w Nowym Orleanie, zawsze znajdował drogę do prawniczego biura W.J. Clifforda, adwokata i notariusza, gdzie znajdował przyjaciela, który żył z tego, co brudne, i potrafił być lojalny do końca. Ale sprawa Barry'ego odbiegała od wszystkich dotychczasowych. $yła od nich większa i z każdą chwilą się rozrastała. Proces miał się rozpocząć za miesiąc i pachniał egzekucją. Było to już drugie oskarżenie Barry'ego o morderstwo. Pierwsze spadło na niego, gdy był niedo- jrzałym osiemnastolatkiem. Lokalny prokurator, mając do dyspozycji tylko jednego - całkowicie niewiarygodnego - świadka, postanowił udowodnić, że Muldanno obciął palce i poderżnął gardło chuliganowi z konkurencji. Jednakże wuj Barry'ego, szanowany i doświadczony - gangster, opłacił kogo trzeba, ława przysięgłych nie mogła uzgodnić werdyktu i w rezultacie sprawa umarła śmiercią naturalną. -- PSźniej Barry odsiedział dwa lata w przyjemnym więzieniu federal- y nym r, okarżenia o wymuszanie. Wuj i tym razem mógł mu pomóc, ale nłodzieniec miał już dwadzieścia pięć lat i czas było na niewielką odsiadkę. Coś takiego dobrze wyglądało w życiorysie. Rodzina czuła się dumna. Ostrze dostojnie zbliżył się do baru i usiadł na stołku. Na kontuarze czekała już na niego szklanka wody sodowej z cytryną. Postanowił nie ruszać alkoholu przez następne parę godzin. Potrzebował pewnej ręki. h-kr- Ta rozprawa miała się różnić od innych. Ofiarą był senator, pierwszy w historii kraju, jak utrzymywano, zamordowany podczas trwania swojej kadencji. Była to zatem sprawa: Stany Zjednoczone 'Aneryki Północnej przeciwko Barry'emu Muldanno. Ciała oczywiście nie odnaleziono i dla Stanów Zjednoczonych stanowiło to olbrzymi problem. Brak ciała oznaczał brak oświadczeń patologów i badań tłistycznych, a także brak krwawych zdjęć, którymi można wyma- r~iwać przed ławą przysięgłych. Tymczasem Jerome Clifford wyraźnie się łamał. Zachowywał się '2iwnie - unikał ludzi, coraz rzadziej przychodził do biura, nie odpowiadał na telefony, spóźniał się na rozprawy, pił tylko coraz Cej, bez przerwy mamrocząc coś pod nosem. Zawsze był twardy i nieustępliwy, a teraz tracił chyba kontakt z rzeczywistością i zaczynano już o tym gadać. Prawdę mówiąc, Barry miał ochotę zmienić adwokata. Wycisnął cytrynę i przejrzał się w lustrze. Zauważył kilka zacieka- 28 29 winnych spojrzeń - no cóż, w tej chwili był zapewne najsławniejszym człowiekiem oskarżonym w Ameryce o morderstwo. Do procesu zostały cztery tygodnie, więc ludzie się gapią. Jego zdjęcia drukowały przecież na pierwszych stronach najpoważniejsze gazety. Tylko cztery krótkie tygodnie, a on potrzebował czasu. Przydałoby się jakieś opóźnienie, odroczenie - cokolwiek. Dlaczego wymiar sprawiedliwości potrafił działać tak szybko w najbardziej nieodpowied- nich momentach? Barry całe życie spędził na obrzeżach prawa i znał sprawy, które ciągnęły się latami. Jego wuja postawiono kiedyś w stan oskarżenia, ale po trzech latach wyczerpującej walki państwo musiało wreszcie skapitulować. A on został oskarżony przed sześcioma zaledwie miesiącami i trach! - już proces. To nie w porządku. Romey źle pracował. Należało go zmienić. Oskarżenie było oczywiście dziurawe. Nikt nie widział zabójstwa. Owszem, poszlaki mogły wskazywać na Barry'ego, również motyw by się znalazł. Ale nie było świadka morderstwa. Jedyny informator, niezrównoważony i niepewny, zostałby posiekany na kawałki w krzy- żowym ogniu pytań, jeśli w ogóle dożyłby momentu rozpoczęcia procesu. Na razie ukrywali go -federalni. Barry jednak miał coś, co dawało mu nad nimi olbrzymią przewagę - ciało, małe żylaste ciało Boyda Boyette'a, gnijące powoli pod warstwą cementu. Bez tego dowodu czcigodny Roy nigdy nie uzyska wyroku skazującego. Ta myśl sprawiła, że Muldanno uśmiechnął się do dwóch tlenionych blondynek siedzących przy stoliku niedaleko wyjścia. Od chwili oskarżenia o morderstwo nie narzekał na brak kobiet. Był sławny. Czcigodny Roy przygotował dziurawy akt oskarżenia, to prawda, ale w niczym nie ograniczyło to jego nócnych kazań przed kamerami ani pompatycznych zapewnień o błyskawicznym działaniu wymiaru sprawiedliwości, ni buńczucznych wywiadów udzielanych każdemu, komu nudziło się na tyle, żeby zechcieć go o to poprosić. Czcigodny Roy, obdarzony gładkim, jak naoliwionym, głosem, twardy niczym skała, grzmocący Biblią o stół prokurator stanowy, miał nieprzyjemne ambicje polityczne i głośno wyrażał opinie na każdy temat. Utrzymywał własnego agenta prasowego, przepracowanego biedaka, którego jedy- nym zadaniem było sprawić, by czcigodny Foltrigg przez cały czas znajdował się w centrum uwagi narodu, tak by wkrótce opinia publiczna mogła zażądać powołania go na stanowisko senatora Stanów Zjednoczonych. Dokąd stamtąd poprowadzi go dobry Bóg, wiedział tylko sam Roy. Ostrze zgryzł resztkę lodu, przypominając sobie Roya Foltrigga wymachującego przed kamerami akten oskarżenia i yłszaącego wszelkiego rodzaju prognozy na temat triumfu dobra nad złem. Od tego czasu minęło jednak sześć miesięcy i ani czcigodny Roy, ani jego współpracownicy, ani FBI nie znaleźli ciała Boyda Boyette'a. Śledzili Barry'ego dwadzieścia cztery godziny na dobę, zapewne również teraz czekali na niego na ulicy - tak jakby był na tyle głupi, żeby po zjedzeniu obiadu zechciał nie wiadomo po kiego diabła oglądać zwłoki senatora. Przekupili wszystkich pijaczków i włóczęgów, którzy twier- dzili, że wkrótce mogą coś wiedzieć. Osuszyli stawy i jeziora, trałowali rzeki. Uzyskali nakazy przeprowadzenia rewizji w dziesiątkach budyn- ków i posiadłości Nowego Orleanu. Wydali małą fortunę na łopaty i koparki. Ale to Barry je miał. Chude ciało Boyda Boyette'a. Chciał przenieść je w inne miejsce, lecz nie mógł tego zrobić, bo czcigodny Roy i jego zastęp aniołów ani przez chwilę nie spuszczali go z oczu. Spóźnienie Clifforda wynosiło już godzinę. Barry zapłacił za dwie kolejki wody sodowej, mrugnął na blondynki w skórzanych spódnicz- kach i wyszedł, przeklinając wszystkich prawników generalnie, a swo- jego w szczególności. Potrzebował nowego prawnika, który odpowiadałby na jego telefony, przychodził na spotkania i potrafił znaleźć przekupnych przysięgłych. Prawdziwego adwokata! Potrzebował nowego adwokata, lecz także odroczenia lub jakiejś zwłoki, do diabła, czegokolwiek, żeby zwolnić bieg rzeczy, żeby móc sil wreszcie spokojnie zastanowić. Musiał zyskać na czasie. Paląc papierosa, szedł swobodnym krokiem ulicą Magazine pomię- dzy Canal i Poydras. Powietrze było ciężkie. Biuro Clifforda znaj- dowało się cztery przecznice dalej. Jego adwokat nalegał, by proces odbył się jak najszybciej. Cóż za kretyn! W amerykańskim systemie prawnym nikt nigdy nie chciał szybkiego procesu, ale W. Jerome Cłifford dążył właśnie do tego. Niecałe trzy tygodnie temu wyjaśnił jemu, Barry'emu, że należy przyspieszyć proces, bo dopóki nie ma ciała, nie ma i sprawy et cetera, et cetera. Jeśli zaś będą zwlekać, ciało może zostać odnalezione, no a ponieważ Barry jest tak wspaniałym podejrzanym i istnieje ogromny nacisk na uzyskanie skazania za to zabójstwo, którego zresztą dokonał własnoręcznie i jest winny jak cholera, powinni natychmiast stanąć przed ławą przysięgłych. To zaszokowało Barry'ego. Pokłócili się wściekle w biurze Romeya i od tego czasu sprawy nie układały się już tak jak poprzednio. W pewnym momencie podczas dyskusji przed trzema tygodniami emocje opadły i Ostrze zaczął się chwalić przed swoim prawnikiem, że zwłoki nigdy nie zostaną odnalezione. Pozbył się już wielu i wie, jak 30 31 się to robi. Chociaż ciało Boyette'a ukrywał w pośpiechu i chciał je teraz przenieść, był pewien, że leży w całkowicie bezpiecznym miejscu, na którego trop nigdy nie wpadną Roy i federalni. Barry zachichotał cicho, idąc ulicą Poydras. - A więc gdzie ono jest? - zapytał go wtedy Clifford. - Lepiej, żebyś tego nie wiedział - odparł. - Ale ja chcę wiedzieć. Cały świat chce wiedzieć. No, powiedz mi, jeśli masz odwagę. - Lepiej, żebyś tego nie wiedział - powtórzył. - Daj spokój. Powiedz. - Nie spodoba ci się to. - Powiedz. Barry cisnął papierosa na chodnik i prawie się roześmiał. Nie powinien był mówić tego Cliffordowi, zachował się jak gówniarz. Chociaż z drugiej strony Romey był człowiekiem godnym zaufania, obowiązywała go tajemnica zawodowa i w ogóle, a do tego jeszcze miał żal do Barry'ego o nieopowiedzenie mu od początku wszystkich krwawych szczegółów. Był stuknięty i trefny, więc jeśli jego klienci mieli ręce splamione krwią, Jerome Clifford chciał ją zobaczyć. - Pamiętasz dzień, w którym zniknął Boyette? - spytał wtedy Barty. - Jasne. Szesnasty stycznia. - A pamiętasz, gdzie wówczas byłeś? Romey podszedł do biurka i sprawdził coś w swoim zagryzmolonym notatniku. - W Kolorado, na nartach - odparł. - Ja zaś korzystałem z twojego domu. - Zgadza się, umówiłeś się z żoną jakiegoś lekarza. - Tak jest. Tylko że ona nie mogła przyjść i żeby mi się nie nudziło, przywiozłem do ciebie naszego senatora. Jerome znieruchomiał i wlepił w Barry'ego głupkowate spojrzenie, po czym otworzył usta i wbił wzrok w podłogę. - Przyjechał w bagażniku - ciągnął Barty - i już został u ciebie. - Gdzie? - spytał Romey z niedowierzaniem. - W garażu. - Kłamiesz. - Pod łodzią nie ruszaną od dziesięciu lat. - Kłamiesz. Drzwi do biura Clifforda były zamknięte. Barry potrząsnął nimi i cisnął przekleństwo przez zakratowane okno. Zapalił następnego papierosa i ruszył na obchód okolicznych parkingów, żeby sprawdzić, 32 czy na którymś z nich nie stoi czarny lincoln prawnika. Postanowił Odnaleźć tego tłustego sukinsyna, chociażby przyszło mu szukać całą noc. Barty miał przyjaciela w Miami, którego oskarżono kiedyś o handel narkotykami. Ten przyjaciel z kolei miał dobrego adwokata, który opóźniał sprawę przez dwa i pół roku, aż w końcu sędzia stracił cierpliwość i zarządził proces. Na dzień przed wyborem ławy przysięg- łych ów przyjaciel Barry'ego zabił swojego świetnego prawnika, ~nuszając sędziego do ponownego odroczenia rozprawy. Prkartaoces nigdy się nie odbył. Gdyby Romey niespodziewanie umarł, minęłyby całe miesiące, może nawet lata, zanim proces mógłby się rozpocząć. ;a _Ricky cofał się krok po kroku, aż znalazł się w lesie. Wszedł na wąską ścieżkę i zaczął biec. - Ricky! Hej, Ricky, zaczekaj! - zawołał Mark. Bezskutecznie. Raz jeszcze spojrzał na mężczyznę z lufą w ustach. Martwe oczy były na wpół przymknięte, stopy wciąż drżały. To mu wystarczyło. - Ricky! - krzyknął ponownie, wpadając na ścieżkę. Jego brat biegł wolno z przodu, w dziwnej pozycji, z obiema rękami sztywno wyciągniętymi wzdłuż ciała, zgięty w pasie. Krzaki uderzały go w twarz. Nagle się potknął, ale zdołał utrzymać równo- wagę. Mark złapał go za ramiona i obrócił ku sobie: - Ricky, posłuchaj! Już wszystko dobrze. Ricky wyglądał jak duch, z pobladłą buzią i błyszczącymi oczami. Dyszał ciężko i wydawał głuchy, bolesny jęk. Nie mógł nic powiedzieć. Wyszarpnął się i pognał dalej, nie przestając jęczeć, a krzewy chłostały go po twarzy. Mark pobiegł za nim. Po chwili przekroczyli koryto wyschniętego potoku i ruszyli w stronę domu. Drzewa przerzedziły się i Mark ujrzał chylący się ku ziemi drewniany płot otaczający większą część kempingu. Dwoje dzieci rzucało kamieniami w rząd puszek ustawionych równo na masce zardzewiałego samochodu. Ricky przyspieszył i przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu. Przeskoczył rów, wpadł między dwie przyczepy i popędził ulicą. Mark był dwa kroki za nim. Brat dyszał jeszcze ciężej, a jego jęk stawał się coraz głośniejszy. Przyczepa, w której mieszkali Swayowie, miała cztery metry szerokości i dwadzieścia długości; stała zaparkowana razem z czter- dziestoma innymi na wąskim odcinku ulicy Wschodniej. W skład Posiadłości Kołowej Tuckera wchodziły też ulice: Północna, Połu- dniowa i Zachodnia, a wszystkie cztery wiły się i przecinały pod różnymi kątami i we wszelkich możliwych kierunkach. Kemping był przyzwoity - ze stosunkowo czystymi ulicami, z kilkoma drzewami, pełen rowerów i bez porzuconych wozów. Specjalne betonowe blokady uniemożliwiały rozwijanie nadmiernej prędkości. Pan Tucker, kiedy tylko doniesiono mu o głośnej muzyce czy jakimkolwiek innym hałasie, natychmiast dzwonił na policję. Do niego i do jego rodziny należał cały teren kempingu i większość przyczep, w tym także numer siedemnaście na ulicy Wschodniej, który Dianne Sway wynajmowała za dwieście osiemdziesiąt dolarów miesięcznie. Ricky wbiegł przez otwarte drzwi i padł na kanapę w małym pokoju. Wydawało się, że płacze, ale na jego twarzy nie było śladu łez. Podkurczył kolana, jakby nagle zrobiło mu się zimno, a potem bardzo powoli włożył do ust kciuk prawej dłoni. Mark obserwował go uważnie. - Ricky, odezwij się - rzekł, potrząsając go łagodnie za ramię. - Mów do mnie, stary. Ricky, już wszystko w porządku. Brat mocno ssał kciuk. Miał zamknięte oczy i drżał. Mark rozejrzał się po pokoju, następnie po kuchni i stwierdził, że wszystko wygląda tak samo jak przed godziną. Przed godziną! A wydawało się, że minęły całe dnie. Słońce zaczynało zachodzić i w pomieszczeniach pociemniało. Podręczniki i plecaki szkolne leżały jak zwykle na stole kuchennym. Kartka od mamy jak co dzień tkwiła na półce koło telefonu. Podszedł do zlewu i nalał sobie wody do czystego kubka. Strasznie chciało mu się pić. Sącząc chłodny płyn, patrzył przez okno na stojącą obok przyczepę. Nagle usłyszał głośne cmokanie i spojrzał na brata. Kciuk. Widział kiedyś w telewizji program o dzieciach z Kalifornii, u których ssanie kciuka było reakcją na trzęsienie ziemi. Zajmowali się nimi wszyscy możliwi lekarze, a one jeszcze rok po kataklizmie wciąż ssały. Dotknął kubkiem bolącego miejsca na wardze i przypomniał sobie o krwi. Pobiegł do łazienki i przejrzał się w lustrze. Wysoko na czole ujrzał mały, ledwie widoczny siniak, który bolał bardziej, niżby można się było spodziewać. Obrzmiałe lewe oko wyglądało okropnie. Mark puścił wodę i zmył plamkę krwi z dolnej wargi, która - choć nie spuchnięta - zaczęła go nagle boleć. Co tam. Bywało już gorzej po szkolnych bójkach. Jest twardy. Wyjął z zamrażarki kostkę lodu i przycisnął ją mocno poniżej oka. Podszedł do kanapy i przyjrzał się bratu, szczególnie uważnie obser- wując jego kciuk. Ricky spał. Dochodziło wpół do szóstej; pora, kiedy 35 i matka wracała do domu po długich dziewięciu godzinach w fabryce lamp. Nadal dzwoniło mu w uszach od wystrzału i uderzeń, które oberwał od swego zmarłego przyjaciela pana Romeya, ale mógł już III,'~',i przynajmniej myśleć. Usiadł u stóp Ricky'ego, powoli masując kostką ~III lodu opuchliznę wokół oka. Jeśli nie zadzwoni pod dziewięćset jedenaście, całe dnie miną, zanim Romeya odnajdą. Las stłumił odgłos wystrzałów, z pewnością więc oprócz niego i Ricky'ego nikt ich nie usłyszał. Wiele razy był na i! I',I polance i nagle zdał sobie sprawę, że nigdy nikogo tam nie spotkał. Była kompletnie odcięta od świata. Dlaczego Romey wybrał akurat to miejsce? Pochodził przecież z Nowego Orleanu, czyż nie? I Mark oglądał niezliczoną liczbę programów policyjnych w telewizji I'~IIi wiedział, że każda rozmowa z numerem dziesięćset jedenaście jest nagrywana. Nie chciał, by go nagrano. Postanowił, że nie opowie nikomu, nawet matce, tego, co przed chwilą przeżyli - i dlatego właśnie, w tym poważnym momencie, musiał porozmawiać z młodszym bratem i ustalić wspólną wersję wydarzeń. - Ricky - odezwał się, szarpiąc go za nogę. Chłopiec jęknął, ale nie otworzył oczu, tylko skulił się jeszcze bardziej. - Ricky, obudź się! Brat nie odpowiedział, lecz zadrżał nagle, jakby było mu zimno. Mark przykrył go wyjętą z szafy kołdrą. Następnie zawinął w ścierkę garść kostek lodu i przyłożył je sobie delikatnie do lewego oka. Nie I miał ochoty odpowiadać na pytania matki dotyczące jego twarzy. Zerknął na telefon i pomyślał o filmach z Indianami i kowbojami, o trupach zaściełających ziemię, krążących wokół nich sępach i trosce wszystkich, żeby pogrzebać ciała, zanim dobiorą się do nich te cholerne ptaszyska. Za godzinę będzie ciemno. Czy sępy, polują w nocy? Nie widział tego w żadnym filmie. Obraz tłustego prawnika, który nadal leży na polance, z pistoletem w ustach, bez jednego buta i zapewne wciąż jeszcze krwawi, był wystarczająco okropny, a dorzucenie do tego wyobrażenia szarpiących zwłoki sępów sprawiło, że Mark sięgnął po telefon. Wystukał dziewięć- ~ set jedenaście i odchrząknął. - Hmm, w lesie jest martwy człowiek i... tego... ktoś powinien przyjechać go zabrać. - Starał się mówić jak najgrubszym głosem, ale od pierwszej chwili zdał sobie sprawę, że efekt jego usiłowań jest i I żałosny. Oddychał ciężko, a siniak na czole pulsował bólem. - Kto dzwoni? - zapytała kobieta o głosie robota. i - Hm, naprawdę wolałbym tego nie mówić. - Potrzebne nam twoje nazwisko, chłopcze. - Świetnie wiedziała, że jest tylko dzieciakiem. A łudził się, że weźmie go przynajmniej za piętnastolatka. - Chce pani usłyszeć o tym ciele czy nie? - Gdzie ono jest? To wspaniałe, pomyślał, że komuś o tym mówię. I to komuś, komu nie można ufać, kto nosi mundur i pracuje w policji. Już słyszał tę rozmowę, odtwarzaną raz po raz na sali sądowej, dokładnie tak, jak to pokazywali w telewizji. Zrobią te swoje badania głosu i wszyscy dowiedzą się, że to on, Mark Sway, dzwonił na policję i doniósł o trupie, o którym nikt inny nie wiedział. Spróbował jeszcze bardziej pogrubić głos. - Niedaleko Posiadłości Kołowej Tuckera jest... - Przy Whipple Road? - Tak. Ciało leży w lesie, między Posiadłością Kołową Tuckera a autostradą numer siedemnaście. - W lesie? - No, tak. A dokładnie na samochodzie, który stoi w lesie. - I jest martwe? - Faceta zabito, rozumie pani? Strzelono mu z pistoletu w usta i na pewno nie żyje. - A więc widziałeś zwłoki? - W jej głosie wyczuł teraz napięcie. Cóż za idiotyczne pytanie, pomyślał. Czy je widziałem? Policjantka chciała zyskać na czasie, próbowała zatrzymać go przy telefonie, żeby mogli go namierzyć. - Synu, czy widziałeś ciało? - zapytała ponownie. - Oczywiście, że je widziałem. - W takim razie musisz mi podać swoje nazwisko. - Niech pani posłucha. Od autostrady numer siedemnaście odchodzi dróżka prowadząca do polanki w lesie. Samochód jest duży i czarny, a martwy mężczyzna leży na masce. Cóż, jeśli go nie znajdziecie, nic na to nie poradzę. Do widzenia. Odłożył słuchawkę i spojrzał na telefon. W przyczepie panowała kompletna cisza. Podszedł do okna i wyjrzał przez brudne zasłony na zewnątrz, wyobrażając sobie, że za chwilę pojawią się samochody policyjne - z megafonami, grupami antyterrorystycznymi w kulo- odpornych kamizelkach... Weź się w garść, nakazał sobie. Potrząsnął Rickym i zdumiał się, jak zimne i wilgotne jest jego ramię. Ale malec spał dalej, ssąc kciuk. Mark ujął go delikatnie w pasie i pociągnął wąskim korytarzem do ich sypialni. Kiedy kładł brata do łóżka, ten mamrotał coś i wiercił się trochę, ale zaraz zwinął się w kłębek i zasnął. Mark nakrył go kocem i zamknął za sobą drzwi. 36 37 Napisał kartkę do matki, że Ricky źle się czuje i śpi, więc niech się zachowuje cicho. Dodał też, że wróci około czwartej. Chłopcy nie musieli być w domu, kiedy wracała z pracy, ale mieli obowiązek zostawiać jej informację. Odległe bicie łopat śmigłowca pozostało nie zauważone. Wszedł na ścieżkę i zapalił papierosa. Przed dwoma laty sprzed jednego z domów na przedmieściu, niedaleko kempingu, zginął nowy rower. Plotka głosiła, że widziano go przy którejś z przyczep, gdzie paru chłopaków z kempingu rozebrało go i przemalowało. Dzieci z bogatych domów na przedmieściu lubiły nazywać swoich gorszych sąsiadów „gnojkami z kempingu", z czego wynikały całkiem oczywiste konsekwencje. Wszyscy uczęszczali do tej samej szkoły i codziennie pomiędzy dwiema grupami wybuchały bójki. Winą ze wszelkie zbrodnie i przestępstwa popełnione na przedmieściu automatycznie obarczano ludzi z kempingu. Kevin, złodziejaszek z ulicy Północnej, miał ten rower i pokazał go kilku kumplom jeszcze przed przemalowaniem. Widział go również Mark. Wieść o tym się rozniosła i zaczęli węszyć gliniarze. Pewnego wieczoru rozległo się pukanie do drzwi przyczepy numer siedemnaście. Nazwisko Marka wypłynęło w śledztwie i policjant miał kilka pytań. Siedział przy kuchennym stole i przez godzinę wpatrywał się w chłopca. Zupełnie nie przypominało to telewizji, gdzie oskarżony trzyma fason i naśmiewa się z głupiego gliny. Mark do niczego się nie przyznał, ale przez trzy noce nie mógł zasnąć i postanowił, że odtąd będzie wiódł życie czyste i trzymał się z dala od kłopotów. A teraz właśnie miał kłopot. Prawdziwy, nie taki drobny jak tamten. Martwy mężczyzna, który przed śmiercią zdradził mu sekret. Czy mówił prawdę? Półprzytomny od prochów, pijany i stuknięty jak diabli, gadał o czarodzieju i innych bzdurach. Ale niby dlaczego miałby kłamać? Mark zdawał sobie sprawę, co to znaczy, że trzymał w ręce, a nawet dotykał spustu pistoletu, od którego zginął mężczyzna. Pozwolenie komuś na popełnienie samobójstwa musi być ciężką zbrodnią. Nigdy nie powie o tym nikomu! Romey zamilkł na zawsze. Rickym się zajmie. Nie wygadał się o rowerze, nie wygada się i teraz. Nikt nie dowie się, że był w samochodzie. W oddali rozległo się wycie syreny, a potem, już bliżej, miarowy 38 stukot łopat śmigłowca. Mark skulił się pod drzewem, po czym wychynął powoli i skradał się między drzewami, przez zarośla, nisko pochylony, nie śpiesząc się, aż posłyszał głosy. Wszędzie błyskały niebieskie i czerwone światła. Białe wozy policji z Memphis otaczały czarnego lincolna. Na polankę wjeżdżała pomarań- czowo-biała karetka. Nikt nie wyglądał na zdenerwowanego czy przestraszonego. Ciało Romeya leżało na swoim miejscu. Jeden z gliniarzy fotografo- wał je, podczas gdy inni dowcipkowali. Krótkofalówki trzeszczały, tak jak w telewizji. Spod trupa ciekła krew na tylne światła samochodu. Pistolet nadal zwisał groteskowo z tego, co pozostało po ustach. Ciało Romeya przesunęło się w prawo; oczy trupa były zamknięte. Klik, klik, pstrykał fotograf, a potem zawołał, że skończył. Zjawili się sanitariusze, zrobili głupie miny, powiedzieli parę idiotycznych dowcipów i gliniarze zaśmiali się głośno. Wszystkie drzwi lincolna były otwarte - policjanci dokładnie przeszukiwali samochód. Nikt nie próbował przenieść zwłok. Śmigłowiec zrobił jeszcze jedno okrążenie i odleciał. Mark tkwił ukryty głęboko w zaroślach, jakieś dziesięć metrów od drzewa i kłody, gdzie wcześniej palili z Rickym papierosy. Miał idealny widok na polankę i grubego prawnika przypominającego tłustą krowę leżącą pośrodku drogi. Przyjechał kolejny wóz policyjny, później jeszcze jedna karetka. Ludzie w mundurach wpadali na siebie. Z samochodu z wielką ostrożnością wyjmowano małe białe torebki z niewiadomą zawartością. Dwaj gliniarze w gumowych rękawiczkach zwijali gumowy wąż. Fotograf kucał kolejno przy drzwiach i błyskał fleszem. Czasem ktoś zatrzymywał się na chwilę i gapił idiotycznie na Romeya, ale większość obecnych piła kawę z plastykowych kubków i gawędziła. Jeden z policjantów położył brakujący but na bagażniku koło ciała, a następnie schował go do białej torebki i coś na niej napisał. Inny uklęknął przy tablicy rejestracyjnej, odczytał numery i czekał z krótkofalówką przy uchu na odpowiedź. W końcu dwaj sanitariusze wysunęli nosze z pierwszej karetki i ustawili je przy bagażniku lincolna. Chwycili Romeya za stopy i pociągnęli delikatnie, tak by dwaj pozostali koledzy mogli go ująć pod ramiona. Gliniarze przypatrywali się temu i żartowali z tuszy pana Clifforda, bo znali już teraz jego nazwisko. Pytali, czy pielęgniarze zdołają unieść jego ciężki zad, czy nosze są specjalnie wzmacniane, czy thzścioch zmieści się w karetce. Było dużo śmiechu, kiedy sanitariusze z wysiłkiem opuszczali ciało na nosze. 39 Jeden z policjantów schował pistolet do torebki. Nosze dźwignięto i wsunięto do karetki, ale nie zamykano jeszcze drzwi. Za chwilę pojawił się samochód holowniczy z żółtym kogutem i podjechał tyłem do przedniego zderzaka lincolna. Mark pomyślał o Rickym i ssaniu kciuka. Może brat potrzebuje pomocy? Lada chwila wróci mama. Co będzie, jeśli spróbuje go zbudzić i Ricky się przestraszy? Postanowił zaraz wracać do domu i po drodze wypalić ostatniego papierosa. Usłyszał jakiś dźwięk za plecami, ale go zlekceważył. A potem nagle czyjaś ciężka dłoń chwyciła go za kark i ktoś spytał: - Co się tu dzieje, chłopcze? Mark odwrócił się gwałtownie i spojrzał w twarz policjanta. Zdrętwiał, nie mógł nabrać powietrza w płuca. - Co tutaj robisz, synu? - dociekał funkcjonariusz, podnosząc go za kark. Uścisk nie bolał, ale policjant żądał posłuszeństwa. - Wstawaj. Nie bój się. Mark wstał i gliniarz go puścił. Obecni na polance widzieli to i teraz ich obserwowali. - Co tu robisz? - Patrzę tylko. Glina wskazał latarką na polankę. Słońce zaszło, do zmroku było ze dwadzieścia minut. Podejdźmy tam - rzekł. - Powinienem iść do domu. Policjant otoczył go ramieniem i poprowadził przez zarośla. - Jak się nazywasz? - zapytał. - Mark. - Nazwisko? - Sway. A pana? - Hardy. Mark Sway, co? - powtórzył gliniarz w zamyśleniu.- Mieszkasz w Posiadłości Kołowej Tuckera, prawda? Nie mógł zaprzeczyć, ale z jakiegoś powodu się zawahał. - Tak, proszę pana - odparł. Dołączyli do kręgu funkcjonariuszy, którzy milcząc patrzyli na Marka. - Hej chłopaki, to jest Mark Sway, dzieciak, który do nas dzwonił - oznajmił Hardy. - Bo to ty dzwoniłeś, prawda, Mark? Chciał skłamać, lecz wątpił, by to coś dało. - Tak, proszę pana. - Jak znalazłeś ciało? - Bawiliśmy się z bratem. 40 - Gdzie? - Tu, w okolicy. Mieszkamy tam - wskazał dłonią za drzewa. - Paliliście trawkę? - Nie, proszę pana. - Na pewno? - Tak, proszę pana. - Trzymaj się z dala od narkotyków, synu. Policjantów było co najmniej sześciu i pytania padały ze wszystkich stron. - Jak znaleźliście samochód? - Po prostu natknęliśmy się na niego. - O której to było godzinie? - Naprawdę nie pamiętam. Łaziliśmy sobie po lesie. Zawsze to robimy. - Jak się nazywa twój brat? - Ricky. - To samo nazwisko? - Tak, proszę -pana. - Gdzie byliście w chwili gdy zauważyliście samochód? Mark wskazał na drzewo z tyłu. - Pod tamtym drzewem. Podszedł sanitariusz i oznajmił, że odjeżdżają i zabierają ciało do kostnićy. Samochód holowniczy odciągał lincolna. Było prawie ciemno. - Gdzie jest teraz Ricky? - W domu? - Dlaczego schowałeś się w tamtych krzakach? - Nie wiem. - Daj spokój, 1Vlark, przecież schowałeś się z jakiegoś powodu. - Nie wiem. To dość przerażające, wie pan. Patrzenie na trupa i tak dalej. - Nigdy wcześniej nie widziałeś trupa? - Tylko w telewizji. Jeden z gliniarzy uśmiechnął się na to. Czy widzieliście tego mężczyznę, zanim się zabił? - Nie, proszę pana. - A więc znaleźliście go tak po prostu? - Tak, proszę pana. Weszliśmy pod tamto drzewo i zobaczyliśmy samochód, a potem, hmm, tego mężczyznę. Gdzie byliście, kiedy padł strzał? Mark już zamierzał pokazać na drzewo, ale w ostatniej chwili się zreflektował. - Chyba nie zrozumiałem pytania. 41 - Wiemy, że słyszeliście strzał. Gdzie byliście, kiedy padł? - Nie słyszeliśmy żadnego strzału. - Jesteś tego pewien? - Tak. Przyszliśmy tutaj, znaleźliśmy go i wróciliśmy do domu, żeby zadzwonić pod dziewięćset jedenaście. - Dlaczego nie podałeś nazwiska, kiedy zadzwoniłeś? - Nie wiem. - Daj spokój, Mark, musi być jakiś powód. - Nie wiem. Może dlatego, że się bałem. Gliniarze wymienili spojrzenia, jakby to, co się działo, stanowiło swego rodzaju grę. Mark starał się normalnie oddychać i przybrać jak najbardziej żałosny wyraz twarzy. W końcu był tylko dzieckiem. - Naprawdę muszę iść do domu - rzekł. - Mama na pewno już mnie szuka. - Okay, jeszcze ostatnie pytanie - oznajmił Hardy. - Czy silnik pracował, kiedy zobaczyliście samochód? Mark myślał gorączkowo, lecz nie mógł sobie przypomnieć, czy Romey przed zastrzeleniem się wyłączył silnik. - Nie jestem pewien - odparł bardzo wolno - ale wydaje mi się, że pracował. - Wsiadaj - Hardy wskazał na wóz policyjny. - Odwiozę cię do domu. - Nie trzeba. Pójdę na piechotę. - Nie, jest za ciemno. Podwiozę cię. Chodź. - Wziął go za ramię i odprowadził do samochodu. Dianne Sway zadzwoniła do kliniki dziecięcej i teraz siedziała na krawędzi łóżka Ricky'ego, obgryzając paznokcie i czekając na telefon od lekarza. Pielęgniarka zapewniła ją, że nie potrwa to dłużej niż dziesięć minut. Powiedziała również, że w szkołach grasuje szczególnie zaraźliwy wirus i w ciągu tygodnia szpital musiał przebadać setki dzieci. Objawy Ricky'ego się zgadzały, więc nie powinna się zamart- wiać. Dianne dotknęła czoła syna, żeby sprawdzić, czy ma gorączkę. Potrząsnęła nim delikatnie, ale na próżno - wciąż był zwinięty w kłębek i ssał kciuk, lecz oddychał normalnie. Usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu, więc poszła do kuchni. - Cześć, mamo - zawołał Mark, wchodząc do środka. - Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Co się stało Ricky'emu? W drzwiach stanął sierżant Hardy i Dianne zamarła. - Dobry wieczór pani - odezwał się policjant. - Coś ty zrobił? - spojrzała na Marka. - Nic. Hardy wszedł do środka. - Mark nic nie zmalował, proszę pani. - To co pan tutaj robi? - Wytłumaczę ci, mamo. To dość długa historia - wtrącił syn. Sierżant zamknął za sobą drzwi i wszyscy troje stanęli w ciasnym pokoiku, spoglądając na siebie ze zmiesżaniem. - Słucham. - No, ja i Ricky bawiliśmy się w lesie i zobaczyliśmy na polance ten wielki czarny samochód z włączonym silnikiem, a kiedy podeszliśmy 43 bliżej, okazało się, że na pokrywie bagażnika leży mężczyzna z pis- toletem w ustach. Był martwy. - Martwy! - Samobójstwo, proszę pani - wyjaśnił Hardy. - Pobiegliśmy więc jak najszybciej do domu i zadzwoniliśmy pod dziewięćset jedenaście. Dianne przykryła usta dłonią. - Mężczyzna nazywał się Jerome Clifford, biały - rzekł sierżant oficjalnym tonem. - Mieszkał w Nowym Orleanie i nie mamy pojęcia, po co tu przyjechał, Sądzimy, że zmarł jakieś dwie godziny temu. Zostawił list pożegnalny. - Co się stało Ricky'emu? - spytała Dianne. - Kiedy wróciliśmy do domu, rzucił się na kanapę, zaczął ssać kciuk i nie chciał nic mówić. Położyłem go do łóżka i przykryłem kołdrą. - Ile on ma lat? - odezwał się Hardy, marszcząc czoło. - Osiem. - Czy mogę go zobaczyć? - Po co? - Martwię się o niego. Widział straszną rzecz i mógł doznać szoku. - Szoku? - Tak, proszę pani. Dianne wybiegła z kuchni i szybko przeszła do sypialni, potrząsając głową i zaciskając zęby. Mark i Hardy ruszyli za nią. Sierżant ściągnął kołdrę z ramion Ricky'ego i dotknął jego szyi. Kciuk nadal tkwił w ustach. Policjant potrząsnął chłopcem i zawołał go po imieniu. Ricky otworżył na moment oczy i wymamrotał coś cicho. - Ma chłodną i wilgotną skórę. Czy jest chory? - Nie. Zadzwonił telefon i Dianne pobiegła odebrać. Hardy i Mark słuchali, jak opisuje lekarzowi objawy występujące u Ricky'ego i opowiada o trupie, którego znaleźli chłopcy. - Czy Ricky coś mówił, gdy zobaczyliście ciało? - spytał cicho sierżant. - Chyba nie. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Kiedy tylko je ujrzeliśmy, pognaliśmy ile sił w nogach. Przez całą drogę Ricky pojękiwał i dyszał ciężko. I biegł jakoś tak dziwnie, ze sztywno wyciągniętymi w dół ramionami. Nigdy nie widziałem, żeby biegł w ten sposób. Potem, gdy dotarliśmy do domu, zwinął się w kłębek i od tamtej pory się nie odezwał. - Musimy go zabrać do szpitala. Mark poczuł, że miękną mu kolana, i oparł się o ścianę. Matka odłożyła słuchawkę i sierżant wyszedł jej na spotkanie do kuchni. - Lekarz chce go obejrzeć. - W jej głosie brzmiała panika. - Zadzwonię po karetkę - oznajmił Hardy, kierując się ku wyjściu. - Proszę spakować trochę ubrań. - Wyszedł, zostawiając drzwi otwarte. Dianne spojrzała na Marka, któremu zrobiło się słabo i osunął się na krzesło przy stole kuchennym. - Mówisz prawdę? - spytała. - Tak, mamo. Zobaczyliśmy trupa, Ricky chyba się przestraszył i zaraz pobiegliśmy z powrotem do domu. Gdyby chciał opowiedzieć całą historię, zajęłoby mu to kilka godzin. Kiedy zostaną sami, może zmieni zdanie i powie jej, co się naprawdę wydarzyło, ale teraz był tu ten gliniarz i sprawy zanadto by się skomplikowały. Nie bał się matki i rzadko ją okłamywał. Miała tylko trzydzieści lat, znacznie mniej niż matki jego kolegów, i wiele razem przeszli. Walka z ojcem związała ich ze sobą niezwykle silnie. Ukrywanie przed nią prawdy sprawiało mu ból. Była bliska paniki, ale to, czego dowiedział się od Romeya, nie miało nic wspólnego ze stanem Ricky'ego. Ostry ból zalał mu nagle żołądek i pokój zafalował. - Co ci się stało w oko? - Biłem się w szkole. Nie ja zacząłem. - Jak zwykle. Nic ci nie jest? - Chyba nie. Hardy wyjrzał zza drzwi. - Karetka będzie tu za parę minut. Który szpital? - Lekarz powiedział, żeby jechać do St. Peter's. - Kto was leczy? - Greenway, Simon Greenway. Jest w dużej grupie pediatrów. - Nerwowym ruchem zapaliła papierosa. - Myśli pan, że to coś poważnego? - Ricky'ego trzeba zbadać, może nawet hospitalizować. Widywa- łem już takie rzeczy, często przytrafiają się dzieciom, które są świadkami zabójstw i pobić. Takie przeżycie wywiera bardzo silny wpływ na delikatną psychikę i powrót do zdrowia może trochę potrwać. Pamiętam chłopca, który widział, jak handlarz narkotyków zastrzelił jego matkę. Było to w jednym z osiedli dla biedoty jakiś rok temu i nieszczęsny malec dotychczas nie wyszedł ze szpitala. - Ile miał lat? 45 - Osiem, teraz ma dziewięć. Nie chce mówić. Odmawia jedzenia. Ssie kciuk i bawi się lalkami. Bardzo przykra sprawa. Dianne zmęczyła już ta rozmowa. - Spakuję jego rzeczy - powiedziała. - Proszę wziąć też coś dla siebie. Może będzie musiała pani przy nim zostać. - A co z Markiem? - O której wraca pani mąż? - Nie mam męża. - Więc niech pani spakuje też rzeczy Marka. Pewnie będą chcieli zatrzymać panią do rana. Stała na środku kuchni, z papierosem w ustach, i próbowała zebrać myśli. Była przestraszona i niepewna. - Nie mam ubezpieczenia zdrowotnego - wymamrotała w stro- nę okna. - St. Peter's przyjmuje również nie ubezpieczonych. Proszę się spakować. Gdy tylko karetka zatrzymała się przed przyczepą numer siedem- naście na ulicy Wschodniej, zebrał się wokół niej tłumek gapiów. Sanitariusze wyjęli nosze i weszli do środka. Ludzie przyglądali się, czekali, szeptali i pokazywali coś palcami. Hardy okrył Ricky'ego kocem. Chłopiec chciał zwinąć się w kłębek, ale uniemożliwiły mu to mocne pasy, którymi był skrępowany. Jęknął dwa razy, lecz nie otworzył oczu. Dianne uwolniła delikatnie jego prawe ramię, żeby miał dostęp do kciuka. Jej oczy były wilgotne, ale postanowiła nie płakać. Mark obserwował ją uważnie. Kiedy sanitariusze zbliżyli się do karetki, ludzie się odsunęli. Nosze z Rickym załadowano do środka i Dianne wsiadła razem z nim. Kilku sąsiadów zawołało coś z troską, ale kierowca zamknął drzwi, zanim zdążyła odpowiedzieć. Mark usiadł obok Hardy'ego na przednim fotelu policyjnego samochodu. Sierżant wcisnął guzik i niebieski kogut zaczął błyskać, oświetlając sąsiednie przyczepy. Tłum cofnął się nieco; niebieskie i czerwone światła ruszyły i wkrótce zniknęły. Mark był zbyt zmartwiony i przestraszony, żeby interesować się krótkofalówkami, mikrofonami, pistoletami i całą resztą policyjnych gadżetów. Siedział bez ruchu i milczał. - Mówiłeś prawdę, chłopcze? - dobiegł go nagle głos Hardy'ego. - Tak, proszę pana. Na jaki temat? - Tego, co widziałeś. - Tak, proszę pana. Nie wierzy mi pan? - Tego nie powiedziałem. Po prostu wszystko wydało mi trochę dziwne i tyle. Mark odczekał kilka sekund i gdy stało się oczywiste, że sierżant czeka na odpowiedź, spytał: - Co wydało się panu dziwne? - Parę rzeczy. Po pierwsze, zadzwoniłeś, ale nie chciałeś podać swojego nazwiska. Dlaczego? Jeśli ty i Ricky natknęliście się przypad- kowo na martwego mężczyznę, to czego miałbyś się obawiać? Po drugie; dlaczego podkradłeś się tam z powrotem i schowałeś w zaroś- lach? Chowają się ludzie, którzy się czegoś boją. Dlaczego zwyczajnie nie wróciłeś na polankę, żeby opowiedzieć nam, co widziałeś? Po trzecie, jeśli Ricky widział to samo co ty, to dlaczego on doznał szoku, a ty jesteś w całkiem dobrej formie? Wiesz, o co mi chodzi? Mark myślał przez chwilę, po czym zdał sobie sprawę, że nie przychodzi mu do głowy żadna sensowna odpowiedź. Milczał więc. Jechali międzystanową w kierunku centrum. Fajnie było patrzeć, jak inne samochody odsuwają się, żeby ich przepuścić. Czerwone światła karetki były tuż za nimi. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - rzekł w końcu Hardy. - Jakie pytanie? - Pytałem, dlaczego nie podałeś swojego nazwiska, kiedy za- dzwoniłeś? - Bałem się, okay? To pierwszy trup, jakiego w życiu widziałem, i byłem przestraszony. Nadal jestem. - Więc dlaczego podkradłeś się tam z powrotem? Dlaczego się przed nami ukryłeś? - Bałem się, rozumie pan, ale chciałem zobaczyć, co się dzieje. To chyba nie przestępstwo? - Być może nie. Zjechali z autostrady i zaczęli się przedzierać przez gęsty ruch uliczny. Widać już było drapacze chmur w centrum. - Po prostu wolałbym, żebyś mówił prawdę - oznajmił sierżant. - Nie wierzy mi pan? - - Mam pewne wątpliwości. Mark przełknął z trudem ślinę i spojrzał w boczne lusterko. - Dlaczego ma pan wątpliwości? - Powiem ci, co o tym myślę, chłopcze. Chcesz posłuchać? - Pewnie - odparł wolno Mark. - Otóż myślę, że siedzieliście w krzakach i paliliście papierosy. 46 :'~,, .. 47 ~~i'~i~~~'A.I Znalazłem świeże niedopałki pod tym drzewem z liną. No więc siedzieliście tam sobie, popalając, i widzieliście całe zdarzenie. Markowi serce podeszło do gardła i zrobiło mu się nagle zimno, ale wiedział, że musi zachować spokój. Wzruszył więc tylko ramionami. Hardy'ego tam nie było. Nic nie widział. Drżały mu ręce, więc usiadł na nich. Sierżant przyglądał mu się. - Czy aresztujecie dzieci za palenie papierosów? - odezwał się odrobinę słabszym głosem. - Nie. Ale dzieci, które okłamują policję, popadają w różnego rodzaju tarapaty. - Ja nie kłamię. Kiedy indziej paliłem tam papierosy, ale dzisiaj nie. Łaziliśmy sobie po prostu z Rickym, zastanawiając się, czy może zapalić, kiedy natknęliśmy się na ten samochód i Romeya. Hardy zawahał się lekko i spytał: - Kto to jest Romey? Mark zesztywniał i odetchnął głęboko. W ułamku sekundy zro- zumiał, że było po wszystkim. Spieprzył sprawę. Za dużo gadał. Za dużo kłamał. Jego wersja nie przetrwała nawet godziny. Myśl, nakazał sobie. - Przecież tak się nazywał ten facet, nieprawdaż? - Romey? - Tak. Nie tak go pan nazwał? - Nie. Powiedziałem twojej matce, że nazywał się Jerome Clifford, z Nowego Orleanu. - Zrozumiałem, że powiedział pan: „Romey Clifford, z Nowego Orleanu". - Kto w ogóle słyszał o imieniu Romey? - Nie mam pojęcia. Skręcili w prawo i Mark spojrzał przed siebie. - Czy to St. Peter's? - zainteresował się. - Tak głosi neon. Hardy zaparkował z boku. Patrzyli, jak karetka znika we wjeździe przeznaczonym dla ostrego dyżuru. Czcigodny J. Roy Foltrigg, prokurator stanowy dla południowego dystryktu Luizjany z siedzibą w Nowym Orleanie, członek Partii Republikańskiej, pociągnął z puszki łyk soku pomidorowego i roz- prostował nogi. Siedział z tyłu swojej podrasowanej furgonetki marki Chevrolet, gładko sunącej autostradą. Do Memphis było jeszcze pięć _ godzin jazdy na północ międzystanową numer pięćdziesiąt pięć. Mógł złapać samolot, ale nie zrobił tego z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na sprawy papierkowe. Mógł wprawdzie stwierdzić, że to oficjalny wyjazd związany ze sprawą Boyda Boyette'a, nagiąć kilka faktów i sprawić, żeby to przełknięto. Jednakże zanim zwrócono by mu koszty, minęłoby kilka miesięcy, a w dodatku należałoby wypełnić osiemnaście różnych formularzy. Po drugie, co ważniejsze, nie lubił latać. Mógł poczekać trzy godziny w Nowym Orleanie na trwający godzinę lot i być w Memphis około jedenastej wieczorem, ale podróż furgonetką potrwa tylko godzinę dłużej. Nie przyznawał się nawet samemu sobie do tego strachu przed lataniem, lecz wiedział, że pewnego dnia będzie musiał odwiedzić psychiatrę, żeby go prze- zwyciężyć. A na razie sprawił sobie za własne pieniądze tę elegancką furgonetkę i załadował ją urządzeniami i aparaturą - były tu dwa telefony, telewizor, nawet faks. Pruł w niej po południowym dystrykcie Luizjany, zawsze z Wallym Boxxem jako kierowcą. Było to znacznie milsze niż jazda jakąkolwiek limuzyną. Roy zsunął z nóg mokasyny i gapił się przez okno na wolno zapadający zmierzch, podczas gdy agent specjalny Trumann słuchał kogoś, przyciskając do ucha słuchawkę telefonu. Na drugim końcu 4 - Klient wyjątkowo miękkiego, ciągnącego się przez całą szerokość chevroleta, fotela siedział wiceprokurator stanowy Thomas Fink, lojalny pod- władny Foltrigga, który przez osiemdziesiąt godzin tygodniowo pracował nad sprawą Boyette'a i miał poprowadzić większą część procesu, przede wszystkim oczywiście wykonać szarą robotę papier- kową, zostawiając łatwą i przynoszącą rozgłos część dla swojego szefa. Fink czytał, jak zawsze, jakiś dokument, próbując podsłuchać mam- rotanie Trumanna, który siedział naprzeciw niego w dużym fotelu obrotowym. Agent miał na linii FBI z Memphis. Obok Trumanna, w identycznym obrotowym fotelu, usadowił się agent specjalny Skipper Scherff, niedoświadczony rekrut, który niewiele wiedział o sprawie, ale był akurat wolny i dlatego załapał się na tę miłą przejażdżkę do Memphis. Scherff pisał coś w notatniku i miał to robić przez następne pięć godzin, gdyż w tym wąskim kręgu władzy jego głos się absolutnie nie liczył i nikt zresztą nie chciałby go słuchać. Jego zadaniem było przyglądac się gorliwie notatnikowi oraz przyjmować rozkazy od bezpośredniego szefa Larry'ego Trumanna i oczywiście od samego generała, czcigodnego Roya Foltrigga. Skipper wpatrywał się więc z natężeniem w swoje gryzmoły, z wielką starannością unikając nawet najmniejszego kontaktu wzrokowego z Foltriggiem i na próżno starając się dosłyszeć, co Memphis przekazywało Trumannowi. Wia- domość o śmierci Clifforda postawiła ich biuro na nogi ledwie godzinę temu i Scherff nadal nie był pewny, w jaki sposób i po co znalazł się w furgonetce Roya pędzącej autostradą do Memphis. Po prostu Trumann kazał mu biec do domu, zapakować ubranie na zmianę i niezwłocznie zameldować się w biurze Foltrigga. Co też Scherff uczynił. I oto był tutaj, gryzmoląc i starając się słuchać. Kierowca, Wally Boxx, miał licencję prawniczą, ale nie potrafiłby jej użyć. Oficjalnie pracował jako wiceprokurator, tak jak Fink, lecz w rzeczywistości był tylko chłopcem na posyłki Roya Foltrigga. Prowadził jego chevroleta, nosił mu teczkę i pisał przemówienia. Pełnił również funkcję łącznika ze środkami masowego przekazu, co za- jmowało ponad pięćdziesiąt procent jego czasu, ponieważ Foltrigg z niebywałą powagą traktował kwestię swojego publicznego wizerunku. Boxx nie był głupi. Zgrabnie manewrował w sprawach politycznych, zawsze bronił swojego szefa i potrafił być lojalny wobec niego oraz jego misji. Prokurator miał przed sobą wielką przyszłość i Boxx wiedział, że nadejdzie dzień, kiedy będą przechadzać się we dwóch wokół Kapitolu i szeptać na arcyważne tematy. Wally w pełni sobie uświadamiał wagę sprawy Boyette'a. Miało to być ukoronowanie dotychczasowej prześwietnej kariery Foltrigga, 50 proces, o którym szef marzył; proces, który zwróci na niego oczy całego narodu. Boxx wiedział, że jego przełożonemu spędza sen z powiek Barry Ostrze Muldanno. Larry Trumann skończył rozmawiać i odłożył słuchawkę. Był doświadczonym agentem, miał czterdzieści kilka lat na karku i brako- wało mu piętnastu do emerytury. Foltrigg obserwował go uważnie. - FBI stara się przekonać policjantów z Komendy Głównej, żeby wydali nam samochód do oględzin. Zajmie to prawdopodobnie około godziny. Ciężko im idzie wyjaśnianie glinom, o co chodzi w sprawie Clifforda, Boyette'a i całym tym bałaganie, ale robią postępy. Szefem naszego biura w Memphis jest Jason McThune, facet bardzo twardy i nieustępliwy. Właśnie ma spotkanie z szefem policji w Memphis. McThune zawiadomił Waszyngton, który oddzwonił do Memphis, i samochód powinien być nasz w ciągu paru godzin. Następna rzecz: Clifford zginął od pojedynczego strzału w głowę, nie ma wątpliwości, że to samobójstwo. Najwyraźniej próbował się najpierw załatwić za pomocą gumowego węża umieszczonego w rurze wydechowej, ale bez powodzenia. Połknął sporo dalmanu i kodeiny i popił to wszystko whisky. Nic nie wiemy o pistolecie, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Memphis się tym zajmuje. Tania trzydziestkaósemka, krótka lufa. Przypuszczałem, że może połknąć kulkę. - To na pewno samobójstwo? - spytał Foltrigg. Bez wątpienia. - Gdzie to zrobił? - Gdzieś w północnej części Memphis. Pojechał do lasu swoim wielkim czarnym lincolnem i strzelił sobie w łeb. - Domyślam się, że nie było żadnych świadków? - Wygląda na to, że nie. Para dzieciaków znalazła ciało w lesie. - Kiedy nastąpiła śmierć? - Niedawno. Memphis w ciągu kilku godzin dokona autopsji i określi moment zgonu. ` - Dlaczego wybrał właśnie Memphis? - Nie wiadomo. Jeśli był jakiś powód, to jeszcze go nie znamy. Foltrigg rozważał to, co usłyszał, popijając sok pomidorowy. Fink robił notatki. Scherff gryzmolił wściekle. Wally Boxx nadstawiał uszu. - A co z listem? - spytał Roy, wyglądając przez okno. - Cóż, list może być interesujący. Chłopcy w Memphis mają jego kopię, niestety nie najlepszej jakości. Prześlą ją nam faksem za kilka minut. List jest dość czytelnie napisany czarnym tuszem. Zawiera dyspozycje dla sekretarki, jak ma wyglądać pogrzeb - chce, by poddano go kremacji - i co zrobić z wyposażeniem biura. Jest w nim 51 rozkleił. Był niewyspany i nie umyty. Miał czerwone, opuchnięte powieki. W czasie lunchu się upił i zaczął mnie oskarżać o nieuczci- wość i wszelkiego rodzaju niskie, nieetyczne posunięcia. Scena była obrzydliwa. Zapłaciłem rachunek i wyszedłem. Wieczorem zadzwonił do mnie do domu stosunkowo trzeźwy, przepraszał. Zapewniał, że nic się nie stało. Wyjaśniłem, że Roy rozważa wniesienie przeciwko niemu oskarżenia o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, i to go wystraszyło. Stwierdził, że nie możemy tego dowieść. Odparłem, że być może nie, ale że i tak zostanie oskarżony, aresztowany i postawiony przed sądem i w związku z tym nie ma szans na reprezentowanie Barry'ego Muldanno. Wrzeszczał i klął przez pół godziny, po czym cisnął słuchawką. Nigdy więcęj się do mnie nie odezwał. - Clifford wie, a raczej wiedział, gdzie Muldanno ukrył zwłoki - odezwał się Foltrigg bez cienia wątpliwości w głosie. - Dlaczego nas o tym nie zawiadomiliście? - spytał Trumann. - Zamierzaliśmy to zrobić. Prawdę mówiąc, rozmawialiśmy dziś na ten temat z Thomasem, na krótko przed otrzymaniem wiadomości o śmierci Clifforda - odparł Roy lekkim tonem, jakby uważał, że agent nie powinien pytać go o takie rzeczy. Trumann rzucił spojrzenie Scherffowi, który pochylony nisko nad notatnikiem, szkicował rysunki pistoletów. Foltrigg skończył swój sok pomidorowy i wyrzucił puszkę do śmieci. Skrzyżował nogi. - Panowie - oznajmił - musimy odtworzyć drogę Clifforda z Nowego Orleanu do Memphis. Jaką wybrał trasę? Czy odwiedził jakichś przyjaciół? Gdzie się zatrzymywał? Z kim się spotkał w Mem- phis? Bo na pewno z kimś rozmawiał, zanim się zastrzelił. Nie uważacie? Trumann skinął głową. - To dość długa droga. Z pewnością gdzieś się zatrzymywał. - Wiedział, gdzie jest ciało, i zamierzał popełnić samobójstwo - dodał Foltrigg. - Istnieje niewielka szansa, że komuś o tym powiedział, nie sądzisz? - Być może. - Pomyśl o tym, Larry. Przyjmijmy, że, uchowaj Boże, jesteś adwokatem. Reprezentujesz człowieka, który zamordował senatora Stanów Zjednoczonych. Przyjmijmy, że ten człowiek zdradza ci, jako swojemu adwokatowi, miejsce ukrycia zwłok. Więc tylko wy dwaj na świecie znacie całą tajemnicę. Wtedy ty, prawnik, stwierdzasz, że masz dość, i postanawiasz się zabić. Planujesz to. Wiesz, że umrzesz. Bierzesz prochy, whisky, pistolet, wąż gumowy i jedziesz do miejsca oddalonego o pięć godzin od domu i popełniasz samobójstwo. Czy wcześniej podzieliłbyś się z kimś swoim małym sekretem? - Być może. Nie wiem. - Ale istnieje taka szansa, nieprawdaż? - Owszem, niewielka. - Świetnie. Jeśli zatem istnieje takie prawdopodobieństwo, to musimy dokładnie wszystko zbadać. Zacząłbym od personelu jego biura. Dowiedziałbym się, kiedy wyjechał z Nowego Orleanu. Spraw- dułbym jego karty kredytowe. Gdzie tankował? Gdzie jadł? Gdzie kupił pistolet, prochy i whisky? Czy ma rodzinę na drodze z Nowego Orleanu do Memphis? Starych kumpli z uniwersytetu? Jest tysiąc rzeczy do sprawdzenia. Trumann podał telefon Scherffowi. - Zadzwoń do naszego biura i poproś Hightowera - polecił. Foltrigg z przyjemnością patrzył, jak błyskawicznie FBI wykonuje jego rozkazy. Uśmiechnął się z zadowoleniem do Finka. Na podłodze pomiędzy nimi stało tekturowe pudło pełne wniosków, orzeczeń i dokumentów związanych ze sprawą „Stany Zjednoczone przeciwko Barry'emu Muldanno". Inne cztery pudła zostały w biurze. Tylko Fink znał ich zawartość na pamięć. Prokurator wyciągnął jeden z dokumentów i zaczął go przeglądać. Był to obszerny wniosek Jerome'a Clifforda złożony dwa miesiące temu i jeszcze nie rozpat- rzony. Roy odłożył go z powrotem do skrzynki i spojrzał na przesu- wający się za oknem nocny krajobraz Missisipi. Zjazd na Bogue Chitto był tuż-tuż. Skąd oni brali te wszystkie nazwy? To będzie krótki wyjazd. Foltrigg chciał tylko potwierdzić fakt śmierci Clifforda, jak również to, że prawnik zginął z własnej ręki. Musiał też sprawdzić, czy istnieją jakieś pomocne wskazówki, wy- znania, szczere rozmowy z obcymi, być może inne listy z ostatnimi słowami. Nie wykluczał także jakiegoś fuksa. Ale w sprawie Boyda Boyette'a i jego zabójcy było już tyle ślepych zaułków, że Roy nie liczył na zbyt wiele. 54 Lekarz w żółtym dresie wbiegł przez wahadłowe drzwi na końcu korytarza oddziału pełniącego ostry dyżur i powiedział coś do recepcjonistki siedzącej za brudnymi rozsuwanymi oknami. Kobieta wskazała ich palcem i doktor podszedł do Dianne, Marka i Hardy'ego stojących przy automacie z colą w kącie poczekalni izby przyjęć szpitala St. Peter's. Ignorując policjanta i chłopca, przedstawił się pani Sway jako doktor Greenway. Miała z nim iść. Sierżant obiecał, że zostanie z Markiem. Greenway i Dianne ruszyli pośpiesznie wąskim korytarzem, wymi- jając pielęgniarki i sanitariuszy, nosze i łóżka, aż wreszcie zniknęli za wahadłowymi drzwiami. W poczekalni tłoczyli się pacjenci i ci, którzy wkrótce mieli się nimi stać. Wszystkie krzesła były zajęte. Członkowie rodzin wypełniali formularze. Nikt się nie spieszył. Ukryty interkom trzeszczał nieustannie, wywołując stu lekarzy na minutę. Minęła siódma. - Jesteś głodny, Mark? - spytał Hardy. Nie był, ale miał już dość tego miejsca. - Trochę - odparł. - Chodźmy do bufetu. Kupię ci cheeseburgera. Przeszli zatłoczonym hallem, potem w dół schodami na parter, gdzie tłumy zdenerwowanych ludzi przewalały się korytarzem. Na- stępny hall wiódł do obszernej sali i nagle znaleźli się w bufecie, bardziej jeszcze hałaśliwym i zatłoczonym niż szkolna stołówka. Sierżant wskazał na jedyny wolny stolik w zasięgu wzroku i Mark usiadł. W tym momencie myślał wyłącznie o swoim bracie. Martwił go jego stan, chociaż Hardy wyjaśnił, że nie ma zagrożenia dla życia. Powiedział, że z Rickym będą rozmawiać jacyś lekarze, którzy postarają się, by odzyskał przytomność. Ale to mogło potrwać. Oznajmił też, że lekarze muszą poznać dokładny przebieg wypadków, bo inaczej odbije się to poważnie na psychice małego. Może zostać zamknięty na całe miesiące, a nawet lata w jakimś dziecięcym szpitalu psychiatrycznym. To naprawdę okropne miejsca, mówił sierżant i potrząsając głową przez dziesięć minut opisywał te, jak je nazywał, „szpitale dla czubków". Tak, są takie szpitale dla czubków-dzieci, i tam właśnie znajdzie się Ricky, jeśli lekarze nie dowiedzą się całej prawdy. Hardy, choć może niezbyt rozgarnięty, był okay, ale popełniał błąd, zwracając się do Marka, jakby miał on pięć lat, a nie jedenaście. Straszył drzwiami bez klamek, z przesadą przewracając oczami, jak gdyby mówił o świętym Mikołaju i niegrzecznych dzieciach. Roztaczał wizje pacjentów przypinanych łańcuchami do łóżek, tak jak opowiada się horror filmowy przy nocnym ognisku. Mark miał już tego dość. O wiele bardziej interesowało go to, żeby Ricky wyjął wreszcie kciuk z ust i zaczął znowu mówić. Mark chciał, by się tak stało, chciał tego rozpaczliwie, ale równie mocno pragnął być przy Rickym, kiedy ustąpi szok. Musieli omówić pewne rzeczy. A co będzie jeśli lekarze albo, broń Boże, gliny znajdą się przy nim pierwsi i Ricky opowie im całą historię, i wszyscy dowiedzą się, że Mark kłamał? Co mu za to grozi? A może nie uwierzą Ricky'emu? Skoro mały stracił na jakiś czas kontakt z rzeczywistością, może będą woleli uwierzyć jego bratu? Kwestia sprzeczności w zeznaniach napawała Marka prawdziwym przerażeniem. Niesamowite, jak kłamstwo potrafi się rozrastać. Najpierw jest małe i wydaje się łatwe do ukrycia, a potem ktoś przypiera cię do muru i musisz ratować się następnym łgarstwem. I jeszcze jednym. Ludzie ufają ci i wierzą w twoje kłamstwa, ale im dłużej to trwa, tym bardziej żałujesz, że w ogóle zacząłeś kłamać. Mark mógł powiedzieć prawdę gliniarzom i matce. Mógł szczegółowo opisać to, co się stało, to, co widział Ricky. A tajemnica byłaby nadal bezpieczna, gdyż mały jej nie znał. Wydarzenia następowały po sobie z taką szybkością, że nie miał czasu się zastanowić. Chciał zamknąć się gdzieś sam na sam z matką i wyrzucić z siebie wszystko, zanim sprawy przybiorą gorszy obrót. Bał się, że jeśli czegoś nie zrobi, skończy w więzieniu, a Ricky w dziecięcym wariatkowie. Nadszedł Hardy z frytkami i cheeseburgerami - dwoma dla siebie i jednym dla Marka. Podzielił zgrabnie jedzenie i zwrócił tacę. 56 57 Chłopiec skubał frytkę, a sierżant zaatakował cheeseburgera. - A więc, co ci się stało w twarz? - spytał policjant przełykając. Mark pomasował siniak i przypomniał sobie, że to ślad po bójce. - Ach, to nic. Biłem się w szkole. - Z kim? Do diabła! Gliniarze są niezmordowani. Tak to jest, kiedy się kłamie. Miał dość łgarstw. - Nie zna go pan - odrzekł i wgryzł się w cheeseburgera. - Może będę chciał z nim porozmawiać. - Po co? - Miałeś jakieś kłopoty po tej bójce? To znaczy, czy nauczyciel zabrał cię do gabinetu dyrektora albo coś w tym rodzaju? - Nie. To było już po szkole. - Wydawało mi się, że mówiłeś coś o bójce w szkole. - Okay, no bo to tak jakby zaczęło się w szkole, rozumie pan? Ja i ten chłopak pokłóciliśmy się przy lunchu i uzgodniliśmy, że spotkamy się po lekcjach. Hardy ciągnął przez słomkę swój koktajl mleczny. Przełknął z trudem, otarł usta i zapytał: - Jak się nazywa ten chłopak? - Dlaczego chce pan to wiedzieć? Ta odpowiedź rozgniewała sierżanta; na moment przestał żuć. Mark; unikając jego wzroku, pochylił się nisko nad jedzeniem i wlepił spojrzenie w stół. - Jestem policjantem, synu. Zadawanie pytań to mój zawód. - Czy naprawdę muszę na nie odpowiadać? - Oczywiście, że tak. Chyba że coś ukrywasz i boisz się wyznać prawdę. W takim razie nie pozostanie mi nic innego, jak porozumieć się z twoją matką i być może zabrać was oboje na komisariat w celu właściwego przesłuchania. - Przesłuchania na jaki temat? Co dokładnie chce pan wiedzieć? - Kim jest chłopak, z którym wdałeś się dzisiaj w bójkę? Mark skubał nieskończenie długo koniuszek frytki. Hardy sięgnął po drugiego cheeseburgera. Z wąsów zwisała mu kropelka majonezu. - Nie chcę, żeby miał kłopoty - rzekł wreszcie chłopiec. - Nie będzie ich miał. - Więc dlaczego chce pan wiedzieć, jak się nazywa? - Po prostu chcę. To mój zawód, rozumiesz? - Myśli pan, że kłamię? - spytał Mark, patrząc smutno na miarowo pracujące szczęki Hardy'ego. Żucie ustało. - Nie wiem, chłopcze. Twoja wersja jest pełna dziur. Chłopak przybrał jeszcze smutniejszy wyraz twarzy. - Nie zdołałem wszystkiego zapamiętać. To stało się tak szybko. Żąda pan, żebym podał każdy, nawet najmniejszy szczegół, a ja nie potrafię tego zrobić. Hardy wsadził do ust garść frytek i zaczął gryźć energicznie. - Dokończ jedzenie - rzekł. - Powinniśmy już wracać. - Dzięki za poczęstunek. Ricky leżał w izolatce na dziewiątym piętrze, gdzie - jak głosił duży napis koło wind - znajdował się oddział psychiatryczny. W odróżnieniu od reszty szpitala panował tu spokój. Swiatła były bardziej przytłumione, głosy cichsze, a ruch dużo mniejszy. Pokój personelu mieścił się niedaleko wind, a wszystkich wychodzących szczegółowo sprawdzano. Strażnik z gazem łzawiącym i pistoletem w dłoni gawędził cicho z pielęgniarkami, obserwując korytarz. Po drugiej stronie wind, z dala od pokojów, znajdowało się niewielka ciemna świetlica, wyposażona w telewizor, automaty z napojami w puszkach, czasopisma i egzemplarze Biblii. Mark i Hardy byli sami. Chłopiec popijał sprite'a, trzeciego z kolei, i oglądał powtórzenie odcinka Hill Street Blues nadawanego przez jeden z kanałów telewizji kablowej, sierżant zaś próbował drzemać na niewielkiej kanapce. Była prawie dziewiąta - minęło pół godziny od chwili, gdy Dianne zaprowadziła Marka do pokoju brata na krótką wizytę. Malutki Ricky leżał przykryty kocami. Kroplówka, jak wyjaśniła matka, zastępowała mu pokarm, gdyż malec nadal nie chciał nic jeść. Dianne zapewniła, że Ricky wyzdrowieje, ale Mark widział w jej oczach, jak bardzo jest zdenerwowana. Lada moment miał wrócić doktor Greenway, który chciał z nim porozmawiać. - Czy coś powiedział? - spytał Mark, przyglądając się kroplówce. - Nie. Ani słowa. - Matka wzięła go za rękę i odprowadziła ciemnym korytarzem do świetlicy. Po drodze co najmniej z pięć razy miał już wyznanie na końcu języka. Kiedy mijali pusty pokój koło izolatki Ricky'ego, pomyślał, żeby zaciągnąć matkę do środka i wy- rzucić z siebie wszystko. Ale nie zrobił tego. Później, powtarzał Babie. Powiem jej później. Hardy przestał wreszcie zadawać pytania. Jego zmiana kończyła się o dziesiątej i widać było, że ma dość Marka, Ricky'ego i szpitala. Chciał wrócić na ulice. Ładna pielęgniarka w krótkiej spódniczce minęła windy i dała Sg '~, 59 IIIIIIIIII' Markowi znak, żeby za nią poszedł. Wstał z krzesła, z puszką sprite'a w dłoni. Wzięła go za rękę i było w tym coś ekscytującego. Miała dh~gie czerwone paznokcie, gładką opaloną skórę, blond włosy, wspaniały uśmiech i była młoda. Nazywała się Karen. Ścisnęła jego dłoń odrobinę mocniej, niż należało. Mark poczuł, że zamiera. - Doktor Greenway chce z tobą porozmawiać - oznajmiła, pochylając się nad nim. Otoczył go zapach jej perfum i była to najpiękniejsza woń, jaką znał. Zerknął na jej lewą dłoń - nie miała obrączki ani pierścionka zaręczynowego. Odprowadziła go do pokoju Ricky'ego, numer dziewięćset czter- I dzieści trzy, i puściła jego rękę. Drzwi były zamknięte, więc zapukała cicho i je otworzyła. Mark wszedł wolno, a Karen poklepała go po ramieniu. Odwrócił się, by popatrzeć, jak odchodzi. I'll II,'llDoktor Greenway zdjął żółty dres i miał teraz na sobie koszulę z krawatem, na którą narzucił biały fartuch. Był chudym mężczyzną z czarną brodą; nosił okrągłe okulary. Wydawało się, że jest za młody i na lekarza. - Wejdź, Mark - rzekł. Chłopiec posłuchał i stanął przy łóżku Ricky'ego. - Usiądź tutaj. - Greenway wskazał na plastykowe krzesło obok składanego łóżka pod oknem. Mówił niskim głosem, niemal szeptem. Matka siedziała na łóżku z podkurczonymi nogami. Jej buty leżały na podłodze. Miała na sobie niebieskie dżinsy i sweter; patrzyła na Ricky'ego, który spał przykryty kocami, z rurką w ramie- niu. Jedyne światło dawała lampka stojąca na stoliku koło drzwi do łazienki. Zasłony były szczelnie zaciągnięte. Mark usiadł na plastykowym krześle, a doktor usadowił się nie dalej niż pół metra od niego, na brzegu składanego łóżka. Rzucał ukradkowe spojrzenia, marszczył czoło i w ogóle emanował tak ponurą powagą, że przez chwilę Mark miał wrażenie, iż zebrali się tu po to, aby umrzeć. - Muszę z tobą porozmawiać o tym, co się stało - odezwał się Greenway normalnym już głosem. Wszyscy troje zdawali sobie sprawę, że Ricky jest w innym świecie i ich rozmowa go nie obudzi. Dianne siedziała za plecami lekarza, uporczywie wpatrując się tępym wzrokiem w łóżko. Mark chciał zostać z nią sam na sam, żeby powiedzieć jej wszystko i wyplątać się z- tego chaosu, ale ona znieruchomiała w ciemności i nie zwracała na niego uwagi. - Mówił coś? - spytał Mark, uprzedzając pytania lekarza. Trzy godziny spędzone z Hardym zrobiły swoje - teraz on zaczynał I przejm~wiec metody policjanta. - Bardzo jest chory? - Tak. - Greenway spojrzał na niego swoimi błyszczącymi ciemnymi oczkami. - Co widział dziś po południu? - Rozmawiamy w tajemnicy? - Tak. Obowiązuje mnie całkowita dyskrecja. - A jeśli gliniarze będą chcieli wiedzieć to, co panu wyznam? - Nie wyjawię im. Przyrzekam. Pełna dyskrecja. Nic, co powiesz, nie wyjdzie z tego pokoju. Wszyscy próbujemy pomóc Ricky'emu i naprawdę muszę wiedzieć, co się stało. Może faktycznie dawka prawdy pomogłaby wszystkim, zwłaszcza Ricky'emu. Mark spojrzał na spoczywającą na poduszce małą główkę z blond włosami sterczącymi na wszystkie strony. Dlaczego, och, dlaczego nie uciekli od razu, kiedy tylko czarny samochód wjechał na polankę?! Wezbrało w nim nagle poczucie winy i ogarnął go strach. To wszystko przez niego. Nie powinien był igrać z szalonym mężczyzną. Oczy mu zwilgotniały, usta zaczęły drżeć. Zrobiło mu się zimno. Nadszedł czas wyznać wszystko. Brakowało mu już kłamstw, a Ricky potrzebował pomocy. Greenway obserwował go uważnie. Zaczął od papierosów. Matka spojrzała na niego ostro, ale nie gniewnie. Potrząsnęła głową raz i drugi, lecz nic nie powiedziała. Mark mówił cicho, spoglądając to na drzwi, to na Greenwaya. Opisał drzewo z liną, zarośla i polankę. Potem samochód. Sporą część historii opuścił, ale przyznał się słabym głosem i w absolutnej tajemnicy, że podczołgał się do samochodu i odłączył gumowy wąż. Wtedy to właśnie, mówił, Ricky zaczął płakać, zsikał się i błagał go, żeby przestał. Mark zauważył, że ten fragment opowieści spodobał się Greenwayowi. Matka słuchała z kamienną twarzą. Korytarzem przeszedł Hardy, ale Mark udał, że go nie widzi. Zamilkł na chwilę, a potem ópisał, jak z samochodu wybiegł mężczyzna, zobaczył leżący na ziemi wąż, usiadł na bagażniku i się zastrzelił. - W jakiej odległości od samochodu stał Ricky? - spytał lekarz. Mark rozejrzał się po pokoju. - Widzi pan te drzwi po drugiej stronie korytarza? - wskazał palcem. - Mniej więcej w takiej. Greenway spojrzał i potarł brodę. - Ze dwanaście metrów. ~liezbyt daleko. - To było naprawdę blisko. - Co dokładnie zrobił Ricky, kiedy padł strzał? Dianne słuchała uważnie. Dotarło do niej wreszcie, że ta wersja v vdarzeń różni się nieco od poprzedniej. Zmarszczyła czoło i spojrzała ostro na swojego pierworodnego. 61 - Przykro mi, mamo - rzekł Mark. - Za bardzo się bałem, żeby móc logicznie myśleć. Nie gniewaj się na mnie. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę widzieliście, jak ten mężczyzna się zastrzelił? - spytała z niedowierzaniem. - Tak. - W takim razie przestaję się czemukolwiek dziwić - stwierdziła, spoglądając na młodszego syna. - Co zrobił Ricky, kiedy padł strzał? - ponowił pytanie Green- way. - Nie patrzyłem na niego, tylko na mężczyznę z pistoletem - odparł Mark. - Biedne dziecko - wymamrotała Dianne. Lekarz uniósł dłoń, żeby ją uciszyć. - Czy Ricky był blisko ciebie? Mark zerknął na drzwi i opowiedział szeptem, jak brat zdrętwiał, zaczął głucho jęczeć i pobiegł do domu dziwacznym truchtem, z rękami sztywno wyciągniętymi wzdłuż ciała. Dokładnie, nie opuszczając ani jednego szczegółu, opisał wszystko, co wydarzyło się od momentu strzału do chwili przybycia karetki. Zamknął oczy i odtworzył po kolei każdy ruch, kazdy krok. Mówienie prawdy sprawiało mu taką przyjemność! - Dlaczego nie powiedziałeś mi, że widzieliście, jak ten mężczyzna się zastrzelił? - chciała wiedzieć matka. To zirytowało Greenwaya. - Pani Sway, bardzo proszę, zdąży to pani wyjaśnić z nim później - zaprotestował, nie spuszczając z niego wzroku. - Jakie były ostatnie słowa Ricky'ego? - zapytał. Mark spoglądał na drzwi zastanawiając się. Korytarz był pusty. - Naprawdę nie pamiętam - odparł. Sierżant Hardy, porucznik z jego komendy i agent specjalny Jason McThune z FBI stali w świetlicy koło automatu z napojami i szeptali. Inny agent FBI kręcił się przy windzie i rozglądał podejrzliwie. Strażnik szpitalny obserwował go uważnie. Porucznik pośpiesznie wyjaśnił Hardy'emu, że sprawę, wraz z samo- chodem zmarłego i wszelkimi dowodami, przejmuje FBI i że specjaliści od daktyloskopii znaleźli na miejscu wydarzenia wiele odcisków palców zbyt małych jak na dorosłego i w związku z tym powstaje pytanie, czy Mark podał jakieś nowe szczegóły albo zmienił swoje poprzednie zeznanie. - Nie. Ale sądzę, że nie mówi prawdy - odparł Hardy. - Czy dotykał tu czegoś, co moglibyśmy wziąć do zbadania? - spytał szybko McThune, którego nie obchodziła opinia sierżanta. - Co ma pan na myśli? - Niewykluczone, że chłopak był w samochodzie, zanim Clifford umarł. Musimy zdjąć z czegoś jego odciski palców i sprawdzić, czy pasują. - Dlaczego pan uważa, że był w samochodzie? - dociekał zaintrygowany Hardy. - Później ci wyjaśnię - rzucił porucznik. Sierżant rozejrzał się po świetlicy i wskazał kosz na śmieci stojący przy krześle, na którym siedział Mark. - Tam. Puszka sprite'a. Wypił przynajmniej dwie, kiedy tu siedzieliśmy. McThune rozejrzał się po korytarzu, starannie owinął puszkę chusteczką i schował ją do kieszeni płaszcza. - To z całą pewnością ta puszka - rzekł Hardy. - To jedyny kosz na śmieci i jedyne puszki po tym napoju. - Przekażę ją naszym ludziom od daktyloskopii - oznajmił McThune. - Czy ten chłopak, Mark, zostaje tutaj na noc? - Tak sądzę - odparł sierżant. - W pokoju jego brata stoi składane łóżko. Wygląda na to, że wszyscy troje będą tu spać. Dlaczego FBI interesuje się sprawą Clifforda? - Wyjaśnię to później - zbył go porucznik. - Zostań tu jeszcze przez godzinę. - Moja zmiana kończy się za dziesięć minut. - Przydadzą ci się nadgodziny. Ricky otworzył oczy koło jedenastej. Greenway przemawiał do niego cicho, głaszcząc go po nodze. Mark i Dianne siedzieli obok siebie na składanym łóżku i słuchali, jak lekarz gaworzy niczym dziecko. Chłopiec zamknął oczy niemal natychmiast po ich otwarciu i zasnął. Doktor przysiadł na plastykowym krześle i przeglądał swoje notatki. - Za kilka minut będę musiał wyjść, ale wrócę jutro z samego rana. Jego stan jest poważny, lecz życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Nie spodziewam się też większych zmian w ciągu nocy. Co jakiś czas będą tu zaglądały pielęgniarki. Zadzwońcie po nie, gdyby Ricky się obudził. - Przerzucił stronę notatek, odczytał swoje gryzmoły i spojrzał na Dianne. - To ciężki przypadek ostrych zaburzeń wywołanych stresem powstrząsowym. 63 62 - Panie doktorze, mój pracodawca to wyzyskiwacz. To fabryka, a nie miła, czysta, pełna wygód i wzajemnej sympatii firma. Nie przyślą tu kwiatów. Obawiam się, że w ogóle nie zrozumieją mojej sytuacji. - Zrobię, co będę mógł. - A co ze szkołą? - spytał Mark. - Twoja mama podała mi nazwisko dyrektora. Zadzwonię do niego i poproszę, żeby zawiadomił nauczycieli. Dianne znowu masowała skronie. Jedna z pielęgniarek, lecz nie Karem zapukała do drzwi, weszła i podała jej dwie pastylki oraz szklankę wody. - To dalman - objaśnił Greenway. - Łatwiej pani po nim zaśnie. Jeśli okaże się niewystarczający, proszę zadzwonić po pielęg- ` markę i dostanie pani coś silniejszego. Gdy dziewczyna wyszła, lekarz wstał i po raz ostatni dotknął czoła Ricky'ego. - Do zobaczenia rano - powiedział. - Prześpijcie się trochę. - Uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi. Maleńka rodzina Swayów została sama. Mark przysunął się do x matki i położył głowę na jej ramieniu. Oboje patrzyli na małą główkę `- leżącą na wielkiej poduszce nie dalej niż półtora metra od nich. - Wszystko będzie dobrze, Mark - rzekła Dianne, głaszcząc go 1,: po plecach. - Byliśmy już w gorszych tarapatach. - Przytuliła syna t i zamknęła oczy. - Przepraszam cię, mamo - odparł Mark. Miał wilgotne oczy i był gotów się rozpłakać. - Tak mi przykro z powodu tego wszystkiego. - Przycisnęła go mocno i nie puszczała przez długą f- chwilę. Mark szlochał cicho, z twarzą wtuloną w jej bluzkę. Dianne położyła się ostrożnie na łóżku, wciąż obejmując syna; zwinęli się razem na tanim piankowym materacu. Łóżko Ricky'ego stało pół metra dalej. Powyżej znajdowało się okno. Lampka na .° stoliku rzucała blade światło. Mark przestał płakać, gdyż i tak nie potrafił robić tego najlepiej. Zaczynał działać środek nasenny, poza tym Dianne była wyczer- ~ pana. Dziewięć godzin pakowania tandetnych lamp do tandetnych pudełek, pięć godzin ostrego kryzysu, a teraz jeszcze ten dalman. Chciało jej się spać. - Mamo, wyrzucą cię z pracy? - spytał szeptem Mark. Martwił się o finanse rodziny nie mniej niż ona. - Nie sądzę. Pomyślimy o tym jutro. - Musimy porozmawiać, mamo. - Wiem, ale rano. - Co to znaczy? - spytał Mark. Matka potarła skronie, nie otwierając oczu. - Czasami ktoś widzi coś strasznego i nie może sobie z tym poradzić. Ricky bardzo się przestraszył, kiedy wyciągnąłeś wąż z rury wydechowej, a gdy ten mężczyzna popełnił samobójstwo, stał się świadkiem potwornego zdarzenia, którego nie potrafił zaakceptować. Reakcją był pewnego rodzaju wstrząs. Jego ciało i umysł doznały szoku. Uciekł do domu, co jest dość niezwykłe, gdyż zwykle osoba w takim stanie doznaje paraliżu. - Greenway przerwał i odłożył notatki na łóżko. - Niewiele możemy teraz zrobić. Myślę, że ocknie się jutro, najpóźniej pojutrze, i zaczniemy ze sobą rozmawiać. Może to trochę potrwać. Będzie miał koszmarne sny i wspomnienia. Zaprzeczy, że cokolwiek się wydarzyło, a potem stwierdzi, że wszystko stało się z jego winy. Będzie się czuł samotny, zdradzony, zdezorien- towany, nawet zrozpaczony. Na razie trudno cokolwiek powiedzieć. - Na czym będzie polegała terapia? - spytała Dianne, wciąż nie otwierając oczu. - Musimy sprawić, żeby poczuł się bezpiecznie. Pani musi tu być przez cały czas. Zdaje się, że obecność ojca nie jest wskazana? - Niech go pan nie dopuszcza do Ricky'ego - rzekł Mark surowo. Dianne skinęła głową. - Dobrze. Czy macie w Memphis jakichś dziadków lub krewnych? - Nie. - A zatem najważniejsze, żebyście oboje w ciągu najbliższych kilku dni spędzili jak najwięcej czasu w tym pokoju. Ricky musi się czuć bezpiecznie i pewnie. Będzie potrzebował waszego emocjonalnego i fizycznego wsparcia. Kilka razy dziennie będę z nim rozmawiał. Jest istotne, żeby Mark i Ricky omówili ze sobą .całą sprawę. Muszą podzielić się doświadczeniami i porównać swoje reakcje. Jak mówiłem, Ricky może obwiniać się za to, co się stało, więc naszym zadaniem będzie przekonać go, że się myli. Będę przychodził tu bardzo często i zajmiemy się tym razem. - Jak pan sądzi, kiedy będzie mógł wrócić do domu? - spytała Dianne. - Nie wiem, ale dobrze byłoby, żeby jak najszybciej. Potrzebuje bezpiecznego, znajomego otoczenia i swojej sypialni. Może za tydzień. Może za dwa tygodnie. W zależności od postępów terapii. Dianne otworzyła oczy i rozprostowała nogi. - Widzi pan, ja pracuję. Nie wiem, co mam teraz zrobić. - Jutro z samego rana moje biuro skontaktuje się z pani pracodawcą. ;~` s _ xrenc 65 - Dlaczego nie teraz? Rozluźniła uścisk i odetchnęła głęboko, nie otwierając oczu. - Jestem bardzo zmęczona i śpiąca, Mark. Przyrzekam, że jutro z samego rana odbędziemy długą rozmowę. Jest kilka pytań, na które musisz mi odpowiedzieć, prawda? A teraz umyj zęby i spróbujmy zasnąć - zdecydowała. On też nagle poczuł się zmęczony. Przysunął się do ściany, gdyż uwierała go wystająca z materaca sprężyna, i usiłował przykryć się pojedynczym kocem. Matka pogłaskała go po ramieniu. Spojrzał na oddaloną o dziesięć centymetrów ścianę i stwierdził, że nie da rady spać w ten sposób przez tydzień. Dianne leżała nieruchomo, oddychając regularnie. Mark zamknął oczy i natychmiast pomyślał o Romeyu. Gdzie był teraz? Gdzie znajdowało się to pulchne ciało z łysą głową? Przypomniał sobie pot spływający na wszystkie strony z błyszczącej czaszki, ściekający po brwiach, moczący kołnierzyk. Nawet uszy Romeya były mokre. Kto dostanie jego samochód? Kto go oczyści i zmyje z niego krew? Kto otrzyma pistolet? Mark zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od czasu strzelaniny w samochodzie przestało dzwonić mu w uszach. Czy Hardy nadal próbuje zasnąć w świetlicy? Czy gliniarze wrócą jutro z nowymi wątpliwościami? Co będzie, jeśli zapytają o gumowy wąż? Jeśli zadadzą kolejne tysiąc pytań? Leżał tak, wpatrując się w ścianę, nagle rozbudzony. Blask świateł miasta sączył się przez zasłonięte okno. Dalman działał jak należy: Dianne oddychała powoli i ciężko. Ricky nie poruszał się. Matka nie miała nic wspólnego z całą tą historią. Mark spojrzał na dającą mdłe światło lampkę na stoliku i pomyślał o Hardym i policji. Czy go obserwowali? Może śledzili za pomocą kamer? E, chyba nie. Przez pół godziny obserwował śpiących brata i matkę, ale wreszcie mu się to znudziło. Nadszedł czas odbyć wyprawę. Kiedy był w pierwszej klasie, ojciec wrócił pijany do domu późno w nocy i zaczął się awanturować, a potem bić żonę, aż trzęsła się przyczepa. Wtedy Mark otworzył tandetne okno w swoim pokoju i wyślizgnął się na zewnątrz. Poszedł na długi spacer po sąsiedztwie, potem po lesie. Była gorąca, parna noc, niebo pełne gwiazd. Odpoczywał na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na kemping. Modlił się o bezpieczeństwo matki. Prosił Boga o rodzinę, w której każdy będzie mógł spać spokojnie i bez obaw. Dlaczego nie mogli być taką normalną rodziną? Włóczył się przez dwie godziny. Kiedy wrócił, w domu już wszyscy spali. I tak narodził się zwyczaj jego nocnych wypraw, dających mu radość i spokój ducha. Mark lubił rozmyślać i kiedy budził się w środku nocy albo w ogóle nie mógł zasnąć, wyruszał na długie tajemne spacery. Widział wiele. Wkładał ciemne ubranie i niczym złodziej przemykał po Posiadłości Kołowej Tuckera. Był świadkiem drobnych przestępstw, kradzieży, aktów wandalizmu, ale zawsze trzymał język za zębami. Obserwował, jak kochankowie wyskakują w ostatniej chwili przez okno. Uwielbiał siedzieć w pogodne noce na wzgórzu nad kempingiem i wypalać w samotności papierosa. Strach przed schwytaniem przez matkę zniknął wiele lat wcześniej. Dianne harowała ciężko i spała jak zabita. Nigdy nie bał się obcych miejsc. Okrył matkę i Ricky'ego dokładniej kocem i cicho wyślizgnął się z pokoju. Korytarz był ciemny i pusty. Cudowna Karen siedziała za biurkiem w pokoju pielęgniarek i coś pisała. Kiedy go zobaczyła, odłożyła pióro i uśmiechnęła się promiennie. - Idę do bufetu po sok pomarańczowy - powiedział. - Znam drogę. Za chwilę będę z powrotem. Posłała mu jeszcze jeden uśmiech i Mark poczuł, że jest zakochany. Hardy zniknął. Świetlica był pusta, ale nikt nie wyłączył telewizora. Szli Bohaterowie Hogana. Mark wsiadł do windy i zjechał na parter. Bufet też świecił pustkami, tylko przy jednym ze stolików siedział mężczyzna w wózku inwalidzkim, z zagipsowanymi nogami. Jedno ramię miał na temblaku. Czysty gips lśnił bielą. Nieszczęśnik miał także zabandażowaną większą część ogolonej - jak się wydaje - r~ głowy. Wyglądał bardzo nieswójó. Mark kupił półlitrowy kartonik mleka i usiadł przy stoliku niedaleko niego. Nieznajomy, krzywiąc się bołeśnie z rozczarowaniem, odsunął od siebie zupę. Pociągnął łyk soku przez słomkę i zauważył chłopca. - Jak leci? - spytał Mark z uśmiechem. Żal mu było człowieka ,i miał ochotę z kimś pogadać. Mężczyzna spojrzał na niego, lecz zaraz odwrócił wzrok. Skrzywił się ponownie i spróbował wygodniej ułożyć nogi. Mark starał się nie przyglądać mu za bardzo: Chwilę później w bufecie pojawił się jakby znikąd facet w białej 4~oszuli i krawacie. Postawił tacę z jedzeniem i kawą na stole i usiadł na wprost pacjenta w gipsie, nie zwracając uwagi na Marka. - Paskudna sprawa - rzekł, uśmiechając się szeroko. - Co się stało? - Wypadek samochodowy - odparł z udręką mężczyzna na wózku. - Potrąciła mnie ciężarówka Exxona. Kretyn przejechał znak stopu. 66 67 Uśmiech przybysza stał się jeszcze szerszy, ale jedzenie i kawa pozostały nietknięte. - Kiedy to było? - Trzy dni temu. - Powiedział pan „ciężarówka Exxona"? - Facet poderwał się i szybkim krokiem podszedł do zagipsowanego, wyciągając coś z kieszeni. Błyskawicznym ruchem sięgnął po krzesło i nagle siedział już zaledwie kilka centymetrów od inwalidzkiego wózka. - Exxona - potwierdził znużonym głosem nieszczęśnik w gipsie. Przybyły podał mu białą wizytówkę. - Nazywam się Gill Teal - rzekł. - Jestem adwokatem i moją specjalnością są wypadki samochodowe, przede wszystkim z udziałem ciężarówek. - Wyrecytował to bardzo szybko, jakby złapał dużą rybę i bał się, że mu ucieknie. - To moja specjalność. Sprawy dużych wozów. Osiemnastokołowce. Śmieciarki. Cysterny. Znam je wszyst- kie. - Wyciągnął dłoń nad stołem. - Nazywam się Gill Teal - powtórzył. Na szczęście człowiek w gipsie miał zdrową prawą rękę, więc wyciągnął ją przed siebie i mało energicznym gestem uścisnął dłoń sępa. - Joe Farris - przedstawił się. Gill nie dał mu chwili wytchnienia, zaatakował natychmiast z dzikim błyskiem w oczach, gotów przygwoździć zwier2ynę. - Co my tu mamy? Dwie złamane nogi, wstrząs, kilka ran kłutych? - I złamany obojczyk. - Świetnie. A zatem trwałe uszkodzenie ciała. Jaki rodzaj pracy pan wykonuje? - dopytywał dalej, pocierając podbródek w pełnym skupieniu. Jego wizytówka leżała na stole, nie tknięta przez Farrisa. Obaj mężczyźni nie zauważali Marka. - Pracuję jako operator dźwigu - odparł Joe. - Członek związku? - Tak. - Pięknie. I wóz Exxona przejechał znak stopu. Nie ma chyba wątpliwości, kto tu zawinił? Joe zmarszczył brwi i ponownie zmienił pozycję. Widać było, że zaczyna mieć dość Gilla Teala i całej tej rozmowy. Pokręcił przecząco głową. Przez chwilę adwokat obliczał coś intensywnie, gryzmoląc na serwetce, a potem uśmiechnął się i oznajmił: - Mogę zdobyć dla ciebie co najmniej sześćset tysięcy dolarów. Jedna trzecia to moje honorarium, ty odchodzisz z czterystoma tysiącami. Czterysta kawałków, wolne od podatku. Jeszcze jutro złożymy pozew. 68 Joe przyjął te słowa tak, jakby słyszał je już wcześniej. Gill wisiał w powietrzu z otwartymi ustami, dumny z siebie, pewny zwycięstwa. - Rozmawiałem już z innymi adwokatami- rzekł Farris. - Zdobędę dla ciebie więcej niż ktokolwiek inny, Joe. Tym właśnie się zajmuję - sprawami dużych ciężarówek. Skarżyłem już Exxona. Wszyscy prawnicy i miejscowi dyrektorzy panicznie się mnie boją, bo im skaczę do gardeł. To jest wojna, Joe, a ja jestem najlepszy w mieście. Wiem, jak rozgrywać ich brudne gierki. Zakończyłem właśnie sprawę pewnej ciężarówki, wydarłem im pół miliona dolarów. Obsypali mojego klienta pieniędzmi, kiedy tylko mnie zaangażował. Nie przechwalam się, Joe, ale jeśli chodzi o te rzeczy, to jestem naprawdę najlepszy w mieście. - Dziś rano rozmawiałem z adwokatem, który powiedział, że może zdobyć dla mnie milion. - Kłamie. Jak się nazywa? McFay? Ragland? Snodgrass? Znam tych facetów. Bezustannie pokazuję im, kto jest lepszy, a zresztą, Joe, sześćset tysięcy to minimum. Może być tego dużo więcej. Do licha, chłopie, jeśli zmuszą nas do procesu, to Bóg wie, ile ława przysięgłych może nam przyznać. Codziennie jestem w sądzie, Joe, sieję popłoch w całym Memphis. Sześćset tysięcy to minimum. Wynająłeś już kogoś? Podpisałeś kontrakt? Farris pokręcił głową. - Jeszcze nie. - Cudownie. Słuchaj, Joe, masz żonę i dzieci, tak? - Byłą żonę, troje dzieci. - Dostajesz więc zasiłek na dzieci, człowieku, tak? Ile ci tego dają? - Pięćset doków miesięcznie. - To niewiele. A masz przecież kupę rachunków do zapłacenia. Posłuchaj zatem, co zrobimy, Joe. Będę ci wypłacał zalicźkę w wysoko- ści tysiąca dolarów miesięcznie na poczet naszej umowy. Jeśli zakoń- czymy sprawę w trzy miesiące, odejmę sobie trzy tysiące. Jeśli zajmie to dwa lata - oczywiście nie zajmie, ale gdyby - to odejmę dwadzieścia cztery tysiące. I tak dalej. Nadążasz za mną, Joe? Gotówka do rączki, w tej chwili. Joe ponownie zmienił pozycję i wlepił spojrzenie w blat stołu. - Ten drugi adwokat, który przyszedł wczoraj do mnie do pokoju, powiedział, że da mi dwa tysiące zaliczki teraz i będzie przesyłał po dwa tysiące co miesiąc - oznajmił. - Kto to był? Scottie Ray? Rob LaMoke? Znam tych facetów, Joe, nie są warci nawet centa. Nie potrafiliby znaleźć drogi do budynku sądu. Nie można im ufać. Są niekompetentni. Okay, wchodzę w to - dwa tysiące teraz i dwa co miesiąc. 69 - A ten inny gość z jakiejś dużej firmy zaproponował mi dziesięć tysięcy z góry i linię kredytową na wszystko, czego potrzebuję. To wstrząsnęło Gillem. Minęło dobre dziesięć sekund, zanim odezwał się ponownie. - Posłuchaj mnie, Joe. Tu nie chodzi o wysokość zaliczki. Chodzi o to, ile pieniędzy mogę wydobyć od Exxona. A nikt, powtarzam: nikt, nie zdobędzie dla ciebie więcej niż ja. Nikt! Joe, dam ci więc teraz pięć tysięcy zaliczki i pozwolę brać tyle, ile będziesz potrzebował na płacenie rachunków. W porządku? - Pomyślę o tym. - Ale czas jest tu najważniejszy, chłopie. Musimy działać szybko. Dowody znikają. Pamięć blaknie. Duże korporacje poruszają się bardzo wolno. - Powiedziałem, że o tym pomyślę. - Czy mogę zadzwonić do ciebie jutro? - Nie: - Dlaczego nie? - Do diabła, nie mogę nawet zasnąć przez te wszystkie cholerne telefony od adwokatów. Nie mogę tknąć śniadania, żeby zaraz nie napatoczył się któryś z was. Więcej w tym przeklętym miejscu prawników niż lekarzy. Gill był niezrażony. - Kręci się tu wiele rekinów, Joe - przekonywał. - Wielu naprawdę kiepskich adwokatów gotowych spieprzyć twoją sprawę. To smutne, ale prawdziwe. W zawodzie jest tłoczno, więc wszyscy krążą po mieście i próbują znaleźć robotę. Ale nie popełnij błędu, Joe. Sprawdź mnie. Zajrzyj do książki telefonicznej. Jest tam moje cało- stronicowe ogłoszenie w trzech kolorach, Joe. Znajdź Gilla Teala i przekonaj się, że z nim zwycięstwo to jedna chwila. - Pomyślę o tym. Adwokat wyciągnął następną wizytówkę i podał ją Farrisowi, po czym pożegnał się i wyszedł, nie tknąwszy jedzenia ani kawy. Joe cierpiał. Chwycił koło wózka prawą ręką i powoli się oddalił. Mark chciał zaoferować mu swoją pomoc, ale pomyślał, że Joe mógłby się tylko zdenerwować. Obie wizytówki Gilla Teala leżały na stole. Chłopiec dokończył mleko, rozejrzał się i schował jedną z nich do kieszeni. Mark powiedział Karen, swojej ukochanej, że nie może zasnąć, więc gdyby go ktoś potrzebował, będzie w świetlicy. Usiadł na sofie i oglądając powtórkę Cheers, zaczął przerzucać strony książki telefo- nicznej. Wypił jeszcze jednego sprite'a. Hardy, niech go Bóg błogosławi, dał mu po obiedzie osiem ćwierćdolarówek. Karen przyniosła koc i owinęła mu nim nogi. Poklepała go po ramieniu długą szczupłą dłonią i odpłynęła. Obserwował każdy jej krok. Pan Gill Teal naprawdę miał ogłoszenie na całą stronę w dziale „Adwokaci" książki telefonicznej miasta Memphis, obok tuzina innych prawników. Widniało tam też ładne zdjęcie przedstawiające go w swobodnej pozie przed budynkiem sądu, bez marynarki, z pod- winiętymi rękawami koszuli. WALCZĘ O TWOJE PRAWA! - głosił napis pod fotografią. Na górze wielkie czerwone litery pytały: CZY ULEGŁEŚ WYPADKOWI? A na dole gruby zielony druk od- powiadał: JEŚLI TAK, ZADZWOŃ DO GILLA TEALA - Z NIM ZWYCIĘSTWO TO JEDNA CHWILA. Jeszcze niżej, niebieskim drukiem, wyliczono wszelkie rodzaje spraw, którymi Gill się zajmował, a były ich setki: kosiarki do trawy, porażenia prądem, deformacje płodu, wypadki samochodowe, wybuchające piece do podgrzewania wody i masa innych. Osiemnaście lat doświadczenia we wszystkich sądach. Niewielka mapka w rogu ogłoszenia kierowała ludzi do jego biura, które znajdowało się niemal naprzeciw gmachu sądu. Mark usłyszał nagle znajomy głos i podniósł wzrok. Na ekranie telewizora pojawił się... Gill Teal we własnej osobie. Stał obok wejścia na szpitalny ostry dyżur, wyrażając współczucie ofiarom wypadków i gromiąc nieczciwe towarzystwa ubezpieczeniowe. Z tyłu błyskały czerwone światła, sanitariusze biegali we wszystkie strony, ale Gill Teal miał sytuację pod kontrolą i był gotów wziąć twoją sprawę bez zaliczki. I żadnych opłat, dopóki nie uzyska dla ciebie pieniędzy! Świat był taki mały. W ciągu ostatnich dwóch godzin Mark widział tego człowieka na żywo, podkradł jedną z jego wizytówek, oglądał jego twarz w książce telefonicznej, a teraz oto tenże sam osobnik mówił prosto do niego z telewizyjnego ekranu. Zamknął książkę telefoniczną i odłożył ją na kiwający się stolik do kawy. Okrył się kocem i postanowił zasnąć. Nazajutrz zadzwoni do Gilla Teala. 70 Foltrigg lubił, kiedy go eskortowano. Największą przyjemność sprawiały mu te bezcenne momenty, kiedy kamery czekały już na niego, pracując cicho, a on, dokładnie w odpowiedniej chwili, wkraczał majestatycznym krokiem na korytarz albo schody sądu, w asyście wiernego bulteriera Wally'ego Boxxa, z Thomasem Finkiem albo innym asystentem u boku, odganiającym dziennikarzy niczym natrętne muchy. Roy wiele czasu spędzał na oglądaniu zapisów wideo pokazu- jących, jak z niewielką świtą błyskawicznie pokonuje dystans między chevroletem a salą sądową, zbyt ważny i zajęty, by móc się zatrzymać i pogawędzić z prasą. Miał mistrzowskie wyczucie czasu i perfekcyjnie wyćwiczony krok. Raz po raz unosił ręce w górę, dając do zrozumienia, że naprawdę chciałby odpowiedzieć na pytania, ale jest tak ważną osobistością, iż po prostu nie ma na to czasu. Wkrótce potem Wally zapraszał wszystkich na wyreżyserowaną konferencję prasową. Wtedy to Roy, oderwawszy się od swych arcyważnych zajęć, mógł spędzić kilka chwil w blasku świateł. Niewielką bibliotekę w apartamencie prokuratora zamieniono na pomieszczenie prasowe, kompletnie wy- posażone, łącznie ze specjalnym oświetleniem i systemem nagłaś- niającym. W zamykanej szafce w pokoiku obok Foltrigg trzymał też przybory do makijażu. Kiedy kilka minut po północy wchodził do budynku federalnego na Main Street w Memphis, miał ze sobą coś w rodzaju eskorty w osobach Wally'ego i Fmka oraz agentów Trumanna i Scherffa, ale tym razem dookoła nie kłębili się ciekawscy reporterzy. W gruncie rzeczy nie ocżekiwał ich nikt. W biurach FBI zastali Jasona McThune'a i dwóch innych zmęczonych agentów popijających zimną lurę. To było całe wielkie entree Roya. Wszyscy przedstawili się sobie szybko w drodze do ciasnego biura McThune'a. Foltrigg zajął jedyne krzesło. Jason był człowiekiem o dwudziestoletnim stażu pracy, którego wbrew jego woli przysłano do Memphis; teraz liczył miesiące dzielące go od wyjazdu na północny zachód, nad Pacyfik. Czuł się zmęczony i irytowała go późna pora. Wiele słyszał o Foltriggu, ale jeszcze nigdy nie spotkał go osobiście. Plotki głosiły, że to nadęty osioł. Jeden z miejscowych agentów zamknął drzwi od zewnątrz i McThu- ne usiadł za swoim biurkiem, by zreferować sprawę. Opisał okoliczności znalezienia samochodu, jego zawartość, pistolet, ranę, podał czas śmierci i tak dalej, i tak dalej. - Chłopak nazywa się Mark Sway - poinformował. - Powie- dział policji, że razem z bratem natknęli się na ciało i zaraz pobiegli zadzwonić na policję. Mieszkają jakiś kilometr od miejsca śmierci Clifforda, na kempingu dla przyczep. Młodszy dzieciak jest w szpitalu, doznał - zdaje się - szoku powstrząsowego. Mark Sway i jego matka, Dianne Sway, biała, rozwiedziona, także są w szpitalu. Ojciec mieszka tu, w mieście, i ma dość zabagnioną kartotekę: kradzieże, bójki i temu podobne. Niebieski ptak. Biały, pochodzenie robotnicze. Tak czy owak, chłopak kłamie... - Nie zdołałem odczytać listu - przerwał mu Foltrigg, nie mogąc się doczekać, by zabrać głos. - Wasz faks nie był najlepszej jakości. - Powiedział to tak, jakby McThune i FBI z Memphis byli idiotami, ponieważ on, Roy Foltrigg, odebrał w swojej furgonetce faks kiepskiej jakości. Jason zerknął na stojących pod ścianą Larry'ego Trumanna i Skippera Scherffa i mówił dalej: - Zaraz do tego dojdziemy. Chłopak twierdzi, że przybył na miejsce zdarzenia, kiedy już było po wszystkim, ale mamy co do tego wątpliwości. Po pierwsze, w samochodzie pełno jest dziecięcych odcisków palców: na desce rozdzielczej, na drzwiach, na butelce whisky, na pistolecie, wszędzie. Zdjęliśmy odciski Swaya jakieś cztery godziny temu i nasi ludzie porównują je teraz z tymi z lincolna. Skończą dopiero jutro, ale jest właściwie oczywiste, że dzieciak był w samochodzie. Co tam robił, jeszcze nie wiemy. Znaleźliśmy też masę odcisków koło tylnych świateł, bezpośrednio nad rurą wydechową, jak również trzy świeże niedopąłki virginia sumów pod drzewem niedaleko miejsca zdarzenia. Takie papierosy pali Dianne Sway. Zapewne chłopcy, jak to chłopcy, podkradli je matce i poszli sobie pociągnąć. 72 73 Zajmowali się swoimi sprawami, kiedy nagle pojawił się Clifford. Schowali się i zaczęli go obserwować - to zarośnięty teren i ukrycie się nie stanowi problemu. Może podkradli się i wyciągnęli wąż z rury wydechowej? Nie jesteśmy pewni, a dzieciaki nie chcą mówić. To znaczy mały jest nadal w szoku, Mark zaś wyraźnie kłamie. W każdym razie jasne jest, że gumowy wąż nie zadziałał. Próbujemy zdjąć znajdujące się na nim odciski palców, ale to żmudna robota. Być może niewykonalna. Rano, kiedy przyjadą z Komendy Głównej, będę miał fotografie ukazujące położenie węża. McThune wyłowił z rozgardiaszu na swoim biurku żółty notatnik. Mówił do niego, nie do Foltrigga. - Clifford oddał co najmniej jeden strzał wewnątrz samochodu. Kula wyszła niemal idealnie przez środek przedniego okna po stronie pasażera. Szyba pękła, ale się nie rozprysła. Nie wiadomo, dlaczego to zrobił i w którym momencie. Autopsję zakończono godzinę temu. W żołądku denata pełno było dalmanu, kodeiny i perkodanu - mocnych środków przeciwbólowych. Zawartość alkoholu we krwi dwa i dwie dziesiąte promila, musiał więc być nawalony jak skunks, jak to się mówi w tych stronach. Chcę powiedzieć, że był nie tylko wystarczająco stuknięty, żeby się zabić, ale także pijany i nieprzytomny od prochów, więc trudno się w tym wszystkim połapać. Nie mamy do czynienia z człowiekiem, który postępował racjonalnie. - Rozumiem - rzucił Roy niecierpliwie. Wally Boxx .krążył za jego plecami niczym dobrze wytresowany terier. McThune zignorował go i ciągnął dalej: - Pistolet to tania trzydziestkaósemka, którą nabył w lombardzie tutaj, w Memphis. Próbowaliśmy przesłuchać właściciela, ale ten odmawia zeznań bez udziału swojego adwokata, więc musimy poczekać do rana. Według rachunku ze stacji benzynę kupił w Vaiden, Missisipi, jakieś półtorej godziny drogi stąd. Sprzedawczyni, młoda dziewczyna, twierdzi, że zatrzymał się tam około pierwszej po południu. Żadnych śladów innych postojów. Jego sekretarka mówi, że z biura wyszedł o dziewiątej rano, że często znikał i że niczego nie podejrzewała, dopóki nie zadzwoniliśmy. Wiadomość o jego śmierci niezbyt ją chyba zmartwiła. Wygląda na to, że opuścił Nowy Orlean tuż po dziewiątej, dotarł w pięć-sześć godzin do Memphis, zatrzymał się najpierw po benzynę, a potem po pistolet, pojechał do lasu i się zastrzelił. Może gdzieś stanął, żeby coś przekąsić, może aby kupić whisky? Może, może, może... Cały czas szukamy. - Dlaczego Memphis? - zapytał Wally Boxx. Foltrigg skinął głową, wyraźnie aprobując pytanie. - Bo tutaj się urodził - odparł McThune uroczyście, wpatrując się w Roya tak, jakby było oczywiste, że każdy chce umrzeć tam, gdzie się urodził. Był to żart wypowiedziany z kamienną twarzą, ale Foltrigg go nie zrozumiał. Jason słyszał, że prokurator jest niezbyt bystry. - Rodzina wyjechała stąd, kiedy był dzieckiem - wyjaśnił po chwili. - Chodził do college'u w Rice i studiował prawo w Tulane. - Razem tam studiowaliśmy - rzekł Fink, kraśniejąc z dumy. - To wspaniale. List, napisany odręcznie, nosi datę dzisiejszą, a raczej powinienem powiedzieć - wczorajszą. Do jego napisania użyto wiecznego pióra z czarnym atramentem - nie znaleźliśmy takiego ani przy zmarłym, ani w samochodzie. - McThune sięgnął po kartkę papieru i pochylił się nad biurkiem. - Proszę. To oryginał. Niech pan będzie ostrożny. Wally Boxx skoczył, chwycił papier i podał go Foltriggowi. Jason przetarł oczy i kontynuował: - Są w nim tylko polecenia dotyczące pogrzebu i wskazówki dla sekretarki. Proszę jednak spojrzeć na sam dół. Wygląda na to, że chciał coś dopisać niebieskim długopisem. Nos Foltrigga zbliżył się do listu. - Jest tu napisane: „Mark, Mark, gdzie są..." i dalej nie mogę odczytać. - Zgadza się. Clifford miał okropny charakter pisma, długopis się wypisał, ale nasz ekspert mówi to samo: „Mark, Mark, gdzie są..." Sądzi też, że kiedy próbował to napisać, był pijany albo pod wpływem ., narkotyków. Długopis znaleźliśmy w samochodzie. Tani bic. Nie ulega wątpliwości, że to ten, o który nam chodzi. Clifford nie miał dzieci, siostrzeńców, braci, wujów ani kuzynów o imieniu Mark. Sprawdzamy też jego przyjaciół - chociaż sekretarka utrzymuje, że nie miał takich - ale jak dotąd nie znaleźliśmy żadnego Marka. - Co to może oznaczać? - Myślę, że tylko jedno. Kilka godzin temu Marka Swaya odwoził do szpitala w Memphis policjant nazwiskiem Hardy. W czasie drogi chłopakowi wyrwało się, że Romey coś powiedział czy zrobił. Romey to skrót od Jerome, potwierdziła to sekretarka prawnika. Stwierdziła, iż wielu jego znajomych tak go nazywało. Skąd dzieciak mógł znać ten przydomek, jeśli nie od Clifforda? Foltrigg słuchał z otwartymi ustami. - Co pan o tym sądzi? - Cóż, według mojej teorii Mark Sway był w samochodzie, zanim Clifford się zastrzelił i, co więcej, przebywał tam przez jakiś czas - „wskazują na to te wszystkie odciski palców. O czymś rozmawiali. 74 75 Następnie w którymś momencie chłopak opuścił samochód, prawnik zaś próbował coś dopisać do swojego listu, po czym strzelił sobie w łeb. Dzieciak się mocno wystraszył, a jego młodszy brat doznał prawdziwego szoku. Ot i cała historia. - Dlaczego chłopiec miałby kłamać? - Po pierwsze, boi się. Po drugie, to jeszcze dziecko. A po trzecie być może dlatego, że usłyszał coś, o czym wolałby nie wiedzieć. Wypowiedź McThune'a była perfekcyjnie skonstruowana, a dra- matyczna puenta sprawiła, że w pokoju zapadło ciężkie milczenie. Foltrigg znieruchomiał. Boxx i Fink gapili się na biurko z otwartymi ustami. Larry Trumann nie mógł powstrzymać się od lekkiego uśmiechu na myśl o znalezieniu ciała. Ponieważ jego szef był chwilowo oszołomiony, Wally Boxx prze- szedł do obrony i zadał głupie pytanie: - Dlaczego sądzi pan, że tak właśnie było? Cierpliwość Jasona w stosunku do prokuratorów i ich małych pachołków wyczerpała się już jakieś dwadzieścia lat wcześniej. Widział, jak przychodzą i odchodzą. Nauczył się ich gierek i manipulowania ich nadmiernie rozwiniętym poczuciem własnej wartości. Wiedział, że najlepszym sposobem na banalne pytania są proste odpowiedzi. - Wnioskuję tak na postawie listu, odcisków palców i kłamstw - odparł. - Biedny dzieciak nie wie, co robić. Foltrigg położył list na biurku i odchrząknął. - Rozmawiał pan z tym chłopakiem? - Nie. Byłem w szpitalu cztery godziny temu, ale nie widziałem się z nim. Rozmawiał z nim sierżant Hardy z policji w Memphis. - A pan? - Zamierzam to zrobić za kilka godzin. Trumann i ja pojedziemy do szpitala spotkać się z nim i być może z jego matką. Przydałoby się też zamienić parę słów z tym maluchem, ale na to musi wyrazić zgodę lekarz. - Chciałbym przy tym być - oznajmił Foltrigg. Wszyscy wie- dzieli, że prędzej czy później zażyczy sobie tego. McThune potrząsnął głową. - Nie najlepszy pomysł. My to załatwimy - rzekł z naciskiem, nie pozostawiając wątpliwości, kto tu sprawuje kontrolę. Byli w Mem- phis, nie w Nowym Orleanie. - A co z lekarzem? Pogadał pan z nim? - Nie, jeszcze nie. Spróbujemy dziś rano. Wątpię, żeby miał wiele do powiedzenia. - Myśli pan, że dzieciaki zwierzyłyby mu się? - spytał niewinnie Fink. 76 McThune rzucił Trumannowi spojrzenie mówiące „Co za idiotów mi tu przywiozłeś?" - Nie znam odpowiedzi na to pytanie, sir - odparł. - Nie mam pojęcia, co ci chłopcy wiedzą. Nie wiem, czy lekarz z nimi rozmawiał, i zupełnie nie potrafię przewidzieć, jak się wobec niego zachowają. Foltrigg zmarszczył brwi i zerknął na Finka, który skulił się, zawstydzony. McThune spojrzał na zegarek i wstał. - Panowie, jest późno - oświadczył. - Nasi ludzie skończą z samochodem do południa, proponuję więc, żebyśmy spotkali się wówczas. - Musimy wyciągnąć z Marka Swaya wszystko, co wie - oświadczył Roy, nie ruszając się z miejsca. - Był w tym samochodzie i Clifford z nim rozmawiał. - Owszem. - Tak, panie McThune, ale są też rzeczy, o których panu nic nie wiadomo. Clifford znał miejsce ukrycia ciała i mówił o tym. - Jest wiele rzeczy, o których nie wiem, panie Foltrigg, ponieważ jest to sprawa Nowego Orleanu, a ja pracuję w Memphis. Nie chcę wiedzieć nic więcej na temat biednych panów Boyette'a i Clifforda. ~ Mam po dziurki w nosie własnych trupów. Jest niemal pierwsza w nocy, a ja siedzę w biurze, pracując nad nie swoją sprawą, rozmawiając z wami, panowie, i odpowiadając na wasze pytania. r Zamierzam zajmować się nią do jutrzejszego południa, potem może ją przejąć mój przyjaciel Larry Trumann. Ja z tym kończę. ~~ - Chyba że zadzwoni do pana Waszyngton. `~ - Chyba że zadzwoni do mnie Waszyngton. Wtedy zrobię wszystko, co mi zleci pan Voyles. - Chciałbym zaznaczyć, że rozmawiam z panem Voylesem przy- najmniej raz w tygodniu. - Moje gratulacje. ~~ - Sprawa Boyette'a jest według niego sprawą o pierwszorzędnym znaczeniu dla FBI. - - Tak słyszałem. ~~ - I jestem pewien, że pan Voyles doceni pańskie wysiłki. ... - Wątpię. Roy wstał wolno i spojrzał na McThune'a. - Jest absolutnie konieczne, byśmy dowiedzieli się wszystkiego. co wie Mark Sway. Rozumie pan? - powtórzył. Jason odwzajemnił spojrzenie i nic nie powiedział. Trudno było słuchać tego dziecięcego gaworzenia Greenwaya. Lekarz zignorował ją. Mark poczuł zapach mydła i spostrzegł, że włosy matki są mokre. Zmieniła ubranie, ale była nie umalowana i miała zmienioną twarz. Greenway wyprostował się. - Bardzo ciężki przypadek - rzekł oficjalnym tonem, niemalże do siebie, patrząc na zamknięte oczy chłopca. - Co dalej? - spytała Dianne. - Czekamy. Oznaki życia są w normie, więc nie ma fizycznego niebezpieczeństwa. Najważniejsze, żeby pani była w tym pokoju, kiedy odzyska przytomność. - Lekarz przyglądał im się, pocierając brodę, głęboko zamyślony. - Kiedy otworzy oczy, musi zobaczyć swoją matkę, rozumie pani? - Nie miałam zamiaru nigdzie jechać. - Ty, Mark, możesz wychodzić na krótko, ale najlepiej by było, ebyś również przebywał tu jak najczęściej. Mark skinął głową. Myśl o spędzeniu w tym pomieszczeniu jeszcze jednej minuty była niezbyt zachęcająca. - Pierwsze chwile mogą być najważniejsze. Będzie przestraszony, kiedy się rozejrzy. Musi zobaczyć i poczuć swoją matkę. Niech go pani przytuli i sprawi, żeby się poczuł bezpiecznie. Proszę natychmiast zadzwonić po pielęgniarkę. Zostawię jej instrukcje. Mały będzie bardzo głodny, więc spróbujemy trochę go nakarmić. Pielęgniarka odłączy kroplówkę, żeby mógł chodzić po pokoju. Ale najistotniejsze jest, żeby go przytulić. - Kiedy to może nastąpić? - Nie wiem. Zapewne dziś albo jutro. Nie sposób tego przewi- dzieć. - Miał już pan do czynienia z podobnymi przypadkami? Greenway spojrzał na Ricky'ego i postanowił mówić prawdę. Potrząsnął głową. - Nie z aż tak ciężkimi - odrzekł. - Ricky znajduje się w stanie niemal śpiączki, co jest dość niezwykłe. Zazwyczaj po okresie od- poczynku dzieci budzą się i chcą jeść. - Prawie udało mu się uśmiechnąć. - Ale proszę się nie martwić. Ricky dojdzie do siebie. Po prostu trochę musi to potrwać. Wydawało się, że malec usłyszał, co mówią, bo nagle sapnął i przeciągnął się, lecz nie otworzył oczu. Obserwowali go w napięciu, czekając na jakieś mruknięcie lub słowo. Chociaż Mark wolałby, żeby Ricky zachował milczenie na temat tego, co się wydarzyło, dopóki nie porozmawiają, rozpaczliwie pragnął, by jego młodszy brat obudził się Karm zaglądała do Marka przez całą noc, a około ósmej przyniosła mu sok pomarańczowy. Spał samotnie w małej świetlicy. Obudziła go delikatnie. Pomimo wielu problemów, jakie teraz miał, Mark czuł, że jest o krok od beznadziejnego zakochania się w tej ślicznej pielęgniarce. Pociągnął łyk soku i spojrzał w jej iskrzące się brązowe oczy. Karen wygładziła koc okrywający mu nogi. - Ile masz lat? - spytał. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Dwadzieścia cztery. O trzynaście więcej niż ty. Dlaczego pytasz? - Z przyzwyczajenia. Jesteś zamężna? - Nie. - Zdjęła koc i zaczęła go składać. - Jak się spało? Mark wstał, przeciągnął się i spojrzał na nią. - Lepiej niż mamie na tamtym łóżku. Pracowałaś całą noc? - Od dziesiątej do dziesiątej. Mamy dwunastogodzinne dyżury, cztery dni w tygodniu. Chodź ze mną. Doktor Greenway jest w pokoju i chce się z tobą zobaczyć. - Wzięła go za rękę, co mu niezmiernie pomogło, i poszli do pokoju Ricky'ego. Karen zostawiła go i zamknęła za sobą drzwi. Dianne wyglądała na zmęczoną. Stała przy łóżku syna z nie zapalonym papierosem w drżącej dłoni. Mark podszedł do niej, a ona położyła mu rękę na ramieniu. Patrzyli, jak doktor gładzi Ricky'ego po czole i mówi do niego. Malec miał nadal zamknięte oczy i nie odpowiadał. - On pana nie słyszy, doktorze - powiedziała w końcu Dianne. 78 79 i zaczął mówić o innych rzeczach. Miał już dość patrzenia na jego wtuloną w poduszkę głowę, na kciuk w ustach. Greenway sięgnął do torby i wyciągnął egzemplarz „The Memphis Press", porannego dziennika. Położył gazetę na łóżku i podał Dianne wizytówkę. - Moje biuro znajduje się w sąsiednim budynku. Tutaj jest telefon, na wszelki wypadek. I przypominam: gdy tylko się obudzi, proszę zadzwonić do pielęgniarek, a one zawiadomią mnie. Okay? Pani Sway przyjęła wizytówkę i skinęła głową. Lekarz rozłożył gazetę na łóżku Ricky'ego. - Widzieliście to? - Nie - odpowiedziała. Na pierwszej stronie, u samej góry widniał nagłówek: ADWOKAT Z NOWEGO ORLEANU POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO W MEM- PHIS. Poniżej, po prawej stronie, znajdowało się duże zdjęcie W. Jerome'a Clifforda, a po lewej mniejszy napis: „Ekscentryczny prawnik podejrzany o kontakty z mafią". Słowo „mafia" zogromniało Markowi w oczach. Spojrzał na fotografię Romeya i nagle zrobiło mu się słabo. Greenway nachylił się i zniżył głos. - Wygląda na to, że pan Clifford był osobą powszechnie znaną w Nowym Orleanie. Miał związek ze sprawą senatora Boyette'a. Najwyraźniej reprezentował człowieka oskarżonego o jego zamor- dowanie. Wiedzieliście o tym? - zapytał. Dianne wsadziła nie zapalonego papierosa do ust i pokręciła przecząco głową. - Cóż, to poważna sprawa. Pierwszy senator Stanów Zjed- noczonych zamordowany w czasie trwania jego kadencji. Przeczyta to pani, kiedy wyjdę. Aha, na dole są ludzie z policji i FBI. Czekali już, kiedy przyjechałem godzinę temu. - Mark kurczowo chwycił się poręczy łóżka. - Chcą rozmawiać z Markiem, oczywiście w pani obecności. - Dlaczego? - spytała. Greenway spojrzał na zegarek. - Sprawa Boyette'a jest skomplikowana. Sądzę, że zrozumie pani więcej, kiedy przeczyta ten artykuł. Powiedziałem im, że Mark i pani nie będziecie z nimi rozmawiać, dopóki ja nie wyrażę na to zgody. Czy dobrze zrobiłem? - Tak - wyrzucił z siebie chłopiec. - Ja nie chcę z nimi rozmawiać. - Dianne i Greenway spojrzeli na niego jednocześnie. - Skończę jak Ricky, jeśli ci gliniarze nie przestaną mnie męczyć. - Podświadomie Mark przeczuwał, że policjanci wrócą z pytaniami. Nie zostawią go tak łatwo w spokoju. Zdjęcie na pierwszej stronie gazety i wzmianka o FBI sprawiły, że nagle przeszył go dreszcz i poczuł, że musi usiąść. - Niech pan to na razie odwlecze - poprosiła Dianne. - Pytali, czy będą mogli spotkać się z wami o dziewiątej. Odrzekłem, że nie, ale oni nie odejdą. - Spojrzał ponownie na zegarek. - Będę tu o dwunastej. Może wtedy powinniśmy z nimi porozmawiać? - Jak pan uważa - odparła. - Świetnie. Przetrzymam ich do dwunastej. Moje biuro powiado- miło już pani pracodawcę oraz szkołę. Proszę się tym nie martwić. Niech pani tylko będzie przy tym łóżku, dopóki nie wrócę. - Prawie się uśmiechnął, zamykając za sobą drzwi. Dianne pobiegła do łazienki i zapaliła papierosa. Mark pstrykał pilotem, aż udało mu się włączyć telewizor, po czym nastawił lokalne wiadomości. Nic - tylko pogoda i sport. Matka skończyła czytać artykuł o panu Cliffordzie i położyła gazetę na podłodze pod składanym łóżkiem. Mark obserwował ją, zdenerwowany. - Jego klient zabił senatora Stanów Zjednoczonych - powiedziała ze zdumieniem. Poważna sprawa. Czekały go trudne pytania i Mark poczuł nagle głód. Było po dziewiątej. Ricky się nie poruszył. Pielęgniarki zapom- niały o nich. Greenway wydawał się należeć do odległej przeszłości. Gdzieś w ciemnościach czekało FBI. Pokój stawał się z minuty na minutę mniejszy, a dziecinne łóżko, na którym siedział, było naprawdę niewygodne. - Ciekawe, dlaczego to zrobił - rzekł, ponieważ nic innego nie przychodziło mu do głowy. - Tu napisano, że Jerome Clifford miał powiązania z mafią nowoorleańską i że jego klient powszechnie uchodzi za jej członka. Oglądał Ojca chrzestnego w telewizji kablowej. Widział także Ojca chrzestnego II i wiedział wszystko na temat mafii. Sceny z filmów przemknęły mu przed oczami i nagle ból w żołądku stał się ostrzejszy. Waliło mu serce. - Jestem głodny, mamo. Ty też? - Dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy, Mark? - Bo ten gliniarz stał w drzwiach przyczepy i to nie był dobry moment na mówienie prawdy. Przepraszam, mamo. Naprawdę mi 6 - Klient gl przykro. Chciałem ci powiedzieć wszystko, kiedy tylko zostaniemy sami, przysięgam. Potarła skronie i posmutniała. - Nigdy mnie nie okłamuj, Mark. Nigdy nie mów „nigdy" - pomyślał. - Czy możemy porozmawiać o tym później, mamo? Jestem naprawdę głodny. Daj mi kilka dolarów, to pobiegnę do bufetu i kupię sobie pączki, a tobie kawę. - Zerwał się i czekał na pieniądze. Na szczęście Dianne nie była w nastroju do poważnej rozmowy o prawdomówności i temu podobnych rzeczach. Odczuwała jeszcze skutki działania środków nasennych i myślenie przychodziło jej z trudem. Bolała ją głowa. Otworzyła portmonetkę i wyciągnęła pięciodolarowy banknot. - Gdzie jest bufet? - spytała. - Na parterze. Skrzydło Madison. Byłem tam dwa razy. - Dlaczego mnie to nie zaskakuje? Domyślam się, że zwiedziłeś już cały ten szpital. Wziął pieniądze i wcisnął je do kieszeni dżinsów. - Tak, proszę pani. Znajdujemy się na najspokojniejszym piętrze. Noworodki leżą na samym dole i tam dopiero jest prawdziwy cyrk. - Uważaj na siebie. Zamknął za sobą drzwi. Dianne odczekała chwilę, po czym sięgnęła po torebkę i wyciągnęła buteleczkę valium przysłaną jej przez doktora Greenwaya. Mary zjadł cztery pączki w trakcie programu Phila Donahue'a i teraz obserwował matkę bezskutecznie próbującą zdrzemnąć się na łóżku. Wreszcie pocałował ją w czoło i oznajmił, że musi trochę rozprostować kości. Kazała mu nie opuszczać terenu szpitala. Zszedł ponownie schodami, gdyż obawiał się, że Hardy i FBI mogą czekać na niego na dole przy windach. Jak niemal wszystkie wielkomiejskie szpitale dobroczynne, St. Peter's budowano przez długi czas, w miarę napływu środków i nie '' przykładając wielkiej wagi do architektonicznego ładu. Szpital był więc rozrośniętą, wprawiającą w zakłopotanie kombinacją dodatków i skrzydeł, pełną labiryntów, przejść, korytarzy i antresol rozpaczliwie próbujących połączyć się ze sobą. Wszędzie tam, gdzie się dało, ~; zainstalowano windy i dźwigi. W którymś momencie historii ktoś zauważył, jak trudno jest przemieścić się z jednego punktu do innego bez narażenia się na zgubienie. W następstwie tego odkrycia, w celu uporządkowania ruchu, wprowadzono oszałamiający kolorystyką system strzałek i piktogramów. Potem dobudowano nowe skrzydła. Piktogramy przestały być aktualne, ale nikomu nie udało się ich usunąć. Teraz powiększały tylko chaos. Mark przemknął po znanym już sobie terytorium i opuścił szpital niewielkim wyjściem na Monroe Avenue. Przestudiował mapę centrum zamieszczoną na okładce książki telefonicznej i wiedział, że biuro Gilla Teala znajduje się w zasięgu krótkiego spaceru. Mieściło się na trzecim piętrze budynku odległego mniej niż o cztery skrzyżowania. Poruszał się szybko. Był wtorek, dzień szkolny, i chciał uniknąć patroli wyszukujących wagarowiczów. Był jedynym dzieciakiem na ulicy i zdawał sobie sprawę, że wygląda podejrzanie. Opracował strategię działania. Co byłoby w tym złego, zapytywał sam siebie, wbijając wzrok w chodnik, by uniknąć kontaktu wzrokowe- go z przechodzącymi obok pederastami, gdyby jakiś anonimowy informator powiadomił telefonicznie gliny i FBI, gdzie znajduje się ciało? Sekret przestałby wreszcie należeć wyłącznie do niego. Jeżeli ?~ Romey nie skłamał, ciało zostałoby odnalezione, a zabójca aresztowany. Nie, to byłoby jednak ryzykowne. Jego wczorajszy telefon pod dziewięćset jedenaście okazał się katastrofą. Ktoś na drugim końcu linii poznałby, że jest tylko dzieciakiem. FBI nagrałoby jego głos i dokonało analizy. Mafia też nie była głupia. Chyba to nie jest dobry pomysł. Skręcił w ulicę Trzecią i wpadł do Sterick Building, budynku atarego i bardzo wysokiego. Hall wyłożony był kaflami i marmurem. Wsiadł do windy z grupą innych osób i nacisnął guzik trzeciego piętra. Cztery inne guziki wdusili ładnie ubrani ludzie z teczkami w dłoniach. Rozmawiali spokojnie, przyciszonymi głosami, jak to w windzie. Wysiadł pierwszy i znalazł się w niewielkim hallu z korytarzami prowadzącymi w lewo, prawo i prosto. Ruszył w lewo, próbując wyglądać niewinnie i normalnie, jakby wybieranie prawnika było ~: c zymś, co robił już wiele razy. W budynku roiło się od prawników. Ich y~ nazwiska wyryte były na przytwierdzonych do drzwi pięknych tablicz- r kadr z brązu. Niektóre brzmiały dość długo i strasznie; towarzyszyło im mnóstwo inicjałów i kropek. J. Winston Buckner, F. MacDonald `:; Durston, I. Hempstead Crawford... Im więcej nazwisk czytał Mark, tym bardziej tęsknił za starym dobrym Gillem Tealem. Znalazł wreszcie odpowiednie drzwi na końcu korytarza - niestety bez brązowej tabliczki. Widniały na nich natomiast wymalowane ' farbą na całą szerokość słowa: GILL TEAL - OBROŃCA LUDU. Trzy osoby czekały na zewnątrz. 82 ~, 83 Mark przełknął ślinę i wszedł do środka. Panował tam niebywały ścisk. Niewielka poczekalnia pełna była smutnych ludzi, okaleczonych i poranionych na wszelkie możliwe sposoby. Wszędzie leżały kule. Dwie osoby siedziały na wózkach. Nie było wolnych krzeseł, więc jeden biedny człowiek z zagipsowaną szyją siedział na stoliku - głowa chwiała mu się niczym u noworodka. Kobieta z brudnym gipsem na nodze płakała cicho. Mała dziewczynka z okropnie poparzoną twarzą tuliła się do matki. Wojna byłaby bardziej litościwa. Miejsce zdawało się gorsze niż izba przyjęć w szpitalu St. Peter's. Pan Teal musiał zaiste włożyć wiele wysiłku, by zgromadzić tutaj tych wszystkich ludzi. Mark postanowił już wyjść, kiedy ktoś zawołał niegrzecznie: - Czego tu chcesz? Odwrócił się i ujrzał potężną kobietę w okienku recepcjonistki. - Hej, chłopcze, szukasz czegoś? - Jej głos zahuczał w poczekalni, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Cierpienie było silniejsze niż ciekawość. Mark podszedł do okienka i spojrzał na groźną, brzydką twarz. - Chciałbym zobaczyć się z panem Tealem - rzekł cicho, rozglądając się dokoła. - Ach tak. Czy byłeś umówiony? - Sięgnęła po kalendarz i zaczęła go studiować. - Nie, proszę pani. - Jak się nazywasz? - Mark Sway. To bardzo osobista sprawa. - Nie wątpię. - Obrzuciła go lustrującym spojrzeniem. - O jaki rodzaj uszkodzenia chodzi? Pomyślał o ciężarówce Exxona i o podnieceniu, jakie wywołała u pana Teala, ale wiedział, że to nie przejdzie. - Ja, hmm, nie mam żadnego uszkodzenia. - Cóż, w takim razie jesteś w niewłąściwym miejscu. Dlaczego szukasz adwokata? - To długa historia. - Słuchaj, synu, widzisz tych ludzi tutaj? Wszyscy zamówili wizyty u pana Teala. On ma bardzo dużo pracy, a poza tym zajmuje się tylko sprawami uszkodzeń i śmierci. - Okay. - Mark zaczął się wycofywać, myśląc o rozciągającym się za jego plecami polu minowym lasek i kul. - A teraz proszę idź i poprzeszkadzaj komuś innemu. - Jasne. A jeśli potrąci mnie ciężarówka czy coś takiego, to wrócę tu do pani. - Minął pobojowisko i szybko opuścił poczekalnię. Zszedł schodami w dół i spenetrował drugie piętro. Znowu prawnicy. Na jednych drzwiach naliczył dwadzieścia dwa brązowe nazwiska. Adwokaci, adwokaci i jeszcze raz adwokaci. Jeden z tych gości z pewnością mu pomoże. Minął kilku z nich na korytarzu. Byli zbyt zajęci, by go zauważyć. Nagle pojawił się strażnik i ruszył wolno w jego stronę. Mark spojrzał na następne drzwi. Widniały na nich namalowane niewielkimi literami słowa: REGGIE LOVE - ADWOKAT. Swobodnym gestem nacisnął klamkę i wszedł do środka. Dość mała poczekalnia była pusta. Ani jednego klienta. Dwa krzesła i sofa wokół szklanego stolika, na którym leżały równo poukładane czasopisma. Z góry docierała cicha muzyka. Ładny dywan przykrywał drewnianą podłogę. Zza biurka otoczonego drzewkami w doniczkach wstał młody męż- czyzna w krawacie, ale bez marynarki i podszedł do niego. - Czy mogę w czymś pomóc? - spytał przyjaźnie. - Tak. Chciałbym się zobaczyć z adwokatem. - Jesteś odrobinę za młody, żeby angażować adwokata, nie sądzisz? - Tak, ale mam pewne kłopoty. Czy pan jest Reggie Love? :, - Nie. Reggie jest w drugim pokoju. Jestem jej sekretarzem. Jak qsię nazywasz? Był jej sekretarzem. A Reggie była kobietą! - Mark Sway. Jest pan jej sekretarzem? - I asystentem, między innymi. Dlaczego nie jesteś w szkole? - Stojąca na biurku tabliczka informowała, że nazywa się Clint van Hooser. - A więc nie jest pan prawnikiem? - Nie. Reggie nim jest. - Zatem muszę porozmawiać z Reggie. - Jest teraz zajęta. Usiądź, proszę. - Wskazał na sofę. - Jak długo to potrwa? - spytał Mark. - Nie wiem. - Młodego mężczyznę rozbawił dzieciak potrzebu- ''jący pomocy adwokata. - Powiem jej, że tu jesteś. Może będzie mogła przyjąć cię na chwilę. - To bardzo ważna sprawa. - Chłopak był zdenerwowany i szczery. Patrzył w ziemię, jakby ktoś ~r~.` go śledził. - Masz kłopoty, Mark? - zainteresował się Clint. - Tak. - Jakiego rodzaju? Musisz mi coś powiedzieć, żeby Reggie "::zechciała cię przyjąć. - W południe czeka mnie rozmowa z FBI i sądzę, że jest mi potrzebny adwokat. 84 85 To wystarczyło. - Usiądź. Zaraz wrócę - rzekł sekretarz. Mark zajął miejsce i kiedy tylko Clint zniknął, 'zaczął przerzucać kartki książki telefonicznej, aż znalazł adwokatów. Był tam Gill Teal i jego całostronicowe ogłoszenie. Wielkie reklamy, strona za stroną, wszystkie skierowane do ofiar wypadków. Fotografie ważnych i zaję- tych mężczyzn i kobiet trzymających opasłe prawnicze tomy, siedzących za szerokimi biurkami lub rozmawiających z napięciem przez telefon. Dalej były ogłoszenia na pół strony, potem na ćwierć. Ale Reggie Love nie było wśród nich. Cóż z niej za prawnik? Reggie Love była tylko jednym z tysięcy adwokatów w książce telefonicznej Memphis. Nie mogła zdać się na wiele, skoro żółte strony miały o niej tak niskie mniemanie. Markowi przemknęła przez głowę myśl, by stąd uciec, ale zaraz pomyślał o Gillu Tealu, zwycięzcy, obrońcy ludu, gwieździe książki telefonicznej, sławnym na tyle, by pokazywała go telewizja, a przecież wystarczył mu rzut oka na jego biuro piętro wyżej, żeby zmienić o nim zdanie. Nie, postanowił, zostaję z Reggie Love. Może potrzebuje klientów. Może będzie miała więcej czasu, żeby mi pomóc. Nagle spodobała mu się koncepcja kobiety adwokata, bo przypomniał sobie, jak w którymś odcinku L.A. Law jedna taka rozniosła gliniarzy na strzępy. Zamknął książkę i odłożył ją starannie na stojak z czasopismami koło krzesła. W biurze było chłodno, ładnie i spokojnie. Clint zamknął za sobą drzwi i przeszedł po perskim dywanie do jej biurka. Reggie siedziała przy telefonie, bardziej słuchając, niż mówiąc. Położył przed nią trzy wiadomości telefoniczne i dał ręką umówiony znak, oznaczający, że ktoś jest w poczekalni. Usiadł na rogu biurka, wyprostował jakiś dokument i patrzył na nią. W gabinecie nie było niczego ze skóry. Ściany pokrywała różowa tapeta z ledwie widocznymi motywami roślinnymi. W rogu stało idealnie czyste biurko ze szkła i chromu. Krzesła były smukłe, wybite szkarłatnym materiałem. Gabinet należał bez wątpienia do kobiety. I to bardzo porządnej kobiety. Reggie Love miała pięćdziesiąt dwa lata i praktykowała zaledwie od pięciu lat. Była średniej budowy ciała, z bardzo krótkimi, bardzo siwymi włosami z grzywką opadającą na doskonale okrągłe okulary w czarnych oprawkach. Zielone oczy patrzyły na Clinta, jakby powiedział coś śmiesznego. Przewróciła nimi i potrząsnęła głową. - Do widzenia, Sam - rzekła w końcu i odłożyła słuchawkę. - Mam dla ciebie nowego klienta - oznajmił sekretarz z uśmie- chem. - Nie potrzebuję nowych klientów, Clint. Potrzebuję klientów, którzy mogą zapłacić. Jak się nazywa? - Mark Sway. To dzieciak, dziesięcin-, może dwunastoletni. Mówi, że w południe ma się spotkać z FBI i potrzebuje adwokata. - Jest sam? - Tak. - Jak nas znalazł? - Nie mam pojęcia. Nie zapominaj, że jestem tylko sekretarzem. Sama go o to zapytasz. Reggie wstała i wyszła zza biurka. - Wpuść go. I wybaw mnie za kwadrans. Jestem bardzo zajęta. - Chodź za mną, Mark - powiedział Clint. Minęli wąskie drzwi i weszli do niewielkiego korytarza. W drzwiach gabinetu tkwiła szyba z kolorowego szkła, a brązowa tabliczka informowała ponownie: REGGIE LOVE - ADWOKAT. Sekretarz otworzył je i dał chłopcu znak, by wszedł. Mark przede wszystkim zauważył włosy pani Love: siwe i krótsze niż jego, bardzo krótkie nad uszami i z tyłu, odrobinę dłuższe na górze; równo schodzące w dół. Nigdy nie widział kobiety z tak krótkimi siwymi włosami. Nie mógł się zdecydować, czy jest stara, czy młoda. Uśmiechnęła się na powitanie i wyciągnęła do niego rękę. - Dzień dobry, Mark, jestem Reggie Love. - Kiedy z wahaniem podał jej swoją, ścisnęła ją mocno i potrząsnęła nią energicznie. Nieczęsto zdarzało mu się witać w ten sposób z kobietą. Reggie nie była ani wysoka, ani niska, ani chuda, ani gruba. Miała prostą czarną sukienkę i czarno-złote bransoletki na obu przegubach, które pobrzękiwały cicho. - Miło mi - rzekł słabym głosem, odwzajemniając uścisk dłoni, 7,aprowadziła go w róg pokoju, gdzie przy stoliku z kolorowymi książkami stały dwa miękkie krzesła. - Usiądź - zaprosiła. - Nie mam zbyt wiele czasu. Mark przysiadł na brzegu krzesła i nagle ogarnęło go przerażenie. ( >kłamał matkę. Okłamał policję. Okłamał doktora Greenwaya. I teraz namierzał okłamać FBI. Od śmierci Romeya nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, a on łgał na prawo i lewo. Jak tak dalej pójdzie, jutro z pewnością nabierze następną osobę. Może więc 86 87 skończyć z tym wreszcie? Czasami bał się mówić prawdę, ale zwykle czuł się po tym lepiej. Jednakże myśl o wyrzuceniu z siebie wszystkiego przed obcym człowiekiem sprawiła, że zrobiło mu się zimno. - Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję, proszę pani. Skrzyżowała nogi. - Mark Sway, tak? Nie mów do mnie „pani", dobrze? Nie jestem też żadną panną Love, tylko Reggie. Mogłabym być twoją babcią, ale nazywaj mnie Reggie, okay? - Okay. - Ile masz lat, Mark? Opowiedz mi pokrótce o sobie. - Mam jedenaście lat. Chodzę do piątej klasy. Moja szkoła znajduje się przy Willow Road... - Dlaczego nie jesteś w szkole? - To długa historia. ~i~R,, - Rozumiem. I przyszedłeś tu z powodu tej długiej historii? ji,,llll - Tak. j ' ~- Opowiesz mi tę historię? - Chyba tak. I - Clint mówił, że w południe masz się spotkać z FBI. Czy to prawda? - Tak. Chcą ze mną porozmawiać w szpitalu. Sięgnęła po notatnik i coś w nim zapisała. - W szpitalu? - To część tej długiej historii. Czy mogę ci zadać jedno pytanie, Reggie? - Dziwnie było nazywać tę panią imieniem baseballisty: III Oglądał kiedyś kiepski film telewizyjny o życiu Reggie Jacksona II i pamiętał tłum skandujący jednogłośnie: Reggie! Reggie! Poza tym III były jeszcze cukierki Reggie! - Oczywiście. - Często się uśmiechała i widać było, że podoba jej się ta przygoda z dzieciakiem, który potrzebuje adwokata. Mark jednak wiedział, że przestanie się uśmiechać, kiedy skończy swoją opowieść. Miała ładne błyszczące oczy z iskierkami. Ijj - Jeśli ci coś powiem, czy powtórzysz to komuś innemu? - spytał. - Oczywiście, że nie. Obowiązuje mnie dyskrecja. II - Co to znaczy? I - To, że bez twojej zgody nie mogę powtórzyć nikomu niczego, co mi powiesz. - Nigdy? li - Nigdy. To tak jak rozmowa z lekarzem albo księdzem. Musi być utrzymana w tajemnicy. Rozumiesz? II - Tak. Pod żadnym pozorem... I' - Pod żadnym pozorem nie mogę nikomu zdradzić tego, co od ciebie usłyszę. - A co by było, gdybym powiedział ci coś, o czym wiem tylko ja? - Oczywiście, zachowam to dla siebie. - Nawet jeśli policja bardzo by chciała się o tym dowiedzieć? - Nawet. - Z początku śmieszyły ją te pytania, ale teraz zastanowiła ją jego determinacja. - Nawet gdybyś miała przez to wiele kłopotów? - Nawet wtedy. Przez długą chwilę Mark patrzył na nią uważnie, aż uznał, że może jej zaufać. Twarz Reggie była pełna ciepła, a oczy patrzyły przyjaźnie. Była rozluźniona i łatwo się z nią rozmawiało. - Chcesz jeszcze o coś zapytać? - Tak. Skąd wytrzasnęłaś imię „Reggie"? - Właściwie jestem Regina. Mój mąż był lekarzem, a potem wydarzyły się różne złe rzeczy i w rezultacie kilka lat temu zmieniłam imię na Reggie. - Rozwiodłaś się? - Tak. - Moi rodzice też są rozwiedzeni. - Współczuję ci. - Nie ma powodu. Brat i ja byliśmy naprawdę szczęśliwi, kiedy to się stało. Ojciec pił i bił nas. Mamę też. Ja i Ricky zawsze go nienawidziliśmy. - Ricky to twój brat? - Tak. To on jest w szpitalu. - Co mu się stało? - To część długiej historii. - Kiedy zechcesz mi ją opowiedzieć? Mark zawahał się i przez kilka sekund myślał o paru rzeczach: Nie był jeszcze gotów, by wyrzucić z siebie wszystko. - Ile wynosi pani honorarium? - zapytał. - Nie wiem, jakiego rodzaju to sprawa. - A jakiego rodzaju sprawy pani bierze? - Głównie dotyczące maltretowanych albo zaniedbywanych dzieci. Także dzieci porzuconych. Często chodzi o adopcję. Niekiedy o uchy- bienia lekarskie względem noworodków. Ale przeważają sprawy o maltretowanie. Mam do czynienia z wieloma ciężkimi przypadkami. - To dobrze, bo ta sprawa jest naprawdę poważna. Jedna osoba nie żyje, jedna jest w szpitalu. Policja i FBI chcą ze mną rozmawiać. - Słuchaj, Mark, domyślam się, że nie masz pieniędzy, żeby mnie wynająć, zgadza się? 89 - Tak. - Prawo wymaga, żebyś wpłacił mi pewną sumę jako zaliczkę. Z chwilą kiedy to zrobisz, staję się twoim adwokatem i możemy zaczynać. Masz dolara? i - Tak. - To daj mi go jako zaliczkę. Mark wyciągnął banknot dolarowy z kieszeni i podał go Reggie. - To wszystko, co mam. Nie chciała zabierać chłopakowi dolara, ale wzięła go, ponieważ należało przestrzegać zasad etyki zawodowej, a poza dzieciak czuł się dumny, że angażuje prawnika. Jakoś mu to zwróci. Położyła banknot na stole i powiedziała: - Okay, teraz jestem twoim adwokatem, a ty moim klientem. Wysłuchajmy zatem twojej historii. i ' Mark ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną stronę gazety, którą dał im rano Greenway. Podał ją jej i zapytał: - Widziała to pani? To z dzisiejszego numeru. - Papier trząsł się w jego drżącej dłoni. ~i .~'~II,I - Boisz się, Mark? I!~' jll - Trochę. - Postaraj się rozluźnić, okay? - Okay. Spróbuję. A więc widziała to pani? - Nie, nie przeglądałam jeszcze prasy. - Wzięła wycinek i zaczęła czytać. Mark uważnie obserwował jej oczy. - No i? - rzekła skończywszy. - Piszą tu o ciele znalezionym przez dwóch chłopców. Otóż ci dwaj chłopcy to ja i Ricky. - To nie zbrodnia znaleźć czyjeś zwłoki. - Tak, ale tu chodzi o dużo więcej. I Jej uśmiech zniknął. Długopis czekał. - Chcę to teraz usłyszeć. Mark oddychał głęboko i szybko. Cztery pączki przewracały mu się w żołądku. Bał się, ale wiedział, że poczuje się lepiej, kiedy będzie po wszystkim. Usadowił się wygodniej w krześle, wziął jeszcze głębszy oddech i spojrzał na podłogę. Zaczął od swojej kariery palacza - jak złapał go Ricky i razem poszli do lasu. Potem opowiedział o samochodzie, gu- mowym wężu i grubym mężczyźnie, który okazał się Jeromem I i Cliffordem. Mówił powoli, gdyż musiał dokładnie wszystko sobie I przypomnieć, a poza tym chciał, by jego pani adwokat nadążyła z zapisywaniem. 90 Po piętnastu minutach zjawił się Clint, żeby im przerwać, ale Reggie zmarszczyła tylko brwi. Sekretarz szybko zamknął za sobą drzwi i zniknął. Zapisanie pierwszej wersji zajęło Reggie dwadzieścia minut, z kil- koma przerwami na pytania. W czasie drugiej tury, trwającej kolejne dwadzieścia minut, prawniczka wyłowiła w zeznaniu Marka luki i niejasności. Potem zrobili jeszcze jedną przerwę na kawę i wodę z lodem, które przyniósł im Clint, i Reggie rozłożyła notatki na biurku, by przygotować się do sporządzenia ostatecznej wersji wyda- rzeń. Zapisała jeden notatnik i sięgnęła po następny. Uśmiech dawno zniknął z jej twarzy. Przyjacielskie, protekcjonalne gawędzenie babci z wnukiem zastąpiły konkretne, szczegółowe pytania. Jedyne szczegóły, które zataił Mark, dotyczyły miejsca ukrycia ciała senatora Boyette'a, a raczej tego, co powiedział mu na ten temat Romey. W trakcie ich poufnej rozmowy stało się jasne, że chłopiec wie, gdzie są zwłoki, i Reggie umiejętnie i z przestrachem krążyła wokół tej informacji. Może go o to zapyta, może nie. Ale będzie to ostatnia rzecz, którą przedyskutują. Od czasu, gdy zaczęli, upłynęła godzina. Reggie zrobiła krótką ~- ; przerwę i dwukrotnie przeczytała artykuł z gazety. A potem jeszcze raz. Wszystko zdawało się pasować. Mark znał zbyt wiele szczegółów, żeby kłamać. Nie była to też opowieść nadwrażliwego umysłu. No i biedny dzieciak był śmiertelnie przestraszony. O wpół do dwunastej ponownie zjawił się Clint, żeby poinformować swoją szefową, że jej następne spotkanie jest już opóźnione o godzinę. - Odwołaj je - odparła Reggie, nie podnosząc wzroku znad notatek, i sekretarz wyszedł. Podczas gdy ona czytała, Mark wstał i chodził po gabinecie. Podziwiał ścianę pokrytą zdjęciami, nagrodami i dyplomami. Stanął przy oknie i obserwował ruch na ulicy Trzeciej. Potem wrócił na miejsce i czekał. Jego pani adwokat była w wielkich tarapatach i niemal zrobiło mu się jej żal. Tyle jest nazwisk i twarzy w książce telefonicznej, a on musiał zrzucić tę bombę właśnie na Reggie Love. - Czego się obawiasz, Mark? - spytała nagle, przecierając oczy. - Wielu rzeczy. Okłamałem policję i oni chyba domyślają się tego. Mój młodszy brat jest z mojego powodu w stanie śpiączki. Okłamałem też doktora. Wszystko jest moją winą i to mnie przeraża. Nie wiem, co robić, i dlatego tu jestem. Co powinienem zrobić? - Czy powiedziałeś mi całą prawdę? 91 - Niecałą, ale prawie. - Oszukiwałeś mnie? - Nie. ( - Wiesz, gdzie ukryto ciało? - Tak sądzę. Jeżeli Jerome Clifford nie kłamał. Przez ułamek sekundy Reggie była przerażona, że Mark się wygada. Ale nie zrobił tego i długo patrzyli sobie w oczy. - Czy chcesz mi powiedzieć, gdzie ono jest? - spytała w końcu. ~i. - A chcesz, żebym to zrobił? - Nie jestem pewna. Co cię przed tym powstrzymuje? - Boję się. Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że ja wiem, ;- ponieważ Romey mówił mi, że jego klient zabił wielu ludzi i jego też zamierzał zlikwidować. Jeśli więc zamordował tyle osób i jeśli domyśli się, że znam jego sekret, to będzie mnie ścigał. A gdybym przyznał się do tego glinom, to już na pewno mi nie daruje. Jest w mafii i to mnie a.~~ naprawdę przeraża. A ciebie by nie przerażało? - Myślę, że tak. . . - W dodatku grozili mi gliniarze, jeśli nie powiem im prawdy, bo y! a ~' przecież podejrzewają, że kłamię. No więc zupełnie me mem, co robić. Sądzisz, że powinienem ujawnić wszystko policji i FBI? Reggie wstała i podeszła do okna. Nie miała w tym momencie żadnej cudownej recepty. Gdyby doradziła swemu najnowszemu klientowi, żeby złożył zeznania, a on by jej posłuchał, jego życie mogłoby się znaleźć w niebezpieczeństwie. Nie istniało prawo na- kazujące mówienie. FBI mogłoby wprawdzie oskarżyć go o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, ale w końcu Mark ma dopiero jedenaście lat. Jeżeli nie udowodnią mu, że cokolwiek wie, będzie bezpieczny. - Zróbmy tak, Mark. Nie mów mi, gdzie jest ciało, okay? Przynajmniej na razie. Może później, nie teraz. Spotkajmy się z FBI i ja z nimi porozmawiam. Ty nie musisz odpowiadać na ich pytania. Wysłuchamy, co mają do powiedzenia, i zdecydujemy, co robić dalej. - To chyba niezłe wyjście. - Czy twoja matka wie, że tu jesteś? - Nie. Muszę do niej zadzwonić. Reggie wystukała numer, który odszukała w książce telefonicznej. Mark wyjaśnił Dianne, że poszedł na spacer i niedługo będzie z powrotem. Dobrze kłamie, zauważyła prawniczka. Przez chwilę słuchał z wyrazem zaniepokojenia na twarzy. - Jak on się czuje? - spytał wreszcie. - Zaraz tam będę. Odłożył słuchawkę i spojrzał na Reggie. - Mama jest wściekła. Ricky budzi się ze śpiączki, a ona nie może a: znaleźć doktora Greenwaya. - Pójdę z tobą do szpitala. - To byłoby fajnie. - Gdzie chce się z tobą spotkać FBI? - Chyba w szpitalu. '?' Reggie spojrzała na zegarek i wrzuciła do aktówki dwa czyste notatniki. Nagle poczuła zdenerwowanie. Mark czekał przy drzwiach. 92 Drugim adwokatem zaangażowanym przez Barry'ego Ostrze Mul- darmo, by bronił go przed obrzydliwymi oskarżeniami o morderstwo, był wygadany Willis Upchurch, wschodząca gwiazda pośród bandy hałaśliwych krzykaczy krążących po całych Stanach w poszukiwaniu i bogatych klientów i rozgłosu. Upchurch miał biura w. Chicago, Waszyngtonie i każdym innym mieście, gdzie tylko mógł zwęszyć dużą sprawę i wynająć odpowiednie pomieszczenia. Zaraz po śniadaniu odbył rozmowę z Muldannem, po czym złapał samolot do Nowego Orleanu, by - po pierwsze - zorganizować konferencję prasową, a - po drugie - spotkać się ze swoim sławnym klientem i zacząć obmyślać jego efektowną obronę. Willis był znany w Chicago z żarliwości, z jaką bronił mafiosów i handlarzy narkotyków, i w ciągu ostatniej dekady stał się nadwornym adwokatem wielu grubych ryb mafijnego podziemia. Wprawdzie jego osiągnięcia wyglądały dość przeciętnie, ale to nie stosunek spraw przegranych do wygranych przyciągał klientów. Swą popularność zawdzięczał przenikliwym oczom, gęstej czuprynie i grzmią- cemu głosowi. Zaznaczał swą obecność w każdy możliwy sposób, wykorzystując plotkarskie programy telewizyjne, kolumny z poradami, błyskawicznie napisane książki, artykuły w czasopismach, najświeższe wiadomości. Po prostu był prawnikiem, który chciał, by go widziano i słyszano. Miał swoje zdanie. Nie bał się głośno przewidywać przyszłości. Był radykałem gotowym powiedzieć wszystko - i to czyniło go ulubieńcem wszelkiego rodzaju zbzikowanych talk shows. Brał się tylko za głośne sprawy, których popularność mierzył liczbą nagłówków prasowych oraz kamer telewizyjnych. Nic nie było 94 dla niego zbyt obrzydliwe. Preferował klientów bogatych, ale jeśli pomocy potrzebował wielokrotny morderca, zjawiał się na miejscu z kontraktem, w którym gwarantował sobie wyłączne prawa do książki i filmu. Chociaż uwielbiał rozgłos, a skrajna lewica chwaliła go nieraz za energiczną obronę ubogich zabójców, Upchurch był przede wszystkim prawnikiem mafii. Mafia miała go na własność, dyktowała, co ma robić, i płaciła, kiedy uznała za stosowne. Pozwalała mu trochę szaleć i popisywać się elokwencją, ale na jej zawołanie Upchurch przybiegał w podskokach. Toteż gdy Johnny Sulari, wuj Barry'ego, zadzwonił do niego o czwartej rano, Willis zareagował błyskawicznie. Johnny przytoczył skąpe fakty dotyczące przedwczesnej śmierci Jerome'a Clifforda i zażądał, by Upchurch natychmiast leciał do Nowego Orleanu. Adwokat niemal popłakał się ze szczęścia w słuchawkę. Wpadł do łazienki, wyobrażając sobie dziesiątki filmujących go kamer podczas obrony Barry'ego Ostrze Muldanno. Gwizdał pod prysznicem na myśl o rozgłosie, który już zyskała sprawa Boyette'a, i o tym, jak wielką gwiazdą uczyni go ten proces. Uśmiechał się do siebie w lustrze i zawiązując krawat za dziewięćdziesiąt dolarów, snuł rozważania o nadchodzących sześciu miesiącach w Nowym Orleanie i dzien- nikarzach gotowych przybiec na każde jego skinienie. Po to właśnie studiował prawo! Na pierwszy rzut oka wyglądało to źle. Kroplówkę odłączono, a Dianne leżała na łóżku, obejmując Ricky'ego i gładząc jego czoło. Przytuliła go z całej siły i oplotła nogami. Chłopiec jęczał i sapał, kręcił się i szarpał. Jego oczy to się zamykały, to otwierały. Matka przycisnęła twarz do jego głowy i mówiła cicho przez łzy: - Już dobrze, malutki. Już dobrze. Mama jest przy tobie. Mama jest przy tobie. Greenway stał obok z założonymi rękami, pocierając brodę. Wyglądał na zakłopotanego, jakby nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Przy drugim końcu łóżka stała pielęgniarka. Mark wszedł wolno do pokoju nie zauważony. Reggie została w pokoju pielęgniarek. Dochodziła dwunasta, czas na FBI i tak dalej, ale on widział, że nikt w tym pomieszczeniu nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany gliniarzami i ich pytaniami. Wszyscy gapili się na Ricky'ego, słuchając jego smutnych jęków. - Już dobrze. Już dobrze. Mama jest przy tobie. Mark zbliżył się do łóżka, żeby lepiej słyszeć. Dianne zdobyła się 95 na krótki nerwowy uśmiech, po czym zamknęła oczy i dalej szeptała do małego. Po kilku długich minutach Ricky otworzył oczy. Rozpoznał, jak się wydawało, matkę, po czym znieruchomiał. Dianne nie przestawała go całować. Pielęgniarka uśmiechnęła się, poklepała malca po ramieniu i rzekła coś kojącego. Lekarz spojrzał na Marka i wskazał wzrokiem na drzwi. Chłopiec wyszedł za nim na cichy korytarz. Ruszyli wolno przed siebie, oddalając się od pokoju pielęgniarek. - Ocknął się jakieś dwie godziny temu - wyjaśnił doktor - i powoli dochodzi do siebie. - Powiedział już coś? - Na przykład co? - No wie pan, coś na temat tego, co się wczoraj wydarzyło. - Nie. Przez dłuższy czas mamrotał pod nosem, co jest bardzo dobrym znakiem, ale nie powiedział jeszcze żadnego słowa. To była w pewnym sensie uspokajająca wiadomość. Na wszelki wypadek Mark postanowił trzymać się blisko pokoju Ricky'ego. - A więc Ricky szybko wyzdrowieje? - zapytał. - Tego nie jestem pewien. - Na środkowym korytarzu stał wózek z drugim śniadaniem dla pacjentów, więc musieli go obejść. - Myślę, że wszystko będzie dobrze, ale może to trochę potrwać. - Nastąpiło dłuższe milczenie, podczas którego Mark zastanawiał się, czy Greenway oczekuje od niego jakiegoś komentarza. - Jak silna jest twoja matka? - Całkiem silna, jak sądzę. Wiele w życiu przeszła. - Gdzie mieszka jej rodzina? Przydałoby się jej wsparcie kogoś bliskiego. - Nie ma żadnej rodziny. To znaczy ma siostrę w Teksasie, ale nie lubią się za bardzo. Poza tym ciotka też ma problemy. - A dziadkowie? Mój eks-ojciec był sierotą. Chociaż podejrzewam, że tak naprawdę rodzice go wyrzucili, kiedy zorientowali się, co z niego za ziółko. Ojciec mojej mamy nie żyje, a jej matka również mieszka w Teksasie i przez cały czas choruje. - Przykro mi. Zatrzymali się na końcu korytarza i wyjrzeli przez brudne okno na centrum Memphis. Sterick Building górował nad innymi wieżowcami. - FBI naciska na mnie - rzekł Greenway. Nie tylko na ciebie, pomyślał Mark. - Gdzie oni są? - W pokoju dwadzieścia osiem. To niewielkie pomieszczenie konferencyjne na drugim piętrze, rzadko używane. Powiedzieli, że będą tam czekać na ciebie, na mnie i twoją matkę punktualnie o dwunastej. Mieli poważne miny. - Lekarz zerknął na zegarek i ruszył z powrotem w stronę pokoju. - Są dość zdenerwowani. - W porządku, mogę się z nimi spotkać - oznajmił Mark odważnie. Greenway zmarszczył brwi. - Jak to? - Wynająłem adwokata - odparł z dumą chłopiec. - To kobieta. - Kiedy? - Dziś rano. Jest tu teraz, czeka na drugim końcu korytarza. y- Lekarz spojrzał w tamtym kierunku, ale pokój pielęgniarek znajdo- wał się za zakrętem. - - Adwokat? Tutaj? - spytał z niedowierzaniem. - Tak. - W jaki sposób ją znalazłeś? - To długa historia. Ale sam jej zapłaciłem. Greenway szedł za Markiem, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszał. - Cóż, twoja matka w żadnym wypadku nie powinna odchodzić :: teraz od Ricky'ego. Ja również muszę być w pobliżu - powiedział. - - Nie ma sprawy. Ja i mój adwokat załatwimy to sami. Stanęli przed drzwiami pokoju Ricky'ego i doktor zawahał się, zanim je otworzył. - Mogę przełożyć to spotkanie na jutro - zaproponował. - A właściwie mogę im kazać opuścić szpital. Chciał, by zabrzmiało to zdecydowanie, lecz Mark miał lepszy pomysł. - Nie, dzięki. I tak by pana nie posłuchali. Niech pan się troszczy o Ricky'ego i mamę, a ja i mój prawnik zajmiemy się FBI - oświadczył. Reggie znalazła pusty pokój na ósmym piętrze, więc zbiegli szybko po schodach, bo mieli już dziesięć minut spóźnienia. Zamknęła pośpiesznie drzwi i rzuciła: - Podwiń bluzkę. Mark zamarł i wlepił w nią wzrok. - Podwiń bluzkę! - powtórzyła z naciskiem i chłopak zaczął podciągać swoją obszerną bluzę z napisem „Memphis State Tigers". Reggie otworzyła aktówkę i wyjęła niewielki czarny magnetofon oraz plastykowy pasek zakończony rzepem. Sprawdziła mikrokasetę i nacis- 96 .` ~ ~ - xoenc 97 zastraszania i uśmiechnął się w duchu. Jeśli chcą siedzieć tak blisko, to proszę bardzo. Czarny magnetofon będzie miał łatwiejsze zadanie. Żadnych szumów czy trzasków. - Hm, oczekiwaliśmy, że przyjdzie tu również twoja matka i doktor Greenway - rzekł Trumann, spoglądając na kolegę. - Są z moim bratem. - Jak on się czuje? - spytał grobowym głosem drugi agent. - Niezbyt dobrze. Mama nie może go teraz zostawić. - Myśleliśmy, że będzie obecna - powtórzył Trumann i ponownie spojrzał na McThune'a, jakby niepewny, czy kontynuować. - Może w takim razie zaczekajmy dzień lub dwa - zasugerował Mark. - Nie, nie, musimy porozmawiać teraz. - No to może powinienem po nią pójść? Trumann wyciągnął długopis z kieszeni koszuli i uśmiechnął się lekko. - Nie ma takiej potrzeby, Mark. Pogadamy sobie trochę bez niej. Tylko my trzej. Jesteś zdenerwowany? - Tak jakby. Czego chcecie? - Nadal był sztywny ze strachu, ale oddychanie stawało się łatwiejsze. Magnetofon nie zabuczał ani go nie poraził. - Cóż, chcemy ci zadać parę pytań na temat tego, co zdarzyło się wczoraj. - Czy będę potrzebował adwokata? Spojrzeli na siebie z idealnie tak samo otwartymi ustami i minęło co najmniej pięć sekund, zanim McThune przekrzywił głowę i odparł: - Oczywiście, że nie. - Dlaczego nie? - Wiesz, my naprawdę mamy tylko kilka pytań. Nic więcej. Jeśli uznasz, że powinna tu być twoja matka, to po nią pójdziemy. W każdym razie jakoś to załatwimy. Ale adwokat nie jest ci potrzebny. Zadamy ci kilka pytań i to wszystko - powtórzył. - Rozmawiałem już raz z policjantami. Właściwie gadałem z nimi wczoraj przez dłuższy czas. - My nie jesteśmy z policji. Jesteśmy agentami FBI. - I to właśnie mnie przeraża. Myślę, że przydałby mi się adwokat, wiecie, żeby chronił moje prawa i tak dalej. - Oglądasz za dużo telewizji, chłopcze. - Mark, okay? Czy możecie przynajmniej nazywać mnie moim imieniem? - Jasne. Wybacz. Ale wcale nie potrzebujesz prawnika. - Tak, tak - zawtórował koledze Trumann. - Prawnicy z reguły przeszkadzają. Musisz im płacić, a oni nic tylko wszystkiemu się sprzeciwiają. Prawdziwe z nimi utrapienie, rozumiesz, Mark? - Nie sądzicie, że powinniśmy jednak zaczekać, aż będzie tu moja matka? Agenci wymienili identyczne uśmieszki i McThune rzekł: - Nie sądzę, Mark. To znaczy, możemy poczekać, jeśli tego chcesz, ale jesteś przecież bystrym chłopcem, a my się naprawdę śpieszymy i mamy do ciebie zaledwie kilka pytań. - No dobrze. Jeśli naprawdę muszę. Trumann spojrzał na swój notatnik i zaczął: - Świetnie. Powiedziałeś policji, że Jerome Clifford już nie żył, kiedy ty i Ricky znaleźliście wczoraj samochód. Mark, czy jesteś pewien, że tak rzeczywiście było? - Pod koniec zdania na jego ustach wykwitło coś w rodzaju szyderczego uśmiechu, tak jakby cholernie dobrze wiedział, że prawda wyglądała inaczej. Mark zdenerwował się i spojrzał prosto przed siebie. - Czy muszę odpowiadać na to pytanie? - zapytał. a, - - Oczywiście, że tak. - Dlaczego? - Ponieważ musimy znać prawdę, Mark. Jesteśmy z FBI, prowa- dzimy śledztwo w tej sprawie i naszym obowiązkiem jest ustalić, jak faktycznie było. ~- ,,- - A co się stanie, jeśli nie odpowiem? - Och, wiele rzeczy. Może będziemy musieli zabrać cię na i ~: komisariat na tylnym siedzeniu naszego samochodu, oczywiście bez kajdanek, i zadać ci parę naprawdę trudnych pytań. Może będziemy i ; też musieli sprowadzić twoją matkę. - Co się stanie z mamą? Będzie miała kłopoty? - Niewykluczone. - Jakiego rodzaju? Zamilkli na moment i wymienili nerwowe spojrzenia. Stąpali po grząskim gruncie, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Nie wolno przecież przesłuchiwać dzieci bez uprzedniego P porozumienia się z ich rodzicami. Ale co tam. Jego matka się nie zjawiła. Chłopak nie ma ojca. To tylko ubogi dzieciak i w dodatku jest tutaj sam. Sytuacja doprawdy wymarzona. Nie mogło się złożyć lepiej. Tylko kilka szybkich pytań. McThune odchrząknął, zamyślił się głęboko, po czym zapytał: - Mark, czy słyszałeś kiedykolwiek o utrudnianiu pracy wymia- rowi sprawiedliwości? Nie przypominam sobie. 100 ~I101 - Cóż, jest to przestępstwo. Wykroczenie federalne. Osobę, która wie coś o przestępstwie i zataja tę informację przed FBI albo policją, można uznać za winną utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwości. - Co jej w takim wypadku grozi? - Więzienie albo coś podobnego. - Więc jeśli nie odpowiem na wasze pytania, to mama i ja możemy pójść do więzienia? McThune odsunął się nieco i spojrzał na Trumanna. Lód stawał się coraz cieńszy. - Dlaczego nie chcesz nam pomóc, Mark? - spytał Trumann. - Ukrywasz coś przed nami? - Po prostu się boję. I wydaje mi się to niesprawiedliwe. Jestem jeszcze dzieckiem, a tu nie ma nawet mojej mamy. Nie wiem, co robić, naprawdę. - Czy nie możesz zwyczajnie odpowiedzieć na pytania, Mark? Bez swojej matki? Przecież widziałeś coś wczoraj, a matki przy tym nie było. Ona ci teraz w niczym nie pomoże. Chcemy tylko wiedzieć, co zobaczyłeś. - Gdybyście byli na moim miejscu, to czy chcielibyście mieć adwokata? - Do diaska, nie - zdenerwował się McThune. - Nigdy nie chciałbym mieć prawnika. Wybacz wyrażenie, synu, ale oni się po prostu przypieprzają. Tak, przypieprzają się. Jeśli nie masz nic do ukrycia, to nie potrzebujesz żadnego adwokata. Odpowiedz tylko szczerze na nasze pytania i wszystko będzie dobrze. Wyglądało na to, że McThune zaczyna tracić cierpliwość, ale Mark przejrzał go na wylot. Jeden z nich musiał się wnerwiać. Był to stary jak świat trik „dobry gliniarz - zły gliniarz", który oglądał tysiące razy w telewizji. McThune będzie się zachowywał coraz bardziej brutalnie, a Truman mitygował go co jakiś czas i uśmiechał przymilnie, myśląc, że w ten sposób zbliży się do Marka. Potem McThune wścieknie się i wyjdzie z pokoju, a Trumann z dobrotliwą miną wysłucha jego, Marka, szczegołowych zwierzeń. Zgodnie z przewidywaniami agent Trumann uśmiechnął się obleśnie i nachylił nad chłopcem. - Mark, czy Jerome Clifford już nie żył, kiedy znaleźliście go z Rickym? - spytał. - Powołuję się na Piątą Poprawkę *. * Poprawka do konstytucji Stanów Zjednoczonych, ratyfikowana przez Kongres w 1791 r., określająca prawa oskarżonych o przestępstwo. Stwierdza między innymi, że nikogo nie można zmuszać do składania zeznań przeciwko samemu sobie (pr=rp.tlum.). Obleśny uśmiech zgasł. McThune poczerwieniał i potrząsnął głową w całkowitej rozpaczy. Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której agenci patrzyli na siebie bezradnie. Mark obserwował mrówkę, która przeszła przez stół i zniknęła pod notatnikiem. W końcu przemówił Trumann, ten dobry. - Mark, obawiam się, że naoglądałeś się za dużo telewizji. - To znaczy, że nie mogę powołać się na Piątą Poprawkę? - Niech zgadnę - warknął agent. - Oglądasz L.A. Law, zgadza się? - Każdy odcinek. - Pasuje. A więc odpowiesz na moje pytania, Mark? Bo jeśli nie, będziemy musieli zrobić co innego. - Na przykład co? - Udać się do sądu, porozmawiać z sędzią i przekonać go, żeby nakazał ci udzielić nam informacji. Same nieprzyjemne rzeczy. - Chyba muszę iść do toalety - rzekł Mark, odsuwając krzesło "e i wstając. - Hmm, jasne, Mark - zgodził się Trumann, nagle przestraszony, że zrobiło mu się przez nich niedobrze. - To zaraz tutaj, w koryta- rzu. - Chłopak był już przy drzwiach. - Odpocznij sobie pięć minut, Mark, my poczekamy. Nie ma pośpiechu. Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Przez siedemnaście minut agenci gawędzili cicho i bawili się długopisami. Nie martwili się. Jako doświadczeni funkcjonariusze '- znali wiele sztuczek. Nie po raz pierwszy znaleźli się w podobnej sytuacji. Wiedzieli, że chłopak przemówi. Ktoś zapukał i McThune rzucił: - Wejść. Do pokoju wkroczyła atrakcyjna dama około pięćdziesiątki, 'v`` zamykając drzwi w taki sposób, jakby znajdowała się we własnym `v biurze. Poderwali się, a ona powiedziała: - Proszę nie wstawać. - Jesteśmy w trakcie spotkania - poinformował ją oficjalnie Trumann. - Pomyliła pani drzwi - dodał niegrzecznie McThune. Postawiła aktówkę na stole i podała każdemu z agentów po wizytówce. - Nie sądzę - odparła. - Nazywam się Reggie Love. Jestem adwokatem i reprezentuję Marka Swaya. 102 x,103 Przyjęli to dość dobrze. McThune oglądał wizytówkę, podczas gdy Trumann stał po prostu z rękami dyndającymi u nóg i coś mamrotał. - Kiedy panią zaangażował? - zainteresował się McThune, patrząc dzikim wzrokiem na kolegę. - To doprawdy nie powinno panów obchodzić. Nie jestem zaangażowana. Na razie wpłacono mi zaliczkę. Proszę usiąść. Zajęła z gracją miejsce na krześle i podjechała nim do stołu. Agenci odsunęli się niezgrabnie. - Gdzie jest Mark? - spytał Trumann. - Wyszedł powołać się na Piątą Poprawkę. Czy mogę zobaczyć panów dokumenty? Natychmiast sięgnęli do kieszeni, pogrzebali w nich rozpaczliwie i wyciągnęli jednocześnie swoje legitymacje. Reggie wzięła je, obejrzała uważnie i zaczęła coś pisać w notatniku. Skończyła, cisnęła im papiery z powrotem i spytała: - Czy próbowali panowie przesłuchiwać to dziecko pod nieobec- ność jego matki? - Nie - odparł Trumann. - Oczywiście, że nie - dorzucił zaszokowany tą sugestią McThune. - Powiedział mi, że tak. - Pomieszało mu się - zapewnił McThune. - Porozumieliśmy się z doktorem Greenwayem, który zezwolił na to spotkanie. Mieli w nim wziąć udział on, Mark i Dianne Sway. - Ale dzieciak zjawił się sam - dodał szybko Trumann, śpiesząc się, by wszystko wyjaśnić. - Zapytaliśmy, gdzie jest jego matka, a on na to, że nie mogła teraz przyjść, więc pomyśleliśmy, że jest w drodze albo coś takiego, no i sobie tylko z nim gawędziliśmy. - Tak, czekając na panią Sway i lekarza - zawtórował McThu- ne. - Gdzie pani wtedy była? - Proszę nie zadawać pytań bez znaczenia. Czy pouczyliście, chłopcy, Marka, żeby porozumiał się z adwokatem? Agenci spojrzeli po sobie, szukając pomocy. - Nie wspominaliśmy o tym - odparł Trumann, wzruszając niewinnie ramionami. Kłamstwa przychodziły im tym łatwiej, że mały wyszedł z pokoju. Byli agentami FBI, więc musiała im w końcu uwierzyć. McThune odchrząknął i powiedział: - Ach tak, Larry, pamiętasz, w którymś momencie rozmawialiśmy o L.A. Law i Mark zastanawiał się, czy nie powinien przypadkiem zaangażować prawnika, ale on tylko tak żartował i nie braliśmy tego, a przynajmniej ja nie brałem, poważnie. Pamiętasz, Larry? Y,': Larry przypomniał sobie. - Rzeczywiście, mówił coś o L.A. Law. Taki tam dziecięcy dowcip. - Na pewno? - Oczywiście - obruszył się Trumann. McThune zmarszczył brwi i przytaknął partnerowi. - Naprawdę nie pytał was, chłopcy, czy jest mu potrzebny adwokat? Potrząsnęli głowami i bezskutecznie próbowali sobie przypomnieć. - To jeszcze dziecko, bardzo się boi i myślę, że wszystko mu się pomieszało - rzekł wreszcie McThune. - Pouczyliście go o jego prawie do milczenia? Trumann uśmiechnął się w odpowiedzi i nagle stał się pewniejszy siebie. - Po co? Nie jest podejrzany. To przecież dzieciak. Musimy tylko zadać mu kilka pytań. - I nie próbowaliście przesłuchiwać go pod nieobecność jego matki lub bez jej zgody? - Nie. - Jasne, że nie. - I nie doradziliście mu, żeby unikał prawników, kiedy pytał was o to? - Nie, proszę pani. - W żadnym wypadku. Chłopak kłamie, jeśli coś takiego twierdzi. Reggie otworzyła powoli aktówkę i wyciągnęła czarny magnetofon i mikrokasetę. Położyła je przed sobą i postawiła teczkę na podłodze. Agenci specjalni McThune i Trumann gapili się na te urządzenia i wydawało się, że skurczyli się nieco. Prawniczka obdarzyła każdego z nich zimnym uśmiechem i oświad- czyła: - Myślę, że dobrze wiemy, kto tu kłamie, panowie. McThune pogładził dwoma palcami nos u nasady. Jego partner przetarł oczy. Pozwoliła im cierpieć przez chwilę. Panowała cisza. - Wszystko jest na tej kasecie, chłopcy. Próbowaliście prze- słuchiwać dziecko pod nieobecność matki i bez jej zgody. Mark Sway pytał was wyraźnie, czy nie powinniście zaczekać na jego matkę, a wy odpowiedzieliście, że nie. Chcieliście go zmusić do współpracy, posługując się groźbą oskarżenia o przestępstwo kryminalne nie tylko jego, ale także jego matki. Mówił wam, że się boi, i dwa razy zapytał wprost, czy jest mu potrzebny adwokat. Odradziliście mu wzięcie prawnika między innymi dlatego, że prawnicy się przypieprzają. Panowie, to wy się wpieprzyliście. 104 ~ 105 Skurczyli się jeszcze bardziej. McThune pocierał delikatnie czoło czterema palcami. Trumann wpatrywał się z niedowierzaniem w kasetę, ale starannie unikał wzroku Reggie. Przyszło mu na myśl, żeby porwać taśmę na strzępy, ale coś mu podpowiadało, że ta cholerna kobieta sporządziła już jej kopię. Ich problemy nie ograniczały się tylko do przyłapania na kłamstwie. Ujawnienie zawartości kasety oznaczałoby poważne następstwa dys- cyplinarne. Naganę. Przeniesienie. Zabagniony życiorys. A Trumann nie wątpił, że ta baba wie wszystko, co trzeba, na temat kar grożących agentom FBI za wykroczenia. - Założyła pani dzieciakowi podsłuch - rzekł potulnie Trumann, nie zwracając się do nikogo konkretnie. - I co z tego? To nie przestępstwo. To wy jesteście z FBI, proszę nie zapominać. To wy kładziecie więcej kabli niż AT & T. Ale spryciara! No tak, w końcu jest adwokatem. McThune pochylił się do przodu, załamał dłonie tak mocno, że palce strzeliły mu w stawach, i postanowił wreszcie stawić odpór. - Pani Love, proszę posłuchać, my... - Reggie. - Okay, okay. Reggie, hmm, jest nam przykro. Trochę nas poniosło i przepraszamy za to. - Trochę was poniosło? Mogę sprawić, że wyleją was za to z pracy. Nie zamierzali się z nią spierać. Miała oczywiście rację, a gdyby nawet było o czym dyskutować, to i tak ich szanse były znikome. - Nagrywasz to? - spytał Trumann. - Nie. - Okay, przesadziliśmy. Przepraszamy. - Nie mógł na nią spojrzeć. Reggie powoli schowała kasetę do kieszeni płaszcza. - Spójrzcie na mnie, chłopcy - poleciła. Podnieśli wzrok, ale przyszło im to z trudem. - Już mi dowiedliście, że umiecie kłamać, i to kłamać bez wahania. Dlaczego miałabym wam ufać? Trumann odetchnął głęboko, wstał hałaśliwie i podszedł do końca stołu. Teatralnym gestem wyrzucił przed siebie ręce. - To niesłychane! - zawołał. - Przyszliśmy tu zadać tylko kilka pytań temu dzieciakowi, wypełnić naszą powinność, a teraz nagle walczymy z tobą. Chłopak nie powiedział nam, że ma prawnika. Gdybyśmy o tym wiedzieli, to byśmy się wycofali. Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego umyślnie wywołałaś tę walkę? To nie ma sensu. - Czego chcecie dowiedzieć się od chłopca? - Prawdy. Kłamie na temat tego, co wczoraj widział. Wiemy, że coś ukrywa. Wiemy, że rozmawiał z Cliffordem, zanim ten popełnił samobójstwo. Wiemy, że był w samochodzie. Nie winię go za to, że kłamie. Jest tylko małym chłopcem i się boi. Ale, do licha, musimy dowiedzieć się, co widział i słyszał. - A co według was mógł widzieć i słyszeć? Myśl, że będzie musiał wyjaśnić cały ten galimatias Foltriggowi, sprawiła, że Trumannowi zrobiło się nagle słabo i musiał oprzeć się o ścianę. Właśnie dlatego nienawidził prawników - Foltrigga, Reggie, wszystkich innych. Za sposób, w jaki komplikowali życie. - Czy chłopiec opowiedział ci o wszystkim? - spytał Reggie agent McThune. - Nasze rozmowy otoczone są ścisłą tajemnicą. - Wiem o tym. Ale czy zdajesz sobie sprawę, kim był Clifford i Boyd Boyette, kim jest Muldanno? Znasz tę historię? - Czytałam dzisiejszą prasę. Interesowałam się sprawą z Nowego Orleanu. Potrzebne wam, chłopcy, ciało, co? - Można tak powiedzieć - przyznał Trumann z końca stołu. - Ale w tej chwili naprawdę musimy spotkać się z twoim klientem. - Zastanowię się. - Kiedy możemy spodziewać się decyzji? - Nie wiem. Jesteście, chłopcy, zajęci dziś po południu? - Dlaczego? - Muszę jeszcze porozmawiać z moim klientem. Powiedzmy, że spotkamy się u mnie o trzeciej po południu. - Sięgnęła po aktówkę i schowała magnetofon. Wizyta dobiegła końca. - Zatrzymam tę taśmę. To będzie nasz mały sekret, dobrze? McThune skinął głową, ale wiedział, że to jeszcze nie wszystko. - Jeśli będę czegoś od was oczekiwała, chłopcy, na przykład prawdy albo jasnej odpowiedzi, to chcę je otrzymać. Jeżeli ponownie złapię was na kłamstwie, wykorzystam to nagranie. - To szantaż - oburzył się Trumann. - Dokładnie tak. Podajcie mnie do sądu. - Wstała i chwyciła za klamkę. - Do zobaczenia o trzeciej, chłopcy. McThune wyszedł za nią. - Hmm, Reggie, jest pewien facet, który pewnie będzie chciał wziąć udział w naszym spotkaniu. Nazywa się Roy Foltrigg i... - Pan Foltrigg jest w mieście? - Tak. Przyjechał dziś w nocy i będzie nalegał, żeby uczestniczyć w tym spotkaniu u ciebie w biurze. - No, no. 3estem zaszczycona. Ależ oczywiście, zaproście go. 106 Artykuł na pierwszej stronie „The Memphis Press" dotyczący śmierci Clifforda napisał od początku do końca Slick Moeller, weteran policyjnego reportażu, od trzydziestu lat dostarczający czytelnikom informacji na temat przestępców i detektywów miasta Memphis. Naprawdę nazywał się Alfred, ale nikt o tym nie wiedział. Matką, choć sama nie pamiętała dlaczego, nadała mu przydomek „Slick" - Gładki. Mówiły tak na niego trzy żony i setka przyjaciółek. Moeller nie ubierał się szczególnie dobrze, nie ukończył nawet średniej szkoły, nie miał pieniędzy, być średnio przystojny i średnio zbudowany, jeździł mustangiem, nie potrafił utrzymać kobiety, więc nie wiadomo, dlaczego tak go nazywano. Slick przez całe życie zajmował się zbrodnią. Znał handlarzy narkotyków i sutenerów. Pił piwo w barach z rozebranymi kelnerkami i plotkował z pracującymi tam ochroniarzami. Zawsze wiedział, kto jest kim w motocyklowych gangach dostarczających miastu nar- kotyków i striptizerek. Mógł bez szwanku poruszać się po najgorszych rejonach Memphis. Znał szeregowych członków ulicznych gangów. Dzięki udzielonym przez niego wskazówkom policja zlikwidowała co najmniej tuzin grup złodziei samochodów. Znał byłych skazańców, szczególnie tych bystrzejszych, którzy zawsze powracali na drogę przestępstwa. Potrafił, obserwując lombard, wykryć przerzut do pasera skradzionych towarów. Jego zagracone mieszkanie w śródmieściu nie wyróżniałoby się zupełnie niczym, gdyby nie to, że jedną ścianę pokrywały od góry do dołu policyjne krótkofalówki i skanery. W mustangu Slicka znajdowało się więcej aparatury niż w policyjnym krążowniku, brakowało jedynie pistoletu radarowego, którego Moeller po prostu nie potrzebował. Slick poruszał się po najciemniejszych zakątkach Memphis. Często był na miejscu zbrodni wcześniej niż policja. Kostnice, szpitale i zakłady pogrzebowe stały przed nim otworem. Miał tysiące kontaktów i źródeł. Ludzie zwierzali się Moellerowi, ponieważ można mu było ufać. Jeśli rozmawiał z nimi nieoficjalnie, to wiadomo było, że nieoficjalnie. Nazwisko informatora zawsze pozostawało w tajemnicy. Poufne wiadomości były zazdrośnie strzeżone. Slick dotrzymywał słowa i wiedzieli o tym nawet przywódcy ulicznych gangów. Był także po imieniu praktycznie z każdym gliną w mieście, V z których wielu z podziwem nazywało go Kretem. Kret Moeller powiedział to, Kret Moeller powiedział tamto. Ponieważ Slick stało się jego prawdziwym imieniem, nie przejmował się nadanym mu przydom- kiem. Właściwie niczym się nie przejmował. Pił z gliniarzami kawę w dziesiątkach nocnych barów w całym mieście. Obserwował, jak grają w softball. Wiedział o ich rozwodach i naganach. Wydawało się, że przynajmniej dwadzieścia godzin na dobę spędza w Komendzie Głównej i nierzadko ktoś zatrzymywał go i pytał, co się dzieje. Kogo zastrzelono? Gdzie było włamanie? Czy kierowca był pijany? Ilu zabito? Slick mówił im tyle, ile wiedział. Pomagał, kiedy tylko mógł. Jego nazwisko padało często w trakcie zajęć na Akademii Policyjnej w Memphis. Nikogo więc nie zdziwiło, że akurat tego ranka Slick praktycznie - nie wychodził z komendy. Wykonał odpowiednie telefony do Nowego Orleanu i z grubsza znał sytuację. Wiedział, że Roy Foltrigg i FBI z Nowego Orleanu są w mieście i że już przekazano im sprawę. To go zaintrygowało. Nie chodziło tu o zwykłe samobójstwo. Zbyt wiele osób nabierało wody w usta. Istniał jakiś list, lecz wszelkie pytania na jego temat wywoływały tylko gwałtowne zaprzeczenia. Umiał czytać z twarzy niektórych z gliniarzy, robił to od lat. Wiedział o chłopcach, - o tym, że młodszy jest w złym stanie. Były jakieś odciski palców, jakieś niedopałki. Slick wysiadł z windy na dziewiątym piętrze i zaczął się oddalać od pokoju pielęgniarek. Znał numer pokoju Ricky'ego, ale był na oddziale psychiatrycznym i nie miał zamiaru wpadać tam jak bomba ze swoimi t.. pytaniami. Nie chciał nikogo przestraszyć, zwłaszcza ośmioletniego dzieciaka w stanie szoku. Wrzucił dwie ćwierćdolarówki do maszyny z napojami i popijał diet coke jak zmęczony ojciec czy mąż po długiej nocy nerwowego wyczekiwania na korytarzu. Sanitariusz w jasno- niebieskim fartuchu pchający wózek ze środkami czystości stanął 108 109 przed windą i nacisnął guzik zjazdu. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, długie włosy i wyglądał na znudzonego swoją niewdzięczną robotą. Slick podszedł do windy i kiedy drzwi się otworzyły, wsiadł za sanitariuszem do środka. Zauważył imię „Fred" wyszyte na fartuchu powyżej kieszeni. Byli sami. - Pracujesz na dziewiątym? - spytał Kret, znudzony, ale z uśmiechem. - Tak. - Fred nie patrzył na niego. - Jestem Slick Moeller z „The Memphis Press". Pracuję nad artykułem o Rickym Swayu z pokoju dziewięćset czterdzieści trzy. Wiesz, ta wczorajsza strzelanina i tak dalej. - Dość wcześnie nauczył się, że najlepiej jest, kiedy z góry mówi się ludziom, kto i co. Sanitariusz zainteresował się nagle. Wyprostował się i spojrzał na reportera, jakby chciał powiedzieć: „Jasne, że wiem dużo, ale i tak niczego się ode mnie nie dowiesz". Wózek pomiędzy nimi wypełniały ajax, comet i dwadzieścia butelek podstawowych szpitalnych chemikaliów. Wiadro brudnych ścierek i gąbek stało na dolnym blacie. Fred był czyścicielem kibli, ale oto w ułamku sekundy poczuł się chodzącą sensacją. - Tak, wiem - odparł spokojnie. - Ricky Sway. - Widziałeś go? - rzucił Slick z nonszalancją, obserwując zapalające się nad drzwiami numery. - Tak, właśnie stamtąd wracam. - Słyszałem, że jest w ciężkim szoku powstrząsowym. - Nie wiem - rzekł Fred z takim zadowoleniem, jakby jego sekrety miały strategiczne znaczenie. Ale chciał gadać, co nigdy nie przestawało zadziwiać Slicka. Weź przeciętnego człowieka, powiedz mu, że jesteś reporterem, a w dziewięciu przypadkach na dziesięć poczują się w obowiązku mówić. Do diabła; po prostu chcą mówić. Są gotowi zdradzić ci swoje najgłębsze tajemnice. - Biedny chłopak - mruknął Slick, wbijając wzrok w podłogę; jakby Ricky był umierający. Przez kilka sekund milczał i to było dla Freda za mele. Cóż z mego za reporter? Dlaczego nie zadaje pytań? Przecież on, Fred, znał chłopaka, właśnie wyszedł z jego pokoju i rozmawiał z jego matką. To on, Fred, był tu rozgrywającym. - Tak, jest w kiepskim stanie - przytaknął, również patrząc w podłogę. - Nadal w śpiączce? - Budzi się i znowu zasypia. To może potrwać dłuższy czas. - Tak, tak, słyszałem. Winda zatrzymała się na piątym piętrze, ale wózek Freda blokował drzwi i nikt nie mógł wsiąść. Ruszyli dalej. 110 - Niewiele można zrobić dla takiego dzieciaka - wyjaśnił Slick. - Często stykam się z podobnymi przypadkami. Dziecko przez ułamek sekundy jest świadkiem czegoś strasznego, doznaje szoku i mijają miesiące, zanim uda się je z tego wyciągnąć. Psychiatrzy i tak dalej. Naprawdę smutne. Ale ten chłopak Swayów wyjdzie z tego, co? - Chyba tak. Doktor Greenway uważa, że ocknie się na dobre za dzień lub dwa. Będzie wymagał terapii, lecz wykaraska się z tego. Ciągle go widzę. Sam myślę o szkole medycznej. - Czy węszyli tu gliniarze? Fred rozejrzał się, jakby winda była na podsłuchu. - Tak, FBI siedzi tutaj od rana. Rodzina zaangażowała już adwokata. - Coś takiego! - Tak, gliny naprawdę interesują się tą sprawą, rozmawiali z bratem Ricky'ego. Jakoś wmieszał się w to wszystko prawnik. Winda zatrzymała się na drugim piętrze i Fred chwycił wózek. - Co to za prawnik? - spytał Slick. Drzwi się otworzyły i sanitariusz popchnął wózek. - Reggie jakiś tam. Nie widziałem go jeszcze. - Dzięki - rzekł Moeller. Fred zniknął i winda zapełniła się ludźmi. Slick nacisnął dziewiąte. Należało ponownie zastawić sidła. Nie minęło jeszcze południe, a czcigodny Roy Foltrigg i jego giermkowie Wally Boxx i Thomas Fink zdążyli stać się prawdziwym utrapieniem dla personelu biura prokuratora stanowego dla zachod- niego dystryktu Tennessee. George Ord sprawował ten urząd od siedmiu lat i Foltrigg nic go nie obchodził. Nie zapraszał go do Memphis, ale z zawodowej uprzejmości chciał ugościć jak najlepiej podczas tej krótkiej wizyty. Spotykał Roya już wcześniej na nie- zliczonych konferencjach i seminariach, na których prokuratorzy stanowi opracowują plany ochrony rządu przed wrogimi zakusami. Foltrigg zazwyczaj zabierał głos, zawsze niecierpliwy, gotów natych- miast podzielić się swymi opiniami i pomysłami z każdym, kto zechciał go słuchać. Gdy McThune i Trumann wrócili ze szpitala z nieprzyjemnymi wiadomościami na temat Marka i jego prawnika, Foltrigg, Boxx i Fink ponownie usadowili się w gabinecie Orda, żeby przeanalizować sytuację. Ord siedział w ciężkim obrotowym fotelu za masywnym biurkiem z mahoniu. Foltrigg przesłuchiwał agentów, co jakiś czas wyszczekując rozkazy Boxxowi. 111 - Co wiesz o tej kobiecie? - spytał George'a. - Nigdy o niej nie słyszałem. - Ale na pewno ktoś z twojego biura miał z ńią do czynienia - rzekł Roy. Było to oczywiście wezwanie, by tutejszy prokurator znalazł kogoś z hakiem na Reggie Love. Ord wyszedł z gabinetu i porozmawiał z jednym z asystentów. Rozpoczęto poszukiwania. Trumann i McThune siedzieli jak trusie w kącie gabinetu. Zdecy- dowali, że nikomu nie pisną o taśmie, przynajmniej na razie. Może później. Mieli nadzieję, że nigdy. O pierwszej sekretarka przyniosła kanapki i lunch minął na bezsensownym ględzeniu i dzikich spekulacjach. Foltrigg chciał wracać do Nowego Orleanu, ale jeszcze bardziej zależało mu na rozmowie z Markiem Swayem. Fakt, że chłopak w jakiś sposób zapewnił sobie pomoc adwokata, był najbardziej kłopotliwy. To znaczyło, iż bał się mówić. Roy nie miał wątpliwości, że Clifford coś małemu powiedział, a w miarę upływu czasu nabrał wręcz pewności, że zdradził mu, gdzie jest ciało. Nigdy nie wahał się przed wyciąganiem daleko idących wniosków, toteż podczas gdy jedli kanapki, zdążył przekonać samego siebie i wszystkich obecnych, że Mark Sway dokładnie wie, gdzie pogrzebano zwłoki Boyda Boyette'a. Do gabinetu wszedł David Sharpinski, jeden z wielu asystentów Orda, i poinformował, że studiował prawo z Reggie Love na uniwer- sytecie stanowym. Usiadł obok Foltrigga w krześle Wally'ego, żeby odpowiedzieć na pytania. Był zajęty i chciał jak najszybciej wrócić do swoich obowiązków. - Ukończyliśmy razem studia cztery lata temu - oznajmił. - A więc ona praktykuje dopiero od czterech lat - podchwycił szybko Foltrigg. - Czym się zajmuje? Prawem kryminalnym? Jest w tym dobra? Zna procedury? McThune spojrzał na Trumanna. Zrobiła ich w konia prawniczka z czteroletnim stażem! - Prawo kryminalne? Tak, trochę - odparł Sharpinski. - Jesteśmy całkiem dobrymi przyjaciółmi. Widuję ją czasem tu i tam. Reggie zajmuje się głównie maltretowanymi dziećmi. Niełatwo było jej dojść do tego wszystkiego. - Co pan przez to rozumie? - To długa historia, panie Foltrigg. Reggie jest bardzo skom- plikowaną osobą. To już jej drugie życie. - Zna ją pan dobrze, prawda? - Tak. Studiowaliśmy razem trzy lata, z przerwami. - Jak to, z przerwami? - Cóż, musiała dwukrotnie przerwać studia z powodów, powiedz- my, emocjonalnych. W swoim pierwszym życiu była żoną znanego lekarza, ginekologa. Byli bogaci i szczęśliwi, ciągle pisywano o nich w rubrykach towarzyskich, działali w towarzystwach dobroczynnych, różnych klubach, wszędzie ich było pełno. Mieli wielki dom w Ger- mantown, dwa jaguary - jego i jej. Ona była w zarządzie każdego klubu kobiecego i każdej organizacji społecznej w Memphis. Wcześniej pracowała jako nauczycielka, żeby jej mąż mógł skończyć medycynę, a po piętnastu latach małżeństwa on postanowił wymienić ją na nowszy model. Zaczął uganiać się za kobietami i związał z młodszą od siebie pielęgniarką, która w końcu stała się jego żoną numer dwa. t_ Reggie nazywała się wtedy Regina Cardoni. Zachowanie męża wstrząs- nęło nią, wystąpiła o rozwód i sprawy przybrały zły obrót. Doktor Cardoni stawiał opór, a ona powoli wariowała. Dręczył ją. Sprawa - rozwodowa się przeciągała. Czuła się publicznie upokorzona. Opuściły ją przyjaciółki, żony lekarzy, paniusie z klubu kobiecego. Próbowała popełnić samobójstwo. Wszystko to opisano w dokumentach roz- wodowych, znajdujących się w urzędzie. On miał całą armię pra- wników, którzy postarali się, żeby Reggie wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Potem wymazał ją ze swojego życia. - Były dzieci? - Dwoje, chłopiec i dziewczynka. Miały wtedy po kilkanaście lat i oczywiście jemu przyznano wyłączne prawa rodzicielskie. Dał im wolność i pieniądze, żeby tę wolność sfinansować, toteż dzieci odwróciły się do matki plecami. On i jego adwokaci przez dwa lata zamykali ją i wyciągali ze szpitali psychiatrycznych, aż wreszcie sprawa się zakończyła. On dostał dom, dzieci, nową żonę - wszystko. Opowiadanie tragicznej historii życia osoby, z którą się przyjaźnił, nie było dla Sharpinskiego łatwe. Usprawiedliwiał się jednak tym, że większość tych informacji znajdowała się w publicznie dostępnych dokumentach. - Jak została adwokatem? -- - To skomplikowana historia. Sąd zakazał jej widywania się z dziećmi. Mieszkała ze swoją matką, która, zdaje się, uratowała jej życie. Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałem, że ta dzielna kobieta obciążyła hipotekę swojego rodzinnego domu, żeby opłacić koszta leczenia córki. Trwało to latami, lecz w końcu Reggie się pozbierała. Wyszła z tego. Dzieci dorosły i wyjechały z Memphis. Chłopak trafił do więzienia za handel narkotykami. Córka mieszka w Kalifornii. - Jaką była studentką? - Bywała bardzo bystrą. Chciała udowodnić sobie, że może 112 ~~ s - Klient 113 odnieść sukces jako prawnik. Ale wciąż walczyła z depresją. Miała problemy z alkoholem i prochami, dlatego przerwała studia w połowie. Wróciła już czysta i silna i ukończyła je z wyróżnieniem. Jak zwykle Fink i Boxx gryzmolili wściekle w swoich notatnikach, starając się z powagą zapisać każde słowo, tak jakby Foltrigg zamierzał ich potem przepytać. Ord słuchał, ale bardziej interesował go stos nie załatwionych spraw piętrzący się na biurku. Z każdą minutą miał coraz bardziej dość Roya i jego wizyty. Był równie zajęty i ważny jak on. - Jakim jest prawnikiem? - dociekał Foltrigg. Piekielnie twardym, pomyślał McThune. Diabelnie przebiegłym, pomyślał Trumann. Ze sporym talentem do elektroniki. - Ciężko pracuje, nie zarabia zbyt wiele, ale sądzę, że pieniądze nie mają dla niej znaczenia. - Skąd, na miłość boską, wytrzasnęła takie imię jak Reggie? - spytał prokurator z konsternacją. Być może pochodzi od Regina, przemknęło Ordowi przez myśl. Sharpinski zaczął mówić, lecz się zawahał. - Gdybym miał opowiedzieć wam wszystko, co o niej wiem, zajęłoby to wiele godzin. Zresztą wcale nie chcę tego robić. To i tak nieistotne, prawda? - Być może - warknął Boxx. Sharpinski spojrzał na niego, a potem odwrócił się do jego szefa. - Kiedy zaczęła studia, próbowała zapomnieć o swojej przeszłości, przede wszystkim o małżeństwie. Wróciła do panieńskiego nazwiska Love. Myślę, że Reggie ma związek z Reginą, ale nigdy jej o to nie pytałem. Zrobiła to oczywiście legalnie, na podstawie orzeczenia sądu, i przynajmniej na papierze nie ma już śladu po dawnej Reginie Cardoni. W trakcie studiów, chociaż nigdy nie opowiadała o swojej przeszłości, była tematem wielu rozmów. Ale nic jej to nie obchodziło. - Nadal nie pije? Foltrigg próbował wyciągać brudy i to rozgniewało Sharpinskiego. McThune i Trumann odnieśli wrażenie, że Reggie jest niezwykle trzeźwą osobą. - Będzie pan musiał sam ją o to zapytać, panie Foltrigg. - Jak często ją pan widuje? - Raz w miesiącu, może dwa. Czasami dzwonimy do siebie. - Ile ma lat? - Roy zadał to pytanie wielce podejrzliwym tonem, jakby Sharpinski i Reggie mieli po cichu romans. - O to również proszę ją zapytać. Nieco po pięćdziesiątce, jak sądzę. - Może zadzwoni pan do niej teraz, zapyta jak leci, wie pan, zwykła przyjacielska pogawędka. Zobaczymy, czy wspomni o Marku Swayu. Sharpinski spojrzał na niego kwaśno. Potem zerknął na Orda, swojego szefa, jakby chciał powiedzieć: „Słyszysz, co mówi ten idiota?" George przewrócił oczami i zaczął naprawiać zszywacz. - Ona nie jest głupia, panie Foltrigg. Wręcz przeciwnie, jest całkiem bystra i jeśli do niej zadzwonię, natychmiast się zorientuje, o co chodzi. - Może ma pan rację. - Mam. - Chciałbym, żeby poszedł pan z nami na spotkanie do jej biura, jeśli to możliwe. Sharpinski spojrzał pytająco na Orda, ale ten pochłonięty był zszywaczem. - Nie dam rady - odparł. - Jestem bardzo zajęty. Coś jeszcze? - Nie. Może pan odejść - odezwał się ńagle Ord. - Dzięki, David. Sharpinski opuścił gabinet. - Naprawdę potrzebuję go na to spotkanie - zwrócił się Foltrigg do Orda. - Powiedział, że jest zajęty, Roy. Moi chłopcy pracują - oznajmił, spoglądając wymownie na Boxxa i Finka. Rozległo się pukanie do drzwi i weszła sekretarka. Przyniosła dwustronicowy faks do Foltrigga; ten zaczął go czytać wspólnie z Boxxem. - To z mojego biura - wyjaśnił, jak gdyby tylko on miał na swój -. użytek taką technologię. Czytali dalej, wreszcie Foltrigg skończył i zapytał: - Słyszałeś kiedyś o Willisie Upchurchu? - Tak. To znany adwokat z Chicago. Co zrobił? - Doniesiono mi właśnie, że zakończył konferencję prasową ż~ przed kamerami telewizyjnymi w Nowym Orleanie, że zaangażował go Barry Muldanno, że sprawa będzie odroczona, jego klient uniewinniony ~`= i tak dalej, i tak dalej. - To typowe dla Willisa Upchurcha. Trudno mi uwierzyć, że nigdy o nim nie słyszałeś. - Nigdy nie był w Nowym Orleanie - rzekł Foltrigg z nutą wyższości, jakby pamiętał wszystkich prawników, którzy ośmielili się wejść na jego teren. - Twoja sprawa właśnie zamieniła się w zły sen. - Cudownie. Po prostu cudownie. 114 W pokoju panował mrok, okna były zasłonięte. Dianne drzemała skulona na brzegu łóżka Ricky'ego. Po porannym mamrotaniu, wierceniu się i rozbudzaniu nadziei wszystkich chłopiec powrócił do swojej poprzedniej pozycji: kolana pod brodą, kroplówka w ramieniu, kciuk w ustach. Greenway wielokrotnie zapewniał panią Sway, że Ricky nie odczuwa bólu. Ona jednak, po czterech godzinach ściskania i całowania malca, nie miała już wątpliwości, że jest inaczej. Była wyczerpana. Mark siedział na składanym łóżku, oparty o ścianę pod oknem, i patrzył na brata i matkę. On też czuł się wyczerpany, ale nie mógł zasnąć. Przez głowę przelatywały mu gorączkowe myśli. Jaki powinien być jego następny ruch? Czy Reggie można ufać? Oglądał w telewizji wszystkie możliwe programy i filmy z udziałem prawników i miał wrażenie, że połowie z nich można ufać, a drugiej połowie nie. Kiedy powinien porozmawiać z matką i doktorem Greenwayem? Jeśli im wszystko ujawni, czy pomoże to Ricky'emu? Przez dłuższy czas rozmyślał na ten temat. Siedział na krześle i przysłuchując się cichym głosom chodzących po korytarzu pielęgniarek, zastanawiał się, ile powinien powiedzieć. Elektroniczny budzik przy łóżku wskazywał drugą trzydzieści dwie. Trudno było uwierzyć, że wszystko wydarzyło się w ciągu mniej niż dwudziestu czterech godzin. Mark podrapał się po kolanach i zdecydował, że opowie Greenwayowi o tym, co mógł widzieć i słyszeć Ricky. Spojrzał na blond włosy wystające spod koca i poczuł się lepiej. Przestanie wreszcie kłamać i zrobi, co może, żeby pomóc bratu. To, czego dowiedział się od Romeya w samochodzie, zachowa na razie dla siebie. Ale nie na długo, bo brzemię stawało się coraz cięższe. To już nie była zabawa w chowanego prowadzona przez dzieciaki z kempingu w lasach i zaroślach wokół Posiadłości Kołowej Tuckera. Ani cicha ucieczka przez okno, żeby w blasku księżyca odbyć spacer po okolicy. Romey wsadził sobie w usta prawdziwy pistolet. Mark miał do czynienia z prawdziwymi agentami FBI, noszącymi przy sobie praw- dziwe legitymacje, tak jak w prawdziwych filmach kryminalnych w telewizji. Zaangażował prawdziwego adwokata, który przykleił mu do brzucha prawdziwy magnetofon, żeby przechytrzyć FBI. Człowiek, który zabił senatora, był zawodowym mordercą, zabójcą wielu ludzi, jak twierdził Romey, i członkiem mafii, dla której zlikwidowanie wiedzącego za dużo jedenastoletniego dzieciaka nie stanowiło żadnego problemu. Po prostu nie mógł sobie sam z tym poradzić. Powinien być teraz w szkole, na piątej lekcji, i zajmować się matematyką, której nienawi- dził, lecz rzadko opuszczał. Przeprowadził dhxgą rozmowę z Reggie. Umówiła ich na spotkanie z agentami FBI, podczas którego miał ze szczegółami opowiedzieć wszystko, czego dowiedział się od Romeya, oczywiście pod warunkiem, że zapewnią mu ochronę. Może przydzielą mu goryli do czasu, aż zabójca znajdzie się za kratkami, a może aresztują go natychmiast i wszyscy będą bezpieczni? Może... Potem przypomniał sobie film o facecie, który zeznawał przeciw mafii i myślał, że FBI będzie go ochraniać, ale nagle okazało się, że musi uciekać, bo świszczą mu koło ucha kule i wybuchają bomby. FBI nie odpowiadało na jego telefony, bo powiedział coś nie tak na sali sądowej. Co najmniej ze dwadzieścia razy w trakcie filmu padło zdanie: „Mafia nigdy nie przebacza". W końcowej scenie facet przekręca kluczyk w stacyjce i jego samochód eksploduje, on sam zaś ląduje kilometr dalej z urwanymi nogami. Kiedy bierze ostatni oddech, staje nad nim ciemna postać i mówi: „Mafia nigdy nie przebacza". Film nie był najlepszy, ale jego przesłanie stało się nagle dla Marka w pełni zrozumiałe. Musiał .wypić sprite'a. Torebka matki leżała na podłodze pod łóżkiem. Sięgnął po nią i otworzył powoli. W środku były trzy buteleczki z lekarstwami oraz dwie paczki papierosów; przez moment kusiło go, żeby zapalić. Znalazł ćwierćdolarówki i wyszedł. Koło świetlicy pielęgniarka szeptała ze starszym mężczyzną. Mark otworzył sprite'a i podszedł.do wind. Greenway kazał mu wprawdzie jak najwięcej przebywać w pokoju, ale miał dość pokoju i dość 116 [~ 117 Greenwaya, a poza tym szanse na to, że Ricky się obudzi, były nikłe. Wszedł do windy i nacisnął guzik parteru. Sprawdzi, co się dzieje w kafeterii i jak radzą sobie prawnicy. Kiedy drzwi miały się już zamknąć, wsiadł jakiś mężczyzna. Markowi wydało się, że odrobinę zbyt długo mu się przygląda. - Jesteś Mark Sway? - spytał. To już przesada. Poczynając od Romeya, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin poznał tylu ludzi, że wystarczy mu na cały rok. Był pewien, że nigdy wcześniej nie widział tego faceta. - Kim pan jest? - spytał ostrożnie. - Slick Moeller, piszę dla „The Memphis Press", rozumiesz, tej gazety. Ty jesteś Mark Sway, prawda? - Skąd pan wie? - Jestem reporterem. To mój zawód wiedzieć takie rzeczy. Jak się czuje twój brat? - Świetnie. Co chce pan wiedzieć? - Pracuję nad tą historią o samobójstwie i tak dalej. Twoje nazwisko pojawia się raz po raz. Gliny mówią, że coś ukrywasz. - Kiedy to się ukaże? - Nie wiem. Może jutro. Markowi zrobiło się ponownie słabo i przestał patrzeć na dzien- nikarza. - Nie odpowiadam na żadne pytania - wybąkał. - W porządku. Drzwi otworzyły się nagle i wsiadł tłum ludzi. Chłopak stracił reportera z oczu. Chwilę później winda zatrzymała się na piątym i Mark wyskoczył na zewnątrz, przeciskając się między dwoma lekarzami. Dopadł schodów i wbiegł na szóste piętro. Zgubił reportera. Usiadł na pustych schodach i zaczął płakać. Foltrigg, McThune i Trumann weszli do niewielkiej, lecz ze smakiem urządzonej poczekalni Reggie Love, praktykującego ad- wokata, dokładnie o trzeciej, tak jak byli umówieni. Powitał ich Clint, który poprosił, żeby usiedli, a następnie zaoferował kawę lub herbatę. Odpowiedzią na to wszystko była sztywna odmowa. Foltrigg przed- stawił się oficjalnie jako prokurator stanowy dla południowego dystryktu Luizjany z siedzibą w Nowym Orleanie i poinformował, że nie ma zamiaru czekać. Był to błąd. Czekali czterdzieści pięć minut. Podczas gdy agenci przeglądali czasopisma na sofie, Roy chodził po pokoju, spoglądał na zegarek, patrzył spode łba na Clinta, a nawet warknął na niego dwa razy i dwukrotnie został poinformowany, że Reggie ma ważną rozmowę telefoniczną. Tak jakby jego, Foltrigga, sprawa nie była ważna. Chciał wyjść, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Była to jedna z tych rzadkich chwil w jego życiu, kiedy musiał bez walki znosić subtelne kopanie w tyłek. Wreszcie Clint poprosił, żeby za nim poszli, i zaprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia konferencyjnego ze ścianami wypełnionymi ciężkimi prawniczymi księgami. Zaproponował, by usiedli, i wyjaśnił, że Reggie zaraz przyjdzie. - Jest spóźniona o czterdzieści pięć minut - zaprotestował Foltrigg. - To całkiem niewiele jak na Reggie, sir - odparł z uśmiechem sekretarz, zamykając za sobą drzwi. Prokurator usiadł na końcu stołu, agenci w pobliżu, po obu jego stronach. Czekali. - Słuchaj, Roy - odezwał się z wahaniem Trumann. - Musisz uważać na tę kobietę. Ona może to nagrywać. - Dlaczego tak sądzisz? - Cóż, po prostu nigdy nie... - Ci prawnicy z Memphis dużo nagrywają - dodał pośpiesznie McThune. - Nie wiem jak w Nowym Orleanie, ale tutaj jest z tym naprawdę źle. - Musiałaby nas o tym uprzedzić, nieprawdaż? - rzekł Roy, nie bardzo rozumiejąc. - Nie wierz w to - rzucił Trumann. - Po prostu bądź ostrożny. Drzwi się otworzyły i weszła Reggie, spóźniona o czterdzieści osiem minut. - Proszę nie wstawać - powiedziała, gdy Clint zamknął za nią drzwi. Podała dłoń Foltriggowi, który zaczął się już podnosić i teraz znieruchomiał. - Reggie Love, a pan zapewne jest Royem Foltriggiem? - Tak. Miło mi panią poznać. - Proszę usiąść. - Uśmiechnęła się do McThune'a i Trumanna i przez moment wszyscy troje myśleli o kasecie. - Przepraszam za spóźnienie - rzekła, siadając samotnie na drugim końcu konferencyj- nego stołu. Oni usadowili się trzy metry dalej, stłoczeni jak stado gęsi. - Nic się nie stało - odparł Foltrigg głośno, tonem, który wskazywał, że jej spóźnienie było czymś naprawdę okropnym. Wyciągnęła z ukrytej szuflady duży czarny magnetofon i położyła go przed sobą. - Chyba panowie nie mają nic przeciwko temu, żebym nagrywała naszą małą konferencję? - spytała, podłączając mikrofon. Mała 118 119 IS konferencja miała być nagrywana, czy tego chcieli, czy nie. - Z przy- jemnością dostarczę panom kopię kasety. - Zgoda - oświadczył Foltrigg, tak jakby miał jakiś wybór. McThune i Trumann gapili się na magnetofon. Jak to miło, że dla odmiany zapytała! Reggie uśmiechnęła się do nich, oni odpowiedzieli uśmiechami, po czym wszyscy troje uśmiechnęli się, patrząc na magnetofon. Była subtelna jak kamień rzucony w okno. Przeklęta mikrokaseta musiała gdzieś tutaj być. Nacisnęła guzik. - A zatem, o co chodzi? - zaczęła. - Gdzie jest pani klient? - spytał Foltrigg. Pochylił się do przodu i widać było, że to on będzie mówił. - W szpitalu. Lekarz chce, żeby jak najwięcej przebywał ze swoim bratem. - Kiedy będziemy mogli z nim porozmawiać? - Zakładacie, że w ogóle będziecie z nim rozmawiali? - spojrzała na prokuratora bardzo pewnym siebie wzrokiem. Miała siwe włosy, obcięte jak u chłopca. Brwi ciemne, usta jasnoczerwone, dokładnie umalowane. Skórę gładką, bez nadmiernego makijażu. Nie potrzebo- wała go. Jej oczy lśniły chłodnym spokojem. Spojrzał na tę ładną twarz i oczy i pomyślał o wszystkich cierpieniach, które przypadły jej w udziale. Dobrze je ukrywała. McThune wyciągnął teczkę z aktami i zaczął je przeglądać. W ciągu dwóch godzin zgromadzili grube na trzy centymetry dossier Reggie Love, poprzednio Reginy L.Cardoni. Zrobili kopie pozwów rozwodo- wych i stenogramów z posiedzeń sądu rejonowego. Papiery dotyczące własności gruntu i hipoteki domu jej matki również były w teczce. Dwaj agenci z Memphis starali się uzyskać jej dokumenty z uniwersytetu. Foltrigg kochał świństwa. Bez względu na sprawę i przeciwnika, zawsze szukał brudu. McThune czytał okrutną historię sprawy rozwodowej, z oskarżeniami pod adresem Reggie o cudzołóstwo, alkohol, narkotyki, niewypełnianie obowiązków małżeńskich i wreszcie próbę samobójstwa. Czytał uważnie, ale po kryjomu. Nie chciał, pod żadnym pozorem, rozgniewać tej kobiety. - Musimy porozmawiać z pani klientem, panno Love. - Jestem Reggie. Okay, Roy? - Jak sobie życzysz. Myślimy, że on coś wie, to proste i jasne. - Co na przykład? - Otóż jesteśmy przekonani, że mały Mark siedział w samochodzie z Cliffordem tuż przed jego śmiercią. Myślimy, że spędził z nim więcej niż kilka sekund. Clifford zaplanował swoje samobójstwo i mamy powody przypuszczać, że chciał komuś powiedzieć, gdzie jego klient, pan Muldanno, ukrył zwłoki senatora Boyette'a. - Dlaczego sądzicie, że chciał o tym komuś powiedzieć? - To długa historia, ale Clifford dwukrotnie kontaktował się ł z jednym z moich asystentów i napomykał, że może pójdzie na jakiś układ i skończy z tą sprawą. Był przestraszony. Dużo pił. Zachowywał się bardzo dziwacznie. Staczał się w przepaść i był gotów mówić. - Dlaczego uważacie, że rozmawiał z moim klientem? - Istnieje taka szansa. A my musimy sprawdzić każdy trop. Na pewno to rozumiesz. - Wyczuwam tu odrobinę desperacji. - Bardzo dużo desperacji, Reggie. Powiem otwarcie. Wiemy, kto zabił senatora Boyette'a, ale, szczerze, nie mogę rozpocząć procesu, dopóki nie odnajdziemy ciała. - Zamilkł i uśmiechnął się do niej ciepło. Chociaż miał wiele obrzydliwych wad, Roy spędził wiele godzin przed ławą przysięgłych i wiedział, jak i kiedy udawać szczerość. Ona jednak spędziła wiele godzin u terapeuty i wiedziała, jak rozpoznać fałsz. - Nie twierdzę, że nie będziecie mogli porozmawiać z Markiem Swayem - oznajmiła. - Wprawdzie nie dziś; lecz może jutro, może pojutrze. Sytuacja zmienia się w szybkim tempie. Zwłoki pana Clifforda są jeszcze ciepłe. Zwolnijmy trochę i poruszajmy się krok po kroku. Okay? - Okay. - A zatem, przekonaj mnie, że Mark Sway był w samochodzie z Jeromem Cliffordem przed jego śmiercią. Żaden problem. Foltrigg zerknął do notatnika i wymienił wszystkie miejsca, gdzie znaleziono odciski palców Marka: tylne światła, pokrywa bagażnika, klamka przednich prawych drzwi i przycisk blokady, tablica rozdzielcza, pistolet i butelka whisky. Odcisk na gumowym wężu pasował, ale nie był pewny. Pracowali nad nim. Roy przemienił się teraz w oskarżyciela, budującego sprawę na niezachwianych dowodach... Reggie robiła całe strony notatek. Wiedziała, że Mark był w samo- chodzie, lecz nie miała pojęcia, że zostawił aż tyle śladów. - Butelka whisky? - zapytała. Prokurator przerzucił stronę. - Tak, trzy pewne odciski. Bez wątpienia - odparł. Mark wspomniał jej o pistolecie, lecz nie o butelce. - To dość dziwne, nie uważasz? - Wszystko jest dziwne na tym etapie. Oficerowie policji, którzy z nim rozmawiali, nie przypominają sobie zapachu alkoholu, więc nie 120 ~. 121 1 i sądzę, żeby z niej pił. Jestem przekonany, że mógłby to wyjaśnić, rozumiesz, gdybyśmy tylko mogli z nim porozmawiać. - Zapytam go o to. - Nie mówił ci o tej butelce? - Nie. - Czy wyjaśnił kwestię pistoletu? - Tak. Wiem, co się stało z pistoletem. Foltrigg czekał z napięciem na dalszy ciąg, ale ten nie następował. Trumann również oczekiwał z zapartym tchem. McThune przestał czytać oświadczenie powołanego przez sąd psychiatry. - A więc nie powiedział ci wszystkiego? - spytał Foltrigg. - Powiedział mi dużo. Niewykluczone jednak, że opuścił jakieś szczegóły. - Te szczegóły mogą mieć istotne znaczenie. - Ja zadecyduję, co jest istotne, a co nie. Cóż jeszcze macie? - Daj jej list - polecił Foltrigg Trumannowi. Agent wyciągnął list z teczki i podał go jej. Przeczytała wolno raz, potem drugi. Mark nic o nimi nie wspominał. - Jak widać, były dwa różne długopisy - wyjaśnił Roy. - Niebieski znaleźliśmy w samochodzie, to wypisany tani bic. Domyślamy się, że Clifford próbował coś dopisać, kiedy Mark opuścił samochód. Słowo „gdzie" zdaje się sugerować, że chłopca już nie było. Jest oczywiste, że przedstawili się sobie, rozmawiali i że Mark był tam wystarczająco długo, żeby wszystkiego dotknąć. - Na tym nie ma jego odcisków? - spytała, machając listem. - Nie. Sprawdziliśmy dokładnie. Chłopak go nie dotykał. Położyła list spokojnie obok swojego notatnika i splotła dłonie. - Cóż, Roy, myślę, że główne pytanie brzmi: w jaki sposób porównaliście jego odciski palców? Skąd wzięliście jego odciski, żeby porównać je z tymi w samochodzie? - Zadała to pytanie z tą samą drwiącą pewnością siebie, którą McThune i Trumann poznali już cztery godziny wcześńiej, kiedy Reggie wyciągnęła z aktówki przeklętą kasetę. - To bardzo proste. Zdjęliśmy je z puszki po napoju wczoraj w szpitalu. - Czy uzyskaliście na to zgodę Marka Swaya lub jego matki? - Nie. - A zatem naruszyliście prawo do prywatności jedenastoletniego dziecka. - Nie. Próbujemy gromadzić dowody. - Dowody? Czego? Chyba nie przestępstwa? Przestępstwo popeł- 122 E mono jakieś sześć miesięcy temu, kiedy zamordowano senatora w Boyette'a i ukryto jego ciało, którego dotychczas nie potrafiliście odnaleźć. Z jakimż to przestępstwem moglibyśmy tu mieć do czynienia? Z samobójstwem? Przyglądaniem się samobójstwu? - Mark był świadkiem samobójstwa? - Nie mogę powiedzieć, co widział lub słyszał, gdyż zeznał to przede mną jako swoim adwokatem. Wiesz dobrze, że są to informacje całkowicie poufne. Co jeszcze wzięliście od tego dziecka? - Nic. Prychnęła, jakby mu nie wierzyła. - Co jeszcze macie? - spytała. - To nie wystarczy? - Chcę wiedzieć wszystko. Foltrigg długo kartkował notatnik. - Widziałaś jego opuchnięte lewe oko i siniak na czole. Policjanci momą, że kiedy znaleźli go na miejscu zdarzenia, miał ślad krwi na wardze. Podczas autopsji Clifforda na grzbiecie jego prawej dłoni odkryto plamkę krwi innej niż jego grupy. - Niech zgadnę. To krew Marka. - Prawdopodobnie. Ta sama grupa. - Skąd znacie jego grupę krwi? Foltrigg rzucił notatnik na stół i przetarł oczy. Najbardziej skuteczni adwokaci to ci, którzy zawsze odbiegają od tematu. Narzekają i czepiają się najdrobniejszych szczegółów sprawy, mając nadzieję, że oskarżenie i przysięgli zapomną o oczywistej winie ich klienta. Jeśli chcą coś ukryć, wrzeszczą na przeciwnika, że łamie procedurę. Właśnie teraz powinni się dowiadywać, co, jeśli w ogóle cokolwiek, Clifford powiedział Markowi. Prosta sprawa. Ale chłopak zaangażował tę kobietę i oto siedzą tu, tłumacząc się, w jaki sposób zdobyli pewne ważne informacje. Nie było nic złego w zdejmowaniu odcisków palców z puszki po lemoniadzie. Prawidłowa policyjna robota. Lecz w ustach obrońcy zamieniało się to nagle w jawne naruszenie prawa do prywatności. Jeszcze chwila i zagrozi im sądem. A teraz ni stąd, ni zowąd jeszcze ta krew... Była dobra. Z trudem mógł uwierzyć, że praktykuje zaledwie od 'czterech lat. - Z karty szpitalnej jego brata - odparł. - A jak uzyskaliście dostęp do dokumentów szpitala? - Mamy swoje sposoby. ,, Trumann zamarł, czekając na reprymendę. McThune skrył się za j teczką z aktami. Raz już zostali przez nią skarceni. Sprawiła, że jąkali 123 się, zacinali i pocili, a teraz nadszedł czas, żeby również stary Roy przyjął parę ciosów. Było to niemal śmieszne. Ona jednak zachowała spokój. Wyprostowała smukły palec z poma- lowanym na biało paznokciem, wycelowała nim w prokuratora i rzekła: - Jeśli jeszcze raz zbliżysz się do mojego klienta i będziesz próbował uzyskać od niego cokolwiek bez mojej zgody, to podam do sądu ciebie i FBI. Oskarżę cię o naruszenie zasad etyki zawodowej w sądach stanowych w Luizjanie i Tennessee, po czym zaciągnę za łeb do tutejszego sądu dla nieletnich i poproszę sędziego, żeby cię zamknął. - Wygłosiła to tonem tak bezbarwnym, pozbawionym emocji, a zarazem tak rzeczowym, że wszyscy obecni w pokoju, nie wyłączając Foltrigga, wiedzieli, że zrobi dokładnie to, czym grozi. Roy uśmiechnął się i skinął głową. - Dobrze. Wybacz, proszę, jeśli trochę przesadziliśmy. Ale jesteś- my zdenerwowani i musimy porozmawiać z twoim klientem. - Czy powiedzieliście mi wszystko, co wiecie o Marku? Foltrigg i Trumann sprawdzili swoje notatki. - Tak, chyba tak. - A co to jest? - spytała z naciskiem, wskazując na akta, w których lekturze zatopiony był McThune. Czytał o jej pierwszej próbie samobójczej, kiedy połknęła masę prochów. Z zeznań złożonych pod przysięgą wynikało, że zanim się ocknęła, cztery dni spędziła w stanie śpiączki. Najwyraźniej jej eks-mąż, doktor Cardoni, prawdziwa szuja, jak twierdzili świadkowie, był obrzydliwą kreaturą z masą pieniędzy i thzmem prawników na swych ushxgach, toteż gdy tylko obecna tutaj Regina/Reggie wzięła pigułki, pomknął do sądu z wnios- kiem o odebranie jej praw rodzicielskich. Kiedy się porównało daty na dokumentach, było oczywiste, że dobry doktor słał wnioski i prosił o wznowienie rozpraw, kiedy Reggie, leżąc w śpiączce, walczyła o życie. McThune nie wpadł w panikę. Spojrzał na nią niewinnie i odparł: - To tylko nasze wewnętrzne papiery. - Nie skłamał, ponieważ bałby się okłamywać tę kobietę. Ona miała kasetę, a on przysiągł mówić jej prawdę. - Na temat mojego klienta? - Och, nie. Sprawdziła coś w notatniku. - Spotkajmy się ponownie jutro - rzekła. Nie była to sugestia, lecz polecenie. - Naprawdę spieszy się nam, Reggie - zaoponował Foltrigg. - Ale mnie nie. A zdaje się, że to ja dyktuję tu tempo. - Na to wygląda. 124 - Potrzebuję czasu, żeby wszystko przemyśleć i porozmawiać z moim klientem. Nie tego oczekiwali, ale było boleśnie oczywiste, że nic więcej nie uzyskają. Roy nerwowym ruchem zamknął pióro i wrzucił notatki do nesesera. Trumann i McThune poszli za jego przykładem i przez dobrą minutę stolik trząsł się, gdy przekładali dokumenty, teczki i pakowali je do aktówek. - O której jutro? - spytał Foltrigg, zatrzaskując neseser i od- suwając się od stołu. - O dziesiątej. Tutaj. - Czy Mark Sway też będzie? - Nie wiem. Wstali i wyszli z pokoju. Wally Boxx dzwonił do biura Foltrigga w Nowym Orleanie co najmniej cztery razy na godzinę. Roy miał pod sobą dwudziestu jeden wiceprokuratorów, którzy zwalczali wszelkiego rodzaju przestępstwa i ochraniali interesy rządu, i do Wally'ego należało przekazywanie im z Memphis rozkazów bossa. Oprócz Thomasa Finka sprawą Muldanna zajmowali się trzej inni prokuratorzy i Wally czuł się w obowiązku informować ich na temat Clifforda co piętnaście minut. Tak więc w południe całe biuro wiedziało o Marku Swayu i jego młodszym bracie. Wszyscy prześcigali się w plotkach i spekulacjach. Co wie ten chłopak? Czy pomoże im znaleźć ciało? Z początku kwestie te rozważali ściszonym głosem trzej wiceprokuratorzy zajmujący się sprawą Mul- danna, ale już wczesnym popołudniem sensacyjnymi teoriami na temat listu i tego, co Clifford powiedział Markowi, zanim palnął sobie w łeb, wymieniały się sekretarki. Praca niemal zamierała, gdy biuro czekało na telefon od Wally'ego Boxxa. Foltriggowi zdarzało się już przegrywać sprawy z powodu przecie- ków. Wyrzucał więc ludzi, co do których miał podejrzenie, że mówią za dużo. Żądał, by wszyscy prawnicy, asystenci, detektywi i sekretarki, którzy dla niego pracowali, przeszli przez wykrywacz kłamstw. Informacje delikatnej natury trzymał pod kluczem, bojąc się ich ujawnienia przez podwładnych. Objaśniał i groził. Ale Roy Foltrigg nie był człowiekiem, który wywoływałby natych- miastowe poczucie lojalności. Wielu z jego asystentów nie ceniło go. Bawił się w politykę. Wykorzystywał sprawy sądowe do swoich prywatnych celów. Uwielbiał rozgłos i zawsze przypisywał sobie 126 autorstwo zwycięstw, winę za porażki zrzucając na innych. Z błahych oskarżeń wytaczał procesy urzędnikom państwowym wybranym w pub- licznym głosowaniu po to tylko, by jego nazwisko znalazło się na pierwszych stronach kilku szmatławych gazet. Rozpoczynał śledztwa przeciwko swoim wrogom, by zabagnić im życiorysy. Był polityczną kurwą z ograniczonymi umiejętnościami prawniczymi. Do końca kadencji na stanowisku, na które powołał go Reagan, został mu jeszcze rok i większość z jego wiceprokuratorów modliła się, żeby rok ten trwał jak najkrócej. Namawiali Foltrigga, aby stanął do wyborów. Jakichkolwiek wyborów. O ósmej rano, gdy tylko biuro rozpoczęło urzędowanie, zaczęli dzwonić reporterzy. Chcieli uzyskać oficjalne oświadczenie na temat sprawy Clifforda. Nie otrzymali go. O drugiej miał swój występ Willis Upchurch i wokół biura zaczęło węszyć jeszcze więcej dziennikarzy. Między Nowym Orleanem a Memphis odbywały się setki rozmów telefonicznych. Ludzie gadali. Mark i jego matka stali przy brudnym oknie na końcu korytarza F~ na dziewiątym piętrze i obserwowali ruch w centrum w godzinach szczytu. Dianne nerwowym ruchem zapaliła virginia suma i wydmuch- nęła kłąb dymu. - Kim jest ta kobieta? - Nazywa się Reggie Love. - Jak ją znalazłeś? Mark wskazał na oddalony o dwa skrzyżowania Sterick Building. - Poszedłem do jej biura w tamtym budynku i porozmawiałem z nią. - Ale dlaczego, Mark? - Boję się tych gliniarzy, mamo. Aż roi się tu od policji i agentów FBI. No i dziennikarzy. Jeden przyczepił się do mnie niedawno w windzie. Myślę, że potrzebna jest nam porada prawna. - Prawnicy niczego nie robią za darmo, Mark. Wiesz, że nie stać nas na adwokata. - Już jej zapłaciłem, mamo - rzekł tonem milionera. - Co? W jaki sposób? - Chciała niewielką zaliczkę, więc ją otrzymała. Dałem jej dolara z tej piątki, którą wziąłem dziś rano na pączki. - Pracuje za dolara? Musi być świetnym obrońcą! - Jest całkiem dobra. Na razie jestem zadowolony. 127 Dianne potrząsnęła głową ze zdumieniem. Kiedy rozwodziła się z mężem, Mark nieustannie krytykował jej adwokata. Potrafił godzi- nami oglądać powtórki Perry Masona i nie opuścił żadnego odcinka L.A. Law. Od lat nie wygrała z nim żadnej dyskusji. - A co do tej pory zrobiła? - zapytała. - W południe spotkała się z kilkoma agentami FBI i nieźle im dokopała. Potem kazała im jeszcze przyjść do swojego biura. Od tamtego czasu nie widziałem się z nią. - O której tu będzie? - Około szóstej. Chce się zobaczyć z tobą i porozmawiać z doktorem Greenwayem. Na pewno ci się spodoba. Dianne zaciągnęła się i wydmuchnęła dym. - Ale dlaczego uważasz, że jej potrzebujemy, Mark? Nie rozu- miem, po co ona w ogóle się pojawiła w tej historii. Przecież nic złego nie zrobiłeś. Ty i Ricky natknęliście się na samochód, próbowaliście pomóc temu mężczyźnie, ale on się zastrzelił. Po prostu widzieliście, jak to się stało. I po co tu prawnik? - Cóż, okłamałem policję na początku i teraz się boję. A poza tym obawiałem się, że możemy mieć kłopoty, ponieważ nie prze- szkodziliśmy temu człowiekowi popełnić samobójstwa. To wszystko naprawdę jest przerażające, mamo. Przyglądała mu się z napięciem, gdy to mówił, lecz on unikał jej wzroku. Nastąpiła długa chwila ciszy. - Czy powiedziałeś mi całą prawdę, Mark? - spytała bardzo powoli, tak jakby dobrze wiedziała, że kłamie. Najpierw okłamał ją w przyczepie, kiedy czekali na karetkę, a Hardy kręcił się dookoła, nadstawiając uszu. Pierwszą, względnie prawdziwą wersję wypadków, podał zeszłego wieczoru w pokoju Ricky'ego, wypytywany przez doktora Greenwaya. Przypomniał sobie, jak bardzo matka posmutniała, kiedy usłyszała, że mówi co innego niż jej, i jak potem poprosiła:, „Nigdy mnie nie okłamuj, Mark". Tyle wspólnie przeżyli, a on teraz kręci, unika odpowiedzi, jest bardziej szczery wobec Reggie niż wobec własnej matki. Zrobiło mu się niedobrze. - Mamo, to wszystko potoczyło się tak szybko. Wczoraj jeszcze miałem tylko zamazany obraz wydarzeń w umyśle, ale dzisiaj dużo o tym myślałem. Myślałem bardzo intensywnie. Odtworzyłem każdy mój krok, minuta po minucie, i teraz sobie przypominam różne rzeczy. - Co na przykład? - No wiesz, jak to wszystko wpłynęło na Ricky'ego. Myślę, że ja również doznałem szoku. Może nie tak silnego, ale dopiero teraz przypominam sobie szczegóły, które powinienem był pamiętać wczoraj. Widzę i słyszę sceny, które się wydarzyły, ale które nie były jeszcze obecne w moim umyśle, kiedy rozmawiałem z doktorem Greenwayem. Czy to, co mówię, ma jakiś sens? Miało. Dianne zaniepokoiła się nagle. Dwaj chłopcy są świadkami tego samego zdarzenia. Jeden doznaje szoku. Dlaczego drugiego miałoby to ominąć? Nie pomyślała o tym wcześniej. Teraz pochyliła się ku niemu. - Mark, wszystko z tobą w porządku? Wiedział, że mu się udało. . - Chyba tak - odparł, marszcząc brwi, jakby czuł, że zbliża się migrena. - Co sobie przypomniałeś? - spytała ostrożnie. Wziął głęboki oddech. - Cóż, pamiętam... Ktoś chrząknął; to doktor Greenway pojawił się znikąd. Mark zakręcił się w miejscu. - Muszę iść - rzekł lekarz, nieomal przepraszająco. - Przyjdę sprawdzić stan Ricky'ego za kilka godzin. Dianne skinęła głową, ale nic nie odparła. Mark postanowił skończyć z tym wreszcie. i - Panie doktorze, właśnie mówiłem mamie, że przypomniałem sobie pewne rzeczy... - zaczął. i - Na temat samobójstwa? - Tak, proszę pana. Przez cały dzień przelatywały mi przez głowę różne obrazy i odtwarzałem sobie szczegóły. Myślę, że część z nich może być istotna. Greenway spojrzał na Dianne. - Chodźmy do pokoju i poroz- mawiajmy. Kiedy się tam znaleźli, zamknęli za sobą drzwi i Mark zaczął wypełniać luki w dotychczasowej relacji. Czuł ulgę, zrzucając z siebie ten ciężar, ale przez większość czasu mówił ze wzrokiem wbitym w ziemię. Była to sztuka, to bolesne wyciąganie scen ze zszokowanego i przestraszonego umysłu, lecz odegrał ją z imezją. Często przerywał, róbił długie pauzy, podczas których szukał słów, by opisać to, co na trwałe odcisnęło się już w jego pamięci. Czasami spoglądał na Greenwaya, ale wyraz twarzy doktora się nie zmieniał. Patrzył również na matkę - ona także nie wydawała się rozczarowana. Trwała w pozie świadczącej o matczynej trosce. Gdy jednak dotarł do momentu, w którym Clifford go łapie, spostrzegł, że drgnęli. Wbił zalękniony wzrok w podłogę. Dianne wzdychała, gdy mówił o pistolecie. Greenway potrząsnął głową, kiedy I28 9 - Klient 129 wspomniał o strzale w okno. Chwilami miał wrażenie, że zaczną na niego krzyczeć za to, że okłamał ich poprzedniego dnia, ale brnął dalej, wyraźnie poruszony i głęboko zamyślony. Uważnie odtworzył każdy szczegół, który mógł znać Ricky. Jedyne, co pominął, to zwierzenia Clifforda. Przytoczył z detalami całe szaleństwo, tę krainę pa pa i odpływanie na spotkanie z czarodziejem. Gdy skończył, matka siedziała na składanym łóżku i pocierając skronie, mówiła coś o valium. Greenway przyrósł do krzesła, w pełnym skupienia napięciu. - Czy to wszystko, Mark? - zapytał. - Nie wiem. To wszystko, co obecnie pamiętam - wymamrotał, jakby bolał go ząb. - A więc byłeś w tym samochodzie - rzekła Dianne, nie otwierając oczu. Wskazał na swoje lekko opuchnięte lewe oko. - Widzisz to? Tutaj właśnie mnie uderzył, kiedy próbowałem wysiąść. Przez dłuższy czas kręciło mi się w głowie. Może byłem nieprzytomny, nie wiem. - A mnie powiedziałeś, że biłeś się w szkole. - Nie pamiętam, żebym to mówił, mamo, ale jeśli tak zrobiłem, pewnie byłem w szoku albo coś takiego. - Do diaska. Znów wpadł w potrzask przez kolejne kłamstwo. Greenway skubał brodę. - Ricky widział, jak zostałeś złapany i wrzucony do samochodu, słyszał strzał. Coś takiego... - Tak. Teraz to pamiętam, całkiem wyraźnie. Przykro mi, że nie przypomniałem sobie tego wcześniej, ale miałem po prostu pustkę w pamięci. Trochę tak jak Ricky. Kolejne długie milczenie. - Szczerze mówiąc, Mark, trudno mi uwierzyć, że wczoraj nie pamiętałeś tych rzeczy - skomentował lekarz. - Niech pan przestanie, dobrze? Proszę spojrzeć na Ricky'ego. Widział, co mi się przydarzyło, i tak nim to wstrząsnęło, że wszedł na orbitę okołoziemską. Czy my w ogóle wczoraj rozmawialiśmy? - Daj spokój, Mark - wtrąciła się Dianne. - Oczywiście, że rozmawialiśmy - odparł Greenway, a na jego czole pojawiły się co najmniej cztery nowe zmarszczki. - No tak, może rzeczywiście. Ale niezbyt dobrze to pamiętam. Doktor spojrzał na Dianne i napotkał jej wzrok. Mark poszedł do łazienki i wypił szklankę wody z papierowego kubka. - Czy mówiłeś o tym wszystkim policji, Mark? - spytała po chwili. - Nie, mamo. Dopiero to sobie przypomniałem. Przecież wiesz. Wolno pokiwała głową i uśmiechnęła się do niego półgębkiem. Jej oczy się zwęziły, a on spojrzał nagle w podłogę. Uwierzyła w jego historię o samobójstwie, ale ten nagły przypływ pamięci nie zwiódł jej. Później się nim zajmie. Greenway również miał wątpliwości, lecz bardziej zależało mu na leczeniu swojego pacjenta niż na ganieniu Marka. Delikatnie drapał się po brodzie i obserwował biel ściany. Nastąpiło długie milczenie. - Jestem głodny - odezwał się wreszcie chłopiec. Reggie spóźniła się o godzinę. Wpadła, prosząc o wybaczenie. Greenway zakończył już dyżur. Mark przedstawił ją matce. Reggie, uśmiechając się, podała Dianne rękę i usiadła obok niej na łóżku. Zadała tuzin pytań na temat Ricky'ego. W jednej chwili stała się przyjacielem rodziny, zaniepokojonym i pełnym troski o wszystko. Co z pracą? Szkołą? Pieniędzmi? Ubraniami? Dianne była zmęczona i osłabiona, więc rozmowa z kobietą sprawiała jej przyjemność. Otworzyła się i przez dłuższą chwilę mówiły o tym, co powiedział Greenway, w ogóle o wszystkim, tylko nie o tym, co miało związek z Markiem, jego opowieścią i FBI, jedynymi powodami wizyty Reggie. Prawniczka przyniosła ze sobą torbę kanapek i chipsów. Mark rozłożył te wiktuały na stoliku przy łóżku Ricky'ego, po czym wyszedł po napoje. Kobiety ledwie to zauważyły. W automacie w świetlicy kupił dwie puszki doktora Peppera i wrócił do pokoju, nie zatrzymywany przez policję, dziennikarzy ani zabójców z mafii. Panie siedziały zatopione w rozmowie na temat McThune'a i Trumanna oraz ich prób przesłuchania Marka. Reggie opisała to w taki sposób, że Dianne musiała poczuć nieufność do FBI. Obie były zaszokowane metodami agentów. Dianne ożywiła się po raz pierwszy od wielu godzin. Jack Nance i Spółka, cicha firma, która reklamowała się jako agencja do spraw bezpieczeństwa, w rzeczywistości była niczym innym jak parą prywatnych detektywów. Jej ogłoszenie w książce telefonicznej należało do najmniejszych. Nie zależało jej na przyziemnych sprawach rozwodowych, w których jedna strona zdradza drugą, a ta druga potrzebuje zdjęć. Nie dysponowała maszyną do wykrywania kłamstw. Nie porywała dzieci. Nie odnajdywała nieuczciwych pracowników. 130 131 Jack Nance był eks-więźniem z imponującą kartoteką, któremu od dziesięciu lat udawało się unikać kłopotów. Współpracował z nim Cal Sisson, również były skazaniec, który naciągnął setki osób, reprezentu- jąc nie istniejącą firmę kładącą dachy. Wspólnie zarabiali na całkiem dostatnie życie, wykonując brudną robotę dla ludzi z pieniędzmi. Raz złamali obie ręce nastoletniemu przyjacielowi córki bogacza, który ośmielił się ją spoliczkować. Kiedy indziej usunęli skutki prania mózgu u kilku członków sekty Moona, dzieci innego majętnego klienta. Nie bali się używać przemocy. Nieraz spuszczali manto detektywom z konkurencyjnych firm, którzy wzięli pieniądze od ich zleceniodawcy. Zdarzyło się, że spalili garsonierę żony klienta i jej kochanka. Istniał popyt na ten rodzaj usług, jakie wykonywali, i w wąskich kręgach znani byli jako para bardzo nieprzyjemnych i skutecznych ludzi, którzy za gotówkę odwalają brudną robotę. Osiągali zdumiewa- jące rezultaty. Każdy klient przychodził z polecenia innego. Jack Nance siedział po zmroku w swoim ciasnym biurze, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Sekretarka już wyszła. Cal Sisson śledził handlarza narkotyków, który wciągnął w nałóg syna jednego z klien- tów. Nance miał około czterdziestu lat, był niewysoki, ale dobrze zbudowany i wyjątkowo sprawny. Przeszedł przez pokój sekretarki i otworzył drzwi wejściowe. Twarz, którą ujrzał, była dziwna. - Szukam Jacka Nance'a - rzekł mężczyzna. - To ja. Nieznajomy wyciągnął rękę. - Nazywam się Paul Gronke. Czy mogę wejść? Nance szerzej otworzył drzwi i zaprosił przybysza do środka. Stanęli przed biurkiem sekretarki. Gronke rozejrzał się po ciasnym pokoju z czasopismami ciśniętymi na stoliki i książkami telefonicznymi rozrzuconymi na podłodze. - Już późno - zauważył Nance. - Czego pan sobie życzy? - Potrzebuję pewnej szybkiej roboty. - Kto pana polecił? - Słyszałem o panach. Ludzie mówią to i owo. - Proszę podać nazwisko. - W porządku. J.L. Grainger. Zdaje się, że pomogliście mu w interesach. Wspominał również o niejakim panu Schwartzu, który także był całkiem zadowolony z pańskiej pracy. Nance trawił to, przyglądając się swojemu gościowi. Gronke był tęgim mężczyzną z szeroką klatką piersiową, miał koło trzydziestki i źle się ubierał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Jego akcent niedparcie wskazywał, że pochodzi z Nowego Orleanu. - Zanim ruszę palcem, biorę dwa tysiące dolarów zaliczki z góry, w gotówce, nie podlegające zwrotowi - uprzedził. Gronke wyciągnął zwitek banknotów z lewej przedniej kieszeni i odliczył dwadzieścia setek. Nance się rozluźnił. To była najszybciej wpłacona zaliczka, z jaką miał do czynienia. - Proszę siadać - rzekł, biorąc pieniądze i wskazując na sofę. - Słucham. Paul Gronke wyciągnął z kieszeni marynarki poskładany wycinek z gazety i podał go Jackowi. - Widział pan to w dzisiejszej gazecie? Nance spojrzał. - Tak. Czytałem to. Co pan ma z tym wspólnego? - Jestem z Nowego Orleanu. Tak się składa, że pan Muldanno jest moim starym przyjacielem i bardzo się zaniepokoił, iż jego nazwisko pojawia się nagle w gazecie z Memphis. Napisano tu o powiązaniach z mafią i tak dalej. I jak wierzyć gazetom? Prasa zrujnuje ten kraj. - Czy Clifford był jego adwokatem? - Tak. Teraz ma nowego. Ale to nieistotne. Proszę pozwolić mi wyjaśnić, co trapi pana Barry'ego Muldanno. Otóż pewne źródła donoszą, że ci dwaj chłopcy coś wiedzą. - Gdzie są chłopcy? - Jeden w szpitalu, w stanie śpiączki czy czegoś takiego. Dostał świra, kiedy Clifford się zastrzelił. Jego brat był w samochodzie z tym zwariowanym prawnikiem przed jego śmiercią i obawiamy się, że może coś wiedzieć. Zaangażował już adwokata i nie chce rozmawiać z FBI. Wygląda to naprawdę podejrzanie. - Jaka jest -maja w tym rola? - Potrzebujemy kogoś z kontaktami w Memphis. Musimy spotkać się z dzieciakiem i przez cały czas wiedzieć, gdzie on jest. - Jak się nazywa? - Mark Sway. Sądzimy, że teraz przebywa w szpitalu, razem ze swoją matką. Ostatnią noc spędził w pokoju z młodszym bratem, Rickym Swayem. Dziewiąte piętro w St. Peter's, pokój numer dziewięć- set czterdzieści trzy. Chcemy, żeby znalazł pan dzieciaka, ustalił jego obecne miejsce pobytu i zaczął go obserwować. - To nic trudnego. - Być może nie. Ale proszę nie zapominać o policji i zapewne agentach FBI. Chłopak przyciąga tłumy. - Biorę sto dolców za godzinę, gotówką. - Wiem o tym. 132 133 Nazywała się Amber, co obok Alexis było w tym czasie najbardziej popularnym pseudonimem zawodowym striptizerek i prostytutek z Dzielnicy Francuskiej. Odebrała telefon i zaniosła aparat do maleńkiej łazienki, gdzie Barry Muldanno mył właśnie zęby. - To Gronke - rzekła, podając mu aparat. Barry wziął go, zakręcił kran i z podziwem patrzył, jak naga Amber wpełza pod koc. Stanął w drzwiach. - Tak - powiedział do słuchawki. Minutę później odłożył aparat na stolik koło łóżka, wytarł się szybko i pośpiesznie ubrał. Amber była gdzieś pod prześcieradłami. - O której wychodzisz do pracy? - spytał, zawiązując krawat. - O dziesiątej. A która jest? - Jej głowa wyłoniła się spomiędzy poduszek. - Prawie dziewiąta. Muszę biec. Wrócę jeszcze. - Po co? Dostałeś to, czego chciałeś. - Mogę chcieć jeszcze. To ja tu płacę czynsz, kochanie. - Też mi czynsz! Pomógłbyś mi lepiej wydostać się z tej nory, Wynajął jakieś ładne mieszkanko. Wyciągnął mankiety spod rękawów marynarki i przyjrzał się z podziwem swemu odbiciu w lustrze. Idealnie, po prostu idealnie. Uśmiechnął się do Amber. - Podoba mi się tutaj. - To nora. Gdybyś traktował mnie odpowiednio, wynająłbyś mi coś ekstra. - Tak, tak. Do zobaczenia, kochanie. - Trzasnął drzwiami. Te striptizerki. Najpierw załatw im pracę, potem mieszkanie, kup trochę ciuchów, zapraszaj je na kolacje, a potem nabierają ogłady i zaczynają stawiać żądania. Były kosztownym przyzwyczajeniem, ale nie mógł się od niego wyzwolić. Zbiegł cicho po schodach w swoich mokasynach z krokodylej skóry i otworzył drzwi na ulicę Dumaine. Rozejrzał się w prawo i w lewo, pewny, że ktoś go obserwuje, i skręcił za róg w Bourbon. Szedł przy samej ścianie, krył się w cieniu, przechodził na drugą stronę ulicy, wracał, skręcał za rogi, cofał się. Klucząc w ten sposób, przeszedł osiem skrzyżowań i zniknął w „Ostrygach Randy'ego" na Decatur. Jeśli ich nie zgubił, to musieli być supermenami. „Ostrygi Randy'ego" były prawdziwym sanktuarium. Ta staro- modna nowoorleańska restauracja, długa i wąska, ciemna i zatłoczona, praktycznie zamknięta dla turystów, stanowiła własność rodziny i była przez nią zarządzana. Barry wbiegł po stromych schodach na drugie piętro, gdzie obowiązywała rezerwacja miejsc, stanowiąca przywilej dla wybranych. Skinął na kelnera, uśmiechnął się do pulchnego bandyty i wszedł do zamkniętego dla obcych pokoju z czterema stołami. Trzy były puste, a przy czwartym samotna postać siedziała w prawie całkowitych ciemnościach, czytając przy blasku świecy. Barry zbliżył się i czekał na zaproszenie. Mężczyzna zauważył go i dał mu znak, by zajął miejsce. Muldanno usiadł posłusznie. Johnny Sulari był bratem matki Barry'ego i niekwestionowaną głową rodziny. „Ostrygi Randy'ego" należały do niego, podobnie jak setka innych, przeróżnych lokali. Jak zwykle pracował do późna w nocy, czytając księgi finansowe przy świecy i czekając na kolację. Był wtorek, zwyczajny dzień w biurze. W piątek Johnny siedziałby tu z Amber, Alexis czy Sabriną, w sobotę jadłby tu kolację ze swoją żoną. Nie przeszkadzało mu, że Barry przerywa mu pracę. - O co chodzi? - spytał powoli. Ostrze nachylił się, całkowicie świadom, że jest w tym momencie nieproszonym gościem. - Właśnie rozmawiałem z Gronkem, który jest w Memphis. Chłopak zaangażował adwokata i nie chce gadać z FBI. - Jesteś idiotą, Barry, zdajesz sobie z tego sprawę? - Rozmawialiśmy już na ten temat, prawda? - Wiem. I porozmawiamy jeszcze raz. Jesteś idiotą i chcę, żebyś wiedział, iż jesteś prawdziwym idiotą. - Okay. Jestem idiotą. Ale musimy wykonać ruch. - Jaki? - Trzeba wysłać paru ludzi do Memphis. Najlepszy byłby Bono i ktoś jeszcze. Może Pirini. może Byk, nieważne, ale potrzebujemy tam naszych ludzi, i to natychmiast. - Chcesz usunąć dzieciaka? - Być może. Zobaczymy. Musimy się dowiedzieć, co on wie. Jeśli wie za dużo, niewykluczone, że go zdejmiemy. - Jesteś idiotą, wiesz? - Okay. Ale musimy działać szybko. Johnny sięgnął po stos papierów i zaczął czytać. - Wyślij Bona i Piriniego, lecz nie rób żadnych głupstw. W po- rządku? Jesteś idiotą, Barry, i nie życzę sobie, by cokolwiek stało się tam bez mojej zgody. Zrozumiano? - Tak, sir. a - Idź już. - Johnny- pomachał dłonią i Ostrze poderwał się szybko. 134 Do środy George'owi Ordowi i jego podwładnym udało się ograniczyć teren działania Foltrigga, Boxxa i Finka do obszernej biblioteki w centralnej części biura. Tam założyli obóz. Mieli do dyspozycji dwa telefony. Ord wypożyczył im sekretarkę i odbywającego praktyki młodzieńca. Wszystkim wiceprokuratorom zakazano wstępu. Foltrigg pozamykał drzwi i rozłożył swoje papiery oraz cały bałagan na pięciometrowym stole konferencyjnym stojącym na środku pomiesz- czenia. Trumann mógł wchodzić i wychodzić. Sekretarka przynosiła kawę i kanapki na każde żądanie czcigodnego. Foltrigg był miernym studentem prawa i przez ostatnie piętnaście lat zdołał uniknąć mordęgi czytania ksiąg prawniczych. Podczas studiów nauczył się nienawidzić bibliotek. Czytanie, jako działalność teoretyczna, był domeną jajogłowych akademików. Praktyka zaś należała do jurystów z krwi i kości, którzy potrafili stanąć przed ławą przysięgłych i przekonać ją do swoich racji. Ze zwykłej jednak nudy, gdy tak siedział w bibliotece George'a Orda z Boxxem i Finkiem, nie mając do roboty nic innego niż czekać na telefon od niejakiej Reggie Love, wielki Roy Foltrigg, prawniczy mistrz nad mistrze, rozłożył na stole tuzin opasłych tomów i zajął się czytaniem. Fink, jajogłowy akademik, siedział na podłodze, bez butów, pomiędzy dwiema półkami książek, otoczony stosami akt. BoxX; również prawniczy intelektualista wagi lekkiej, analizował orzeczenia na przeciwległym końcu stołu. Od lat nie wziął do ręki fachowej książki, ale w tym momencie nie było po prostu nic innego do roboty. Miał na sobie ostatnią czystą parę slipów i modlił się, żeby okazało się, iż następnego dnia wracają do Memphis. Zagadnieniem, które badali, najważniejszym dla ich sprawy, było pytanie, w jaki sposób sprawić, żeby Mark Sway zechciał mówić. Jak można uzyskać informacje o fundamentalnym znaczeniu dla oskarżenia od kogoś, kto postanowił milczeć? Zagadnienie numer dwa brzmiało: czy można skłonić Reggie Love do ujawnienia tego, co usłyszała od Marka? Dyskrecja obowiązująca adwokata jest niemal święta, ale Foltrigg chciał, by i tę kwestię zbadano. Debata na temat tego, czy chłopak wie cokolwiek, zakończyła się wiele godzin wcześniej niekwestionowanym zwycięstwem Roya. Chło- pak był w samochodzie. Clifford miał świra i chciał gadać. Dzieciak okłamał gliniarzy. A teraz wziął sobie prawnika, ponieważ coś wie i boi się mówić. Dlaczego Mark Sway nie zaczął zeznawać i nie powiedział im po prostu całej prawdy? Dlaczego? Ponieważ obawia się zabójcy Boyda Boyette'a. Proste jak drut. Fink wciąż miał wątpliwości, ale był już zmęczony spieraniem się. Jego szef nie grzeszył zbytnią bystrością, lecz był niezwykle uparty i kiedy postanowił nie przyjmować czegoś do wiadomości, oznaczało to koniec dyskusji. Poza tym argumenty Foltrigga wydawały się całkiem przekonywające. Chłopak zachowywał się dość dziwnie, zwłaszcza jak na jedenastolatka. Boxx stał oczywiście za swoim szefem murem i wierzył w każde jego słowo. Jeśli Roy powiedział, że dzieciak wie, gdzie jest ciało, to znaczy, że wie. Oczywiście, Wally wydał przez telefon odpowiednie polecenia i teraz pół tuzina wiceprokuratorów w Nowym Orleanie badało te same zagadnienia. Około dziesiątej wieczorem w środę zapukał i wszedł do biblioteki Larry Trumann. Większość czasu spędził w biurze McThune'a dwa piętra niżej. Wykonując rozkazy Foltrigga, agenci rozpoczęli procedurę zmierzającą do uzyskania zgody na zapewnienie Markowi Swayowi bezpieczeństwa w ramach federalnego programu ochrony świadków koronnych. Dzwonili kilkanaście razy do Waszyngtonu i dwukrotnie rozmawiali z dyrektorem FBI, F. Demonem Voylesem. Jeśli chłopak nie odpowie rano na pytania Roya, wystąpią z bardzo atrakcyjną propozycją. Foltrigg orzekł, że pójdzie im gładko. Dzieciak nie ma nic do stracenia. Zaoferują jego matce dobrą pracę w innym mieście, które sama sobie wybierze. Dostanie więcej niż nędzne sześć doków za godzinę, jakie płacą jej w fabryce lamp. Jej rodzina zamieszka w prawdziwym domu, a nie w tandetnej przyczepie. Będzie też nagroda pieniężna, może również nowy samochód. 136 137 Mark siedział w ciemnościach na cienkim materacu i patrzył na matkę leżącą nad nim obok Ricky'ego. Miał dość tego pokoju i tego szpitala. Od składanego łóżka bolały go plecy. Przepiękna Karen gdzieś zniknęła. Korytarze były puste. Nikt nie czekał przy windach. W świetlicy siedział samotny człowiek. Przeglądał czasopismo, nie zwracając uwagi na nadawaną w telewizji powtórkę M.A.S.H. Za- jmował sofę, na której planował spać Mark. Chłopiec wrzucił dwie ćwierćdolarówki do automatu i wyciągnął puszkę sprite'a. Usiadł na krześle i zaczął oglądać telewizję. Mężczyzna miał jakieś czterdzieści lat i wyglądał na zmęczonego. Minęło dziesięć minut i M.A.S.H. się skończył. Nagle na ekranie pojawił się Gill Teal, obrońca ludu. Stał spokojnie przy roztrzaskanym samochodzie i mówił 0 ochronie praw i walce z towarzystwami ubezpieczeniowymi. Re- klamował Gilla Teala, z którym zwycięstwo to jedna chwila. Jack Nance odłożył czasopismo i sięgnął po następne. Po raz pierwszy spojrzał na Marka i uśmiechnął się. - Cześć - rzekł ciepło, po czym zerknął na „Redbook". Mark skinął głową. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był jeszcze jeden obcy. Pociągnął łyk sprite'a, modląc się o ciszę. - Co tutaj robisz? - spytał mężczyzna. - Oglądam telewizję - odparł ledwo słyszalnym głosem Mark. Nieznajomy przestał się uśmiechać i zaczął czytać artykuł. W wia- domościach o północy pokazywano dhzgi reportaż o tajfunie w Pakis- tanie. Na ekranie pojawiły się zdjęcia martwych ludzi i zwierząt wyrzucanych na brzeg niczym morskie śmiecie. Trudno było oderwać od tego wzrok. - To okropne, nieprawdaż? - rzucił Jack Nance w stronę telewizora, podczas gdy na ekranie śmigłowiec krążył nad ciałami zabitych. - To straszne - odparł Mark, uważając jednak, żeby nie spoufalić się za bardzo. Kto wie, ten facet mógł być jeszcze jednym z tych wygłodzonych prawników czekających, żeby rzucić się na osłabioną ofiarę. - Naprawdę straszne - zgodził się mężczyzna, potrząsając głową. - Myślę, że mamy za co dziękować. Ale trudno jest dziękować w szpitalu, rozumiesz, o czym mówię? - Nagle znowu posmutniał i spojrzał na chłopca zbolałym wzrokiem. - O co chodzi? - nie mógł się powstrzymać Mark. - O mojego syna. Jest naprawdę w kiepskim stanie. - Nie- znajomy rzucił czasopismo na stolik i przetarł oczy. - Co mu się stało? - spytał Mark. Żal mu było tego faceta. - Wypadek samochodowy. Potrącił go pijany kierowca. - Gdzie on teraz jest? - Oddział intensywnej terapii, pierwsze piętro. Musiałem stamtąd na chwilę wyjść. Tam na dole jest prawdziwe piekło, ludzie krzyczą i płaczą przez cały czas. - Bardzo mi przykro. - Ma tylko osiem lat. - Wydawało się, że nieznajomy płacze, ale Mark nie był pewny. - Mój młodszy brat też ma osiem lat. Jest tu, w pokoju obok. - Co mu jest? - spytał mężczyzna, nie podnosząc głowy. - Jest w szoku. - Niech go Bóg błogosławi. Co mu się stało? - To długa historia. I staje się coraz dłuższa. Ale wyjdzie z tego. Naprawdę mam nadzieję, że pana syn też wyzdrowieje. Jack Nance spojrzał na zegarek i nagle wstał. - Ja też mam taką nadzieję - odparł. - Muszę iść, zobaczyć, jak się czuje. Wszystkiego dobrego, hm, jak ty się właściwie nazywasz? - Mark Sway. - Wszystkiego dobrego, Mark. 1~Iuszę pędzić. - Podszedł do windy i zniknął. Mark położył się na sofie i zasn~ wciągu kilku minut. t38 Fotografie zamieszczone na pierwszej stronie środowego wydania „The Memphis Press" skopiowano z roczników szkoły podstawowej przy Willows Road. Pochodziły z ubiegłego roku - Mark był wtedy w czwartej klasie, a Ricky w pierwszej. Zdjęcia obu braci znajdowały się obok siebie u dołu trzeciej strony; pod ładnymi, roześmianymi buziami widniały nazwiska: Mark Sway, Ricky Sway. Na lewo od zdjęcia zamieszczono artykuł na temat samobójstwa Jerome'a Clifforda i związanych z nim niezwykłych wydarzeń, w które zamieszani byli chłopcy. Artykuł napisał Slick Moeller, któremu udało się poskładać małą, zgrabną historyjkę pełną podejrzanych wątków: FBI węszyło dookoła; Ricky był w szoku; Mark zadzwonił na policję, ale nie podał swojego nazwiska; policja próbowała go przesłuchać, lecz on nie chciał mówić; rodzina zaangażowała adwokata, niejaką Reggie Love; odciski palców Marka znaleziono w samochodzie, a także na pistolecie. W świetle artykułu Mark wyglądał na bezwzględnego zabójcę. Karen przyniosła mu gazetę około szóstej, kiedy siedział samotnie w pustej trzyosobowej sali naprzeciw izolatki brata. Oglądał kreskówki i próbował zasnąć. Greenway chciał, żeby Ricky i Dianne zostali sami w pokoju. Godzinę wcześniej mały otworzył oczy i zapytał o łazienkę. Teraz był z powrotem w łóżku, mamrocząc coś o złych snach i jedząc nieśmiało loda. - Jesteś w samym centrum wydarzeń - rzekła Karen, podając Markowi gazetę i sok pomarańczowy. - O co chodzi? - spytał i nagle ujrzał swoją twarz na czarno- -białym zdjęciu. - O rany! - Taki mały artykulik. Chciałabym dostać twój autograf, kiedy będziesz miał czas. Bardzo śmieszne. Karen wyszła z pokoju i Mark zaczął czytać artykuł. Reggie powiedziała mu o odciskach palców i o liście. Pistolet śnił mu się po nocach, ale o tym, że dotykał butelki whisky, po prostu zapomniał. To niesprawiedliwe, pomyślał. Jestem tylko dzieckiem, które zajmuje się własnymi sprawami, aż tu nagle moje zdjęcie pojawia się na pierwszej stronie gazety i wszyscy wskazują na mnie oskarżycielsko palcami. Czy gazeta ma prawo wygrzebywać fotografie ze starych szkolnych roczników i drukować je, kiedy ma na to ochotę? Czy nie przysługuje mu odrobina prywatności? Rzucił gazetę na podłogę i podszedł do okna. Świtało, padała drobna - mżawka, powoli budząc do życia ulice Memphisv!Gdy tak stał przy oknie w pustym pokoju i patrzył na rzędy wieżowc~w w centrum miasta, poczuł się nagle bardzo samotny. W ciągu godzłny pół miliona ludzi obudzi się, będzie pić kawę i jeść grzanki, czytaj,~c o Marku i Rickym Swayach. Ciemne wieżowce zapełnią się facetami~~w garniturach, którzy zebrawszy się wokół biurek i dzbanków z kawą, będą plotkować i wymieniać najdziksze teorie na temat Marka i tego, co się wydarzyło. Oczywiście, że chłopak był w samochodzie. Pełno tam jego odcisków palców. Jak tam wsiadł? A jak wysiadł? Będą czytać artykuł Slicka Moellera jak objawienie boże, wierząc w każde wydrukowane słowo. To nie w porządku, żeby dzieciak czytał o sobie na pierwszej stronie gazety i nie mógł się schować za swoimi rodzicami. Każdy chłopiec w takiej sytuacji potrzebuje wsparcia ojca i jedynej w świecie miłości matki. Potrżebuje tarczy, która ochroniłaby go przed policjan- tami, agentami FBI, dziennikarzami i, odpukać, mafią. A on siedzi tu, mając zaledwie jedenaście lat, sam, i kłamie, potem mówi prawdę, potem znowu trochę kłamie, przez cały czas niepewny, co robić dalej. Prawda może cię zabić - widział to kiedyś w jakimś filmie i przypo- minał sobie za każdym razem, gdy okłamywał kogoś reprezentującego władzę. Jak ma się wydostać z tego bagna? Podniósł gazetę z podłogi i wyszedł na korytarz. Greenway wetknął w drzwi pokoju Ricky'ego kartkę zakazującą wstępu nawet pielęgniar- kom. Dianne bolał kręgosłup od ciągłego siedzenia na łóżku i kołysania małego, toteż lekarz zamówił dla niej kolejną porcję pigułek. Zatrzymał się przy pokoju pielęgniarek i oddał gazetę Karen. - Niezła historia, co? - powiedziała bez uśmiechu. Flirt zniknął. Nadal była piękna, ale grała teraz trudną do zdobycia, a Mark zwyczajnie nie miał siły, by przypuszczać atak. 140 141 - Idę po pączka - rzekł. - Chcesz jednego? - Nie, dzięki. Podszedł do windy i nacisnął guzik. Drzwi otworzyły się i wsiadł do środka. Dokładnie w tej samej sekundzie Jack Nance odwrócił się w ciem- ności świetlicy i wyszeptał coś do swojej krótkofalówki. Winda jechała pusta - było kilka minut po szóstej i do okresu najbardziej natężonego ruchu brakowało jeszcze dobrych trzydziestu minut. Kiedy zatrzymała się na ósmym piętrze, wsiadł jakiś mężczyzna. Miał na sobie biały laboratoryjny fartuch, dżinsy, trampki i basebal- lową czapeczkę. Mark nie spojrzał mu w twarz. Miał dośuyotykania nowych ludzi. Drzwi zamknęły się i nagle ów człowiek chwycił go i przyparł do ściany w kącie. Przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął coś z kieszeni płaszcza. Jego twarz znajdowała się kilka centymetrów od twarzy Marka i było to straszne oblicze. Facet oddychał ciężko. - Posłuchaj mnie, Marku Swayu - wycedził przez zaciśnięte zęby. Coś pstryknęło i nagle oczom chłopca ukazało się lśniące ostrze noża. Bardzo długie ostrze. - Nie wiem, co Jerome Clifford ci powiedział - rzekł nieznajomy z naciskiem. Winda jechała. - Ale jeśli powtórzysz choćby jedno słowo komukolwiek, nie wyłączając twojego prawnika, to cię zabiję. A także twoją matkę i małego Ricky'ego. Rozumiesz? Pokój dziewięćset czterdzieści trzy, tak? Wi- działem przyczepę, w której mieszkacie. Zgadza się? Znam twoją szkołę przy Willows Road. - Jego oddech był ciepły i pachniał kawą ze śmietanką, a oczy patrzyły prosto na Marka. - Kapujesz? Winda zatrzymała się i mężczyzna błyskawicznie stanął przy drzwiach z nożem ukrytym w dłoni. Mark, kompletnie sparaliżowany ze strachu, modlił się z całej siły, żeby ktoś wsiadł wreszcie do tej przeklętej windy. Czekali dziesięć sekund na szóstym, ale nikt się nie pojawił. Drzwi się zamknęły i winda ruszyła ponownie. Napastnik znowu skoczył do Marka i przyłożył mu ostrze do twarzy. Potem ciężkim ramieniem przygwoździł go do ściany i dźgnął nożem w okolice pasa. Szybkim, wprawnym ruchem odciął patkę jego spodni. Potem drugą. Przekazał już swoją wiadomość, a teraz czas było na niewielkie wzmocnienie sygnału. - Pokroję cię na kawałki, rozumiesz? - warknął, po czym puścił chłopca: Mark skinął głową. Kula wielkości jabłka zatkała mu wysuszone gardło i nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Kiwał głową: tak, tak, tak. - Zabiję cię. Wierzysz mi? Mark spojrzał na nóż i skinął jeszcze kilka razy. 142 - A jeśli piśniesz komuś o mnie, też cię dopadnę. Zrozumiałeś? -- Chłopiec kiwał głową coraz szybciej. Mężczyzna schował nóż do kieszeni, po czym wyciągnął spod fartucha złożoną na pół kolorową fotografię formatu piętnaście na dwadzieścia i podetknął ją Markowi pod nos. - Widziałeś to już kiedyś? - zapytał tym razem z uśmiechem. Był to portretowe zdjęcie rodziny Swayów, wykonane w domu towarowym, kiedy Mark był w drugiej klasie. Od tego czasu wisiało w małym pokoju nad telewizorem. Mark gapił się na nie bez słowa. - Rozpoznajesz to? Chłopak skinął głową. Była tylko jedna taka fotografia na świecie. Winda zatrzymała się na piątym piętrze i mężczyzna ponownie stanął szybko przy drzwiach. W ostatniej sekundzie wsiadły dwie pielęgniarki i Mark wreszcie odetchnął. Skulił się w kącie, trzymał kurczowo poręczy i modlił o cud. Za każdym razem, kiedy winda stawała na poszczegól- nych piętrach szpitala, ostrze było coraz bliżej niego i Mark po prostu nie zniósłby kolejnego ataku. Na trzecim piętrze wsiadły trzy następne osoby i rozdzieliły chłopca oraz człowieka z nożem. Gdy drzwi już się zamykały, napastnik wyśliznął się z windy i zniknął. - Dobrze się czujesz? - zapytała jedna z pielęgniarek, spoglądając na Marka z zatroskaną miną. Winda drgnęła i ruszyła. Kobieta dotknęła jego czoła i roztarła pot, który został na jej palcach. Miał wilgotne oczy. - Jesteś blady - powiedziała. - Nic mi nie jest - wymamrotał słabym głosem, przytrzymując się poręczy. - Na pewno? - Druga pielęgniarka też spojrzała na niego i teraz obie przyglądały mu się z troską. Skinął głową, a kiedy drzwi otworzyły się nagle, prześliznął się między ludźmi i wypadł na korytarz drugiego piętra, uskakując przed noszami i wózkami. Podeszwy jego znoszonych sportowych nike'ów skrzypiały na czystej, wyłożonej linoleum podłodze, gdy pognał do drzwi oznaczonych napisem: WYJŚCIE. Przecisnął się przez nie i znalazł się na schodach. Chwycił się poręczy i pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, z każdą chwilą coraz bardziej rozdygotany. Na szóstym piętrze bolały go już uda, ale nie zwalniał. Pokonywał schody w rekordowym tempie, aż dotarł na sam ich szczyt na piętnastym piętrze. Tam osunął się na podłogę pod skrzynką z wężem przeciwpoża- rowym i siedział tak w półmroku, aż pierwsze promienie słońca przebiły się przez malowaną szybę maleńkiego okna nad jego głową. 143 Zgodnie z umową z Reggie, Clint otworzył biuro dokładnie 0 ósmej i po włączeniu świateł zaczął parzyć kawę. Była środa, dzień południowego pekanu. Otworzył lodówkę i tak długo przeglądał niezliczone półkilogramowe torebki z ziarnistą kawą, aż znalazł południowy pekan. Nasypał do młynka cztery miarki. Reggie poznała- by w ułamku sekundy, gdyby pomylił się choćby o pół łyżeczki. Smakowała pierwszy łyk niczym koneser wina, oblizywała się jak królik i ogłaszała wyrok. Dolał precyzyjnie odmierzoną ilość wody, włączył ekspres i czekał, aż pierwsze krople czarnego płynu zaczną ściekać do dzbanka. Powietrze wypełnił wspaniały aromat. Clint lubił kawę niemal tak bardzo jak jego szefowa, a drobiaz- gowość obowiązująca przy jej parzeniu była tylko na poły poważna. Każdy dzień zaczynali od filiżanki kawy, planując rozkład dnia i rozmawiając o korespondencji. Spotkali się na oddziale odwykowym przed jedenastu laty, kiedy ona miała czterdzieści jeden lat, a on siedemnaście. Razem rozpoczęli studia prawnicze, ale on odpadł po nieprzyjemnej przygodzie z kokainą. Był czysty od pięciu lat, ona od sześciu. Wielokrotnie wspierali się nawzajem. Clint dokonał selekcji korespondencji i położył ją na jej czystym biurku. Nalał sobie w kuchni pierwszą filiżankę kawy i z wielkim zainteresowaniem przeczytał artykuł Slicka Moellera na temat ich najnowszego klienta. Jak zwykle Slick znał fakty, jak zwykle fakty te były ponaginane i pomiędzy nie wciśnięta duża doza spekulacji. Chłopcy wyglądali podobnie, ale Ricky miał włosy odrobinę jaśniejsze. Uśmiechał się, odsłaniając szczerbate zęby. Clint położył gazetę na środku biurka Reggie. Jeśli nie planowała wizyty w sądzie, Reggie rzadko pojawiała się w biurze przed dziewiątą. Rozkręcała się wolno, na dobre zaczynała funkcjonować dopiero koło czwartej po południu i lubiła pracować wieczorami. Swoją prawniczą misję, za którą uwążała ochronę maltretowanych i zaniedbywanych dzieci, wykonywała bardzo umiejętnie i z wielką pasją. Sądy dla nieletnich rutynowo już ją wzywały, by reprezentowała ubogie dzieci, które nawet nie wiedziały, że jest im potrzebny adwokat. Gorąco broniła praw małych klientów, którzy nie byli w stanie jej podziękować. Wytaczała procesy ojcom, którzy seksualnie napastowali swoje córki; wujkom, którzy gwałcili swe siostrzenice; matkom, które znęcały się nad niemowlętami. Badała sprawy rodziców przyjmujących narkotyki w obecności dzieci. Sprawowała opiekę prawną nad ponad 144 dwadzieściorgiem dzieci. Udzielała w sądzie porad nieletnim, którzy popadli w konflikt z prawem. Działała bezpłatnie na rzecz dzieci z zaburzeniami umysłowymi. Zarabiała odpowiednio, ale nie pieniądze były dla niej najważniejsze. Miała już kiedyś pieniądze i nie przyniosły jej nic oprócz cierpienia. Wypiła łyk południowego pekanu, orzekła, że jest dobry, i zaczęli z Clintem układać plan dnia. Stanowiło to ich codzienny rytuał. Brzęczyk oznajmił, że ktoś otworzył drzwi, i Clint zerwał się, by powitać gościa. W poczekalni stał Mark Sway, mokry od deszczu i zdyszany. - Dzień dobry, Mark. Jesteś cały mokry. - Muszę zobaczyć się z Reggie. - Włosy opadły mu na czoło, woda ściekała z nosa. Był półprzytomny. - Jasne. - Clint odwrócił się i po chwili wrócił z ręcznikiem. Wytarł chłopcu twarz i rzekł: - Chodź za mną. Reggie czekała na środku gabinetu. Sekretarz zamknął drzwi i zostawił ich samych. - O co chodzi? - spytała Reggie. - Musimy porozmawiać. Wskazała krzesło, a sama usiadła na sofie. - Co się stało, Mark? - Oczy miał czerwone i zmęczone. Patrzył na kwiaty stojące na stoliku. - Ricky ocknął się dziś rano. - To wspaniale. O której? - Parę godzin temu. - Wyglądasz na zmęczonego. Chcesz trochę gorącego kakao? - Nie. Widziałaś dzisiejszą gazetę? - Tak, widziałam. Przestraszyło cię to? - Oczywiście, że mnie przestraszyło. Clint zapukał, wszedł i podał Markowi kubek gorącego kakao. Chłopiec podziękował i chwycił naczynie obiema rękami. Było mu zimno i chciał się ogrzać. Sekretarz zamknął drzwi i zniknął. - Kiedy masz się spotkać z FBI? - spytał. - Za godzinę. Dlaczego pytasz? Upił łyk kakao i oparzył sobie język. - Nie jestem pewien, czy chcę z nimi rozmawiać. - W porządku. Nie musisz, wiesz przecież. Wyjaśniłam ci to. - Wiem. Mogę cię o coś zapytać? - Oczywiście, Mark. Wyglądasz na przestraszonego. - - Miałem ciężki ranek. - Pociągnął maleńki łyk, potem jeszcze Klient 145 jeden. - Co by się ze mną stało, gdybym postanowił nie mówić nigdy nikomu tego, co wiem? - Powiedziałeś już mnie. - Tak, ale ty nie możesz tego nikomu zdradzić. A poza tym nie ujawniłem ci wszystkiego, prawda? - Tak. - Wspomniałem ci, że wiem, gdzie jest ciało, ale nie powiedzia- łem... - Owszem, Mark. Nie wiem, gdzie ono jest. To duża różnica i zdaję sobie z niej sprawę. - Chcesz, żebym ci powiedział? - A ty tego chcesz? - Chyba nie. Nie teraz. Poczuła ulgę, ale nie dała tego po sobie poznać. - W porządku, w takim razie mi nie mów. - A więc, co ze mną będzie, jeśli nigdy nikomu nie powiem? Zastanawiała się nad tym przez wiele godzin, wciąż jednak nie znalazła odpowiedzi. Spotkała się z Foltriggiem, zobaczyła, jak zachowuje się pod presją, i nie miała wątpliwości, że Roy użyje wszelkich możliwych metod, żeby wydobyć od Marka interesujące go informacje. Chociaż bardzo chciała, nie mogła doradzić chłopcu, aby kłamał. A kłamstwo załatwiłoby sprawę. Jedno proste kłamstwo i Mark Sway mógłby spokojnie spędzić resztę życia, nie przejmując się tym, co wydarzyło się w Nowym Orleanię. Z jakiego powodu mieliby go obchodzić Barry Muldanno, Foltrigg i nieżyjący Boyd Boyette? Jest przecież tylko małym chłopcem, nie popełnił ani zbrodni, ani wielkiego grzechu. - Myślę, że FBI i prokuratura będą próbowali zmusić cię do mówienia. - W jaki sposób? - Nie jestem pewna. Dotąd zdarzało się to bardzo rzadko, ale niewykluczone, że sąd nakaże ci, byś ujawnił posiadane informacje. Clint i ja badaliśmy tę sprawę. - Nie wiem, czy to, co powiedział mi Clifford, jest prawdą. - Ale sądzisz, że jest? - Chyba tak. Nie mam pojęcia, co robić. - Mamrotał cicho, tak że momentami ledwie go słyszała, lecz nie patrzył jej w oczy. - Musisz być przygotowany na to, że sąd wyda ci nakaz złożenia zeznań, Mark. To tylko jedna z możliwości, lecz dość prawdopodobna. - A jeśli odmówię? - Celne pytanie, Mark, trudno jednak na nie odpowiedzieć. Jeśli dorosły odmawia wykonania nakazu sędziego, winny jest obrazy sądu i ryzykuje, że zostanie zamknięty w więzieniu. Ale nie sposób przewidzieć, jak się zachowają wobec dziecka. Nigdy nie słyszałam o takim przypadku. - - A co z wykrywaczem kłamstw? - Co to znaczy? - No, załóżmy, że FBI zaciągnie mnie do sądu i sędzia każe mi zeznawać, a ja opowiem im całą historię, opuszczając jednak najważ- niejszą część. Załóżmy, że mi nie uwierzą, uznają, że nie powiedziałem im wszystkiego. Co wtedy? Czy mogą przywiązać mnie pasami do krzesła i zacząć zadawać pytania? Widziałem to kiedyś w filmie. - Widziałeś, jak użyto wykrywacza kłamstw w stosunku do dziecka? - Nie. Chodziło o gliniarza, którego złapano na kłamstwie. Ale czy mogą zrobić coś takiego ze mną? - Wątpię. Nigdy o tym nie słyszałam i zrobiłabym wszystko, żeby im to uniemożliwić. - Ale takie prawdopodobieństwo istnieje? - Nie wiem. Wątpię. - Pytania, trudne pytania, padały jedno po drugim niczym strzały i należało zachować ostrożność. Klienci często słyszą to, co chcą usłyszeć, i zapominają o reszcie. - Muszę cię jednak ostrzec, Mark, że jeśli będziesz kłamał w sądzie, możesz mieć duże problemy. Myślał o tym przez moment, po czym odparł: - Szczerze mówiąc, teraz mam większe. - Dlaczego? Długo czekała na odpowiedź. Mark co dwadzieścia sekund upijał łyk kakao i wydawał się w najmniejszym stopniu nie zainteresowany jej udzieleniem. Nie przejmował się ciszą. Gapił się w stół, a jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej. - Mark, wczoraj dałeś mi do zrozumienia, że jesteś gotów rozmawiać z FBI i opowiedzieć im swoją historię. Teraz nagle zmieniłeś zdanie. Dlaczego? Co się stało? Bez słowa postawił kubek na stole i zakrył oczy zaciśniętymi dłońmi. Broda opadła mu i zaczął płakać. Drzwi się otworzyły i do poczekalni wbiegła kobieta z agencji pocztowej Federal Express z siedmiocentymetrowej grubości paczką. Cała w uśmiechach i pełna zawodowej sprawności podała przesyłkę 146 147 Clintowi i pokazała mu, gdzie ma podpisać. Następnie podziękowała i życząc miłego dnia, zniknęła. Reggie i Clint oczekiwali tej przesyłki. Była z Print Research, niewielkiej, acz zadziwiająco sprawnej firmy z Dystryktu Kolumbii, która nie robiła nic innego oprócz przeglądania dwustu gazet ukazu- jących się codziennie w całym kraju i katalogowania zamieszczanych przez nie artykułów. Wiadomości wycinano, kopiowano, wprowadzano do komputera i w ciągu dwudziestu czterech godzin udostępniano tym, którzy mieli ochotę zapłacić. Reggie nie miała ochoty płacić, ale chciała szybko poznać kulisy sprawy Boyette'a, więc poprzedniego dnia, gdy tylko Mark wyszedł, Clint wysłał zamówienie. Ograniczyli się do gazet z Nowego Orleanu i Waszyngtonu. Wyjął zawartość przesyłki, równy stos kserokopii formatu A4 pełnych artykułów, nagłówków i zdjęć, ułożonych w porządku chrono- logicznym, z prosto ustawionymi kolumnami i wyraźnymi fotografiami. Boyette, stary demokrata z Nowego Orleanu, przez kilka kadencji był szeregowym członkiem Kongresu, aż pewnego dnia zmarł w swoim biurze w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat senator Dauvin, relikt z czasów wojny secesyjnej. Wtedy Boyette uruchomił znajomości, wywierał naciski, a także zebrał - zgodnie z wieloletnią tradycją prowadzenia polityki w stanie Luizjana - nieco pieniędzy i znalazł dla nich odpowiednie przeznaczenie. I nagle gubernator obsadził go na stanowisku senatora na czas pozostały do końca kadencji zmarłego Dauvina. Teoria była prosta: jeśli ktoś jest wystarczająco rozsądny, żeby zebrać kupę szmalu, to będzie z niego doskonały senator. Boyette został członkiem najbardziej ekskluzywnego klubu na świecie i z czasem pokazał, że umie dawać sobie radę. Kilka razy z trudem uniknął oskarżeń, ale potrafił wyciągnąć z tego wnioski. Dwukrotnie zwyciężył w wyborach i wreszcie osiągnął punkt, do którego dochodzi większość senatorów z południowych stanów - ten, w którym po prostu zostawia się ich w spokoju. Kiedy to nastąpiło, Boyette zmiękł i z krzykliwego zwolennika segregacji rasowej przemienił się w dość liberalnego i toleran- cyjnegó męża stanu. Odmówił poparcia trzem z rzędu gubernatorom i podpadł wielkim korporacjom naftowym i chemicznym, których rabunkowa polityka doprowadziła do ruiny ogromne połacie stanu. W ten sposób Boyd Boyette został radykalnym obrońcą środowiska naturalnego, co dla polityków z Południa było rzeczą niesłychaną. Wystąpił przeciwko przemysłowi naftowemu, a ten poprzysiągł sobie, że go zniszczy. Boyette odbywał dziesiątki spotkań w małych, podupa- dłych miasteczkach na bagnach i narobił sobie niemało wrogów 148 w drapaczach chmur Nowego Orleanu. Bronił umierającej ekologii swojego ukochanego stanu i z pasją ją studiował. Przed sześciu laty ktoś w Nowym Orleanie wysunął projekt zbudowania składowiska niebezpiecznych odpadów w okręgu Lafour- che Parish, około stu trzydziestu kilometrów na południowy zachód od Nowego Orleanu. Projekt najpierw utrąciły lokalne władze, ale - jak to zwykle bywa z pomysłami wielkich i majętnych firm - za rok wypłynął znowu, już pod inną nazwą, z innym sztabem konsultantów, z nowymi ofertami pracy dla miejscowej ludności i nowym rzecznikiem prasowym. Wprawdzie okoliczni mieszkańcy ponownie odrzucili go w referendum, ale różnica głosów tym razem była niewielka. Minął rok, pewne sumy pieniędzy zmieniły właścicieli, poczyniono kos- metyczne poprawki i nagle propozycja znów odżyła. Ludzie, którzy mieszkali w pobliżu miejsca planowanego na składowisko, wpadli w histerię. Szerzyły się plotki, w tym jedna szczególnie uporczywa, mówiąca, że za owym projektem stoi nowoorleańska mafia, która zrobi wszystko, żeby dopiąć swego. W grę wchodziły miliony dolarów. Gazety z Nowego Orleanu zrobiły dobrą robotę, ujawniając związki mafii z projektem składowiska. W sprawę zamieszane było kilkanaście korporacji, a nazwiska i adresy wiodły do kilku znanych i niekwes- tionowanych przestępców. Gdy wszystko było już przygotowane i projekt składowiska miał zostać zatwierdzony, na miejscu wylądował z hukiem senator Boyd Boyette, otoczony armią federalnych kontrolerów. Groził, że tuzin agencji rozpocznie śledztwo. Codziennie zwoływał konferencje prasowe. Przemawiał w najmniejszych nawet dziurach południowej Luizjany. Zwolennicy składowiska pochowali się po kątach. Korporacje wydały sztywne oświadczenia, w których odmawiały komentarza. Boyette trzymał je mocno za gardło i niezmiernie mu się to podobało. W noc swojego zniknięcia senator uczestniczył w spotkaniu wściekłych mieszkańców w zapełnionej do ostatniego miejsca sali gimnastycznej szkoły średniej w Houma. Wyjechał późnym wieczorem, by samotnie, jak .miał w zwyczaju, odbyć godzinną podróż do swego domu pod Nowym Orleanem. Wiele lat wcześniej znienawidził paplanie i nieustanne podlizywanie się asystentów i kiedy tylko mógł, po- dróżował sam. Uczył się rosyjskiego, czwartego już języka, i uwielbiał jazdę pustym cadillakiem, w towarzystwie kaset do nauki. W południe następnego dnia stwierdzono ponad wszelką wątpliwość zniknięcie senatora. Krzykliwe nagłówki prasy nowoorleańskiej wyjaś- niały wszystko. Wielki nagłówek z „The Washington Post" sugerował brudne zagranie przeciwników senatora. Dni mijały, a wiadomości 149 były skąpe. Ciała nie odnaleziono. Dziennikarze wygrzebali i zamieścili setkę starych zdjęć Boyette'a. Sprawa zaczynała cichnąć, gdy nagle wypłynęło nazwisko Barry'ego Muldanno i zapoczątkowało lawinę informacji na temat zbrodni mafii. Jedna z gazet w Nowym Orleanie zamieściła na pierwszej stronie dość przerażające, acz niewyraźne zdjęcie młodego gangstera. Gazeta przypominała swoje wcześniejsze odkrycia dotyczące związków mafii z projektem utworzenia składowis- ka odpadów. Ostrze był znanym płatnym zabójcą z kryminalną przeszłością. I tak dalej, i tak dalej. Do sprawy włączył się Roy Foltrigg, który przed kamerami telewizyjnymi oskarżył Barry'ego Muldanno o zamordowanie senatora Boyda Boyette'a. On również znalazł się na pierwszych stronach prasy zarówno w Nowym Orleanie, jak i w Waszyngtonie, i Clint przypomniał sobie, że podobne zdjęcie widział też w gazecie z Memphis. Wielka sprawa, ale brak ciała. To jednak nie odbierało pewności siebie panu Foltriggowi. Występował gromko przeciwko zorganizowanej przestęp- czości. Zapowiadał zwycięstwo. Wygłaszał swoje starannie przygotowane uwagi niczym doświadczony aktor sceniczny - krzycząc, kiedy należało, celując palcem, wymachując aktem oskarżenia. Nie chciał komentować kwestii braku ciała, ale napomykał, że wie coś, o czym nie może mówić, i nie ma wątpliwości, iż zwłoki senatora zostaną odnalezione. Prasa donosiła o aresztowaniu Barry'ego, a raczej o tym, że zgłosił się sam do FBI, spędził trzy dni w więzieniu, po czym wypuszczono go za kaucją. Zdjęcia pokazywały, jak Muldanno opuszcza więzienie, wygląda- jąc identycznie jak trzy dni wcześniej. Ubierał się w kosztowne garnitury i uśmiechał szeroko przed kamerami. Jest niewinny, ogłosił. To zemsta. Clint wciąż przeglądał wycinki prasowe. Oto zrobione z odległości fotografie koparek poszukujących zwłok senatora Boyette'a. Znowu Foltrigg i jego przemówienia. Znów artykuły opisujące bogatą historię nowoorleańskiej mafii. Sprawa zdawała się jednak cichnąć, w miarę jak postępowały poszukiwania ciała. Gubernator, członek Partii Demokratycznej, mianował zastępcę na pozostałe półtora roku kadencji Boyette'a. Gazeta z Nowego Orleanu zamieściła listę polityków zamierzających kandydować w wy- borach do Senatu. Według pogłoski Foltrigg był jednym z dwóch republikanów zainteresowanych fotelem senatorskim. Usiadł przy niej na sofie i wytarł oczy. Nie znosił płakać, ale nie mógł się opanować. Reggie objęła go i poklepała łagodnie po ramieniu. - Nie musisz nic mówić - powtarzała cicho. - Naprawdę nie chcę. Może później, jeśli będę musiał, ale nie teraz. Okay? - Okay, Mark. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę wejść - rzekła Reggie niezbyt głośno, akurat tak, żeby ją usłyszano. W drzwiach stanął Clint ze stosem dokumentów w dłoni i spojrzał na zegarek. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest prawie dziesiąta i zaraz tu będzie pan" Foltrigg. - Położył papiery na stoliku przed nią. - Chciałaś to zobaczyć, zanim się z nim spotkasz. - Przekaż panu Foltriggowi, że nie mam mu nic do powiedzenia. Clint zmarszczył czoło i popatrzył na Marka, który miał czerwone oczy i siedział blisko jego szefowej, jakby potrzebował ochrony. - Nie spotkasz się z nim? - zdziwił się. - Nie. Poinformuj go, że spotkanie zostało odwołane, ponieważ nie mamy nic do powiedzenia - powtórzyła Reggie, spoglądając na chłopca. Sekretarz ponownie zerknął na zegarek i wycofał się niezgrabnie. - Jasne - rzekł z uśmiechem, jakby nagle spodobał mu się pomysł powiedzenia Foltriggowi, żeby spadał i zamknął za sobą drzwi. - Wszystko w porządku? - spytała Reggie. - Niezupełnie. Nachyliła się i zaczęła przeglądać kopie wycinków prasowych. Mark siedział półprzytomny, wyczerpany, wciąż przestraszony po dyskusji ze swoim prawnikiem. Reggie czytała nagłówki i zdania wybite tłustym drukiem, przybliżała do oczu zdjęcia. Kiedy była mniej więcej w jednej trzeciej stosu, zatr2ymała się nagle i odchyliła do tyłu. Podała chłopcu fotografię uśmiechającego się Barry'ego Muldanno. Pochodziło z gazety nowoorleańskiej. - Czy to ten człowiek? Mark spojrzał, nie dotykając papieru. - Nie. A kto to? - To Barry Muldanno. - To nie jest człowiek, który zaatakował mnie w windzie. Ale domyślam się, że ma wielu przyjaciół. Odłożyła kartkę i poklepała go po nodze. - Co zamierzasz zrobić? - zapytał. - Zadzwonić w parę miejsc. Porozmawiam z dyrektorem szpitala i załatwię ochronę dla pokoju Ricky'ego. - Nie możesz powiedzieć mu o tym facecie, Reggie. Oni nas zabiją. Nie możemy nikomu powiedzieć. - W porządku. Wyjaśnię tylko, że wam grożono. To nic niezwyk- 1~ I51 łego w sprawach kryminalnych. Będzie musiał postawić kilku straż- ników pod drzwiami Ricky'ego. - Nie chcę też, żeby mama się dowiedziała. Jest bardzo ze- stresowana Rickym, bierze proszki, żeby zasnąć, proszki, żeby zrobić to czy tamto i nie sądzę, by zniosła jeszcze taką wiadomość. - Masz rację. - Był twardym dzieciakiem, wychowanym na ulicach i mądrym ponad swój wiek. Podziwiała jego dzielność. - Myślisz, że Ricky i mama są bezpieczni? - Oczywiście, Mark. Ci ludzie to profesjonaliści. Nie zrobią nic głupiego. Przyczają się i będą czekać. Może tylko blefowali. - Zdała sobie sprawę, że nie wypadło to przekonująco. - Nie, oni nie blefowali, Reggie. Widziałem ten nó'z. Ci ludzie przyjechali do Memphis tylko w jednym celu: żeby mnie śmiertelnie przestraszyć. I udało im się. Nie mam zamiaru puścić pary z ust. Foltrigg krzyknął tylko raz, po czym wypadł z biura, trzaskając drzwiami i rzucając groźby. McThune i Trumann byli zdenerwowani, ale także zażenowani jego brakiem manier. Ruszyli do wyjścia, a McThune spojrzał jeszcze na Clinta i przewrócił oczami, jakby chciał przeprosić za to, że ich szef jest takim nadętym idiotą. Clint roz- koszował się przez chwilę tym zwycięstwem, po czym, gdy opadł już kurz bitewny, wszedł do gabinetu Reggie. Mark przysunął sobie krzesło do okna i obserwował deszcz padający na ulicę i chodnik na dole. Reggie rozmawiała przez telefon z dyrektorem szpitala na temat ochrony dziewiątego piętra. Przykryła słuchawkę dłonią i Clint poinformował ją szeptem, że Foltrigg i agenci FBI już sobie poszli. Następnie wyszedł zrobić kakao dla Marka, który przez cały czas siedział nieruchomo. Kilka minut później odebrał telefon od George'a Orda i nacisnął guzik interkomu. Reggie nigdy nie poznała osobiście prokuratora stanowego z Memphis, ale nie była zaskoczona jego telefonem. Odczekała minutę, po czym podniosła słuchawkę. - Halo? - Panno Love, tutaj... - Reggie, okay? Po prostu Reggie. A ty jesteś George, zgadza się? Każdemu mówiła po imieniu, nawet opasłym sędziom w małych salkach sądowych. - Tak, Reggie. Tutaj George Ord. Roy Foltrigg jest w moim biurze i... - Cóż za niespodzianka. Przed chwilą wyszedł z mojego. 153 - Tak i właśnie dlatego dzwonię. Nie udało mu się porozmawiać z tobą i twoim klientem. - Przeproś go ode mnie, ale mój klient nie ma mu nic do powiedzenia. - Patrzyła na tył głowy Marka. Nie potrafiła stwierdzić, czy słucha. Siedział nieruchomo na krześle przy oknie. - Reggie, myślę, że byłoby rozsądne, gdybyś przynajmniej ty spotkała się z panem Foltriggiem. - Nie mam ochoty spotykać się z Royem, podobnie jak mój klient. - Wyobraziła sobie Orda mówiącego ponuro do słuchawki oraz krążącego wokół niego Roya z czerwoną twarzą i błyszczącymi oczami. - Cóż, na tym się to nie skończy, zdajesz sobie chyba z tego sprawę? - Czy to groźba, George? - To więcej niż obietnica. - Świetnie. Przekaż Royowi i jego chłopcom, że jeśli ktokolwiek spróbuje zbliżyć się do mojego klienta albo jego rodziny, gorzko tego pożałuje. Okay, George? - Przekażę. Było to doprawdy całkiem śmieszne - ta sprawa nie należała w końcu do niego - ale Ord nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Odłożył słuchawkę na widełki, zachichotał w duchu i rzekł: - Mówi, że nie ma nic do powiedzenia, jej klient także nie ma nic do powiedzenia, a jeśli ktokolwiek zbliży się do niego albo jego rodziny, gorzko tego pożałuje. Tak to ujęła. Foltrigg przygryzł wargę i kiwał głową, jakby przyjmował wy- zwanie. Wyprostował się i już obmyślał plan B, maszerując po pokoju z zamyśloną miną. McThune i Trumann stali przy drzwiach niczym strażnicy. Znudzeni strażnicy. - Chłopak ma być śledzony, zrozumiano? - warknął wreszcie do McThune'a. - My wyjeżdżamy do Nowego Orleanu, ale chcę, żeby twoi ludzie nie spuszczali go z oka przez okrągłą dobę. Muszę wiedzieć, co robi, a poza tym, co ważniejsze, trzeba mu zapewnić ochronę przed Muldannem i jego siepaczami. McThune nie był podwładnym prokuratora stanowego; mdliło go już na sam widok Roya Foltrigga. Pomysł użycia trzech albo czterech przepracowanych agentów do śledzenia jedenastoletniego dzieciaka wydawał mu się dość idiotyczny, ale nie należało się stawiać. Foltrigg miał bezpośrednie dojście do dyrektora Voylesa, któremu nie mniej zależało na skazaniu Barry'ego Muldanno. - Okay - odparł. - Zajmiemy się tym. - Paul Gronke jest gdzieś w mieście - rzucił Foltrigg, jakby właśnie usłyszał taką plotkę. Znali numer jego lotu i wiedzieli, że wylądował przed jedenastoma godzinami, ale zgubili go, kiedy tylko opuścił lotnisko. Rano rozmawiali na ten temat przez kilka godzin. W tej chwili aż ośmiu agentów próbowało znaleźć Gronkego w Memphis. - Znajdziemy go - zapewnił McThune. - I będziemy obser- wować chłopaka. - A ty zjeżdżaj do Nowego Orleanu, pomyślał. - Przygotuję furgonetkę - oznajmił Trumann oficjalnym tonem, jakby chodziło co najmniej o samolot prezydencki. Foltrigg zatrzymał się przed biurkiem Orda. - Wyjeżdżamy, George. Przepraszam za zamieszanie. Wrócę pewnie za kilka dni. Cóż za wspaniała wiadomość, pomyślał Ord. Wstał i podali sobie ręce. - Kiedy tylko zechcesz - rzekł. - Zadzwoń, gdybyś potrzebował naszej pomocy. - Jutro rano mam spotkanie z sędzią Lamondem. Dam ci znać. Prokurator z Memphis ponownie wyciągnął rękę. Foltrigg uścisnął ją i skierował się do drzwi. - Uważaj na tych bandziorów - poinstruował McThune'a. - Nie sądzę, żeby był na tyle głupi, by zrobić coś chłopakowi, ale kto wie. - Agent otworzył przed nim drzwi. Ord ruszył następny. - Muldanno musiał coś usłyszeć - dorzucił Roy - i Gronke teraz węszy. - Wszedł do pokoju, gdzie czekali Wally Boxx i Thomas Fink. - Ale uważajcie na nich, okay, George? Ci faceci są naprawdę niebezpieczni. I śledźcie też dzieciaka oraz tę jego prawniczkę, tę Reggie. No i wielkie dzięki. Zadzwonię do ciebie jutro. Gdzie jest samochód, Wally? Po godzinie oglądania chodników, picia gorącego kakao i obser- wowania, jak jego adwokat wykonuje swój zawód, Mark miał ochotę się ruszyć. Reggie zadzwoniła do Dianne i wyjaśniła, że chłopiec zabija czas, siedząc w jej biurze i pomagając przy papierkowej robocie. Ricky czuł się dużo lepiej, przed chwilą zasnął. Pochłonął półtora litra lodów, podczas gdy Greenway zasypywał go pytaniami. O jedenastej Mark usadowił się przy biurku Clinta i zaczął przyglądać się dyktafonowi. Reggie miała klientkę, kobietę, która rozpaczliwie potrzebowała rozwodu, i w ciągu godziny musiał ustalić strategię działania. Clint pisał na maszynie i co pięć minut sięgał po telefon. 1 ~ 155 - W jaki sposób zostałeś sekretarzem? - spytał Mark, znudzony tym mało efektownym przykładem prawniczej roboty. Clint odwrócił się i uśmiechnął do niego. - Przypadkowo. - Chciałeś nim być od małego? - Nie. Chciałem budować baseny kąpielowe. - I co się stało? . - Nie wiem. Wplątałem się w narkotyki, niewiele brakowało, a wyleciałbym ze szkoły średniej, potem poszedłem do college'u, później na studia prawnicze. - Więc trzeba skończyć studia prawnicze, żeby zostać sekretarzem w biurze adwokata? - Nie. Wyleciałem ze studiów, ale Reggie i tak dała mi pracę. Przeważnie to fajna robota. - Skąd znasz Reggie? - To długa historia. Przyjaźniliśmy się na studiach. Jesteśmy przyjaciółmi od wielu lat. Pewnie opowie ci o tym, kiedy spotkasz Mamę Love. - Mamę kogo? - Mamę Love. Nie mówiła ci o Mamie Love? - Nie. - Mama Love to ,matka Reggie. Mieszkają razem i Mama uwielbia gotować dla dzieci, które reprezentuje Reggie. Robi niesamo- wite ravioli i lasagne ze szpinakiem i dziesiątki innych cudownych włoskich potraw. Wszyscy je uwielbiają. Po dwóch dniach diety złożonej z pączków i galaretki myśl o pełnych, sycących daniach ugotowanych przez kogoś w domowej kuchni wydała się Markowi niezmiernie ponętna. - Jak sądzisz, kiedy poznam Mamę Love? - Nie wiem. Reggie zabiera do domu większość swoich klientów, szczególnie tych młodszych. - A sama ma dzieci? - Dwoje, ale są dorosłe i nie mieszkają tutaj. - A gdzie mieszka Mama Love? - W śródmieściu, niedaleko stąd. W starym domu, który należy do niej od lat. Tam właśnie wychowała się Reggie. Zadzwonił telefon. Clint przyjął wiadomość i wrócił do swojej maszyny do pisania. Mark obserwował każdy jego ruch. - Gdzie nauczyłeś się tak szybko pisać? Sekretarz przerwał, odwrócił się powoli i spojrzał na chłopca. Uśmiechnął się i odparł: - W szkole średniej. Mieliśmy nauczycielkę, która przypominała raczej sierżanta od musztry. Nienawidziliśmy jej, ale sprawiała, że się uczyliśmy. A ty umiesz pisać na maszynie? - Trochę. Od trzech lat uczymy się w szkole pracować z kom- puterami. Clint wskazał na swojego apple'a stojącego obok maszyny do pisania. - Mamy tu różne rodzaje komputerów. Mark rzucił okiem na sprzęt, który jednak nie zrobił na nim większego wrażenia. Komputery mieli wszyscy. - Więc jak to się stało, że zostałeś sekretarzem? - dociekał. - Nie planowałem tego. Kiedy Reggie ukończyła studia, nie chciała pracować dla kogoś innego, więc otworzyła to biuro. Po- trzebowała asystenta, a ja zgłosiłem się na ochotnika. Widziałeś już kiedyś mężczyznę sekretarza? - Nie. Myślałem, że tylko kobiety to robią. Ile zarabiasz? Clint zaśmiał się, rozbawiony. - Nieźle. Jeśli Reggie ma dobry miesiąc, to i ja nie narzekam. Jesteśmy jakby partnerami. fr':- A Reggie zarabia dużo? - Raczej nie. Ona nie chce dużo zarabiać. Kilka lat temu była żoną pewnego lekarza, mieli piękny dom i kupę forsy. Wszystko to szlag trafił i ona wini za to właśnie pieniądze. Pewnie ci o tym powie. -= Jest bardzo szczera na temat własnego życia. - Jest prawnikiem i nie chce zarabiać pieniędzy? - Niezwykłe, co? - Pewnie. To znaczy, widziałem w telewizji wiele programów z prawnikami, którzy rozmawiali wyłącznie o pieniądzach. O seksie i o pieniądzach. Zadzwonił telefon. Po drugiej stronie słuchawki był sędzia, więc Clint zrobił się nagle bardzo miły i gawędził z nim przez pięć minut. Potem wrócił do pisania na maszynie. Kiedy osiągnął pełną prędkość, Mark zapytał: - Kim jest ta kobieta, tam w środku? Sekretarz przestał pisać, popatrzył na klawisze i odwrócił się wolno. Jego krzesło zaskrzypiało. Uśmiechnął się z wysiłkiem. - Ta, która rozmawia z Reggie? - Tak. - Norma Thrash. - Jaki ma problem? - Ma sporo problemów. Właśnie jest w trakcie dość nieprzyjem- nego rozwodu. Jej mąż to zupełny idiota. K 156 157 Mark był zainteresowany tym, ile Clint wie. - Bije ją? - Nie sądzę - odparł powoli sekretarz. - Mają dzieci? - Dwoje. Raczej nie mogę o tym mówić. To poufne sprawy, wiesz? - Tak, wiem. Ale ty pewnie wiesz wszystko, prawda? To znaczy wszystko to, co przepisujesz na maszynie, tak? - Owszem, wiem, co się dzieje, przynajmniej większość z tego. Reggie nie mówi mi jednak wszystkiego. Na przykład nie mam pojęcia, co ty jej powiedziałeś. Domyślam się, że to poważne sprawy, ale ona zachowuje to dla siebie. Czytałem gazetę. Widziałem FBI i pana Foltrigga, lecz nie znam szczegółów. To właśnie Mark chciał usłyszeć. - Znasz Roberta Hackstrawa? Nazywają go Hack. - To prawnik, tak? - Tak. Reprezentował moją matkę, kiedy rozwodziła się parę lat temu. Prawdziwy dupek. - Nie spodobał ci się? - Nienawidziłem go. Traktował nas jak śmiecie. Szliśmy do jego biura i czekaliśmy dwie godziny. Potem rozmawiał z nami przez dziesięć minut i mówił, że jest bardzo zajęty i musi iść do sądu, ponieważ jest tak ważną osobą. - Czy odbyła się rozprawa? - Tak. Mój eks-ojciec myślał, że należy mu się jedno dziecko, nie obchodziło go tak naprawdę które, ale wolał Ricky'ego, bo wiedział, że ja go nienawidzę, więc zaangażował prawnika i przez dwa dni matka i ojciec naparzali się w sądzie. Próbowali udowodnić, że to drugie nie nadaje się do sprawowania opieki rodzicielskiej. Hack zachowywał się jak idiota, ale adwokat ojca był jeszcze gorszy. Sędzia nie znosił ich obu i orzekł, że nie zamierza rozdzielać mnie i Ricky'ego. Zapytałem go, czy mogę zeznawać. Myślał o tym podczas lunchu następnego dnia i zdecydował, że chce usłyszeć, co mam do powiedze- nia. Zadałem Hackowi to samo pytanie, a on dał mi jakąś gładką odpowiedź, coś takiego, że jestem zbyt młody i głupi, żeby zeznawać. - Ale zeznawałeś? - Tak, przez trzy godziny. - Jak ci poszło? - Całkiem dobrze. Powiedziałem o biciu, o skaleczeniach, o szwach. Powiedziałem, jak bardzo nienawidzę mojego ojca i życzę mu, żeby umarł w boleściach. Sędzia prawie się rozpłakał. - I to poskutkowało? - Tak. Ojciec żądał, by przyznano mu prawo do odwiedzania nas, a ja przez długi czas wyjaśniałem sędziemu, dlaczego nie chcę już nigdy więcej oglądać tego człowieka. Więc sędzia nie tylko odebrał mu prawo do wizyt, ale nakazał też trzymać się od nas z daleka. - Widziałeś go od tego czasu? - Nie. Spotkam się z nim jednak któregoś dnia. Kiedy dorosnę, złapiemy go gdzieś, ja i Ricky, i zlejemy tak, żeby popamiętał. Siniak za siniak. Szew za szew. Rozmawiamy o tym przez cały czas. Clint słuchał uważnie każdego słowa. Chłopak mówił z nie- słychanym spokojem o pobiciu własnego ojca. - Możecie za to pójść do więzienia. - On nie poszedł do więzienia, kiedy nas bił. Nie poszedł do więzienia, kiedy rozebrał matkę do naga i wyrzucił całą pokrwawioną na ulicę. To właśnie wtedy walnąłem go kijem baseballowym. - Co? - Tak, to było okropne. Pewnego wieczoru pił w domu i wiedzie- liśmy, że zaraz zacznie rozrabiać. Zawsze umieliśmy to rozpoznać. Potem wyszedł, żeby kupić więcej piwa. Pobiegłem do Michaela Mossa i pożyczyłem od niego aluminiowy kij do baseballa. Schowałem go pod łóżkiem i pamiętam, że modliłem się, aby ojca potrącił samochód, aby nie wrócił do domu. Ale on wrócił. Mama była w ich sypialni i też się modliła, żeby po prostu stracił przytomność, tak jak mu się to często zdarzało. Ricky i ja siedzieliśmy w pokoju, czekając na wybuch. Ponownie zadzwonił telefon, Clint przyjął wiadomość i szybko powrócił do słuchania opowieści Marka. - Jakąś godzinę później zaczęły się krźyki i przekleństwa. Przycze- pa cała się trzęsła. Zamknęliśmy drzwi. Ricky schował się pod łóżkiem i płakał. Potem mama zaczęła mnie wołać. Miałem tylko siedem lat, ale ona chciała, żebym ją uratował. Właśnie ją bił, szarpał, kopał, zdarł z niej bluzkę, nazywał kurwą i dziwką. Nie wiedziałem nawet, co znaczą te słowa. Stałem w kuchni. Chyba byłem zbyt przestraszony, żeby się ruszyć. Ojciec zobaczył mnie i cisnął we mnie puszką piwa. Mama chciała uciec, ale on ją złapał i zdarł z niej spodnie. Boże, bił ją tak mocno. Potem zerwał jej biustonosz i majtki. Miała rozciętą wargę, wszędzie była krew. Zaciągnął ją do drzwi, kompletnie nagą, i wyrzucił na ulicę, gdzie, oczywiście, na wszystko patrzyli sąsiedzi. Później zaśmiał się i zostawił ją tam, leżącą na ziemi. To było straszne. Clint, pochylony do przodu, starał się nie uronić ani słowa. Mark mówił monotonnym głosem, nie okazując żadnych emocji. - Kiedy wrócił do przyczepy, drzwi były otwarte, a ja czekałem. Postawiłem krzesło z kuchni za drzwiami i omal nie złamałem mu 158 159 karku tym cholernym kijem. To był idealny strzał w nos. Płakałem i byłem śmiertelnie przerażony, ale nigdy nie zapomnę odgłosu kija miażdżącego mu twarz. Upadł na sofę, więc walnąłem go~-jeszcze raz w brzuch. Próbowałem trafić w krocze, bo stwierdziłem, że tam będzie bolało najbardziej. Rozumiesz? Rozszalałem się, ponieważ wiedziałem, że i tak jestem już martwy. Uderzyłem go jeszcze raz w głowę i to było wszystko. - Co się stało potem? - Clint nie mógł się doczekać. - On wstał, uderzył mnie w twarz, upadłem, zaczął mnie prze- klinać i kopać. Pamiętam, że tak się bałem, iż nie mogłem się bronić. Jego twarz przypominała krwawą miazgę. Oczy błyszczały mu dziko. Okropnie śmierdział. Ryczał, bił mnie po twarzy i zdzierał ze mnie ubranie. Zacząłem go kopać, kiedy dobrał się do moićh majtek, ale on ściągnął je i wyrzucił mnie na zewnątrz. Kompletnie nagiego. Chyba chciał, żebym został tam z matką, a ona właśnie dowlokła się do drzwi i upadła ledwie żywa prosto na mnie. Mówił to z takim spokojem, jakby powtarzał tę historię już setki razy i znał ją na pamięć. Zupełnie bez emocji, wyłącznie fakty, uporządkowane w krótkie, oderwane zdania. Spoglądał to na biurko, to na drzwi i opowiadał, nie opuszczając ani słowa. - I co dalej? - spytał Clint, umierający z ciekawości. - Jeden z sąsiadów zadzwonił po policję. Wiesz, przez ściany takiej przyczepy wszystko słychać, więc nasi sąsiedzi cierpieli razem z nami. I to nie była wcale pierwsza awantura ani tym bardziej ostatnia. Na ulicy pojawiły się niebieskie światła i ojciec znikńął nagle gdzieś we wnętrzu przyczepy. Ja i mama podnieśliśmy się szybko i pobiegliśmy do środka się ubrać. Ale niektórzy sąsiedzi widzieli mnie nagiego. Chcieliśmy zmyć krew przed wejściem glin. Ojciec uspokoił się i ni stąd, ni zowąd stał się bardzo miły w stosunku do gliniarzy. Ja i mama czekaliśmy w kuchni. Ojciec miał nos wielkości piłki futbolowej i policjanci bardziej troszczyli się o jego twarz niż o mnie i mamę. Nazywał jednego z nich Frankie, jakby byli kumplami. Gliniarzy było dwóch i nas rozdzielili. Frankie zabrał starego do sypialni, żeby go trochę uspokoić. Ten drugi siedział ze mną i z mamą przy stole w kuchni. Poszedłem do naszego pokoju i wyciągnąłem Ricky'ego spod łóżka. Mama powiedziała mi później, że ojciec naprawdę zakumplował się z gliniarzami, nałgał im, że to tylko rodzinna sprzeczka, nic poważnego i że to głównie moja wina, bo nie wiadomo dlaczego zaatakowałem go nagle kijem baseballowym. Gliny określiły to jako „zakłócenie porządku domowego", zawsze tak to nazywają. Nikt nie złożył skargi. Zabrali ojca do szpitala, gdzie spędził noc: Musiał chodzić z tą okropną twarzą przez cały miesiąc. - Zrobił ci coś za to? - Nie pił potem przez długi czas. Przeprosił nas, przyrzekał, że nigdy więcej się to nie zdarzy. Czasem był nawet w porządku, kiedy nie pił. Ale potem zrobiło się jeszcze gorzej. Znowu bicie i tak dale. Wreszcie mama wystąpiła o rozwód. - A on próbował uzyskać opiekę nad... - Tak. Łgał w sądzie, ile wlezie. Nie wiedział, że będę zeznawał, więc zaprzeczył większości rzeczy i oskarżył mamę o kłamstwo. Był naprawdę butny i blagował w najlepsze, a nasz idiota prawnik nie umiał sobie z nim poradzić. Ale później ja zacząłem zeznawać o kiju baseballowym i o tym, jak ojciec zdarł ze mnie ubranie, i to wtedy sędzia miał łzy w oczach. Wściekł się na mojego starego i oskarżył go o próbę wprowadzenia sądu w błąd. Stwierdził, że należałoby wtrącić go do więzienia. Powiedziałem mu, że to właśnie powinien zrobić. - Mark przerwał na chwilę. Zdania padały teraz odrobinę wolniej, chłopak tracił rozpęd. Ale Clint wciąż słuchał jak zahipnotyzowany. - Oczywiście Hack przypisał sobie kolejne wspaniałe zwycięstwo sądowe. Potem zagroził, że wytoczy mamie proces, jeśli nie dostanie pieniędzy. Miała przy sobie zwitek banknotów, więc dzwonił dwa razy w tygodniu, żądając zwrotu reszty honorarium, i mama musiała ogłosić bankructwo. Następnie straciła pracę. - Więc najpierw przeszliście rozwód, a potem bankructwo? - Tak. Komornik też był strasznym idiotą. - Ale Reggie lubisz? - - Tak. Reggie jest w porządku. - Miło to słyszeć. Zadzwonił telefon i Clint odebrał. Prawnik z sądu dla nieletnich potrzebował informacji na temat jakiegoś klienta i rozmowa się przeciągała. Mark wyszedł poszukać kakao. Minął pomieszczenie konferencyjne ze ścianami pełnymi pięknych książek. Koło toalety znalazł maleńką kuchnię. W lodówce był sprite, więc go otworzył. Było oczywiste, że historia, którą opowiedział, zafascynowała Clinta. Opuścił wiele szczegółów, ale mówił prawdę. Odczuwał pewnego rodzaju dumę z faktu, że obronił swoją matkę, a opowieść, jak zawsze, wywierała na ludziach wrażenie. A potem mały twardy dzieciak z kijem baseballowym przypomniał sobie człowieka trzymającego nóż i poskładane zdjęcie biednej, rozbitej rodziny. Pomyślał o swojej matce w szpitalu. Chciał otworzyć paczkę orzeszków, lecz trzęsły mu się ręce i nie mógł sobie poradzić. Potem zaczął trząść się jeszcze bardziej i nie był w stanie się opanować. Upadł na podłogę, rozlewając sprite'a. Klient Lekki deszczyk przestał kropić akurat wtedy, kiedy pojawiły się sekretarki, śpieszące wilgotnymi chodnikami w grupkach po trzy i cztery na poszukiwanie lunchu. Niebo było szare, a ulice mokre. Kłęby mgły unosiły się za każdym samochodem jadącym ulicą Trzecią. Reggie i hej klient skręcili w Madison. Prawniczka w lewej ręce trzymała aktówkę, prawą zaś ściskała dłoń Marka i prowadziła go przez tłum. Musiała odwiedzić pewne miejsca i szła szybko. Jack Nance, który obserwował ich w zwyczajnym białym fordzie zaparkowanym przed Sterick Building, nadał meldunek przez krótko- falowkę. Kiedy skręcili w Madison i zniknęli mu z oczu, włączył odbiór. Po chwili jego partner Cal Sisson potwierdził, że widzi ich i idzie za nimi w stronę szpitala, tak jak się spodziewał. Pięć minut później byli już w szpitalu. Jack Nance zamknął samochód i przebiegł przez Trzecią w niedo- zwolonym miejscu. Wszedł do Sterick Building, wjechał na drugie piętro i delikatnie nacisnął klamkę drzwi oznaczonych napisem: REGGIE LOVE - PRAWNIK. Drzwi były otwarte, co mile go zaskoczyło. Było jedenaście po dwunastej. O tej porze praktycznie każdy adwokat w mieście powinien zamknąć biuro i wyjść na lunch. Nance wszedł do środka, a okropny brzęczyk rozdarł się, ogłaszając jego przybycie. Niech to diabli! Miał nadzieję, że wejdzie przez zamknięte drzwi, co doskonale umiał robić, i bez trudu przejrzy akta. Większość właścicieli tych małych biur nie przejmowała się względami bezpieczeństwa. Duże firmy to co innego, ale jeśli chodziło o niewielkie prywatne kancelarie, Nance mógł bez kłopotu włamać się po godzinach do każdej z tysiąca istniejących w Memphis i znaleźć to, czego szukał. Robił to już przynajmniej z tuzin razy. Dwóch rzeczy tani prawnicy nie mieli w swoich biurach - gotówki i systemów zabezpieczających. Zamykali drzwi na klucz i to było wszystko. Z pokoju w głębi wyszedł młody mężczyzna i rzekł: - Dzień dobry. W czym mogę panu pomóc? - Hm - mruknął Nance bez uśmiechu. Poważna mina. Ciężki poranek. - Jestem z „Times-Picayune", wie pan, tej gazety z Nowego Orleanu. Szukam Reggie Love. Clint zatrzymał się trzy metry od niego. - Nie ma jej tutaj. - Kiedy wróci? - Nie wiem. Ma pan jakieś dokumenty? Nance skierował się do drzwi. - Coś takiego jak te małe białe karteluszki, które wy, prawnicy, rozrzucacie na wszystkie strony? Nie, przyjacielu, ja nie noszę wizytó- wek. Jestem reporterem. - Świetnie. Jak się pan nazywa? - Arnie Carpentier. Proszę jej powiedzieć, że skontaktuję się z nią później. - Otworzył drzwi, brzęczyk zadziałał i Nance zniknął. Niezbyt udana wizyta, ale poznał Clinta i widział poczekalnię óraz pierwszy pokój. Następna wizyta będzie dłuższa. Jazda na dziewiąte piętro przebiegła bez zakłóceń. Reggie trzymała go za rękę, co było dość irytujące, ale z drugiej strony działało uspokajająco. Kiedy jechali, patrzył na swoje buty. Bał się podnieść wzrok, nie chciał widzieć żadnych obcych ludzi. Ściskał jej dłoń. Wyszli z windy i nie zdążyli jeszcze zrobić dziesięciu kroków, gdy od strony świetlicy podbiegli ku nim trzej mężczyźni. - Pani Love! Pani Love! - krzyknął któryś. Reggie drgnęła, ale zaraz mocniej ścisnęła Marka dłoń i szła dalej. Jeden z nich trzymał mikrofon, drugi notatnik, a trzeci aparat fotograficzny. Ten z notat- nikiem powiedział: - Pani Love, tylko kilka krótkich pytań. Mark i Reggie przyśpieszyli kroku i zbliżali się teraz do pokoju pielęgniarek. - Bez komentarza. - Czy to prawda, że pani klient odmawia współpracy z FBI i policją? - Bez komentarza - powtórzyła, patrząc przed siebie. Mężczyźni 162 163 biegli za nimi niczym psy gończe. Reggie nachyliła się do Marka i szepnęła: - Nie patrz im w oczy i nie mów ani słowa. - Czy to prawda, że prokurator stanowy z Nowego Orleanu był dzisiaj rano w pani biurze? - Bez komentarza. Lekarze, pielęgniarki, pacjenci, wszyscy odsuwali się na boki, żeby przepuścić ją i jej sławnego klienta umykających przed ujadającymi psami. - Czy pam klient rozmawiał z adwokatem Cliffordem przed jego śmiercią? Ścisnęła mocniej chłopca dłoń i zgrzytnęła zębami. - Bez komentarza. Kiedy zbliżali się do końca korytarza, pajac z aparatem wyskoczył nagle przed nich, przyklęknął, zaczął się cofać i zdołał jeszcze zrobić zdjęcie, zanim upadł na tyłek. Pielęgniarki wybuchnęły śmiechem. Z pokoju dla personelu wyszedł strażnik i unosząc ręce, zatrzymał gończą sforę. Musieli już mieć z nim do czynienia wcześniej. Kiedy Reggie i Mark znikali za zakrętem, jeden z reporterów krzyknął: - Czy to prawda, że pani klient wie, gdzie znajduje się ciało Boyette'a? Reggie zawahała się przez moment, wtuliła głowę w ramiona, ale zaraz - już wyprostowana - ruszyła pewnym krokiem dalej. Przed drzwiami do pokoju Ricky'ego siedzieli na składanych krzesełkach dwaj wielcy strażnicy. U pasa mieli pistolety; Mark zauważył je natychmiast. Jeden z ochroniarzy czytał gazetę, którą odłożył, gdy się zbliżyli. Drugi wstał, żeby ich przywitać. - Czy mogę w czymś pomóc? - spytał grubym głosem. - Tak. Jestem prawnikiem rodziny, a to .jest Mark Sway, brat pacjenta. - Reggie mówiła pełnym nacisku szeptem, jakby chciała powiedzieć: „To ja mam prawo tu być, nie wy, więc pośpieszcie się lepiej ze swoimi pytaniami, zanim będę musiała zająć się ważniejszymi sprawami". - Doktor Greenway oczekuje nas - dodała, podchodząc do drzwi i pukając. Mark stał za jej plecami, gapiąc się na pistolet dość podobny do tego, którego użył biedny Romey. Strażnik usiadł ponownie na krzesełku, a jego partner wrócił do czytania gazety. Drzwi się otworzyły i wyszedł Greenway, a za nirn płacząca Dianne. Uściskała Marka i objęła go ramieniem. - Ricky śpi - rzekł do nich lekarz cicho. - Czuje się o wiele lepiej, ale jest bardzo zmęczony. - Pytał o ciebie - dodała szeptem matka. Mark spojrzał w jej czerwone, wilgotne oczy i zapytał: - O co chodzi, mamo? - O nic. Porozmawiamy o tym później. - Co się stało? Dianne popatrzyła na Greenwaya, potem na Reggie, następnie na Marka. - Nic - odparła. - Twoją matkę wyrzucono dziś rano z pracy - oznajmił doktor i zwrócił się do Reggie. - Przysłano przez kuriera list informujący ją o zwolnieniu. Wyobraża pani sobie? Dostarczono go pielęgniarkom na dziewiątym piętrze i jedna z nich przyniosła go z godzinę temu. - Proszę mi go pokazać - rzekła prawniczka. Dianne wyciągnęła list z kieszeni. Reggie rozłożyła go i zaczęła powoli czytać. Matka uścisnęła Marka i rzekła: - Wszystko będzie dobrze, Mark. Jakoś dawaliśmy sobie dotąd radę. Znajdę inną pracę. Chłopiec przygryzł wargę i miał ochotę się rozpłakać. - Czy mogę to zatrzymać? - spytała Reggie, chowając list do aktówki. Dianne skinęła głową. 'f - Greeńway patrzył na swój zegarek, jakby nie mógł ustalić, która jest godzina. - Zjem szybko jakiegoś sandwicza i będę tu z powrotem za dwadzieścia minut - powiedział. - Chcę spędzić parę godzin sam na sam z Markiem i Rickym. Reggie też spojrzała na zegarek. - Wrócę około czwartej. Są tu dziennikarze, więc proszę ich po prostu ignorować. - Odnosiło się to do wszystkich trojga. - Tak, mówcie tylko „bez komentarza", nic więcej - dodał Mark. - To niezła zabawa. Dianne nie widziała w tym nic zabawnego. - Czego chcą? '~~ - Wszystkiego. Czytali artykuł w gazecie. Krąży pełno plotek. ~~' Czują dużą sprawę i zrobią wszystko, żeby uzyskać informacje. =~Widziałam furgonetkę telewizyjną na ulicy i podejrzewam, że muszą być gdzieś tu w pobliżu. Najlepiej będzie, jak zostaniesz z Markiem. - Okay - zgodziła się Dianne. - Gdzie mogę znaleźć telefon? - spytała prawniczka. Greenway wskazał w stronę pokoju pielęgniarek. Chodźmy. Pokażę pani. _.~;:, - Do zobaczenia o czwartej, dobrze? - zwróciła się Reggie do T~; Dianne i jej syna. - Pamiętajcie, nikomu ani słowa. I nie odchodźcie `_.abyt daleko od tego pokoju. 164 165 Po chwili zniknęła z lekarzem za zakrętem. Strażnicy przysypiali. Chłopiec i jego matka weszli do ciemnego pokoju i usiedli na łóżku. Mark zauważył wyschnięty pączek i pochłonął go w czterech kęsach. Reggie zadzwoniła do biura. Odebrał Clint. - Pamiętasz pozew, który złożyliśmy rok temu w imieniu Penny Patouli? - spytała cicho, rozglądając się za psami gończymi. - Chodziło o dyskryminację ze względu na płeć, nieuzasadnione zwol- nienie z pracy, prześladowanie i tak dalej. Myślę, że wrzuciliśmy tam wszystko. Sąd okręgowy. Tak, to ta sprawa. Wyciągnij akta. Wykreśl Permy Patoulę i wpisz Dianne Sway. Pozwanym będzie firma Ark-Lon Fixtures. Znajdź jej adres. Chcę, żebyś użył nazwiska samego dyrektora. Nazywa się Chester Tanfill. Tak, jego też pozwij i oskarż o nieuzasad- nione zwolnienie z pracy, łamanie kodeksu pracy, dyskryminację ze względu na płeć, dorzuć jeszcze oskarżenie o złamanie zasady równości i zażądaj miliona albo dwóch odszkodowania. Zrób to teraz, jak najszybciej. Przygotuj pozew i sprawdź, ile wynosi opłata skarbowa. Pobiegnij do sądu i złóż go. Będę tam za trzydzieści minut, żeby odebrać wezwanie. Osobiście dostarczę je panu Tanfillowi. Odłożyła słuchawkę i podziękowała najbliższej pielęgniarce. Dzien- nikarze kręcili się przy maszynie z napojami, ale nim ją zobaczyli, była już na schodach. Ark-Lon Fixtures mieściło się w szeregu połączonych ze sobą metalowych baraków znajdujących się na ulicy pełnej podobnych budowli, w najtańszej części obszaru przemysłowego niedaleko lotniska. Główny budynek był jasnopomarańczowy, z odnogami odchodzącymi we wszystkie strony z wyjątkiem ulicy. Nowsze dodatki miały podobną architekturę; różniły się jedynie odcieniem pomarańczu. Ciężarówki czekały przy rampie z tyłu. Za wysokim ogrodzeniem z metalowej siatki leżały role stali i aluminium. Reggie zostawiła samochód na parkingu dla gości. Z aktówką w ręce otworzyła drzwi do biura. Pulchna sekretarka z czarnymi włosami i długim papierosem w ustach zignorowała ją i dalej roz- mawiała przez telefon. Reggie stanęła przed nią, czekając niecierpliwie. Pokój był zakurzony, brudny i pełen siwego dymu tytoniowego. Fotografie psów ozdabiały ściany. Połowa świetlówek nie działała. - Czym mogę służyć? - spytała wreszcie sekretarka, odkładając słuchawkę. - Chciałabym się zobaczyć z Chesterem Tanfillem. - Jest na naradzie. - Wiem, jest bardzo zajętym człowiekiem, ale ja mam coś dla niego. - Rozumiem. A cóż to jest? - To naprawdę nie twój interes, kochanie. Muszę zobaczyć się z Chesterem Tanfillem. Sprawa jest pilna. To ją naprawdę rozgniewało. Według tabliczki stojącej na biurku nazywała się Louise Chenault. - Nie obchodzi mnie, jak bardzo pilna jest ta sprawa, proszę pani. Nie może pani wpaść tu tak po prostu i żądać spotkania z dyrektorem tej %rmy. - Ta firma wyzyskuje swoich pracowników i właśnie zaskarżyłam ją o dwa miliony dolarów odszkodowania. Zaskarżyłam również małego Chestera o parę milionów i mówię ci, żebyś go odszukała i tu ściągnęła. Natychmiast. Louise zerwała się na równe nogi i odsunęła od biurka. - Jest pani jakimś prawnikiem? Reggie wyciągnęła pozew i wezwanie z aktówki. Spojrzała na nie, ignorując Louise, i rzekła: - Tak, jestem prawnikiem. I muszę przedstawić te dokumenty Chesterowi, więc znajdź go jak najszybciej. Jeśli nie pojawi się tu w ciągu pięciu minut, zmienię sumę odszkodowania na pięć milionów. Sekretarka wypadła z pokoju i wybiegła przez podwójne drzwi. Reggie odczekała sekundę i ruszyła za nią. Minęła pomieszczenie wypełnione tandetnymi, ciasnymi kabinami. Dym papierosowy zdawał się wypływać ze wszystkich dziur. Dywan był stary i zniszczony. Zauważyła okrągłą pupę Louise znikającą w pokoju po prawej i ruszyła w tamtą stronę. Chester Tanfill właśnie wstawał zza biurka, kiedy Reggie wpadła do środka. Louise nie była w stanie powiedzieć słowa. - Możesz wyjść - nakazała jej obcesowo prawniczka. - Jestem Reggie Love, praktykujący adwokat - oznajmiła, wbijając w niego wzrok. - Chester Tanfill - odparł, nie podając jej ręki. I tak by jej zresztą nie przyjęła. - To odrobinę niegrzeczne, panno Love. - Nazywam się Reggie, okay, Chester? Każ Louise wyjść. Skinął głową i sekretarka bez słowa opuściła pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi. - Czego chcesz? - warknął. Był chudy i żylasty, miał około pięćdziesięciu lat, czerwoną twarz i przekrwione oczy, ukryte częściowo za okularami w drucianej oprawie. Pije, pomyślała Reggie. Ubranie pochodziło od Searsa albo Penneya. Jego kark nabierał ciemnopurpurowej barwy. 16C 167 Rzuciła pozew i wezwanie na biurko. - Przekazać ci to wezwanie - oznajmiła. Tanfill uśmiechnął się lekko, jak człowiek pie bojący się prawników i ich gier. - W związku z czym? - spytał szyderczo. - Reprezentuję Dianne Sway. Wyrzuciłeś ją dziś rano, a my skarżymy cię tego samego popołudnia. To się nazywa błyskawicznie działająca sprawiedliwość, co? Chesterowi zwęziły się oczy i ponownie spojrzał na skargę. - Żartujesz - powiedział. - Jesteś głupcem, jeśli tak myślisz. Wszystko tu jest, Chester. Nieuzasadnione wymówienie, dyskryminacja ze względu na płeć, wszystko. Kilka milionów odszkodowania. Cały czas składam takie pozwy, ale muszę przyznać, że ten jest jednym z najlepszych, jakie widziałam. Ta biedna kobieta przez dwa dni była w szpitalu ze swoim synem. Jego lekarz mówi, że nie powinna zostawiać go samego. Dzwoniła tutaj i wyjaśniła sytuację, ale nie, wy kretyni musieliście ją wywalić za to, że nie pokazała się w pracy. Nie mogę się doczekać, żeby wyjaśnić to w sądzie. Bywało, że Chester musiał czekać dwa dni, aż jego prawnik odpowie na telefon, a tutaj ta kobieta, Dianne Sway, złożyła obszerną skargę w parę godzin po jej wyrzuceniu. Powoli sięgnął po dokumenty i zaczął studiować pierwszą stronę. - Pozwano mnie osobiście? - zapytał z lekką urazą. - To ty ją wyrzuciłeś, Chester, więc musisz teraz ponieść konsek- wencje. Nie martw się jednak, kiedy przysięgli nakażą ci zapłacić odszkodowanie, będziesz mógł ratować się bankructwem. Tanfill przysunął sobie krzesło i usiadł. - Proszę siadac - rzekł, wskazując jej drugie. - Nie, dziękuję. Kto jest twoim adwokatem? - Hm, ci, no, Findley i Baken Ale zaczekaj chwilkę. Daj mi pomyśleć. - Przerzucił stronę i zaczął czytać zarzuty. - Prze- śladowanie seksualne? - Tak, to obecnie żyzna gleba. Zdaje się, że jeden z twoich kontrolerów upatrzył sobie moją klientkę. Zawsze jej sugeruje, żeby zrobili to w toalecie podczas przerwy na lunch. Ciągle opowiada świńskie kawały. Ma niewyparzoną gębę. To wszystko wyjdzie w trak- cie procesu. Do kogo mam zadzwonić u Findleya i Bakera? - Zaczekaj chwilę - powtórzył. Przerzucił jeszcze parę stron i odłożył papiery na biurko. Reggie stała na wprost niego, z błyszczący- mi oczami. Tanfill potarł skronie i oznajmił: - Nie potrzebuję tego. - Moja klientka też nie. - Czego ona chce? - Odzyskać ludzką godność. Wyzyskujesz ich tutaj, Chester. Twoimi ofiarami są samotne matki, które ledwie mogą wyżywić swoje dzieci z pensji, które im płacisz. Nie mogą sobie pozwolić na narzekanie. Przecierał teraz oczy. - Nie rób mi tu wykładu. Po prostu tego nie potrzebuję. Mógłbym, mógłbym mieć pewne kłopoty na górze. - Nic mnie nie obchodzisz ty i twojej kłopoty, Chester. Kopia tego pozwu zostanie dostarczona przez posłańca do redakcji „The Memphis Press" jeszcze dziś po południu i jestem pewna, że ukaże się w jutrzejszym wydaniu. Swayowie są teraz na pierwszych stronach gazet. - Czego ona chce? - zapytał ponownie. - Próbujesz się targować? - Być może. Nie sądzę, żeby mogła pani wygrać tę sprawę, panno Love, ale nie pragnę dodatkowego bólu głowy. - To będzie więcej niż ból głowy, obiecuję. Dianne Sway zarabia dziewięćset dolarów miesięcznie i wychodzi stąd mniej więcej za dziesięć siódma. Stanowi to jedenaście tysięcy dolarów rocznie, a zaręczam ci, że koszty sądowe będą przynajmniej pięć razy wyższe. Uzyskam dostęp do akt twojego personelu. Zbiorę oświadczenia innych twoich pracownic. Otworzę twoje księgi finansowe. Każę zbadać wszystkie twoje dokumenty. I jeśli znajdę jakiekolwiek uchy- bimie, powiadomię Komisję Równego Dostępu do Zatrudnienia, Narodową Radę Pracy, władze podatkowe i wszystkich innych, którzy będą zainteresowani. Sprawię, że zapadniesz na bezsennosc, Chester. Będziesz pluł sobie w brodę, że wyrzuciłeś moją klientkę. Trzasnął obiema dłońmi w blat biurka. - Czego ona chce, do diabła! Reggie wzięła aktówkę i podeszła do drzwi. - Chce mieć pracę. Przydałaby się też podwyżka, powiedzmy z sześciu dolarów na siedem, jeśli dasz radę. A jeśli nie dasz, to zrób to i tak. Przenieś ją na inne stanowisko, z dala od obrzydliwego przełożonego. Tanfill słuchał uważnie. Nie wyglądało to tak źle. - Będzie w szpitalu przez kilka tygodni. Musi płacić rachunki, więc radzę, żeby czeki z wypłatą przychodziły reglarnie. Naprawdę, Chester, nalegam, żeby przynoszono je do szpitala, tak jak ten list ze zwolnieniem, który wy, pajace, wysłaliście dziś rano. W każdy piątek czek z wypłatą, okay? 168 169 Skinął wolno głową. - Masz trzydzieści dni, żeby odpowiedzieć na pozew. Jeśli będziesz grzeczny i zrobisz tak, jak ci powiedziałam, wycofam go trżydziestego dnia. Masz moje słowo. Nie musisz mówić o tym swoim prawnikom. Umowa stoi? - Stoi. Reggie otworzyła drzwi. - Aha, i wyślij jej kwiaty. Pokój dziewięćset czterdzieści trzy. Może też jakiś liścik. W gruncie rzeczy dobrze byłoby, żebyś przysyłał świeże kwiaty co tydzień. Okay, Chester? Nadal kiwał głową. Reggie trzasnęła drzwiami i opuściła zapuszczone biura Ark-Lon Fixtures. Mark i Ricky siedzieli na krańcu składanego łóżka i patrzyli w oddaloną o pół metra brodatą, pełną napięcia twarz doktora Greenwaya. Ricky miał na sobie piżamę po Marku i koc owinięty wokół ramion. Był przestraszony i niezbyt pewny, czy dobrze zrobił, wychodząc po raz pierwszy z łóżka, mimo że oddalił się od niego zaledwie o kilkanaście centymetrów. Wolałby też, żeby mama była przy nim, ale doktor naciskał delikatnie, żeby rozmawiać z chłopcami bez świadków. Od prawie dwunastu godzin Greenway starał się pozyskać zaufanie Ricky'ego, który siedział teraz koło brata, już znudzonego tą rozmową, zanim się jeszcze na dobre zaczęła. Zaciągnięto zasłony i oprócz niewielkiej lampki na stoliku przy łazience, w pokoju było ciemno. Lekarz pochylił się do przodu, trzymając łokcie na kolanach. - A zatem, Ricky, chciałbym porozmawiać o tym dniu, kiedy ty i Mark poszliście do lasu, żeby zapalić. Okay? To go wystraszyło. Skąd wiedział, że palili? Mark przybliżył się do niego odrobinę i rzekł uspokajająco: - Wszystko w porządku, Ricky. Już im o tym powiedziałem. Mama nie gniewa się na nas. - Pamiętasz, jak poszliście do lasu? - spytał Greenway. Skinął wolno głową. - Tak, proszę pana. - To może opowiesz mi, jak ty i Mark paliliście tam papierosy? Chłopiec owinął się szczelniej kocem i zawiązał go sobie na brzuchu. - Zimno mi - oznajmił, szczękając zębami. - Ricky, temperatura w tym pokoju wynosi prawie dwadzieścia pięć stopni. A ty masz koc i wełnianą piżamę. Spróbuj pomyśleć o tym, że jest ci ciepło, dobrze? Spróbował, ale niewiele pomogło. Mark objął go ramieniem i wydawało się, że to odniosło lepszy skutek. - Pamiętasz, jak paliliście papierosy? - Chyba tak. Mhm. Mark spojrzał na Greenwaya, potem na brata. - Okay. Pamiętasz, jak duży czarny samochód wjechał na polankę? Ricky nagle przestał się trząść i wbił wzrok w ziemię. Mruknął: - Tak - i przez następne dwadzieścia cztery godziny miał się już w ogóle nie odezwać. - I co zrobił ten duży czarny samochód, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłeś? Przestraszyło go już wspomnienie papierosa, a teraz jeszcze doszedł obraz wielkiego czarnego samochodu i odżył strach, który się z nim wiązał. Nie, tego było za wiele. Ricky zgiął się wpół i położył głowę na kolanie Marka. Zacisnął powieki i zaczął łkać, nie roniąc łez. Brat głaskał go po głowie i powtarzał: - Wszystko w porządku, Ricky. Wszystko w porządku. Musimy ~ u tym porozmawiać. Doktor siedział nieporuszony. Potem skrzyżował swoje chude nogi i zaczął drapać się po brodzie. Spodziewał się takiej reakcji i ostrzegł Marka i Dianne, że ta pierwsza sesja nie przyniesie wielkich rezultatów. Pomimo to była niezmiernie ważna. - Ricky, posłuchaj - odezwał się dziecinnym głosem. - Wszys- ',< tko w porządku. Chcę z tobą tylko porozmawiać. W porządku, Ricky. Ale chłopiec miał już dość terapii na ten dzień. Zwinął się w kłębek pod kocem i Mark wiedział, że kciuk musi być gdzieś blisko jego ust. Greenway skinął głową, podniósł ostrożnie malca i zaniósł go do łóżka. 170 Pomimo dużego ruchu Wally Boxx zatrzymał furgonetkę na Camp Street i udając, że nie słyszy trąbienia klaksonów i przekleństw, czekał, aż jego szef, Thomas Fink i agenci FBI wysiądą na chodnik przed budynkiem federalnym. Foltrigg wspiął się z ważną miną po schodach, a jego świta podążyła za nim. W hallu kilku znudzonych dziennikarzy rozpoznało go i zaczęło zadawać pytania, ale Roy był bardzo zajęty i miał dla nich tylko uśmiechy i wygłaszane raz po raz „bez komentarza". Wszedł do biura prokuratora stanowego dla południowego dystryk- tu Luizjany i w sekretarki wstąpiło życie. Jego biuro składało się z ciągu małych pokoi połączonych korytarzami i obszernych sal dla zwykłych urzędników oraz mniejszych pomieszczeń, gdzie kabiny pozwalały skupić się prawnikom i ich asystentom. Razem, pod komendą czcigodnego Roya, pracowało tu czterdziestu siedmiu wiceprokurato- rów. Kolejnych trzydziestu ośmiu podwładnych zajmowało się czarną, papierkową robotą, nudnymi analizami i żmudnym wyszukiwaniem bezsensownych szczegółów, wszystko po to, by chronić prawne interesy klienta Roya - Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Największy pokój należał oczywiście do Foltrigga i był bogato zdobiony drewnem i skórą. Podczas gdy większość prawników pozwala sobie tylko na jedną Ścianę Ego ze zdjęciami, złoconymi tabliczkami, nagrodami i certyfikatami przynależności do Klubu Rotariańskiego, Roy zapełnił swoimi oprawionymi w ramki fotografiami i żółtymi dyplomami za uczestnictwo w setkach prawniczych konferencji aż trzy ściany. 172 Teraz cisnął marynarkę na skórzaną sofę o barwie szkarłatu i ruszył prosto do głównej biblioteki, gdzie już na niego czekano. W czasie pięciogodzinnej podróży z Memphis dzwonił do nich sześć razy, wysłał trzy faksy. Sześciu asystentów siedziało przy dziesięciometrowej długości dębowym stole konferencyjnym pokrytym otwartymi księgami prawniczymi i niezliczoną liczbą notatników. Wszyscy zdjęli marynarki i podwinęli rękawy koszul. Roy przywitał ogólnie zebranych i zajął miejsce pośrodku stołu. Każdy z asystentów miał przed sobą spis wszystkiego, co udało się znaleźć FBI z Memphis: list, odciski palców, pistolet, wszystko. Nie było nic, czym Foltrigg lub Fink mogliby ich zaskoczyć, z wyjątkiem może wiadomości, że Gronke jest w Memphis, ale to nie było dla tej grupy istotne. - Co masz, Bobby? - zapytał Foltrigg pełnym napięcia głosem, _jakby przyszłość amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości zależała od tego, co odkrył Bobby podczas swoich badań. Bobby był szefem asystentów, weteranem o trzydziestodwuletnim stażu pracy, który nienawidził sal sądowych, ale kochał biblioteki. W momentach kryzysowych, kiedy potrzebne były odpowiedzi na skomplikowane pytania, wszyscy zwracali się do niego. - - Bobby przygładził swoje gęste siwe włosy i poprawił okulary w czarnych oprawkach. Brakowało mu jeszcze sześciu miesięcy do emerytury i końca mordęgi z idiotami w rodzaju Roya Foltrigga. Widział ich całe tuziny, przychodzili i odchodzili, zwykle już na zawsze. - Cóż, wydaje się, że znaleźliśmy to, co trzeba - rzekł i prawie wszyscy się uśmiechnęli. Każdy raport rozpoczynał tymi słowami. Dla Bobby'ego badania prawnicze były grą polegającą na odgarnięciu zwałów śmiecia zalegających nawet najprostsze sprawy i znalezieniu tych rozwiązań, które sędziowie i przysięgli zrozumieją najszybciej. Kiedy Bobby szukał, wszystko dawało się znaleźć. - Są dwie drogi, obie niezbyt atrakcyjne, ale któraś z nich może być skuteczna. Po pierwsze, sugeruję sąd dla nieletnich w Memphis. Według Kodeksu dla nieletnich stanu Tennessee można złożyć w sądzie dla nieletnich wniosek o uznanie dziecka za winne pewnych wykroczeń. Są różne kategorie owych wykroczeń i wniosek musi zaklasyfikować dziecko albo jako przestępcę, albo jako dziecko wymagające nadzoru. Odbywa się rozprawa, sędzia sądu dla nieletnich bada dowody i decyduje, co ma się z dzieciakiem stać. Identycznie jest w wypadku dzieci maltretowanych albo zaniedbywanych. Ta sama procedura, ten sam sąd. - Kto może złożyć wniosek? - spytał Foltrigg. 173 - Cóż, kodeks jest tu bardzo ogólnikowy i myślę, że stanowi to poważną lukę prawną. Mówi po prostu, że wniosek może złożyć - cytuję - „każda zainteresowana osoba", koniec cytatu. - A więc my również? - Chyba tak. To zależy od tego, co stwierdzimy w naszym wniosku. Uwaga, to jest śliski moment - musimy orzec, że dziecko zrobiło albo robi cos złego, że łamie w jakiś sposób prawo. Jedyna rzecz, która by tutaj pasowała, to oczywiście utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. Musimy zatem umieścić we wniosku twierdzenia, co do których nie mamy pewności, na przykład to, że ten dzieciak wie, gdzie jest ukryte ciało. To może był trudne, zważywszy na brak pewności. - Chłopak wie, gdzie jest ciało - wtrącił bez wahania Foltrigg. Fink wbił wzrok w notatki, udając, że nic nie słyszy, ale pozostałych sześciu asystentów podchwyciło słowa Roya. Czy szef coś przed nimi ukrywa? Zapadła cisza, gdy obecni rozważali to, co usłyszeli. - Czy jest coś, o czym nam nie powiedziałeś? - spytał Bobby, spoglądając na swoich ludzi. - Tak - odparł Foltrigg. - Oświadczam wam, że chłopak wie, gdzie jest ciało. Czuję to intuicyjnie. Typowy Foltrigg. Stwarza fakty- za pomocą intuicji i chce, żeby jego podwładni wierzyli mu na słowo. Bobby ciągnął więc dalej: - Wezwanie sądu dla nieletnich dostarcza się matce dziecka. Rozprawa powinna się odbyć w ciągu siedmiu dni, a dziecko musi miec adwokata i rozumiem, że już go ma. Ma też prawo być obecne na rozprawie i może zeznawać, jeśli tego chce. - Bobby zapisał coś w notatniku. - Szczerze mówiąc, jest to najszybszy sposób spowodo- wania, żeby chłopak zaczął zeznawać. - A jeśli odmówi zeznań? - Bardzo dobre pytanie - odparł Bobby niczym profesor prawa chwalący studenta pierwszego roku. - Wtedy wszystko zależy od sędziego. Jeśli będziemy mieli mocne argumenty i zdołamy go przeko- nać, że dzieciak coś wie, sędzia zalewne v~yda mu nakaz złożenia zeznań. Jeżeli chłopak odmówi, może zostać uznany za winnego obrazy sądu. - Powiedzmy, że tak się stanie. Co wtedy? - Trudno na to teraz odpowiedzieć. Chłopiec ma dopiero je- denaście lat, ale sędzia może, w ostateczności, skazać dziecko na pobyt w zakładzie poprawczym do czasu, kiedy przestanie naruszać powagę sądu. 174 - To znaczy, aż zacznie mówić? Tak łatwo było sprawić, żeby Foltrigg jadł z ręki. - Zgadza się. Ale proszę pamiętać, że jest to najbardziej drastycz- ny środek, jaki może zastosować sędzia. Nie znaleźliśmy jeszcze precedensu pozbawienia wolności jedenastoletniego dziecka za obrazę sądu. Nie sprawdziliśmy wprawdzie wszystkich pięćdziesięciu stanów, ale większość. - Na pewno do tego nie dojdzie - oświadczył spokojnie Folt- rigg. - Jeśli złożymy wniosek, dostarczymy matce chłopaka wezwanie, zaciągniemy gówniarza i tę jego panią adwokat do sądu, mały będzie tak przestraszony, że powie nam, co wie. Jak sądzisz, Thomas? - Tak, myślę, że to zadziała. Ale jeśli nie? Czy grożą nam jakieś sankcje? - Ryzyko jest niewielkie - wyjaśnił Bobby. - Wszystkie posie- dzenia sądu dla nieletnich odbywają się przy drzwiach zamkniętych. Możemy nawet poprosić, by nasz wniosek uznano za poufny. Jeśli zostanie odrzucony z braku dowodów czy z jakiegokolwiek ornego powodu, nikt się o nim nigdy nie dowie. Jeśli zaś odbędzie się rozprawa, istnieją trzy możliwości: A - chłopak zeznaje, ale nic nie wie, B - sędzia odmawia wydania mu nakazu zeznawania, C - dzieciak zeznaje ze strachu lub pod groźbą obrazy sądu. W obu pierwszych wypadkach nic nie tracimy, w trzecim dostajemy to, czego chcieliśmy. Zakładając oczywiście, że on wie, gdzie jest ciało Boyette'a. - Wie - zapewnił Foltrigg. - Plan nie byłby tak atrakcyjny, gdyby posiedzenia sądu odbywały się z udziałem publiczności. W razie przegranej wyglądalibyśmy słabo i rozpaczliwie. Według mnie nawet teraz, jeśli przegramy i dostanie się to w jakiś sposób do wiadomości publicznej, nasze szanse na wygranie procesu w Nowym Orleaniu drastycznie zmaleją. Otworzyły się drzwi i wszedł Wally Boxx, któremu udało się wreszcie zaparkować furgonetkę. Usiadł koło Foltrigga, najwyraźniej zirytowany, że zaczęli bez niego. - Ale jesteś pewny, że rozprawa odbędzie się przy drzwiach zamkniętych? - spytał Fink. - Tak przewiduje prawo. Nie wiem, jak je stosują w Memphis, lecz ustawa wyraźnie zakazuje ujawniania treści rozpraw. - Będzie nam potrzebna rada kogoś stamtąd, kogoś z biura Orda - rzekł Foltrigg do Finka, jakby decyzja została już podjęta, po czym zwrócił się do reszty: - To mi się podoba. Chłopak i jego adwokat myślą zapewne, że już jest po wszystkim. To ich obudzi. Zrozumieją, że nie żartujemy, że czeka ich proces w sądzie. Uświado- 175 mimy tej prawniczce, że nie damy im spokoju, dopóki dzieciak nie powie nam prawdy. Tak, to mi się podoba. Ryzyko jest niewielkie. Wszystko odbędzie się pięćset kilometrów stąd, z dala od tych debili z kamerami, których tu mamy. Jeśli przegramy, nic na tym nie tracimy, gdyż tylko my będziemy o tym wiedzieć. Podoba mi się pomysł rozprawy bez kamer i reporterów. - Umilkł, z wyrazem głębokiego zamyślenia na twarzy, niczym generał przygotowujący plan bitwy, rozważający, gdzie posłać swoje czołgi. Wszyscy, oprócz Foltrigga i Boxxa, docenili humorystyczny aspekt tego oświadczenia. Widok czcigodnego zakładającego strategię działa- nia, w której nie ma miejsca na kamery, był zaiste niezwykły. Roy oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy. Przygryzł wargę i pokiwał głową. Tak, tak, tak, to jest najlepszy sposób. To poskutkuje. Bobby odchrząknął. - Jest jeszcza jedna ewentualność, która mi się mniej podoba, ale warto o niej wspomnieć. Prawdziwy fuks. Jeśli założymy, że chłopak wie... - Wie. - Dziękuję. Otóż przy tym założeniu i przyjmując, że zwierzył się swojej adwokat, istnieje szansa oskarżenia jej o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. Nie muszę wyjaśniać trudności, jakie napotkałaby próba naruszenia układu obrońca-klient, jest to prak- tycznie niemożliwe. Ale oskarżenie posłużyłoby raczej do przestraszenia jej i zmuszenia, żeby poszła na kompromis. Nie wiem. Tak jak mówiłem, musiałby to być fuks. Foltrigg rozważał przez chwilę ten wariant, lecz jego umysł zaprzątał nadal pierwszy plan i Roy nie potrafił przestawić się tak szybko. - Uzyskanie skazania nie byłoby łatwe - zauważył Fink. - Tak - zgodził się Bobby. - Ale nie chodziłoby nam o skazanie. Zostałaby oskarżona tutaj, w Nowym Orleanie, z dala od domu i myślę, że byłby to bolesny cios. Dużo nieprzychylnych opinii w prasie. Po prostu nie dało się utrzymać tego w tajemnicy, rozumiesz. Musiałaby zaangażo- wać własnego adwokata. Moglibyśmy przeciągać to miesiącami, wiesz przecież. Można by nawet złożyć akt oskarżenia, zachować to w tajemni- cy i poinformować ją o tym w dogodnym momencie, proponując jakiś układ w zamian za jego wycofanie. Właśnie przyszło mi to do głowy. - To mi się podoba - oznajmił Foltrigg, nikogo nie zaskakując. Wszak projekt miał posmak szantażu, jego ulubionej broni. - No i w każdej chwili możemy wycofać oskarżenie. Ach tak! Specjalność Roya Foltrigga. Przygotuj akt oskarżenia, zwołaj konferencję prasową, wdepcz przeciwnika w ziemię za pomocą wszelkiego rodzaju gróźb, pójdź z"nim na układ i po cichu wycofaj oskarżenie rok później. Zrobił to setki razy w ciągu siedmiu lat. Parokrotnie również ta jego specjalność stawała mu kością w gardle - kiedy oskarżony lub jego adwokat nie chcieli iść na układ i upierali się przy procesie. W takim wypadku Roy zawsze okazywał się zbyt zajęty i sprawę przekazywano jednemu z młodszych asystentów, którzy niezmiennie dostawali w sądzie manto. A on niezmiennie zrzucał na nich winę za przegraną. Kiedyś nawet jednego wyrzucił. - To jest plan B, okay, na razie trzymamy go w odwodzie - rzekł, w pełni kontrolując sytuację. - Plan A to złożenie wniosku w sądzie dla nieletnich jutro z samego rana. Jak długo zajmie wam jego przygotowanie? - Godzinę - odparł tęgi asystent o równie ciężkim jak on sam nazwisku Thurston Alomar Monzingo, z tego powodu zwany po prostu Tank. - Wzór wniosku znajduje się w kodeksie. Musimy tylko wpisać zarzuty i wypełnić puste miejsca. - Zróbcie tak. - Foltrigg odwrócił się do Finka. - Thomas, ty się tym zajmiesz. Dzwoń do Orda i poproś go udzielenie nam pomocy. Leć dziś wieczorem do Memphis. Chcę, żeby wniosek został złożony jutro rano, zaraz po rozmowie z sędzią. Wyjaśnij mu, jakie znaczenie ma ta sprawa. - Zaszeleściły papiery, kiedy grupa asystentów zaczęła je zbierać i porządkować. Ich praca miała się ku końcowi. Fink zapisywał, a Boxx rzucił się po swój notatnik. Foltrigg wydawał F. polecenia niczym król Salomon ogłaszający swój wyrok. - Poproś - sędziego o przyśpieszenie terminu rozprawy. Powiedz mu, jak zależy nam na tej sprawie. Poproś o całkowite utajnienie rozpraw, jak również naszego wniosku i wszelkich innych dokumentów. Zwróć na to szczególną uwagę. Będę przy telefonie, gdybyś mnie potrzebował. Bobby zapinał guziki przy mankietach. - Słuchaj, Roy, jest jeszcze coś, o czym powinniśmy pomyśleć. - Co? - Ostro gramy z tym chłopakiem. Nie zapominajmy o niebez- pieczeństwie, jakie mu grozi. Muldanno jest gotów na wszystko. Wszędzie kręcą się reporterzy. Przeciek tu, przeciek tam i mafia może go uciszyć, zanim cokolwiek powie. Stawka jest wysoka. Roy uśmiechnął się z wyższością. - Wiem o tym, Bobby. Tak się składa, że Muldanno już wysłał swoich chłopców do Memphis. FBI ich szuka, ochrania też chłopca. Osobiście nie sądzę, żeby Ostrze był tak głupi, by mu coś zrobić, ale nie zamierzamy ryzykować. - Wstał i uśmiechnął się do zebranych. - Dobra robota, panowie. Doceniam to. Asystenci wymamrotali podziękowania i opuścili bibliotekę. 176 , i - Klient 177 Na czwartym piętrze hotelu „Radisson" w centrum Memphis, oddalonym o dwa skrzyżowania od Sterick Building i o pięć od szpitala St. Peter's, Paul Gronke rozgrywał kolejną monotonną partię remika z Mackiem Bono z Nowego Orleanu, człowiekiem Barry'ego Muldanno. Kartka z wynikami poniewierała się zapomniana na podłodze pod stołem. Wcześniej grali po dolarze za rozdanie, ale teraz dali już temu spokój. Buty Gronkego leżały na łóżku. Miał rozpiętą koszulę. Pod sufitem wisiała ciężka chmura papierosowego dymu. Pili wodę mineralną, ponieważ nie było jeszcze piątej i czekali, aż wybije ta magiczna godzina, żeby zadzwonić po room service. Gronke zerknął na zegarek, po czym wyjrzał przez okno na budynki po drugiej stronie Union Avenue. Zagrał kartę. Był przyjacielem Barry'ego od dzieciństwa i zaufanym partnerem w wielu akcjach. Należało do niego kilka barów i sklep z koszulkami dla turystów w Dzielnicy Francuskiej. Połamał w swoim życiu wiele nóg i nieraz pomagał Ostrzu robić to samo. Nie wiedział, gdzie pochowany jest Boyd Boyette, i nie zamierzał o to pytać, ale gdyby naciskał, jego przyjaciel zapewne by mu powiedział. Znali się jak łyse konie. Przyjechał do Memphis, gdyż Barry go o to poprosił. A teraz nudził się jak diabli, siedząc w pokoju hotelowym, grając bez butów w karty, popijając wodę z plastykowej butelki, jedząc kanapki, paląc camele i czekając na następny ruch jedenastoletniego dzieciaka. Po przeciwnej stronie podwójnego łóżka znajdowały się otwarte drzwi prowadzące do drugiego pokoju. Chmura dymu kłębiła się między łóżkami a wentylatorami u sufitu. Przy oknie stał Jack Nance, obserwując wzmożony ruch samochodów opuszczających centrum. Na stoliku obok znajdowały się krótkofalówka i telefon komórkowy. W każdej chwili Cal Sisson mógł zadzwonić ze szpitala z wiadomościami na temat Marka Swaya. Na łóżku leżał duży otwarty neseser, gdyż znudzony Nance przez większość czasu gmerał przy swoich urządzeniach podsłuchowych. Zamierzał umieścić pluskwę w pokoju dziewięćset czterdzieści trzy. Widział biuro Reggie Love, pozbawione specjalnych zamków w drzwiach, kamer i wszelkich innych systemów zabezpieczających. Typowe dla prawnika. Założenie podsłuchu nie będzie trudne. Cal Sisson złożył wizytę u lekarza i zastał mniej więcej taką samą sytuację. Recepcjonistka przy biurku. Sofy i krzesła dla pacjentów czekających na swojego doktorka. Kilka niczym nie wyróżniających się biur w korytarzu. Żadnych specjalnych zabezpieczeń. Klient, ten pajac, który lubił być nazywany Ostrzem, zaaprobował założenie podsłuchu w telefonach prawniczki i lekarza. Potrzebował też kopii dokumentów. 178 Łatwe zadanie. Chciał również, żeby założono podsłuch w pokoju Ricky'ego. To także niewielki problem, trudniejsze było zbudowanie systemu odbierania sygnałów z pluskwy. Nance właśnie nad tym pracował. Należała do niego tylko obserwacja, nic poza tym. Jego klient płacił najwyższą stawkę, i to gotówką. Jeśli chce, żeby dzieciak był śledzony, proszę bardzo, nic prostszego. Tak samo z podsłuchem. Ale Nance czytał gazety. I słyszał szepty dochodzące z pokoju obok. Tu chodziło o coś więcej niż o zwykłą obserwację. Wprawdzie przy remiku nie dyskutowano tym razem o łamaniu rąk czy nóg, lecz ci faceci mieli śmierć w oczach. Gronke wspominał już, że zadzwoni do Nowego Orleanu po posiłki. Cal Sisson był zdenerwowany. Wisiał nad nim wyrok w zawieszeniu i za następne przestępstwo dostałby dwanaście lat. Za współudział w planowaniu morderstwa groziło mu dożywocie. Nance przekonał go jednak, żeby wytrzymał jeszcze jeden dzień. Zadzwonił telefon komórkowy. Na linii był Sisson. Adwokat właśnie przybyła do szpitala. Jest w pokoju dziewięćset czterdzieści trzy z Markiem Swayem i jego matką. Jack położył telefon na stoliku i przeszedł do drugiego pokoju. - Kto to? - spytał Gronke z camelem w ustach. - Cal. Dzieciak jest nadal w szpitalu, są z nim teraz matka i ta prawniczka. - Gdzie jest lekarz? - Wyszedł przed godziną. - Nance zbliżył się do stolika i nalał sobie szklankę wody. _ - A federalni są? - Tak, dwóch. Wciąż ci sami. Robią to co my, jak sądzę. Poza tym jest dwóch strażników szpitalnych przy drzwiach i trzeci w pobliżu. - Myślisz, że chłopak powiedział im o naszym spotkaniu w win- dzie? - spytał Gronke po raz setny tego dnia. - Komuś musiał. W przeciwnym razie po co nagle stawialiby strażników pod drzwiami? - Tak, ale strażnicy to nie federalni, prawda? Gdyby powiedział federalnym, siedzieliby teraz w korytarzu, nie uważasz? - Tak. Ta rozmowa powtarzała się w kółko przez cały dzień. Czy chłopak coś pisnął i komu? Dlaczego nagle pojawili się strażnicy przy drzwiach? I tak dalej, i tak dalej. Gronke nie potracił przestać. Pomimo arogancji i wyglądu ulicznego włóczęgi sprawiał wrażenie człowieka cierpliwego. Nance doszedł do wniosku, że to ze względu na jego zawód. Zabójcy muszą mieć zimną krew i dużo cierpliwości. Opuścili szpital jej mazdą RX-7. Mark po raz pierwszy znalazł się w sportowym wozie. Zauważył, że fotele są obite skórą, ale podłoga jest brudna. Samochód nie wyglądał na najnowszy i przydałoby mu się porządne mycie, lecz był fajny, z drążkiem skrzyni biegów, którym Reggie posługiwąła się niczym zawodowy rajdowiec. Oznajmiła, że lubi szybką jazdę, a to mu odpowiadało. Wyjechali właśnie z centrum i kierowali się na wschód. Było prawie ciemno. Reggie włączyła, bardzo cicho, jakąś stację specjalizującą się w muzyce lekkiej. Kiedy wychodzili ze szpitala, Ricky nie spał. Oglądał kreskówki, ale mówił niewiele. Na stoliku stała mała, smutna tacka ze szpitalnym jedzeniem, nie tkniętym przez niego i Dianne. Mark nie zauważył, żeby matka jadła cokolwiek w ciągu ostatnich dwóch dni. Żal mu było, że musi tak siedzieć przy łóżku, patrząc na małego i zamartwiając się. Kiedy Reggie powiedziała jej o powrocie do pracy i podwyżce, Dianne najpierw się uśmiechnęła, a potem zaczęła płakać. Mark miał dość płaczu, zimnego groszku i ciemnego, ciasnego pokoju. Czuł się winny, że zostawia matkę samą, ale z drugiej strony wspaniale było siedzieć w tym sportowym samochodzie uwożącym go na spotkanie z kopiastym talerzem pełnym pysznego włoskiego jedzenia i gorącego chleba. Clint wspominał o cudownych ravioli oraz lasagne ze szpinakiem i z jakiegoś powodu wizja tych smacznych, sycących potraw na dobre utkwiła w umyśle chłopca. Może będzie też ciasto i jakieś ciastka. Ale jeżeli mama Love poda zieloną galaretkę, zdecydowanie odmówi. Myślał o jedzeniu, podczas gdy Reggie myślała o tym, czy jest 180 śledzona. Raz po raz spoglądała we wsteczne lusterko. Jechała o wiele za szybko, mijając kolejne samochody i zmieniając pasma ruchu, ale Markowi zupełnie to nie przeszkadzało. - Myślisz, że mama i Ricky są bezpieczni? - spytał, przyglądając się jadącym z przodu wozom. - Tak. Nie musisz się o nich martwić. Dyrektor szpitala obiecał, że strażnicy będą pod drzwiami przez cały czas. - Reggie rozmawiała z Georgem Ordem, swoim nowym kumplem, i poinformowała go, jak ważne jest zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie Swayów. Nie przyto- czyła żadnych konkretnych gróźb, mimo że prokurator dopytywał. Za dużo ludzi zaczęło interesować się Swayami, wyjaśniła. Krążyło wiele plotek i pogłosek, produkowanych głównie przez sfrustrowane media. Ord pomówił z McThune'em, oddzwonił do niej i oznajmił, że FBI będzie z bezpiecznej odległości obserwować pokój. Podziękowała mu. Ord i McThune byli zachwyceni. FBI miało już swoich ludzi w szpitalu, a teraz jeszcze dostali specjalne zaproszenie. Wjechali na skrzyżowanie i Reggie skręciła nagle w prawo, aż ':: zapiszczały opony. Mark zachichotał, a ona śmiała się, jakby to była zabawa, ale żołądek miała ściśnięty. Znaleźli się na mniejszej ulicy, z rzędami starych domów i wielkich dębów. - To moje sąsiedztwo - powiedziała Reggie. Było z pewnością ładniejsze niż jego. Skręcili ponownie, w jeszcze węższą ulicę, gdzie domy były niższe, ale wciąż miały po dwa-trzy piętra, piękne trawniki i wypielęgnowane żywopłoty. - Dlaczego zabierasz klientów do siebie do domu? - spytał Mark. - Nie wiem. Większość moich klientów to dzieci, które w domu mają okropne warunki. Żal mi ich. Przywiązuję się do nich. - Mnie też ci żal? - Trochę. Ale ty masz szczęście, Mark, dużo szczęścia. Masz matkę, która jest dobrą kobietą i bardzo cię kocha. - Tak, myślę, że tak jest. Która godzina? - Prawie szósta. Dlaczego pytasz? Chłopiec zamilkł na chwilę i policzył. - Minęło czterdzieści dziewięć godzin od śmierci Jerome'a Clifforda. Szkoda, że po prostu nie uciekliśmy, kiedy zobaczyliśmy jego samochód. - Dlaczego tego nie zrobiliście? - Nie wiem. Kiedy się zorientowałem, o co chodzi, czułem, że muszę coś zrobić. Nie mogłem uciec. On chciał umrzeć, więc nie mogłem go tak po prostu zostawić. Coś ciągnęło mnie do tego samochodu. Ricky plakał i błagał mnie, żebym przestał, lecz ja nie potrafiłem przestać. To wszystko moja wina. 181 - Może i tak, ale już tego nie zmienisz. Stało się. - Spojrzała w lusterko i nie zauważyła nic podejrzanego. - Myślisz, że wszystko z nami będzie dobrze? To znaczy z mamą, kied śm i ze mną? Kiedy to się skończy, czy wśzystko będzie tak jak Y Reggie zwolniła i skręciła w wąską aleję, wzdłuż której ciągnęły się gęste, nie przycinane żywopłoty. - Ricky wyzdrowieje. Może to trochę potrwać, ale wyjdzie z tego. Dzieci są twarde, Mark. Codziennie widzę tego dowody. - A co będzie ze mną? - Też będzie dobrze, Mark. Zaufaj mi. Mazda zatrzymała się przy dużym dwupiętrowym domem z weran- dą, z jednej strony porośniętej bluszczem. Pod oknami rosły krzewy i kwiaty. - To twój dom? - spytał Mark niemal z lękiem. - Moi rodzice kupili go pięćdziesiąt trzy lata temu, rok przed moim urodzeniem. Tutaj dorastałam. Tata umarł, kiedy miałam piętnaście lat, ale Mama Love, niech ją Bóg błogosławi, nadal jest na tym świecie. - Nazywasz ją Mamą Love? - Każdy ją tak nazywa. Ma prawie osiemdziesiąt lat, a jest w lepszej formie niż ja. - Wskazała na garaż znajdujący się na tyłach domu. - Widzisz te trzy okna nad garażem? Tam mieszkam. Garażowi, tak jak domowi, przydałoby się odmalowanie. Oba były stare i ładne, lecz między kwiatami na klombach prześwitywały chwasty, a w szczelinach podjazdu rosła trawa. Weszli do środka bocznymi drzwiami i nagle nozdrza Marka wypełnił wspaniały kuchenny aromat. Poczuł przeraźliwy głód. Drobna kobieta z końskim ogonem i ciemnymi oczami wyszła im na spotkanie . i uściskała Reggie. - Mamo Love, poznaj Marka Swaya - rzekła Reggie, dając mu znak, żeby podszedł bliżej. Byli tego samego wzrostu i Mama Love uścisnęła go i pogłaskała po policzku. Stał sztywno, niepewny, jak powitać tę dziwnę osiemdziesięcioletnią kobietę. - Miło mi cię poznać, Mark - powiedziała. Miała mocny głos, podobny do głosu córki. Wzięła go pod rękę i poprowadziła do kuchni. - Usiądź sobie tutaj, a ja przygotuję coś do picia. Reggie uśmiechnęła się szeroko, jakby chciała powiedzieć: „Rób, co ona mówi, bo nie masz innego wyjścia", po czym powiesiła parasolkę na wieszaku za drzwiami i postawiła aktówkę na podłodze. Trzy ściany niewielkiej kuchni zakrywały półki i szafki. Nad 182 kuchenką gazową unosiły się kłęby pary. Na środku pomieszczenia znajdował się stół z czterema krzesłami, a nad nim, na drewnianej belce, wisiały garnki i patelnie. Widok sprawiał, że patrzącemu natychmiast ciekła ślinka do ust. Mark usiadł na brzegu najbliższego krzesła i patrzył, jak Mama Love odwraca się, wyjmuje szklankę z szafki, otwiera lodówkę, sypie lód do szklanki i napełnia ją herbatą ze szklanego dzbanka. Reggie zrzuciła pantofle i mieszała coś w garnku stojącym na gazie. Wymieniały z matką luźne uwagi, jak minął dzień, kto dzwonił i tak dalej. Kot zatrzymał się przy krześle chłopca i obserwował go uważnie. - To Axle - przedstawiła go Mama Love, podając Markowi herbatę z lodem i bawełnianą serwetkę. - Ma siedemnaście lat i jest bardzo łagodny. Pił herbatę, nie zwracając uwagi na Axle'a. Nie przepadał za kotami. - Jak się czuje twój młodszy brat? - spytała starsza pani. - Dużo lepiej - odparł, zastanawiając się nagle, jak dużo Reggie powiedziała swojej matce. Po chwili rozluźnił się jednak. Jeśli Clint wiedział mało, to Mama Love wiedziała na pewno jeszcze mniej. Wypił następny łyk. Kobieta czekała na bardziej wyczerpującą od- powiedź, więc dodał: - Zaczął dzisiaj mówić. - To cudownie! - zawołała Mama Love, uśmiechając się szeroko, i poklepała go po ramieniu. Reggie nalała sobie herbaty z innego dzbanka, posłodziła ją i dodała cytrynę. Usiadła przy stole naprzeciw Marka, a Axle wskoczył jej na kolana. Upiła trochę herbaty, pogłaskała kota i zaczęła powoli zdejmować biżuterię. Była zmęczona. - Jesteś głodny? - spytała Mama Love. Krzątała się teraz nieco szybciej, otwierała piekarnik, mieszała w garnku, zamykała szafkę. - Tak, proszę pani. - Jak to miło mieć do czynienia z dobrze wychowanym młodym człowiekiem - rzekła, zatrzymując się na moment i uśmiechając do niego. - Większość z dzieci Reggie nie ma dobrych manier. Od lat nie słyszałam, żeby ktoś powiedział w tym domu: „Tak, proszę pani". - Potem znowu zakręciła się, wycierając patelnię i wkładając ~ą do zlewu. Reggie mrugnęła do niego. - Mark od trzech dni żywił się szpitalnym jedzeniem, Mamo Love, więc miałby ochotę sprawdzić, co tam gotujesz. - To niespodzianka - odparła matka, otwierając piekarnik 183 i pozwalając rozejść się aromatowi mięsa, sera i pomidorów. - Ale myślę, że będzie ci smakowała, Mark. Nie miał co do tego wątpliwości. Reggię mrugnęła do niego ponownie, po czym obróciła głowę i zdjęła brylantowe kolczyki. Stos biżuterii leżący teraz przed nią na stole zawierał pół tuzina bransoletek, dwie obrączki, naszyjnik, zegarek i kolczyki. Axle też się przyglądał. Mama Love zaczęła nagle siekać coś na desce wielkim nożem. Zakręciła się jak fryga i postawiła przed chłopcem koszyk chleba, ciepłego i posmarowanego masłem. - W każdą środę piekę chleb - powiedziała, klepiąc go po ramieniu, i z powrotem odeszła do piekarnika. Mark chwycił największą kromkę i ugryzł kęs. Chleb był ciepły i miękki, zupełnie inny niż ten, który jadał dotychczas. Masło i czosnek rozpływały się na języku. - Mama Love to Włoszka pełnej krwi - wyjaśniła Reggie, drapiąc kota za uchem. - Jej rodzice urodzili się we Włoszech i wyemigrowali do Ameryki w tysiąc dziewięćset drugim roku. Ja jestem pół-Włoszką. - Kim był pan Love? - spytał Mark, nie przestając żuć i zlizując masło z ust i palców. - Chłopcem z Memphis. Pobrali się, kiedy Mama miała szesnaście lat... - Siedemnaście - sprostowała, nie odwracając się starsza pani. Chwilę później podeszła do stołu i zaczęła ustawiać talerze i półmiski. Reggie zebrała swoją biżuterię, żeby nie przeszkadzała, i zepchnęła na ziemię Axle'a. - Kiedy jemy, Mamo Love? - spytała. - Za moment. - Pobiegnę się przebrać - rzekła, wzięła biżuterię i zniknęła. Kot usiadł Markowi na stopie i zaczął ocierać się głową o jego łydkę. - Bardzo mi przykro z powodu twojego brata - powiedziała Mama Love, spoglądając na drzwi, żeby upewnić się, że Reggie wyszła. Mark przełknął chleb i wytarł usta serwetką. - Wyzdrowieje: Mamy dobrych lekarzy. - I najlepszego prawnika na świecie - dodała starsza pani surowo i bez uśmiechu. Czekała na potwierdzenie. - Pewnie, że tak - odparł wolno. Mama skinęła potakująco głową i ruszyła w stronę zlewu. - Co wy tam, na Boga, wdzieliście, chłopcy? Mark pił herbatę i patrzył na siwy koński ogon. Mogła go czekać długa, wypełniona pytaniami noc. Najlepiej było przerwać to od razu. 184 - Reggie doradziła mi, żebym o tym nikomu nie mówił. - Ugryzł następny kęs chleba. - Och, Reggie zawsze tak mówi. Ale mnie możesz powiedzieć. Wszystkie jej dzieci to robią. W ciągu ostatnich czterdziestu dziewięciu godzin Mark nauczył się sporo na temat technik zdobywania informacji. Nie daj odpocząć przeciwnikowi. Kiedy pytania tracą impet, zadaj parę własnych. - Jak często Reggie przywozi tutaj dzieci? Starsza pani zdjęła garnek z gazu i zastanowiła się chwilę. - Mniej więcej dwa razy w miesiącu. Chce, żeby zjadły coś dobrego, więc przywozi ją do swojej Mamy Love. Niekiedy zostają na noc. Jedna dziewczynka przebywała tu cały miesiąc. Była taka biedna. Nazywała się Andrea. Sąd odebrał ją rodzicom, ponieważ byli wyznawcami szatana, wiesz, składali ofiary ze zwierząt i robili inne okropieństwa. Była taka smutna. Mieszkała tu na górze, w starej sypialni Reggie. Wyjeżdżając płakała. Mnie też krajało się serce. Powiedziałam wtedy Reggie: „Dość dzieci". Ale ona robi, co chce. I naprawdę cię lubi, wiesz? - Co się stało z Andreą? - Rodzice ją odzyskali. Modlę się za nią codziennie. A ty chodzisz do kościoła? Czasami. - Jesteś dobrym katolikiem? - Nie, nasz kościół nie jest katolicki. Nie wiem, jaki. Chyba baptystów. Chodzimy tam od czasu do czasu. Mama Love słuchała tego z głęboką troską, całkowicie skonster- nowam faktem, że Mark nie wie, do jakiego chodzi kościoła. - Może powinnam cię zabrać do mojego kościoła? - rzekła. - To kościół Świętego Łukasza. Bardzo piękny. Katolicy wiedzą, jak budować świątynie. Mark skinął głową, ale nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź. Mama Love zapomniała w ułamku sekundy o kościołach i wróciła do kuchenki, by otworzyć piekarnik i przyjrzeć się potrawie z miną tak skupioną, jakby była doktorem Greenwayem badającym pacjenta. Mruknęła coś do siebie i widać było, że jest zadowolona. - Idź umyć ręce, Mark, łazienka jest w korytarzu. Dzieci teraz zbyt rzadko myją ręce. Idź. - Chłopiec wepchnął ostatni kęs chleba do ust i ruszył za kotem do łazienki. Kiedy wrócił, Reggie siedziała przy stole, przeglądając korespon- dencję. Koszyk z chlebem był znów pełny. Mama Love otworzyła piekarnik i wyciągnęła głęboką brytfannę przykrytą aluminiową folią. 185 - To lasagne - wyjaśniła Reggie z nutą wyczekiwania w głosie. Mama Love, krojąc lasagne na kawałki i wyjmując je wi~lką łyżką, opowiadała pokrótce historię potrawy. Para unosiła się znad garnka. - Przepis jest w posiadaniu mojej rodziny od stuleci - oznajmiła, patrząc na Marka tak, jakby mogło go obchodzić pochodzenie lasagne. Chciał je po prostu mieć na talerzu i tyle. - Przywiozłam go ze Starego Kraju. Umiałam je przyrządzić dla mojego taty, kiedy miałam dziesięć lat. - Reggie przewróciła lekko oczami i mrugnęła do Marka. - Składa się z czterech warstw, do każdej musi być inny gatunek sera. - Położyła na talerzach po idealnie kwadratowym kawałku. Cztery gatunki sera połączyły się ze sobą i spływały z ciasta. Zadzwonił telefon i Reggie wstała, by odebrać. - Jeśli chcesz, Mark, możesz zacząć jeść - rzekła Mama Love, majestatycznie stawiając przed nim talerz. Wskazała ruchem głowy na plecy córki. - To może potrwać wieczność. - Reggie słuchała przez chwilę, po czym powiedziała coś cicho do słuchawki. Widać było, że nie chce, by słyszeli, o czym mówi. Mark oddzielił widelcem olbrzymi kawał, dmuchał na niego, aż przestał parować, po czym ostrożnie podniósł go do ust. Żuł powoli, delektując się wspaniałym smakiem sosu mięsnego, serów i Bóg wie czego jeszcze. Nawet szpinak był noski. Mama Love obserwowała go. Nalała sobie drugi kieliszek wina i trzymała go w połowie drogi między stołem a ustami, czekając na reakcję, jaką wywoła jej sekretny babciny przepis. - To jest wspaniałe - rzekł chłopiec, sięgając po następny kawałek. - Po prostu wspaniałe. - Dotąd tylko raz w życiu próbował lasagne, mniej więcej przed rokiem, kiedy matka wyciągnęła z kuchenki mikrofalowej plastykową tackę i podała ją na obiad. To były mrożonki Swansona czy coś takiego. Zapamiętał smak gumy, coś zupełnie innego niż teraz. - Smakuje ci? - spytała Mama Love, upijając lyk wina. Pokiwał głową z pełnymi ustami i to sprawiło jej przyjemność. Wzięła mały kęs lasagne. Reggie odłożyła słuchawkę i podeszła do stołu. - Muszę wrócić do miasta - powiedziała. - Policja znowu zwinęła Rossa Scotta za kradzież w sklepie. Siedzi w areszcie i płacze za swoją matką, a oni nie mogą jej znaleźć. - Jak długo cię nie będzie? - spytał Mark, przestając jeść. - Parę godzin. Jak skończysz jeść, posiedź sobie z Mamą Love. Zabiorę cię do szpitala później. - Poklepała go po kolanie i już jej nie było. 186 Mama Love milczała, dopóki nie usłyszała odgłosu zapalanego silnika samochodu córki, po czym zapytała: - Więc co wy tam, chłopcy, widzieliście? Mark wziął do ust kawałek lasagne i żuł go w nieskończoność, następnie długo pił herbatę, a ona czekała. - Nic. Jak się robi tę potrawę? Jest naprawdę wspaniała. - Cóż, to stary przepis. - Starsza pani piła drobnymi łyczkami wina i przez dziesięć minut opowiadała o sosie. A potem o serach. Mark nie słyszał ani słowa. Kiedy kończył kompot z gruszek i lody, Mama Love zebrała naczynia i włożyła je do zmywarki. Podziękował ponownie, po raz dziesiąty stwierdził, że było wspaniałe, i wstał z obolałym żołądkiem. Spędził przy stole ponad godzinę. Obiad w przyczepie był zazwyczaj mało emocjonującym dziesięciominutowym spotkaniem z potrawą z mikrofalówki albo puszkowaną zupą. Zwykle jedli wprost z plas- tykowych tacek, siedząc przed telewizorem. Dianne była zbyt zmęczo- na, żeby gotować. "'' Mama Love z podziwem spojrzała na jego pusty talerz, po czym wysłała go do saloniku, żeby poczekał, aż skończy sprzątać. Telewizor był kolorowy, ale bez pilota. Nie było telewizji kablowej. Nad sofą wisiał duży portret rodzinny. Mark podszedł bliżej, żeby mu się przyjrzeć. Było to stare zdjęcie rodziny Love, oprawione w grubą drewnianą ramę. Pan i pani Love siedzieli na niewielkiej sosie w jakimś atelier fotograficznym, a obok nich stali dwaj chłopcy w zapiętych pod szyję kołnierzykach. Mama Love miała ciemne włosy i piękny uśmiech. Pan Love był od niej o jakieś trzydzieści centymetrów wyższy i siedział 'k' wyprostowany, bez uśmiechu. Chłopcy stali sztywno i niezgrabnie, najwyraźniej niezbyt szczęśliwi, że ubrano ich w wykrochmalone koszule i krawaty. Reggie znajdowała się między rodzicami, pośrodku zdjęcia. Miała przepiękny, lekko kpiący uśmiech i widać było, że jest oczkiem w głowie rodziny i że sprawia jej to ogromną przyjemność. Miała dziesięć czy jedenaście lat, tyle co Mark, i twarz tej ślicznej małej dziewczynki zafascynowała go. Patrzył w jej oczy i wydawało mu się, że ona śmieje się z niego. Była pełna przekory. - Piękne dzieci, co? - Mama Love usiadła obok niego, po- dziwiając swoją rodzinę. - Kiedy zrobiono to zdjęcie? - spytał Mark, nie odrywając od v- niego wzroku. - Czterdzieści lat temu - odparła powoli, niemal ze smutkiem. - 187 Tacy byliśmy wtedy młodzi i szczęśliwi. - Stanęła obok niego i zetknęli się ramionami. - Kim są chłopcy? - Ten z prawej to Joey, mój najstarszy syn. Był pilotem ob- latywaczem w Air Force, zginął w katastrofie w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku. Jest bohaterem. - Bardzo mi przykro - wyszeptał Mark. - Bennie, z lewej, o rok od niego młodszy, jest biologiem; bada faunę morską w Vancouver. Raczej nie odwiedza swojej matki. Był tu jakieś dwa lata temu na Boże Narodzenie i od tego, czasu się nie odezwał. Nie ożenił się, ale myślę, że to nic złego. Synowie nie dali mi wnuków, tylko Reggie mi je dała. - Sięgnęła po oprawioną fotografię formatu dziesięć na piętnaście stojącą przy lampie na stoliku i podała ją Markowi. Zdjęcie, zrobione z okazji ukończenia szkoły, przed- stawiało dwoje młodych ludzi w niebieskich czapeczkach i mundurkach. Dziewczynka była ładna. Chłopiec miał potargane włosy, młodzieńczą brodę i wyraz czystej nienawiści w oczach. - To są dzieci Reggie - wyjaśniła Mama Love bez śladu miłości czy dumy w głosie. - Chłopak siedział w więzieniu, kiedy ostatni raz o nim słyszeliśmy. Za handel narkotykami. Był dobrym dzieckiem, lecz potem jego ojciec odebrał go Reggie i kompletnie go zniszczył. To się stało po rozwodzie. Dziewczyna jest w Kalifornii, próbuje zostać aktorką, piosenkarką czy kimś podobnym, tak przynajmniej twierdzi, ale też miała~kłopoty z narkotykami i nie za wiele o niej wierny. Także była słodkim dzieckiem. Nie widziałam jej prawie dziesięć lat. Wyob- rażasz sobie? Moja jedyna wnuczka. To takie smutne. Mama Love sączyła już trzeci kiełiszek wina i rozwiązał się jej język. Jeśli potrafi wystarczająco długo mówić o swojej rodzinie, to może dojdą też i do rodziny Marka. A kiedy zakończą już temat rodzin, może porozmawiają o tym, co właściwie chłopcy widzieli... - Dlaczego nie widziałaś jej tyle lat? - spytał Mark, ale tylko dlatego, że musiał coś powiedzieć. Było to naprawdę głupie pytanie, bo wiedział, że odpowiedź może potrwać kilka godzin. Żołądek bolał go z przejedzenia i najchętniej położyłby się na kanapie i odpoczął w samotności. - Regina, to znaczy Reggie, straciła ją, kiedy dziewczynka miała jakieś trzynaście lat. To było podczas tego okropnego rozwodu. Jej mąż uganiał się za kobietami i miał przyjaciółki w całym mieście, kiedyś nawet przyłapali go z jakąś pielęgniareczką w szpitalu. W każ- dym razie rozwód był straszny i Reggie doszła do momentu, kiedy nie mogła już tego dłużej znieść. Joe, jej eks-mąż, był dobrym chłopcem, gdy za niego wychodziła, ale potem zarobił dużo pieniędzy, stał się panem doktorem, no i wiesz, zmienił się. Pieniądze uderzyły mu do głowy. - Zamilkła i upiła łyk wina. - Okropne, po prostu okropne. A ja wciąż za nimi tęsknię. To moje jedyne wnuczęta. Wcale nie wyglądają jak wnuczęta, pomyślał Mark, szczególnie chłopak. To zwyczajny punk. - Co się z nim stało? - odezwał się po kilku sekundach ciszy. - Cóż - westchnęła, jakby nie chciała mówić, ale musiała to zrobić. - Miał szesnaście lat, kiedy ojciec, który był wiecznie ząjętym ginekologiem, uzyskał wyłączne prawa rodzicielskie. Już wtedy Jeff - tak ma na imię - był zdziczały i zepsuty, bo chłopcy zawsze potrzebują ojca - nie uważasz? - a on go właściwie nie miał. Szybko więc wymknął się spod kontroli. Potem jego ojciec, mając pieniądze i całą armię prawników, usunął Reginę i zabrał jej dzieci, a kiedy to się stało, chłopak uzyskał zupełną swobodę. Za pieniądze ojca, oczywiście. Z najwyższym trudem ukończył szkołę średnią, a pół roku później znaleziono przy nim dużą ilość narkotyków. - Umilkła nagle i Mark miał wrażenie, że zacznie płakać. Pociągnęła łyk wina. - Ostatni raz ściskałam go, kiedy skończył średnią szkołę. Póżniej ,'ś~ widziałam jeszcze jego zdjęcie w gazecie - to było wtedy, gdy popadł w tarapaty - ale nigdy do mnie nie zadzwonił, nigdy się nie odezwał. To już dziesięć lat, Mark. Wiem, że ich więcej nie zobaczę. - Otarła ukradkiem oczy, a on nie wiedział, gdzie się podziać. Wzięła go pod ramię. - Chodź, usiądziemy na werandzie. Minęli wąski korytarz i przez drzwi frontowe wyszli na werandę. Usiedli na huśtawce. Było już ciemno i robiło się chłodno. Huśtali się wolno w milczeniu. Mama Love upiła łyk wina i postanowiła kontynuować rodzinną historię. - Widzisz, Mark, kiedy Joe dostał dzieci, po prostu kompletnie je zdemoralizował. Dawał im dużo pieniędzy, kupił samochody. Przyprowadzał do domu te swoje obrzydliwe przyjaciółki. Popisywał się nimi przed dziećmi. Amanda, będąc w szkole średniej, dwa razy zaszła w ciążę, a on załatwił jej skrobanki. - Dlaczego Reggie zmieniła nazwisko? - spytał Mark grzecznie. Może kiedy uzyska odpowiedź, saga rodziny Love wreszcie dobiegnie końca. - Spędziła kilka lat w szpitalach psychiatrycznych; wychodziła z nich i znów wracała. To było po rozwodzie i Reggie nie czuła się dobrze. Martwiłam się o moją córkę i każdej nocy płakałam przed 188 ~ 189 snem. Mieszkała ze mną. Trwało to latami, ale wreszcie wydźwignęła się z tego. Wiesz, dużo terapii, dużo pieniędzy, dużo miłości. I pewnego dnia uznała, że koszmar się skończył, że zbierze się w sobie i ruszy do przodu, rozpocznie nowe życie. Dlatego zmieniła nazwisko. Poszła do sądu i zrobiła to zgodnie z prawem. Wyremontowała pokoje nad garażem. Dała mi te wszystkie fotografie, ponieważ nie chce na nie patrzeć. Ukończyła studia prawnicze. Stała się nowym człowiekiem, z nową osobowością, nowym imieniem i nazwiskiem. - Jest rozgoryczona? - Walczy z tym. Straciła swoje dzieci i jak każda matka nie może tego przeboleć. Stara się jednak o nich nie myśleć. Ojciec kompletnie je przekabacił, więc o niej zapomniały. Ona go nienawidzi, oczywiście, i myślę, że to zdrowe uczucie. - Jest bardzo dobrym prawnikiem - stwierdził Mark, jakby osobiście zaangażował i zwolnił już wielu. Mama Love przysunęła się do niego, za bardzo jak na jego gust. Głaskała go po kolanie, co go diabelnie irytowało, ale przecież była taką słodką starą kobietą i nie miała nic złego na myśli. Pochowała syna i straciła jedynego wnuka, więc przystał na tę pieszczotę. Księżyca nie było widać. W chłodnym wieczornym powietrzu szumiały liście olbrzymich czarnych dębów rosnących między werandą a ulicą. Nie chciał wracać do szpitala, a to znaczyło, że mimo wszystko jest mu tu dobrze. Uśmiechnął się do Mamy Love, lecz ona patrzyła pustym wzrokiem w ciemność, głęboko pogrążona w myślach. Siedzieli na grubej, kilkakrotnie złożonej kołdrze. Nie chciał, żeby wróciła do sprawy samobójstwa Jerome'a Clifforda, więc spytał: - Dlaczego tak wielu klientów Reggie to dzieci? Dalej głaskała go po kolanie. - Ponieważ niektóre dzieci potrzebują adwokatów, chociaż więk- szość z nich o tym nie wie: A większość adwokatów jest za bardzo zajęta robieniem pieniędzy, żeby zwracać uwagę na dzieci. Natomiast Reggie chce pomagać. Zawsze będzie obwiniać siebie za utratę swoich dżieci i po prostu chce pomóc innym. Bardzo troszczy się o swych małych klientów - odparła. - Nie zapłaciłem jej zbyt wiele. - Nie przejmuj się, Mark. Każdego miesiąca Reggie bierze przynajmniej dwie sprawy za darmo. Nazywa się to „pro bono" - dla dobra, co oznacza, że prawnik nie pobiera za nie wynagrodzenia. Gdyby nie chciała twojej sprawy, to by jej nie wzięła. Wiedział o „pro bono". Połowa adwokatów, których oglądał 19~ w telewizji, borykała się nieodpłatnie z różnymi trudnymi sprawami, a druga połowa spała z pięknymi kobietami i jadała w eleganckich restauracjach. - Reggie ma duszę, sumienie, Mark - ciągnęła Mama Love, wciąż głaszcząc go delikatnie. W kieliszku zabrakło już wina, lecz jej słowa były wyraźne, a umysł czysty. - Pracuje za darmo, kiedy wierzy w swojego klienta. A historie niektórych z jeb klientów mogłyby wręcz złamać ci serce. Cały czas płaczę nad losem tych małych biedaków. - Jesteś z niej bardzo dumna, prawda? - Tak. Parę lat temu, kiedy trwała sprawa rozwodowa, Reggie jakby umarła. Mało brakowało, a byłabym ją straciła. Potem niemal zbankrutowałam, chcąc ją postawić na nogi. Ale za to spójrz na nią teraz. - Czy wyjdzie jeszcze kiedyś za mąż? - Może. Miała kilku przyjaciół, nic poważnego. Romanse nie są dla niej najważniejsze. Pierwsza jest zawsze praca. Tak jak dzisiaj. Już prawie ósma, a ona siedzi w jakimś miejskim areszcie i rozmawia r małym rzezimieszkiem schwytanym na kradzieży w sklepie. Ciekawe, co będzie w gazecie jutro rano. Sport, nekrologi, to co zwykle. Mark zmienił pozycję i czekał. Było oczywiste, że powinien coś powiedzieć. - Kto wie - mruknął. - Co pomyślałeś, kiedy zobaczyłeś swoje zdjęcie na pierwszej stronie gazety? - Zdenerwowało mnie to. - Skąd oni wzięli te fotografie? - Z roczników szkolnych. Nastąpiło długie milczenie. Łańcuchy skrzypiały, gdy huśtawka poruszała się w przód i tył. - Jakie to uczucie natknąć się na człowieka, który właśnie się zastrzelił? Dość straszne, ale szczerze mówiąc, mój lekarz powiedział, żebym z nikim o tym nie rozmawiał, ponieważ mnie to stresuje. Wiesz, co się stało z moim młodszym bratem. Więc wolę milczeć. Poklepała go lekko. - Naturalnie, naturalnie. Mark odepchnął się nogami i huśtawka przyspieszyła. Nadal miał pełny żołądek i nagle zachciało mu się spać. Mama Love-nuciła coś cicho. Wiatr przybrał na sile i chłopiec zadrżał. 191 Reggie znalazła ich na werandzie, huśtających się wolno w przód i tył. Mama Love piła kawę i głaskała po ramieniu Marka, który - zwinięty w kłębek - spał z głową na jej kolanach, przykryty kołdrą. - Kiedy zasnął? - spytała szeptem Reggie. - Godzinę temu. Zrobiło mu się zimno, a potem zasnął. To słodkie dziecko. - Pewnie, że tak. Zadzwonię do jego matki w szpitalu i zapytam, czy mógłby tu zostać na noc. - Jadł, aż rozbolał go brzuch. Zrobię mu rano dobre śniadanie. Sposób wymyślił Trumann. Był to wspaniały sposób, taki, który mógłby zadziałać, i dlatego istniało niebezpieczeństwo, że natychmiast - podwędzi go Foltrigg. Tak właśnie wyglądało życie z czcigodnym -.Royem, który bezustannie kradł cudze pomysły i przypisywał sobie -, 7.asługi, jeśli sprawy kończyły się dobrze; w przeciwnym razie winni byli Trumann i jego biuro, podwładni Foltrigga, prasa, ława przysięg- ~: łych i skorumpowana obrona - wszyscy, tylko nie sam wielki mistrz. Trumann jednak dawno już nauczył się schlebiać primadonnom i nimi manipulować, toteż nie miał wątpliwości, że poradzi sobie z tym idiotą Royem. Było późno. Siedział w ciemnym kącie zatłoczonego baru ostry- „.. `~ gowego, dziubał widelcem sałatę z krewetkami w pikantnym sosie i wtedy wpadł mu do głowy ten pomysł. Zadzwonił pod zastrzeżony numer biura Foltrigga, ale nikt się nie odezwał, następnie do biblioteki, gdzie odebrał Wally Boxx. Było wpół do dziesiątej i Wally wyjaśnił, że on i jego szef nadal studiują prawnicze woluminy - taka z nich para pracoholików. Siedzą po nocy, zagłębiając się w szczegóły, bo sprawia im to przyjemność. I to po całym dniu pracy. Trumann ' powiedział, że zaraz tam będzie. Wyszedł z hałaśliwego baru i zaczął szybko przedzierać się przez tłum na Canal Street. Wrzesień w Nowym Orleanie był jeszcze jednym z gorących i dusznych letnich miesięcy i nic nie wskazywało, by miało nadejść wybawienie. Po pokonaniu dwóch skrzyżowań Trumann zdjął marynarkę i przyśpieszył kroku. Minął jeszcze dwa skrzyżowania i mokra koszula zaczęła kleić mu się do pleców i brzucha. Klient 193 Obserwował tłumy obwieszonych kamerami turystów w jaskra- wych koszulkach łażących po Canal i zastanawiał się po raz tysięcz- ny, co sprawiało, że ci ludzie przyjeżdżali do tego miasta, żeby wydawać ciężko zarobione pieniądze na płytką rozrywkę i zbyt drogie jedzenie. Przeciętni turyści na Canal Street, ci w czarnych skarpetkach i białych trampkach, dźwigali po piętnaście kilogramów nadwagi i Trumann był przekonany, że po powrocie do domu opowiadają swoim mającym mniej szczęścia przyjaciołom o rozkosz- nym jedzeniu, które odkryli i spożywali podczas pobytu w Nowym Orleanie. Wpadł na tęgą kobietę z małym czarnym pudełkiem przyciśniętym do twarzy. Stała przy krawężniku i filmowała ni mniej, ni więcej tylko wystawę sklepu z tandetnymi pamiątkami, oblepioną afiszami ogła- szającymi wyprzedaż. Jakiż to prosty umysł miałby ochotę oglądać film wideo przedstawiający wystawę znajdującego się w Dzielnicy Francuskiej sklepu z pamiątkami? Amerykanie przestali już przeżywać swoje wakacje. Filmowali je teraz nieodłącznymi kamerami Sony i zapominali na resztę roku. Trumann czekał na przeniesienie. Miał dość turystów, ruchu ulicznego, wilgoci, przestępczości. I Roya Foltrigga. Skręcił przy Braciach Rubinstein i ruszył w stronę ulicy Poydras. Foltrigg nie bał się ciężkiej pracy. Była dla niego czymś oczywistym. Już w czasie studiów zdał sobie sprawę, że nie jest geniuszem i musi to nadrabiać pracowitością. Kuł jak oszalały i w rezultacie ukończył studia gdzieś w środku stawki. Wybrano go na starostę grupy i otrzymany z tej okazji dyplom wisiał oprawiony w dąb na jednej ze ścian. Ten wybór na stanowisko dla większości studentów kompletnie nic nie znaczące dla niego jednak oznaczał początek kariery politycznej. Młody Roy otrzymał skąpą ofertę pracy i w ostatniej chwili skorzystał z szansy zostania wiceprokuratorem miejskim w Nowym Orleanie. Niewiele ponad tysiąc doków miesięcznie w tysiąc dziewięćset siedem- dziesiątym piątym roku. W ciągu dwóch lat skierował do sądu więcej spraw niż wszyscy inni prokuratorzy miejscy razem wzięci. Pracował. Harował po nocach na stanowisku bez przyszłości, ponieważ zaczynała się jego kariera. Był gwiazdą, ale nikt tego nie zauważał. Zaczął działać w lokalnym oddziale Partii Republikańskiej, bo to było jedyne jego hobby, i nauczył się reguł gry. Spotykał ludzi bogatych i wpływowych i wkrótce otrzymał pracę w firmie prawniczej. Znowu harował po godzinach, aż stał się wspólnikiem. Ożenił się 194 z kobietą niekochaną, ale o nieposzlakowanej opinii, gdyż człowiek żonaty budzi zaufanie. Roy był na fali. Miał plan. Nadal Foltriggowie byli małżeństwem, lecz spali w oddzielnych pokojach. Dzieci miały odpowiednio dziesięć i dwanaście lat. Piękny rodzinny portret. Wolał biuro od swojego domu, co całkowicie odpowiadało jego żonie, która z kolei wolała jego pensję od niego samego. Stół konferencyjny Roya znowu pokrywały księgi prawnicze i notatniki. Wally zdjął krawat i marynarkę. Puste kubki po kawie walały się po pokoju. Obaj czuli zmęczenie. Prawo było całkiem proste: każdy obywatel ma wobec społeczeńs- twa obowiązek złożenia zeznań, które mogłyby dopomóc w wymierze- niu sprawiedliwości. I żaden świadek nie może być zwolniony z tego '~' obowiązku, nawet jeśli obawia się zemsty zagrażającej życiu jego i jego •, bliskich. To było prawo zwyczajowe, wyciosane w kamieniu przez se ki sędziów. Żadnych wyjątków. Żadnych zwolnień. Żadnych ulg Y. dla przestraszonych małych chłopców. Roy i Wally przeczytali dziesiąt- ki orzeczeń. Wiele skopiowali, podkreślili i rzucili na stół. Gdyby sąd ~: dla nieletnich w Memphis nie spełnił swego zadania, Roy zamierzał `;wezwać Marka do stawienia się przed ławą przysięgłych w Nowym ,-,m;'Orleanie. To przestraszy gówniarza i rozwiąże mu język. Trumann wszedł przez otwarte drzwi i rzekł: - Widzę, że pracujecie do późna, chłopcy. l~ally Boxx odsunął się od stołu i z całej siły rozprostował ramiona nad głową. - Tak, kupa rzeczy do przejrzenia - powiedział, wypuszczając "y- powietrze, i pełnym dumy gestem zatoczył dłonią nad stosami książek ~' i notatek. - Usiądź - zaprosił Foltrigg, wskazując na krzesło. - Właśnie kończyliśmy. - Również się przeciągnął, po czym z trzaskiem wyłamał palce. Uwielbiał swoją reputację fanatyka pracy, wielkiego człowieka nie bojącego się nadgodzin, kochającego członka rodziny, dla którego obowiązek jest jednak ważniejszy niż żona i dzieci. Praca znaczyła dla niego wszystko. Jego klientem były przecież Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Trumann od siedmiu lat wysłuchiwał dyrdymałek o osiemnasto- ,'' godzinnym dniu pracy. Był to ulubiony temat Foltrigga - opowiadanie o sobie, o godzinach spędzanych w biurze i organizmie nie po- t~ebującym snu. Prawnicy obnoszą się ze swoją bezsennością, jakby ~' ` był to jakiś powód do chwały. Prawdziwe męskie bestie, które nigdy nie spoczną. 195 - Mam pomysł - oświadczył Trumann, siadając przy stole naprzeciw nich. - Mówiliście mi o jutrzejszej rozprawie w Memphis. W sądzie dla nieletnich. - Na razie składamy wniosek - sprostował Roy. - Nie wiem, kiedy odbędzie się rozprawa. Ale postaramy się, żeby jak najszybciej. - Tak więc, jak to z tym jest? Bo dziś po południu, tuż przed wyjściem z biura, rozmawiałem z K.O. Lewisem, pierwszym asystentem Voylesa... - Znam K.O. - wtrącił Foltrigg. Trumann spodziewał się tego. W gruncie rzeczy specjalnie zamilkł na ułamek sekundy, żeby Roy mógł się wtrącić i dać mu do zrozumienia, jak blisko jest z K.O. - nie z panem Lewisem, lecz z K.O. - Tak. No więc Lewis, który jest teraz na konferencji w St. Louis, pytał mnie o sprawę Boyette'a, o Jerome'a Clifforda i chłopaka Swayów. Przekazałem mu to, co wiem. Powiedział, żebym nie wahał się do niego dzwonić, gdybym potrzebował jakiejkolwiek pomocy. Stwierdził, że pan Voyles chce codziennie otrzymywać raport w tej sprawie. - Wiem o tym wszystkim. - No więc pomyślałem sobie tak: St. Louis jest stąd oddalone o godzinę lotu. Co by było, gdyby pan Lewis zjawił się jutro z samego rana, kiedy składany będzie wniosek, u sędziego w Memphis i prze- prowadził z nim krótką pogawędkę, wywierając delikatny nacisk? Mówimy tu o człowieku numer dwa w FBI, który wyjaśnia sędziemu, co naszym zdaniem ten chłopak wie. Foltrigg kiwał głową. Sekundę później Wally zaczął robić to samo, tyle że szybciej. - Jest jeszcze coś - ciągnął Trumann. - Wiemy, że do Memphis przyjechał Gronke, i to bynajmniej nie po to, żeby odwiedzić grób Elvisa, zgadza się? Przysłał go Muldanno. Jeśli zatem założymy, że dzieciak jest w niebezpieczeństwie, pan Lewis mógłby przekonać sędziego sądu dla nieletnich, żeby zamknął go w areszcie dla jego własnego dobra. Rozumiesz, ze względów bezpieczeństwa... - To mi się podoba - rzekł Foltrigg. Wally'emu też się podobało. - Chłopak ugnie się pod takim naciskiem. Najpierw zostanie osadzony w areszcie wyrokiem sądu dla nieletnich, tak jak się postępuje w wielu innych przypadkach, i to powinno go nieźle wystraszyć. Może obudzi też tę jego panią adwokat. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, sędzia wyda chłopakowi nakaz złożenia zeznań. Jestem pewien, że w tym momencie Mark Sway zacznie mówić. Jeśli nie, można go uznać za winnego obrazy sądu. Prawda? 196 - Tak, obraza sądu. To całkiem prawdopodobne. Ale nie sposób przewidzieć, jak zakwalifikuje to sędzia. - A zatem pan Lewis mówi sędziemu o Gronkem i jego powią- zamach z mafią i o niebezpieczeństwie grożącym w związku z tym chłopakowi. Tak czy owak, szczeniak zostaje aresztowany i odcięty od swojej pani prawnik. Tej suki. Foltrigg był gotów do akcji. Zapisał coś w notatniku. Wally wstał i zaczął przechadzać się pełnym rozwagi krokiem po bibliotece, głęboko zamyślony, jakby rzeczy sprzysięgały się, by zmusić go do podjęcia życiowej decyzji. Trumann mógł ją nazywać suką w zaciszu biura w Nowym Orleanie. Ale pamiętał o mikrokasecie. I wolał pozostać tu, w Nowym Orleanie, z dala od tej przebiegłej kobiety. Niech McThune zajmie się nią w Memphis. - Czy możesz połączyć się telefonicznie z K.O.? - spytał Roy. - Myślę, że tak - agent wyciągnął z kieszeni skrawek papieru i zaczął wystukiwać numer. Foltrigg stanął z Wallym w kącie, tak żeby Trumann ich nie słyszał. - To świetny pomysł - oznajmił Boxx. - Jestem przekonany, że sędzia sądu dla nieletnich to jakiś miejscowy głupek, który z uwagą ';- wysłucha K.O. i zrobi wszystko, co ten mu każe. Nie sądzisz? Agent rozmawiał z Lewisem. Foltrigg obserwował go, słuchając °~ jednocześnie Wally'ego. - Być może - odparł - ale tak czy owak, chłopak stanie przed sądem i myślę, że to złamie jego opór. Jeśli nie puści pary, zostanie zamknięty w areszcie, pod naszą kontrolą i z dala od swojej pani adwokat. To mi się podoba. Szeptali przez jakiś czas, podczas gdy Trumann rozmawiał z K.O. Lewisem. Po chwili agent skinął głową w ich stronę, wypros- tował kciuk na znak, że wszystko w porządku, i uśmiechnął się szeroko, następnie odłożył słuchawkę. - Zrobi to - oznajmił radośnie. - Złapie poranny lot do Memphis i spotka się z Finkiem. Razem zaatakują sędziego. Obiecał też, że zadzwoni do George'a Orda i poprosi go, aby był obecny na spotkaniu z sędzią. - Mówiąc to, krążył wokół nich, dumny jak paw. - Pomyślcie tylko: z samego rana sędzia wchodzi do swojego biura, a tu stają przed nim prokurator stanowy z jednej strony, K.O. Lewis z drugiej i Fink pośrodku. W parę sekund sprawią, że dzieciak zacznie mówić. Foltrigg uśmiechnął się z zadowoleniem. Uwielbiał te cudowne chwile, gdy potężna machina władzy federalnej wchodzi na najwyższe 197 obroty i całym swym ciężarem ląduje na głowach niczego nie pode- jrzewających zwykłych ludzi. Wystarczyła jedna kilkuminutowa roz- mowa telefoniczna, by zapewnili sobie współpracę drugiego człowieka w FBL.. - To może się udać - rzekł Foltrigg do swoich chłopców. - To może się udać. W kącie małego pokoju nad garażem Reggie przerzucała w świetle lampy kartki ksiązki. Była północ, ale nie mogła zasnąć, więc zwinęła się pod kołdrą i popijając herbatę, czytała znalezioną przez Clinta publikację zatytułowaną Oporni świadkowie. Jak na podręcznik prawny, książka była niegruba. Prawo stanowiło wyraźnie: każdy świadek ma obowiązek pomóc władzom badającym okoliczności popełnienia przestępstwa. Świadek nie może odmówić składania zeznań dlatego, że czuje się zagrożony. Olbrzymia większość przytoczonych w pod- ręczniku spraw dotyczyła zorganizowanej przestępczości. Wyglądało na to, że mafia nigdy nie pozwalała swoim ludziom współpracować z policją i często groziła ich żonom i dzieciom. Sąd Najwyższy jednak więcej niż raz orzekł, iż żony i dzieci nie mają znaczenia. Świadek musi mówić. W pewnym momencie w niedalekiej przyszłości Mark może zostać zmuszony do mówienia. Foltrigg zażąda stawienia się przed ławą przysięgłych w Nowym Orleanie. Naturalnie ona, jako jego adwokat, miałaby również prawo być obecna. Gdyby Mark odmówił złożenia zeznań przed ławą przysięgłych, odbyłaby się krótka rozprawa przed sędzią procesowym, który bez wątpienia nakazałby mu udzielenie odpowiedzi na pytania Foltrigga. Gdyby i wówczas odmówił, gniew sądu mógłby być straszny. Żaden sędzia nie toleruje nieposłuszeństwa, a sędziowie federalni potrafią być szczególnie nieprzyjemni, kiedy ignoruje się ich polecenia. Są miejsca, do których kieruje się jedenastoletnich chłopców, którzy popadli w niełaskę systemu. Obecnie Reggie miała nie mniej niż dwudziestu klientów rozrzuconych po wielu szkołach wychowawczych stanu Tennessee. Najstarszy nie przekroczył szesna$tu lat. Wszyscy znajdowali się za drutami, pilnowani przez strażników. Jeszcze niedawno miejsca te nazywano zakładami poprawczymi, teraz zmie- niono szyld na „szkoły wychowawcze". Gdyby kazano mu zeznawać, Mark bez wątpienia zwróciłby się do niej, i dlatego Reggie nie mogła zasnąć. Jeśli poradzi mu, żeby ujawnił miejsce ukrycia zwłok senatora Boyette'a, narazi go na śmiertelne 198 niebezpieczeństwo. Swayowie nie byli ludźmi, którzy mogli szybko zmienić miejsce pobytu. Ricky miał być hospitalizowany jeszcze przez kilka tygodni. Program ochrony świadków koronnych trzeba by wstrzymać do czasu jego wyzdrowienia. Dianne zamieniłaby się w łatwy cel, gdyby Muldanno wydał na nią wyrok. Byłoby słusznie i etycznie doradzić mu, żeby poszedł na współpracę. Ale co by się stało, gdyby mafia zaatakowała? Gdyby coś przytrafiło się małemu Ricky'emu albo Dianne? Wina spadłaby na nią, ich adwokata. Dzieci to trudni klienci. Obrońca staje się kimś więcej niż tylko prawnikiem. Gdy masz do czynienia z dorosłym, wykładasz kawę na ławę, przedstawiasz za i przeciw każdego rozwiązania. Radzisz to . i tamto. Trochę przepowiadasz, ale niezbyt dużo. Potem mówisz, że czas na decyzję, i wychodzisz z pokoju. Kiedy wracasz, poznajesz decyzję klienta i dalej już postępujesz zgodnie z nią. A z dziećmi jest inaczej. One nie rozumieją udzielanych im rad. Chcą, by ktoś je objął i zdecydował za nie. Są przestraszone i szukają przyjaciół. Trzymała wiele małych rączek na salach sądowych. Otarła wiele łez. Wyobraziła sobie następującą scenę: olbrzymia, pusta sala sądu federalnego w Nowym Orleanie, zamknięta na klucz i strzeżona przez dwóch strażników; Mark na stanowisku dla świadków; Foltrigg, w pełnej chwale, przechadzający się dumnie, i zadzierający nosa na użytek swoich małych asystentów i może jednego czy dwóch agentów FBI; sędzia w czarnej todze. Sędzia prowadzi sprawę bardzo delikatnie i zapewne wyjątkowo nie znosi Foltrigga, ponieważ musi go oglądać niemal codziennie przez okrągły rok. Pyta Marka, czy rzeczywiście odmówił odpowiedzi na pewne pytania zadane mu tego ranka przed ławą przysięgłych w pomieszczeniu znajdującym się tuz obok, na tym samym korytarzu. „Tak" - odpowiada chłopiec, spoglądając na Wysoki Sąd. „Jakie było pierwsze pytanie" - zwraca się sędzia do - Foltrigga, który z notatnikiem w ręku przechadza się z ważną miną po sali, jakby dokoła pełno było kamer. „Zapytałem go, Wysoki Sądzie, czy Jerome Clifford przed popełnieniem samobójstwa powie- dział mu coś na temat ciała senatora Boyette'a. Mark Sway odmówił udzielenia odpowiedzi. Następnie zapytałem, czy Jerome Clifford zdradził mu, gdzie jest ukryte ciało. I na to pytanie nie uzyskałem odpowiedzi, Wysoki Sądzie". Sędzia nachyla się nad Markiem. Nie uśmiecha się. „Dlaczego odmówiłeś odpowiedzi?" - pyta. „Bo tak chciałem" - oświadcza chłopiec i jest to niemal śmieszne. Ale nikt się nie uśmiecha. „Cóż - powiada sędzia - nakazuję ci odpowiedzieć na te pytania przed ławą przysięgłych, rozumiesz, Mark? Masz teraz - 199 wrócić do pomieszczenia ławy przysięgłych i udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania pana Foltrigga, zrozumiałeś?" Chłopak milczy, nawet nie drgnąwszy. Patrzy na swoją zaufań'ą panią adwokat, która stoi dziesięć metrów dalej. „A co będzie, jeśli nie odpowiem?" - pyta głośno i to irytuje sędziego. „Nie masz wyboru, młody człowieku. Musisz odpowiedzieć, ponieważ ja ci to nakazuję". „A jeśli nie odpowiem?" - upiera się Mark, przerażony. „Cóż, wtedy zapewne uznam cię za winnego obrazy sądu i pozbawię wolności do czasu, aż wykonasz moje polecenie". Mark wie, co oznacza zwrot „pozbawić wolności", ponieważ wyjaśniła mu to jego obrona. „Na jak długo zostanę pozbawiony wolności?" - dopytuje. Sędzia jest wściekły. Foltrigg nie ukrywa frustracji. Przez dłuższy czas sędzia ryczy na Marka... Axle otarł się nagle o krzesło, wyrywając Reggie z zamyślenia. Scena sądu zniknęła. Zamknęła książkę i podeszła do okna. Najlepiej, jeśli poradzi Markowi, żeby skłamał, oszukał ich. Żeby w krytycznym momencie stwierdził, że zmarły Jerome Clifford w ogóle nie wspomniał mu o ciele Boyda Boyette'a. „Wysoki Sądzie, chociaż ten człowiek był szalony, pijany i półprzytomny, nie powiedział mi nic na ten temat, przysięgam". Kto będzie w stanie udowodnić mu, że mówi nieprawdę? Mark umiał kłamać. Był dzieckiem ulicy, a Reggie nieraz widziała, jak wspaniale dzieci ulicy potrafią kłamać na sali sądowej. Obudził się w obcym łóżku, wciśnięty pomiędzy miękki materac a grubą warstwę koców. Lampa z korytarza rzucała wąski snop przyćmionego światła przez szparę w drzwiach. Jego znoszone adidasy leżały na krześle koło drzwi, ale resztę ubrania miał na sobie. Odgarnął koce i łóżko zaskrzypiało. Spojrzał na sufit i z trudem przypomniał sobie, jak Reggie i Mama Love odprowadziły go do tego pokoju; zdaje się, że prawie musiały go wnieść po schodach. Potem przypomniał sobie także huśtawkę na werandzie i moment, kiedy nagle poczuł się bardzo zmęczony. Spuścił powoli nogi i usiadł na brzegu łóżka. Stopniowo przejaśniało mu sie w głowie. Przemieścił się na krzesło i zasznurował buty. Podłoga była drewniana i zaskrzypiała, kiedy szedł do drzwi. Otworzył e i zawias trzasn j y ęły cicho. W korytarzu panował spokój. Wszystkie drzwi były zamknięte. Zbliżył się do schodów i zaczął bez pośpiechu schodzić na dół. Zauważył dochodzące z kuchni światło i przyśpieszył kroku. Zegar na ścianie wskazywał dwadzieścia po drugiej. Uświadomił sobie teraz, j 200 I j I, ~; Reggie nie mieszka tutaj, lecz nad garażem. Mama Love spała zapewne smacznie na górze, więc przestał się skradać, ruszył przedpo- kojem, otworzył frontowe drzwi i znalazł swoją huśtawkę. Powietrze _było chłodne, a trawnik wydawał się kompletnie czarny. Przez chwilę był wściekły na siebie, że zasnął i dał się położyć do łóżka w tym obcym domu. Powinien być teraz w szpitalu ze swoją matką, spać na tym samym niewygodnym łóżku i czekać, aż Ricky wyzdrowieje i razem będą mogli opuścić szpital i pojechać do domu. Doszedł jednak do wniosku, że Reggie zadzwoniła do Dianne i ją uspokoiła. Matka pewnie ucieszyła się nawet, że Mark może zjeść dobrą kolację i przespać się wygodnie. Matki takie są. Według obliczeń stracił dwa dni szkolne. Teraz był chyba czwartek. Wczoraj zaatakował go w windzie mężczyzna z nożem i z ich zdjęciem rodzinnym. Mark miał wrażenie, że od tego czasu minął już miesiąc. - A dzień wcześniej, we wtorek, zaangażował Reggie. To wydarzenie także zdawało się oddalone w czasie co najmniej o miesiąc. A jeszcze wcześniej, w poniedziałek, obudził się jak każdy inny chłopak i poszedł do szkoły, nie mając pojęcia, że to wszystko się wydarzy. W Memphis ".: musiało być z milion dzieciaków i Mark nie mógł zrozumieć, dlaczego y akurat on został wybrany, żeby spotkać Jerome'a Clifforda na sekundy przed jego tragiczną śmiercią. Palenie. To była odpowiedź. Niebezpieczne dla zdrowia. To by się ~: zgadzało. Bóg pokarał go za palenie papierosów i trucie swojego ciała. Do diabła! A co by się stało, gdyby przyłapano go na piciu piwa? Ledwie widoczny w mroku mężczyzna pojawił się nagle na chodniku ..!~,i zatrzymał na moment przed domem Mamy Love. Ognik papierosa zajaśniał przed jego twarzą, a potem ten ktoś odszedł bardzo powoli. Trochę za późno na wieczorną przechadzkę, pomyślał Mark. Po minucie mężczyzna wrócił. Ten sam człowiek. Ten sam krok. To samo wahanie, gdy zatrzymał się między drzewami i ponownie spojrzał na dom. Mark wstrzymał oddech. Siedział w ciemnościach -- i wiedział, że jest niewidoczny. Ale to był ktoś więcej niż tylko wścibski sąsiad. Dokładnie o czwartej rano biała furgonetka marki Ford z chwilowo usuniętymi tablicami rejestracyjnymi wjechała na teren Posiadłości Kołowej Tuckera i skręciła w ulicę Wschodnią. Przyczepy stały ciche i ciemne. Na ulicach nie było żywej duszy. Niewielkie osiedle spało spokojnie i miało się obudzić dopiero za dwie godziny. Furgonetka zatrzymała się przed numerem siedemnaście. Silnik :' 201 wrócić do pomieszczenia ławy przysięgłych i udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania pana Foltrigga, zrozumiałeś?" Chłopak milczy, nawet nie drgnąwszy. Patrzy na swoją zaufaną panią adwokat, która stoi dziesięć metrów dalej. „A co będzie, jeśli nie odpowiem?" - pyta głośno i to irytuje sędziego. „Nie masz wyboru, młody człowieku. Musisz odpowiedzieć, ponieważ ja ci to nakazuję". „A jeśli nie odpowiem?" - upiera się Mark, przerażony. „Cóż, wtedy zapewne uznam cię za winnego obrazy sądu i pozbawię wolności do czasu, aż wykonasz moje polecenie". Mark wie, co oznacza zwrot „pozbawić wolności", ponieważ wyjaśniła mu to jego obrona. „Na jak długo zostanę pozbawiony wolności?" - dopytuje. Sędzia jest wściekły. Foltrigg nie ukrywa frustracji. Przez dłuższy czas sędzia ryczy na Marka... Axle otarł się nagle o krzesło, wyrywając Reggie z zamyślenia. Scena sądu zniknęła. Zamknęła książkę i podeszła do okna. Najlepiej, jeśli poradzi Markowi, żeby skłamał, oszukał ich. Żeby w krytycznym momencie stwierdził, że zmarły Jerome Clifford w ogóle nie wspomniał mu o ciele Boyda Boyette'a. „Wysoki Sądzie, chociaż ten człowiek był szalony, pijany i półprzytomny, nie powiedział mi nic na ten temat, przysięgam". Kto będzie w stanie udowodnić mu, że mówi nieprawdę? Mark umiał kłamać. Był dzieckiem ulicy, a Reggie nieraz widziała, jak wspaniale dzieci ulicy potrafią kłamać na sali sądowej. Obudził się w obcym łóżku, wciśnięty pomiędzy miękki materac a grubą warstwę koców. Lampa z korytarza rzucała wąski snop przyćmionego światła przez szparę w drzwiach. Jego znoszone adidasy leżały na krześle koło drzwi, ale resztę ubrania miał na sobie. Odgarnął koce i łóżko zaskrzypiało. Spojrzał na sufit i z trudem przypomniał sobie, jak Reggie i Mama Love odprowadziły go do tego pokoju; zdaje się, że prawie musiały go wnieść po schodach. Potem przypomniał sobie także huśtawkę na werandzie i moment, kiedy nagle poczuł się bardzo zmęczony. Spuścił powoli nogi i usiadł na brzegu łóżka. Stopniowo przejaśniało mu się w głowie. Przemieścił się na krzesło i zasznurował buty. Podłoga była drewniana i zaskrzypiała, kiedy szedł do drzwi. Otworzył je i zawiasy trzasnęły cicho. W korytarzu panował spokój. Wszystkie drzwi były zamknięte. Zbliżył się do schodów i zaczął bez pośpiechu schodzić na dół. Zauważył dochodzące z kuchni światło i przyśpieszył kroku. Zegar na ścianie wskazywał dwadzieścia po drugiej. Uświadomił sobie teraz, 200 źe Reggie nie mieszka tutaj, lecz nad garażem. Mama Love spała zapewne smacznie na górze, więc przestał się skradać, ruszył przedpo- kojem, otworzył frontowe drzwi i znalazł swoją huśtawkę. Powietrze było chłodne, a trawnik wydawał się kompletnie czarny. Przez chwilę był wściekły na siebie, że zasnął i dał się położyć do łóżka w tym obcym domu. Powinien być teraz w szpitalu ze swoją matką, spać na tym samym niewygodnym łóżku i czekać, aż Ricky wyzdrowieje i razem będą mogli opuścić szpital i pojechać do domu. Doszedł jednak do wniosku, że Reggie zadzwoniła do Dianne i ją uspokoiła. Matka pewnie ucieszyła się nawet, że Mark może zjeść dobrą kolację i przespać się wygodnie. Matki takie są. Według obliczeń stracił dwa dni szkolne. Teraz był chyba czwartek. Wczoraj zaatakował go w windzie mężczyzna z nożem i z ich zdjęciem rodzinnym. Mark miał wrażenie, że od tego czasu minął już miesiąc. A dzień wcześniej, we wtorek, zaangażował Reggie. To wydarzenie także zdawało się oddalone w czasie co najmniej o miesiąc. A jeszcze wcześniej, w poniedziałek, obudził się jak każdy inny chłopak i poszedł do szkoły, nie mając pojęcia, że to wszystko się wydarzy. W Memphis musiało być z milion dzieciaków i Mark nie mógł zrozumieć, dlaczego Y'.:akurat on został wybrany, żeby spotkać Jerome'a Clifforda na sekundy :':_przed jego tragiczną śmiercią. Palenie. To była odpowiedź. Niebezpieczne dla zdrowia. To by się ~; ugadzało. Bóg pokarał go za palenie papierosów i trucie swojego ciała. Do diabła! A co by się stało, gdyby przyłapano go na piciu piwa? Ledwie widoczny w mroku mężczyzna pojawił się nagle na chodniku i zatrzymał na moment przed domem Mamy Love. Ognik papierosa zajaśniał przed jego twarzą, a potem ten ktoś odszedł bardzo powoli. Trochę za późno na wieczorną przechadzkę, pomyślał Mark. k T m krok y;~ Po minucie męzczyzna wrocił. Ten sam członie . en sa To samo wahanie, gdy zatrzymał się między drzewami i ponownie v~~'' spojrzał na dom. Mark wstrzymał oddech. Siedział w ciemnościach i wiedział, że jest niewidoczny. Ale to był ktoś więcej niż tylko wścibski sąsiad. Dokładnie o czwartej rano biała furgonetka marki Ford z chwilowo "~~ usuniętymi tablicami rejestracyjnymi wjechała na teren Posiadłości Kołowej Tuckera i skręciła w ulicę Wschodnią. Przyczepy stały ciche i ciemne. Na ulicach nie było żywej duszy. Niewielkie osiedle spało '~"'' spokojnie i miało się obudzić dopiero za dwie godziny. Furgonetka zatrzymała się przed numerem siedemnaście. Silnik 201 i światła zgasły. Wokół panowała cisza. Po chwili wysiadł umun- durowany kierowca. Mundur wyglądał na policyjny - granatowe spodnie, granatowa koszula, szeroki czarny.pas z pistoletem w ka- burze, czarne buty, brak czapki czy kapelusza. Przekonywająca imitacja, szczególnie o czwartej rano, kiedy nikt się nie przygląda. Mężczyzna trzymał w dłoni prostokątny tekturowy pojemnik wiel- kości mniej więcej dwóch pudełek na buty. Rozejrzał się dookoła, po czym.zbliżył się do sąsiedniej przyczepy i przez chwilę ńasłuchiwał uważnie. Kompletna cisza. Nawet jednego szczeknięcia psa. Uśmie- chnął się do siebie i podszedł swobodnym krokiem do przyczepy numer siedemnaście. Gdyby wyczuł ruch w przyczepie obok, zapukałby po prostu lekko i i zaczął odgrywać rolę skonsternowanego posłańca szukającego pani Sway. Ale nie było takiej potrzeby. Sąsiedzi spali jak zabici. Szybko postawił pudełko koło drzwi, wsiadł do furgonetki i odjechał. Przybył i zniknął bez śladu, zostawiając za sobą tylko to drobne ostrzeżenie. peeble, pieniacz z ulicy Południowej, zaczął głośno narzekać, jak tandetne są te przeklęte przyczepy z ich aluminiowymi szkieletami. - po diabła, mieszkamy w ogniowych pułapkach - zakrzyknął tonem ulicznego kaznodziei - powinniśmy podać do sądu tego sukinsyna Tuckera i zmusić go, żeby zapewnił nam bezpieczne warunki miesz- kaniowe. Może porozmawiam na ten temat z moim adwokatem. Jeśli o mnie chodzi, mam w swojej przyczepie osiem wykrywaczy dymu i ognia, ze względu na te aluminiowe szkielety i tak dalej, i chyba będę musiał pogadać z moim adwokatem. Koło przyczepy Bibbsa zebrał się niewielki tłumek i dziękował Bogu, że ogień nie zdążył się rozprzestrzenić. Ci biedni Swayowie. Co jeszcze mogło się im przydarzyć? Dokładnie trzydzieści minut później pojemnik wybuchł. Była to niewielka, precyzyjnie kontrolowana eksplozja. Nie zatrzęsła się ziemia ani nie runęła weranda. Po prostu drzwi rozleciały się na kawałki i płomienie dostały się do wnętrza przyczepy; dużo czerwonych i żółtych płomieni i czarnego dymu kłębiącego się po pokojach. Cienkie ścianki i podłogi z dykty zajęły się natychmiast. Gdy Rufus Bibbs, najbliższy sąsiad, wystukiwał dziewięćset jedenaś- cie, dom Swayów stał już cały w płomieniach. Mężczyzna odłożył słuchawkę i pobiegł po wąż ogrodowy. Jego żona i dzieci szalały, próbując się ubrać i opuścić przyczepę. Głośne krzyki odbijały się echem po ulicy, kiedy oszałamiający jaskrawymi kolorami piżam i nocnych koszul tłum sąsiadów biegł do pożaru. Wielu ludzi tylko się gapiło, ale inni przybywali z gumowymi wężami i lali wodę z bliższych i dalszych przyczep. Ogień się wzmagał, aż wreszcie trzasnęły szyby w przyczepie Bibbsa. Nastąpiła kolejna fala krzyków, zgodnie z zasadą domina. Potem rozległy się syreny i pojawiły czerwone światła. Tłum się cofnął, kiedy strażacy zaczęli rozwijać swoje węże i pompować wodę. Inne przyczepy udało się ochronić, ale z domu Swayów zostało niewiele. Dach i większa część podłogi spaliły się całkowicie. Tylko tylna ściana stała jeszcze, z nie naruszonym ostatnim oknem. Nowi gapie przybyli, gdy strażacy zlewali wodą zgliszcza. Walter 202 Po śniadaniu złożonym z bułeczek z cynamonem i gorącej czekolady Mark i Reggie wyjechali do szpitala. Było wpół do ósmej, o wiele za wcześnie na Ricky'ego, ale Dianne już na nich czekała. Stan małego bardzo się poprawił. - Jak sądzisz, co się dzisiaj wydarzy? - zapytał Mark. Nie wiadomo dlaczego, pytanie to wydało jej się śmieszne. - Biedne dziecko - powiedziała, opanowawszy chichot. - Tak wiele przytrafiło ci się w ciągu ostatniego tygodnia. - Tak. Nie znoszę szkoły, ale fajnie byłoby już do niej wrócić. Miałem taki dziwny sen tej nocy. . - Jakiś koszmar? - Nie. Śniłem, że wszystko jest znowu normalnie, że przeżyłem cały dzień i nic mi się nie przydarzyło. To było cudowne. - Cóż, Mark, obawiam się, że mam dla ciebie nie najlepsze wiadomości. - Wiedziałem. O co chodzi? - Parę minut temu dzwonił Clint. Znowu jesteś na pierwszych stronach gazet. Zamieszczono zdjęcie nas obojga, pewnie zrobione przez jednego z tych pajaców wczoraj w szpitalu, kiedy wysiadaliśmy z windy. - Wspaniali. - W „The Memphis Press" pracuje dziennikarz nazwiskiem Slick Moeller. Wszyscy mówią na niego Kret. Kret Moeller. To w pewnym sensie legendarna postać, jego domeną są sprawy kryminalne. Bardzo się nami interesuje. 204 - To on napisał wczorajszy artykuł? - Zgadza się. Ma dużo kontaktów w policji. Wygląda na to, że Alicja uważa, iż pan Clifford powiedział ci wszystko przed śmiercią, a ty teraz odmawiasz współpracy. - Tak właśnie jest, nieprawdaż? Reggie spojrzała we wsteczne lusterko. - Tak. To dość przygnębiające - odparła. - Skąd on o tym wszystkim wie? - Gliny z nim rozmawiają, oczywiście nieoficjalnie, a on kopie, kopie, potem zaś składa kolejne kawałki układanki. A jeśli kawałki nie pasują do siebie idealnie, Slick sam wypełnia puste miejsca. Według Clinta artykuł oparty jest na pragnących zachować anonimowość źródłach z Departamentu Policji Miasta Memphis i pełno w nim przypuszczeń na temat tego, co wiesz. Teoria jest taka, że skoro mnie zaangażowałeś, musisz coś ukrywać. - Zatrzymajmy się i kupmy tę gazetę. - - Kupimy ją w szpitalu. Zaraz tam dojedziemy. - Myślisz, że znowu spotkamy tych reporterów? - Pewnie tak. Powiedziałam Clintowi, żeby znalazł jakieś tylne wejście i czekał na nas na parkingu. - Mam tego dość, wiesz? Po prostu dość. Wsayscy moi kumple poszli dzisiaj do szkoły i świetnie się bawią. Zachowują się normalnie, biją się z dziewczynami w czasie przerw, robią kawały nauczycielom, wiesz, to co zwykle. A ja? Jeżdżę po mieście z adwokatem, czytam w prasie o tym, co mi się ostatnio przytrafiło, oglądam własne zdęcia na pierwszych stronach gazet, chowam się przed reporterami, uciekam uzbrojonym w noże zabójcom. Zupełnie jak w jakimś filmie. Złym filmie. Już mnie od tego mdli. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Po prostu już nie mogę. Obserwowała go w przerwach między spojrzeniami na ulicę i inne samochody. Miał wilgotne oczy i zaciśnięte szczęki. Patrzył prosto przed siebie, ale nic nie widział. - Przykro mi, Mark. - Tak, mnie też. Koniec z przyjemnymi snami. - To może być bardzo długi dzień. - Co jeszcze mnie spotka? Ostatniej nocy ktoś obserwował dom, wiesz? = Co takiego? - Tak, ktoś obserwował dom. Siedziałem na werandzie o wpół do trzeciej nad ranem i widziałem faceta przechadzającego się wzdłuż chodnika. Po prostu palił papierosa i patrzył na dom, rozumiesz? r 205 - Może to był sąsiad? - Oczywiście, o wpół do trzeciej nad ranęm! - Może ktoś tamtędy tylko przechodził? - Trzy razy w ciągu piętnastu minut? Popatrzyła na niego znowu i zaraz nacisnęła hamulec, żeby nie zderzyć się z samochodem z naprzeciwka. - Ale ufasz mi? - spytała. Spojrzał na nią, jakby zaskoczony tym pytaniem. - Oczywiście, że ci ufam, Reggie. Uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu. - Więc trzymaj się mnie. Jedną z zalet architektonicznego horroru takiego jak szpital St. Peter's było istnienie wielu drzwi i wejść, o których mało kto wiedział. Dostawione tu i ówdzie dobudówki i skrzydła stworzyły wiele zakątków i korytarzy, których rzadko używano, i czasem tylko odkrywali je zagubieni strażnicy. Kiedy przybyli na miejsce, Clint od pół godziny myszkował po szpitalu bez większego sukcesu. Trzy razy udało mu się zgubić. Przepraszał, cały spocony, gdy spotkali się na parkingu. - Chodźcie za mną - rzekł Mark. Przebiegli na drugą stronę ulicy i weszli do środka drzwiami ewakuacyjnymi. Przeciskając się przez poranny tłum, dotarli do nie używanej staroświeckiej windy jadącej w dół. - Mam nadzieję, że wiesz, dokąd nas prowadzisz - odezwała się Reggie pełnym wątpliwości tonem, niemal biegnąc, żeby dotrzymać mu kroku. Clint dyszał ciężko. - Po prostu chodźcie za mną - powtórzył chłopiec i otworzył drzwi prowadzące do kuchni. - Jesteśmy w kuchni, Mark - zaprotestowała Reggie, rozglądając się wkoło. - Spokojnie. Zachowujcie się, jakbyście znali to miejsce. Wcisnął guzik dźwigu towarowego i drzwi otworzyły się natych- miast. Wdusił kolejny guzik na wewnętrznej tablicy i ruszyli w górę. - W głównej części jest osiemnaście pięter, ale ten dźwig za- trzymuje się na dziesiątym. Na dziewiątym nie staje. Zastanówcie się nad tym - wyjaśniał Mark tonem znudzonego przewodnika wycieczki. - Co ma się wydarzyć na dziesiątym? - spytał Clint, łapiąc oddech. - Poczekaj, a zobaczysz. Drzwi otworzyły się na dziesiątym i znaleźli się w olbrzymiej szafie z rzędami półek pełnych ręczników i prześcieradeł. Mark ruszył pierwszy, błyskawicznie prześlizgując się między półkami. Otworzył ciężkie metalowe drzwi i nagle wyszli na korytarz z pokojami dla pacjentów po obu stronach. Wskazał na lewo, szedł dalej, aż zatrzymał się przed drzwiami wyjścia ewakuacyjnego, oblepionymi czerwonymi i żółtymi znakami alarmowymi. Chwycił za klamkę; Reggie i Clint zamarli. Pchnął drzwi i nic się nie stało. - Alarmy nie działają - oznajmił nonszalancko i ruszył schodami w dół. Otworzył następne drzwi i nagle znaleźli się w cichym, pustym korytarzu z grubą wykładziną na podłodze. Znowu wskazał kierunek i poszli dalej, mijając pokoje pacjentów, zakręt i pomieszczenie pielęgniarek. Gdy spojrzeli w inny korytarz, zauważyli kręcących się przy windzie dziennikarzy. - Dzień dobry, Mark - powiedziała piękna Karen, ale bez uśmiechu. - Cześć, Karen - rzucił, nie zatrzymując się. Dianne siedziała na składanym krześle w korytarzu, a przed nią klęczał policjant. Płakała, i to najwyraźniej od dłuższego już czasu. Dwaj strażnicy stali obok siebie pięć metrów dalej. Mark spostrzegł łzy w oczach policjanta i podbiegł do matki. Objęła go i uścisnęła. - Co się stało, mamo? - Rozpłakała się jeszcze bardziej. - Mark, wasza przyczepa spłonęła dziś w nocy - wyjaśnił policjant. - Zaledwie parę godzin temu. Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem, po czym objął matkę za szyję. Ocierała łzy, próbując się opanować. - Całkowicie? - spytał Mark. - Tak - odparł policjant i wstał, trzymając czapkę w obu dłoniach. - Wszystko się spaliło. - Co było przyczyną pożaru? - chciała wiedzieć Reggie. - Nie wiadomo. Ekspert ze straży zbada to jeszcze dzisiaj. Podobno nastąpiło zwarcie. - Muszę porozmawiać z człowiekiem ze straży - oznajmiła z naciskiem prawniczka i policjant przyjrzał się jej uważniej. - A kim pani jest? - Reggie Love, adwokat rodziny. Ach, tak. Widziałem dzisiejszą gazetę. Podała mu wizytówkę. - Proszę mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił. - Oczywiście. - Gliniarz włożył czapkę i raz jeszcze spojrzał na 206 207 Dianne. Znowu miał smutny wyraz twarzy. - Pani Sway, naprawdę bardzo mi przykro - powiedział. - Dziękuję panu - odparła Dianne, ocierając łzy. Policjant zerknął na Reggie i Clinta, cofnął się i odszedł pośpiesznie. Zjawiła się pielęgniarka i stanęła obok, na wszelki wypadek. Dianne nagle miała publiczność. Wstała i przestała płakać, a nawet udało jej się uśmiechnąć do Reggie. - To jest Clint van Hooser. Pracuje dla mnie - dokonała prezentacji Reggie. Pani Sway uśmiechnęła się do niego. - Bardzo mi przykro - rzekł Clint. - Dziękuję - odparła cicho. Skończyła wycierać sobie twarz i nastąpiła kłopotliwa cisza. Nadal obejmowała oszołomionego Mar- ka. - Dobrze się zachowywał? - spytała. - Był cudowny. Zjadł tyle, co pluton wojska. - To świetnie. Dzięki za ugoszczenie go. - Jak się czuje Ricky? - spytała Reggie. - Spał dobrze. Kiedy doktor Greenway przyszedł dziś rano, Ricky był przytomny i rozmawiał z nim. Wygląda dużo lepiej. - Czy wie o pożarze? - odezwał się Mark. - Nie. I nie powiemy mu, dobrze? - Dobrze, mamo. Czy możemy wejść do środka i porozmawiać, tylko ty i ja? Dianne uśmiechnęła się do Reggie i Clinta i zniknęła z synem w pokoju. Drzwi zamknęły się i maleńka rodzina Swayów była w komplecie, z całym swoim ziemskim majątkiem. Sędzia Harry Roosevelt od dwudziestu dwóch lat przewodniczył posiedzeniom sądu dla nieletnich okręgu Shelby i mimo ponurej natury większości spraw, wykonywał swoją pracę z wielką godnością. Był pierwszym czarnym sędzią sądu dla nieletnich w stanie Tennessee i kiedy we wczesnych latach siedemdziesiątych gubernator powołał go na to stanowisko, jaśniała przed nim przyszłość i przepowiadano mu szybkie zdobycie o wiele wyższych urzędów. Wyższe urzędy nadal były na swoim miejscu, a Harry Roosevelt na swoim, w rozpadającym się budynku zwanym po prostu sądem dla nieletnich. Wiele było ładniejszych gmachów sądowych w Memphis. W budynku federalnym na Main Street, wciąż najnowocześniejszym w mieście, znajdowały się eleganckie i stateczne sale sądowe. Chłopcy z władz federalnych zawsze mieli to, co najlepsze - puszyste dywany, 208 :,_ r,- głębokie skórzane fotele, ciężkie dębowe stoły, dobre oświetlenie, _` działającą klimatyzację, armię świetnie opłacanych urzędników i asys- tentów. Kilka skrzyżowań dalej stał gmach sądu okręgu Shelby, rojny :~ niczym ul, z tysiącami prawników krążących jego wyłożonymi mar- ` - murem korytarzami i prowadzących ważne procesy w dobrze utrzy- ~r>2anych i idealnie czystych salach sądowych. Był to budynek starszy, ' ale niezmiernie piękny, z obrazami na ścianach i porozrzucanymi tu ~~<_ i ówdzie rzeźbami. Harry mógł mieć tam swoją salę sądową, lecz :r powiedział „nie". A nieco dalej znajdowało się centrum prawne okrcgu Shelby, z labiryntem nowoczesnych sal pełnych jaskrawego -r-; świ<~tła jarzeniówek, systemów nagłaśniających i wyściełanych foteli. H a rry mógł mieć również jedną z tych sal, ale i tym razem odmówił. Został tutaj, w sądzie dla nieletnich, z dala od centrum, w dawnym budynku szkoły średniej, gdzie brakowało miejsc do parkowania i na 4 każdego sędziego przypadało najwięcej chyba spraw na świecie. Jego ^ ~va. Usiadła w nim i spojrzała na biurko. Chociaż teoretycznie wykonano je z drewna, poza ściankami -:.Znymi i przodem materiał ten był zupełnie niewidoczny. Nie ~3~tńiała szansa sprawdzenia, czy blat pokrywała skóra, czy chrom. awet sam Harry zapomniał już, jak wygląda blat jego biurka. Górna ść należała do March i jej równych, wznoszących się w górę na Wadzieścia centymetrów stosów prawniczych dokumentów. Trzy- tlzieści centymetrów na podłodze, dwadzieścia na biurku. Poniżej, `: i głębiej, znajdował się olbrzymi kalendarz na tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty rok, którego Harry używał do wypróbowywania -t długopisów i bazgrania, kiedy nudzili go natrętni prawnicy. Dalej zaczynała się ziemia niczyja. Nawet Marcia bała się tam zaglądać. Na oparciu krzesła sekretarka przykleiła tuzin żółtych karteczek informujących zapewne o najpilniejszych sprawach tego ranka. Pomimo chaosu panującego w jego gabinecie Harry Roosevelt był r najbardziej zorganizowanym sędzią, jakiego Reggie spotkała w czasie swojej krótkiej czteroletniej kariery. Nie musiał tracić czasu na studiowanie przepisów prawnych, ponieważ większóść z nich sam napisał. Powszechnie znano jego skłonność do oszczędnego używania słów, a wydawane przez niego wyroki i orzeczenia sprawiały wrażenie lakonicznych w zestawieniu z prawniczymi standardami. Nie tolerował długaśnych pozwów pisanych przez niektórych jurystów, a przemowy ~= szczególnie gadatliwych oratorów ucinał w zarodku. Mądrze dys- ponował swoim czasem, a o resztę troszczyła się Marcia. Jego gabinet ~i biuro cieszyły się pewnego rodzaju sławą w prawniczych kręgach :: Memphis i Reggie podejrzewała, że Harry jest z tego całkiem zadowolony. Podziwiała go niezmiernie, nie tylko za mądrość i uczci- -- wość, ale także za przywiązanie do stanowiska. Wiele razy mógł już przenieść się do znamienitszego sądu, z eleganckim biurkiem, urzęd- ~': pikami i asystentami, czystym dywanem i działającą klimatyzacją. 239 Zaczęła przeglądać wniosek. Złożyli go Foltrigg i Fink, podpisani u dołu. Żadnych szczegółów, tylko ogólnikowe stwierdzenia Oskar- żające nieletniego Marka Swaya o utrudnianie śledztwa władzom federalnym przez odmowę współpracy z FBI i biurem prokuratora stanowego dla południowego dystryktu Luizjany. Czuła pogardę dla Roya za każdym razem, kiedy widziała jego nazwisko. Ale mogło być gorzej. Podpis Foltrigga mógł widnieć pod dokumen- tem wzywającym Marka Swaya do stawienia się przed ławą przysięg- łych w Nowym Orleanie. Takie posunięcie byłoby całkowicie legalne i słuszne, toteż Reggie wydało się dość zaskakujące, że Roy wybrał Memphis na miejsce ataku. W wypadku niepowodzenia Nowy Orlean stał następny w kolejce. Drzwi otworzyły się i masywna czarna toga wkroczyła do środka, goniona przez Marcię odczytującą z długiej listy sprawy, które musiały być załatwione natychmiast. Harty słuchał, nie podnosząc wzroku, rozpiął togę i rzucił ją na krzesło, to z aktami pod spodem. - Dzień dobry, Reggie - powiedział z uśmiechem. Stanął obok niej i poklepał ją po ramieniu. - To będzie wszystko - rzekł spokojnie do March; ta wyszła, zamykając za sobą drzwi. Harry odkleił małe żółte karteczki, nie czytając ich, i opadł ciężko na krzesło. - Jak się miewa Mama Love? - spytał. - Dobrze. A ty? - Wspaniale. Wcale nie jestem zaskoczony twoją wizytą. - Nie musiałeś podpisywać nakazu umieszczenia Marka w aresz- cie. Przyprowadziłabym go tutaj, wiesz o tym, Harty. Wczoraj zasnął na huśtawce, na werandzie u Mamy Love. Jest w dobrych rękach. Harty uśmiechnął się i przetarł oczy. Niewielu prawników mówiło mu po imieniu w biurze. Ale w ustach Reggie brzmiało to naprawdę przyjemnie. - Reggie, Reggie. Zawsze uważasz, że twoi klienci zostali nie- słusznie osadzeni w areszcie. - To nieprawda. - Myślisz, że wszystko jest w porządku, kiedy zabierzesz ich do domu i nakarmisz. - To pomaga. - Tak, wiem. Ale zdaniem pana Orda i FBI młodemu Markowi Swayowi grozi niebezpieczeństwo. - Co ci powiedzieli? - To się okaże w trakcie rozprawy. - Musieli być bardzo przekonywający, Harry. O rozprawie dowiedziałam się na godzinę przed jej rozpoczęciem. To chyba rekord. 240 -- Myślałem, że będziesz zadowolona. Możemy zrobić to jutro, ~` jeśli wolisz. Z przyjemnością każę panu Ordowi trochę poczekać. -- Nie, dopóki Mark jest w areszcie. Daj mi go pod opiekę .- i przełóżmy rozprawę na jutro. Potrzebuję czasu, żeby się zastanowić. - - Boję się wypuścić go przed wysłuchaniem oskarżenia. - Dlaczego? - Według FBI w mieście znajdują się pewni bardzo niebezpieczni ludzie, którzy chcą go uciszyć. Znasz niejakiego Gronkego i jego opli Bona i Piriniego? Słyszałaś o nich kiedykolwiek? - Nie. - Ja również nie. Aż do dzisiejszego ranka. Zdaje się, że ci ~'~, panowie przyjechali do naszego kochanego miasta z Nowego Orleanu ~~ i że są bliskimi współpracownikami pana Muldanna czy też Ostrza, ~' jak podobno lubi być nazywany. Bogu dzięki, że mafia nigdy nie zagnieździła się w Memphis. To przerażające sprawy, Reggie, doprawdy `y, przerażające. Ci faceci nie przyjechali tutaj grać w kręgle. - Też się boję. - Czy mu grożono? - Tak. Wczoraj w szpitalu. Powiedział mi o tym i od tego czasu nic rozstawaliśmy się. - A więc jesteś teraz jego ochroniarzem? - - Nie, nie jestem. I nie sądzę, żeby kodeks dawał ci prawo ` umieszczania dzieci w areszcie tylko dlatego, że może im grozić niebezpieczeństwo. - Reggie, moja droga, ja napisałem ten kodeks. Mogę wydać nakaz umieszczenia w areszcie każdego dziecka oskarżonego o prze- stępstwo. To prawda, Harry był autorem kodeksu. A sądy apelacyjne już dawno przestały podawać w wątpliwość jego orzeczenia. - Jakież to przestępstwa popełnił Mark według Foltrigga i Finka? Harry wyciągnął z szuflady dwie jednorazowe chusteczki i wy- dmuchał nos. Uśmiechnął się ponownie. - On nie może milczeć, Reggie. Jeśli coś wie, musi im powiedzieć. Znasz prawo. ~- Zakładasz, że on coś wie. - Nic nie zakładam, Reggie. Wniosek zawiera pewne oskarżenia, częściowo oparte na faktach, a częściowo na domysłach. Dokładnie tak jak wszystkie wnioski. Nie uważasz? Reggie, nie poznamy prawdy, - jeśli nie odbędzie się rozprawa. - Wierzysz w bzdury, które wypisuje Slick Moeller? - Nie wierzę w nic, Reggie, dopóki ktoś nie złoży w moim sądzie .6 - Klient 241 zeznań pod przysięgą, a wtedy wierzę mniej więcej w dziesięć procent tego, co usłyszałem. Nastąpiło długie milczenie, podczas którego sędzia zastanawiał się, czy zadać pytanie. W końcu je zadał: - A zatem, Reggie, co wie ten chłopak? - Przecież to poufne informacje, Harry. Uśmiechnął się. - Czyli wie więcej, niż powinien. - Można tak to ująć. - Jeśli są to informacje istotne dla śledztwa, musi im je ujawnić, Reggie. - A jeśli odmówi? - Nie mam pojęcia. Na razie jeszcze nie odmówił. Jak bystry jest ten chłopak? - Bardzo bystry. Rozbita rodzina, brak ojca, matka pracuje, wyrósł na ulicach. To, co zwykle. Rozmawiałam wczoraj z jego wychowawcą. Mark chodzi do szóstej klasy i wyjąwszy matematykę, ma same celujące. Jest naprawdę bardzo zdolny, oprócz tego, że umie sobie radzić. - Nie sprawiał dotąd żadnych kłopotów? - Żadnych. To wspaniały chłopak, Harry. Naprawdę niezwykły. - Większość twoich klientów to niezwykłe dzieci, Reggie. - Ten jest wyjątkowy. Nie znalazł się tu ze swojej winy. - Mam nadzieję, że uzyska pełną poradę prawną. Rozprawa może być ciężka. - Większość moich klientów uzyskuje pełną poradę prawną, Harry. Rozległo się pukanie do drzwi i weszła Marcu. - Twój klient jest tutaj, Reggie. Pokój świadków C. - Dzięki. - Reggie wstała i podeszła do drzwi. - Do zobaczenia za parę minut, Harry. - Tak, Reggie. I jeszcze jedno. Pamiętaj, że jestem surowy dla dzieciaków, które nie wykonują moich poleceń. - Wiem. Mark siedział na składanym krześle, oparty o ścianę, z rękami splecionymi na piersiach i skonsternowanym wyrazem twarzy. Od trzech godzin traktowano go jak skazańca i zaczynał się już do tego przyzwyczajać. Nie został pobity przez policjantów ani przez innych więźniów. 242 ~' pomieszczenie było maleńkie, pozbawione okien i marnie oświet- ~. Reggie weszła, przysunęła sobie krzesło i usiadła obok chłopca. • - iele razy była w tym pokoju w podobnych okolicznościach. Mark ~~~iechnął się z wyraźną ulgą. - Jak ci się podoba w więzieniu? - spytała. ~» ~q, -- Jeszcze mnie nie nakarmili. Czy możemy ich zaskarżyć? - Być może. Jak się miewa Dorem, dama z kluczami? ~_~ , -- Straszny babsztyl. Skąd ją znasz? - Byłam tu nie jeden raz, Mark. To moja praca. Jej mąż wodsiadu~e trzydziestoletni wyrok za napad na bank. - wietnie. Zapytam o niego, kiedy ją znowu spotkam. Czy ja wracam, Reggie? Chciałbym wiedzieć, co się dzieje, rozumiesz? ~ Cóż, to bardzo proste. Za kilka minut sędzia Harry Roosevelt ~` worzy w swojej sali sądowej rozprawę, która może potrwać parę ~~~odzin. Prokurator stanowy i FBI twierdzą, że dysponujesz ważnymi _ formacjami, należy więc się spodziewać, iż poproszą sędziego, aby ~' dał ci nakaz złożenia zeznań. - Czy sędzia może mnie do tego zmusić? ' Reggie mówiła teraz bardzo powoli i ostrożnie. Mark był jedenas- letnim chłopakiem, bystrym i wiele rozumiejącym, ale ona widziała ~&etki takich jak on i zdawała sobie sprawę, że w tej chwili jest tylko ~v~ystraszonym małym chłopcem. Mógł słyszeć jej słowa, ale mógł też =~h nie słyszeć. Albo mógł słyszeć to, co chciał, więc należało zachować ostrożność. - Nikt nie może cię zmusić do mówienia. - To dobrze. - Sędzia jednak ma prawo umieścić cię ponownie w celi, jeśli nie będziesz zeznawać. - Zamknąć mnie z powrotem w więzieniu?! Tak. - Nie rozumiem. Przecież nie zrobiłem nic złego, a siedzę ~J w więzieniu. Po prostu tego nie pojmuję. - To bardzo proste. Jeśli - i kładę nacisk na słowie „jeśli" - sędzia Roosevelt nakaże ci odpowiedzieć na pewne pytania, a ty odmówisz, możesz zostać uznany za winnego obrazy sądu, polegającej właśnie na odmowie odpowiedzi, na nieposłuszeństwie w stosunku do sędziego. Wprawdzie nigdy nie słyszałam, żeby jedenastoletniego chłopca uznano za winnego obrazy sądu, ale gdyby dorosły człowiek odmówił wykonania polecenia sędziego, poszedłby za to do więzienia. - Ja nie jestem dorosły. - To prawda, mimo to nie sądzę, żeby sędzia wypuścił cię 243 z aresztu, jeśli nie zechcesz odpowiedzieć na te pytania. Widzisz, Mark, prawo jest bardzo stanowcze w tej kwestii. Osoba dysponująca informacjami o podstawowym znaczeniu kila śledztwa w sprawie kryminalnej nie może odmówić ich ujawnienia tylko dlatego, że czuje się zagrożona. Innymi słowy, niebezpieczeństwo grożące tobie lub twojej rodzinie nie daje ci podstaw do odmowy złożenia zeznań. - To naprawdę głupie prawo. - Ja też nie do końca się z nim zgadzam, ale to bez znaczenia. Prawo jest prawem i nie ma od niego wyjątków, nawet dla dzieci. - A więc wtrącą mnie do więzienia za obrazę sądu? - To bardzo prawdopodobne. - Czy możemy zaskarżyć sędziego albo zrobić coś innego, żebym mógł wyjść na wolność? - Nie. Nie można zaskarżyć sędziego. A poza tym sędzia Roosevelt to bardzo dobry i sprawiedliwy człowiek. - Nie mogę się doczekać, żeby go spotkać. - Spotkasz go za chwilę. Mark się zamyślił. Jego krzesło kiwało się rytmicznie. - Jak długo będę w więzieniu? - Zakładając, że zostaniesz tam odesłany, przypuszczalnie do czasu, kiedy zdecydujesz się wykonać polecenie sędziego. Aż zaczniesz mówić. - W porządku. A jeśli nie zechcę mówić? Jak długo będą mnie tam trzymać? Miesiąc? Rok? Dziesięć lat? - Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie, Mark. Nikt tego nie wie. - Sędzia też nie? - Nie. Jeśli nawet pośle cię do więzienia za obrazę sądu, nie uważam, żeby wiedział, na jak długo. Nastąpiła kolejna męcząca pauza. Mark spędził trzy godziny w celi Dorem i stwierdził, że nie jest to takie złe miejsce. Widział filmy, w których gangi walczyły i szalały; kapusie ginęli od wykonanej ręcznie broni; strażnicy torturowali więźniów; więźniowie atakowali się nawzajem - Hollywood w najlepszym wydaniu. Ale tu dawało się wytrzymać. A jaka była alternatywa? Pozbawiona miejsca, które można by nazwać domem, rodzina Swayów zamieszkiwała obecnie w pokoju numer dziewięćset czterdzieści trzy szpitala St. Peter's. Jednakże myśl o Rickym i matce samotnie walczących z przeciwnościami losu była nie do zniesienia. - Rozmawiałaś z moją matką? - spytał. 244 - Nie, jeszcze nie. Zrobię to po rozprawie. -- Martwię się o Ricky'ego. - Chcesz, żeby twoja matka była obecna podczas rozprawy? To ~:rtzoźliwe. - Nie. Ona ma już wystarczająco dużo zmartwień. Poradzimy :obie sami z tym bałaganem. Położyła mu dłoń na kolanie i niewiele brakowało, by się roz- xv~akała. Był takim dzielnym chłopcem, który w odróżnieniu od 24.' y~ększości jej klientów z sądu dla nieletnich nie zrobił nic złego. Ktoś zapukał do drzwi i Reggie powiedziała głośno: - Jeszcze chwilę. - Sędzia jest gotów - padła odpowiedź. Mark wziął głęboki oddech i spojrzał na jej dłoń na swoim kolanie. - Czy nie mogę najzwyczajniej w świecie skorzystać z Piątej ^~oprawki - zapytał? - Nie. To nic nie da, Mark. Myślałam już o tym. Będą cię pytać '` 'e po to, żeby udowodnić ci przestępstwo, lecz by uzyskać informacje, ~, tórymi - jak sądzą - dysponujesz. - Nie rozumiem. - To nie twoja wina. Słuchaj mnie uważnie, Mark. Postaram ci ~ ; ~'ę to wytłumaczyć. Oni chcą wiedzieć, co Jerome Clifford powiedział ~` ~: ' przed śmiercią. Zadadzą ci szczegółowe pytania na temat tego, co =`~vydarzyło się przed popełnieniem przez niego samobójstwa. Zapytają ~~ię, czy Clifford wspominał ci cokolwiek na temat senatora Boyette'a, k ~- ~ jeśli tak, to co. Nic, co im powiesz, w żaden sposób nie wplącze cię ` ~ e`w sprawę zamordowania senatora. Rozumiesz? Ty nie miałeś z tym nic = wspólnego.. I nie miałeś nic wspólnego z samobójstwem Jerome'a Clifforda. Nie popełniłeś żadnego przestępstwa. Nie jesteś podejrzany o żadną zbrodnię. Twoje odpowiedzi nie mogą ci zaszkodzić. Dlatego nie możesz skorzystać z ochrony, jaką zapewnia Piąta Poprawka. - Umilkła i przyjrzała mu się bacznie. - Rozumiesz? - Nie. Jeśli nie zrobiłem nic złego, to dlaczego zabrali mnie gliniarze ~,~ i wsadzili do więzienia? Dlaczego siedzę tutaj i czekam na rozprawę? - Jesteś tutaj, ponieważ oni myślą, że możesz im udzielić pewnych istotnych informacji, a - jak wspomniałam - każda osoba ma obowiązek pomagać organom ścigania w prowadzonym przez nie śledztwie. - Nadal twierdzę, że to głupie prawo. - Być może. Ale nie zmieńimy go dzisiaj. Mark rozkołysał się na krześle i wychylił do przodu tak daleko, że .~; mebel dotknął oparciem ziemi. :;.F. 245 przeglądać. Dotychczas wszyscy czekali na nieletniego i jego obrońcę, teraz nadszedł czas, by poczekać na sędziego. Etykieta sądowa musi być przestrzegana. ;- Reggie wyciągnęła z aktówki pojedynczy notatnik i zaczęła pisać. Co chwila przykładała sobie do oczu jednorazową chusteczkę. Mark, z wciąż wilgotnymi oczami, wbił wzrok w blat stołu, z mocnym postanowieniem, że będzie twardy i się nie da. Ludzie przyglądali mu się. Fink i Ord gapili się na nogi protokolantki. Obcisła spódniczka kończyła się w połowie uda i wydawało się, że z każdą minutą przesuwa się coraz bardziej w górę. Dziewczyna ściskała mocno kolanami trójnóg podtrzymujący maszynę stenograficzną. W maleńkiej intymnej salce sądowej Harry'ego była od nich oddalona najwyżej o trzy metry, a przecież porzebowali wszystkiego, tylko nie dekoncen- tracji. Ale gapili się dalej. O! Spódniczka przesunęła się o kolejny centymetr. Baxter L. McLemore, świeżo upieczony absolwent studiów prawni- czych, siedział zdenerwowany przy stole z panem Finkiem i panem Ordem. Był młodszym asystentem w biurze prokuratora okręgowego i właśnie na niego wypadł obowiązek oskarżania tego dnia w sądzie dla nieletnich. To nie tutaj zdobywało się prawniczą sławę, ale z drugiej strony siedzenie ramię w ramię z prokuratorem Ordem było dość podniecające. McLemore zupełnie nic nie wiedział na temat sprawy Swaya, lecz pan Ord wyjaśnił mu przed chwilą na korytarzu, że dowód oskarżenia przeprowadzi pan Fink. Za zgodą sądu oczywiście. Baxter miał tylko siedzieć na tyłku z przyjemną miną i nic nie mówić. - Czy drzwi są zamknięte? - spytał wreszcie sędzia strażnika. - Tak, sir. - Bardzo dobrze. Zapoznałem się z wnioskiem i jestem gotów do otworzenia rozprawy. Proszę zaprotokołować, że dziecko jest obecne wraz ze swoim adwokatem oraz że matce dziecka, sprawującej nad nim opiekę rodzicielską, wręczono dziś rano kopię wniosku i wezwanie sądowe. Mimo to matka nie jest obecna na sali i to budzi moje zatroskanie. - Harry umilkł i wydawało się, że czyta jakiś dokument. Fink uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, by wkroczyć do akcji, wstał więc powoli i zapinając marynarkę, zwrócił się do sądu: - Wysoki Sądzie, jeśli można... Do protokołu - jestem Thomas Fink, wiceprokurator stanowy dla południowego dystryktu Luizjany. Harry podniósł wolno wzrok znad akt i spojrzał na Finka, który stał sztywno wyprostowany, w bardzo formalnej pozie i marszczył inteligentnie czoło, wciąż bawiąc się górnym guzikiem marynarki. - Jestem jednym z wnioskodawców w tej. sprawie - ciągnął . oskarżyciel - i jeśli można, chciałbym wypowiedzieć się w kwestii ~eobecności matki dziecka. - Sędzia w milczeniu i jakby z niedowie- rzaniem wpatrywał się w Finka. Reggie nie mogła powstrzymać ' uśmiechu. Mrugnęła do Baxtera McLemore'a. Roosevelt pochylił się do przodu i oparł na łokciach, jakby zaintrygowany tymi wielce mądrymi słowami płynącymi z ust auten- tycznego prawniczego geniusza. Fink znalazł dla siebie publiczność. - Wysoki Sądzie, według naszego stanowiska, stanowiska wnios- kodawców, sprawa ta jest tak nie cierpiąca zwłoki, że rozprawa winna odbyć się natychmiast. Dziecko reprezentowane jest przez adwokata, bardzo kompetentnego adwokata mógłbym dodać, i w związku z tym nieobecność jego matki w żaden sposób nie naruszy przysługujących ., mu praw. Z tego, co wiemy, obecność matki jest konieczna przy jej v cierpiącym młodszym synu i z tego powodu, cóż, kto wie, kiedy mogłaby uczestniczyć w rozprawie. Uważamy po prostu za niezbędne, Wysoki Sądzie, by rozprawa ta odbyła się niezwłocznie. Poważnie? - spytał Roosevelt. Tak. Takie jest nasze stanowisko. ! - Wasze stanowisko, panie Fink - rzekł bardzo wolno i bardzo głośno Harry, wycelowując w niego wskazujący palec - to tamto I = krzesło przy stole. Proszę usiąść i posłuchać mnie uważnie, ponieważ i "": powiem to tylko raz. A jeśli będę musiał powtórzyć, zaraz potem y -strażnicy skują pana kajdankami i odprowadzą, by spędził pan noc w naszym prześwietnym więzieniu. Fink opadł na krzesło z otwartymi ustami, gapiąc się na sędziego z niedowierzaniem. Harry rzucił mu groźne spojrzenie znad okularów i kontynuował: - Niech pan posłucha, panie Fink. Nie znajdujemy się w jakiejś szpanerskiej sali sądowej w Nowym Orleanie, a ja nie jestem jednym z waszych sędziów federalnych. To moja prywatna salka i ja tu określam zasady postępowania, panie Fink. Zasada pierwsza: nie odzywa się pan nie pytany. Zasada druga: nie uszczęśliwia pan Wysokiego Sądu spontanicznymi przemówieniami, komentarzami bądź uwagami. Zasada trzecia: Wysoki Sąd nie lubi słuchać pra- wników. Wysoki Sąd słuchał ich przez dwadzieścia lat i wie, jak Prawnicy kochają mówić. Zasada numer cztery: nie wstaje pan w mojej sali sądowej, jeśli nie zostanie o to poproszony. Siedzi ,:v pan przy swoim stole i jak najmniej się odzywa. Czy zrozumiał pan te zasady, panie Fink? 248 249 v że stawi się na każde żądanie sądu. Nic nie przemawia za tym, by przetrzymywać go w areszcie. - W tej sprawie grają rolę skomplikowan~czynniki, panno Love. Wypuszczę to dziecko dopiero wtedy, kiedy odbędzie się rozprawa i dowiemy się, ile chłopiec wie. To proste. Boję się zwolnić go teraz. Gdybym to zrobił i coś mu się stało, sumienie gryzłoby mnie do końca życia. Rozumie to pani, panno Love? Rozumiała; ale nie chciała głośno tego przyznać. - Obawiam się, że Wysoki Sąd opiera tę decyzję na faktach, o których nie wspomina się we wniosku. - Być może. Ale mam w tej kwestii swobodę decyzji i dopóki nie wysłucham oskarżenia, nie zamierzam go wypuszczać. - To będzie dobrze wyglądało w pozwie apelacyjnym - odcięła się Reggie i Harry'emu nie spodobała się ta uwaga. - Proszę odnotować w protokole, że sąd zaproponował dziecku odroczenie rozprawy do czasu, kiedy będzie w niej mogła uczestniczyć jego matka, i że dziecko odrzuciło tę propozycję. - Proszę także zaznaczyć, że dziecko odrzuciło tę propozycję, ponieważ nie chce przebywać w areszcie śledczym dla nieletnich dłużej, niż jest to konieczne. - Przyjęto do wiadomości, panno Love. Proszę kontynuować. - Dziecko prosi Wysoki Sąd o odrzucenie złożonego przeciwko niemu wniosku ze względu na to, że oskarżenia są pozbawione podstaw, a wniosek złożono w celu uzyskania informacji, które dziecko może - podkreślam tu słowo „może" - znać. Dla wnios- kodawców, panów Finka i Foltrigga, rozprawa ta ma być sposobem uratowania prowadzonego przez nich śledztwa kryminalnego, które znajduje się w tragicznym stanie. Ich wniosek jest beznadziejną mieszaniną domniemań i założeń popartych przysięgami, bez naj- mniejszego śladu autentycznych faktów. Wnioskodawcy są zdespero- wani, Wysoki Sądzie, więc strzelają na oślep, mając nadzieję, że w coś trafią. Wniosek powinien zostać odrzucony i wszyscy powinniśmy wrócić do domu. Harry przyjrzał się Finkowi i rzekł: - Jestem skłonny zgodzić się z tą opinią, panie Fink. Co pan na to? Fink rozsiadł się wygodniej i z przyjemnością obserwował, jak Wysoki Sąd uchyla dwa pierwsze sprzeciwy Reggie. Jego oddech wrócił prawie do normy, a twarz przeszła z purpury w róż, aż tu nagle sędzia zgadza się z nią i wlepia w niego wzrok. Szarpnął się na krześle i chciał wstać, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i wyjąkał: f k ' - Cóż, tak, Wysoki Sądzie, my, tak, możemy dowieść naszych oskarżeń, jeżeli otrzymamy taką szansę. My, hm, wierzymy w to, co napisaliśmy we wniosku... - Mam nadzieję - wtrącił Harry. - Tak, sir, i wiemy, że to dziecko utrudnia prowadzenie śledztwa. 3esteśmy pewni, że możemy dowieść wszystkich zarzutów przytoczo- nych we wniosku. - A jeśli nie? - Cóż, ja, hm, my, jesteśmy pewni, że... - Zdaje pan sobie sprawę, panie Fink, że jeśli wysłucham oskarżenia i spostrzegę, że coś pan kręci, mogę uznać pana za winnego obrazy sądu. A znając dość dobrze pannę Love, jestem pewien, że i: obrona panu tego nie daruje. Zamierzamy, Wysoki Sądzie, jeszcze tego ranka złożyć pozew przeciwko panom Finkowi i Foltriggowi, którzy gwałcą zasady sądowe i przepisy Kodeksu dla nieletnich stanu Tennessee. Moi asystenci włamie go przygotowują - wtrąciła Reggie. Jej jedyny asystent czekał na korytarzu, jadł snickersa i popijał go dietetyczną colą, ale w sali sędziego Roosevelta groźba adwokat Love :~~zabrzmiała złowieszczo. Fink spojrzał na George'a Orda, swojego doradcę, który siedział `-obok, przygotowując listę spraw do załatwienia po południu; listę, na której nie znajdowało się nic związanego z Markiem Swayem lub Boyem Foltriggiem. Ordowi podlegało dwudziestu ośmiu prawników F,yzajrnujących się tysiącami spraw i nic go nie obchodził jakiś Barry Muldanno czy ciało senatora Boyette'a. To nie leżało w jego jurysdyk- cji. On był człowiekiem zapracowanym, zbyt zapracowanym, by marnować swój cenny czas na wspieranie błyskotliwej kariery Roya Foltrigga. Ale Fink nie dawał się tak łatwo przestraszyć. Widział już wiele trudnych procesów, wrogich sędziów i sceptycznie nastawionych przysięgłych. Gładko przeszedł do ataku: - Wysoki Sądzie, nasz wniosek jest w istocie aktem oskarżenia. Jego prawdziwości nie można ustalić bez przeprowadzenia rozprawy, Jeśli będziemy kontynuować, oskarżenie dowiedzie prawdziwości stawianych zarzutów. Harry obrócił się w stronę Reggie. - Rozważę prośbę o odrzucenie wniosku oskarżenia i rozpatrzę dowody wnioskodawców. Jeśli okażą się niewystarczające, przychylę J się do prośby obrony i będziemy kontynuować od tego miejsca. Reggie wzruszyła ramionami, jakby się tego spodziewała. 252 -- 253 - Coś jeszcze, panno Love? - Na razie nic. - Proszę zatem wezwać swojego pierwszego świadka, panie Fink - rzekł Harry. - I proszę się streszczać. Jeśli będzie pan tracił czas, natychmiast się wtrącę i przyśpieszę sprawy. - Tak jest, sir. Naszym pierwszym świadkiem jest sierżant Milo Hardy z policji miasta Memphis. Mark siedział nieruchomo podczas tych wstępnych utarczek. Nie był pewien, czy Reggie wygrała je, czy przegrała, i z jakiegoś powodu niewiele go to obchodziło. Wydawało mu się głęboko niesprawiedliwe, że mały chłopiec siedzi na sali sądowej, otoczony prawnikami kłócącymi się i zastawiającymi na siebie pułapki pod bacznym okiem sędziego, arbitra. I jakże w środku tej dżungli kodeksów, przepisów, wniosków i prawniczej gadaniny dziecko ma wiedzieć, co się z nim dzieje? Było to naprawdę beznadziejnie niesprawiedliwe. Więc Mark siedział tylko i wpatrywał się w podłogę koło proto- kolantki. Miał mokre oczy i nie udawało mu się sprawić, żeby wreszcie wyschły. Ale nie wiadomo dlaczego to też go nie obchodziło. Na sali zapanowała cisza, gdy czekano na sierżanta Hardy'ego. Wysoki Sąd rozluźnił się i zdjął okulary. - Chcę, żeby znalazło się to w protokole - oznajmił i znów spojrzał na Finka. - To osobista i poufna sprawa. Ta rozprawa odbywa się przy drzwiach zamkniętych nie bez powodu. Zakazuję obecnym powtarzania komukolwiek słów, które tu padną, jak również omawiania jakiegokolwiek aspektu rozprawy. Jestem świadom, panie Fink, że musi pan złożyć raport prokuratorowi stanowemu w Nowym Orleanie, i rozumiem, że jako wnioskodawca pan Foltrigg ma prawo wiedzieć, co wydarzyło się na tej sali. Ale kiedy będzie pan z nim rozmawiał, proszę mu przekazać, że jestem bardzo niezadowolony z jego nieobecności. Pan Foltrigg podpisał wniosek i winien tu dzisiaj być. Może pan zdać mu relację z niniejszego postępowania, ale tylko jemu. Nikomu innemu. I niech mu pan powie, żeby trzymał swoją wielką gębę zamkniętą na kłódkę, rozumie pan, Fink? - Tak, Wysoki Sądzie. - Czy wyjaśni pan panu Foltriggowi, że jeśli poufność tego postępowania zostanie w jakikolwiek sposób naruszona, uznam go za winnego obrazy sądu i postaram się, żeby trafił do więzienia? - Tak, Wysoki Sądzie. Harry spojrzał nagle na MeThune'a i K.O. Lewisa siedzących bezpośrednio za Finkiem i Ordem. - Panowie McThune i Lewis mogą już opuścić salę rozpraw - oznajmił brutalnie. Obaj chwycili za poręcze krzesła i szybko wstali. Fink odwrócił się i spojrzał najpierw na nich, a potem na sędziego. - Hm, Wysoki Sądzie, czy byłoby możliwe, aby ci dżentelmeni pozostali na... - Kazałem im wyjść - odparł głośno Harry. - Jeśli zostaną powołani na świadków, wezwę ich później. Jeśli zaś nie, to nie mają tu nic do roboty i mogą poczekać na korytarzu z innymi ludźmi. Ruszajcie, panowie. McThune pokonał dystans dzielący go od drzwi niemal truchtem, bez śladu urażonej dumy, ale K.O. był wściekły. Zapiął marynarkę i wbił wzrok w sędziego, lecz tylko na sekundę. Nikt nigdy nie wygrał na spojrzenia z Harrym Rooseveltem i Lewis nie miał zamiaru tego próbować. Podszedł wyniośle do otwartych przez Jasona drzwi i zniknął. Chwilę później na salę wkroczył sierżant Hardy i usiadł w krześle dla świadków. Był umundurowany. Przysunął sobie mikrofon do ust `; i czekał. Fink zamarł, bojąc się zaczynać, zanim Harry wyda mu po lecenie. Sędzia Roosevelt podjechał swoim obrotowym fotelem do krańca `=. ` stołu i popatrzył na połicjanta. Coś przykuło jego uwagę. Hardy siedział na stołku jak opasła ropucha, dopóki nie zorientował się, że W ysoki Sąd jest już bardzo blisko niego. - Dlaczego ma pan przy sobie broń? - spytał Harry. Sierżant podniósł wzrok, a potem szarpnął głową i spojrzał w dół, =1:, jakby fakt, że u jego prawego boku wisi pistolet, był również dla niego kompletnym zaskoczeniem. Gapił się, jak gdyby przeklęta broń w jakiś niewytłumaczalny sposób przykleiła mu się do ciała. - Cóż, ja... - Jest pan na służbie, sierżancie Hardy? - przerwał mu Harry. - Nie, sir. - A więc dlaczego ma pan na sobie mundur i dlaczego, na Boga, ~: wchodzi pan z bronią do mojej sali sądowej? Policjant miał tak idiotyczny wyraz twarzy, że Mark po raz yy pierwszy od wielu godzin zdołał się uśmiechnąć. Strażnik pojął, co się dzieje, podszedł szybkim krokiem do sierżanta i wziął od niego pistolet. Zrobił to delikatnie, jakby miał do czynienia `~t - z narzędziem zbrodni. - Czy kiedykolwiek zeznawał pan już w sądzie? - spytał Roosevelt. Hardy uśmiechnął się jak dziecko i odparł: - Tak, sir, wiele razy. 254 "f - 255 - Tak? - Tak, sir. Wiele razy. - A ile razy zeznawał pan z pistoletem u~boku? - Przepraszam, Wysoki Sądzie. Harry rozluźnił się, spojrzał na Finka i skinął dłonią, dając znak, że można kontynuować. Wiceprokurator spędził wiele godzin w ciągu ostatnich dwudziestu lat na salach sądowych i jego umiejętności procesowe napawały go ogromną dumą. Był wygadany, gładki i szybki. Ale nie tym razem. Przesłuchiwanie świadka na siedząco wydawało mu się zbyt radykalnym sposobem poznawania prawdy. Mało brako- wało, a znów wstałby, lecz opanował się i chwycił notatnik. Jego frustracja była wyraźnie widoczna. - Czy może pan podać nam swoje nazwisko do protokołu? - zadał błyskawiczne pytanie. - Milo Hardy, Departament Policji Miasta Memphis. - A jaki jest pański adres? Harry podniósł dłoń, nie pozwalając Hardy'emu odpowiedzieć. - Panie Fink, dlaczego chce pan wiedzieć, gdzie mieszka ten człowiek? Wiceprokurator gapił się na niego z niedowierzaniem. - Myślę, Wysoki Sądzie, że to tylko rutynowe pytanie. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że nienawidzę rutynowych pytań, panie Fink? - Zaczynam się orientować, Wysoki Sądzie. - Rutynowe pytania nigdzie nas nie zaprowadzą, panie Fink. Przez nie tracimy tylkó cenny czas. Nie chcę więcej słyszeć żadnych rutynowych pytań. Proszę. - Tak, Wysoki Sądzie. Postaram się. - Wiem, że to trudne. Fink spojrzał na Hardy'ego, rozpaczliwie próbując wymyślić jakieś zachwycająco oryginalne pytanie. - W ostatni poniedziałek, sierżancie Hardy, wysłano pana na miejsce strzelaniny, zgadza się? Sędzia ponownie uniósł rękę i Fink zapadł się w krzesło. - Panie Fink, nie wiem, jak wy robicie tam, w Nowym Orleanie, ale u nas w Memphis świadkowie muszą przysiąc, że będą mówić prawdę, zanim zaczną zeznawać. Nazywa się to „zaprzysiężeniem świadka". Czy to panu coś mówi? Wiceprokurator potarł skronie i odparł: - Tak jest, sir. Czy można prosić o zaprzysiężenie świadka? Starsza kobieta siedząca przy biurku obudziła się nagle. Poderwała się i wrzasnęła na Hardy'ego, który siedział mniej niż pięć metrów dalej: - Proszę unieść prawą rękę. Sierżant wykonał polecenie i został zaprzysiężony. Kobieta wróciła do swojej drzemki. - A zatem, panie Fink, może pan kontynuować - oznajmił "'- sędzia z nieprzyjemnym uśmieszkiem, zadowolony, że udało mu się zrobić z wiceprokuratora idiotę. Rozluźnił się w swoim masywnym fotelu i słuchał padających błyskawicznie po sobie pytań i odpowiedzi. Hardy mówił tonem gawędziarza, przytaczając wiele szczegó- '` łów; widać było, że chce pomóc. Opisał miejsce śmierci Clifforda, położenie ciała, stan samochodu. Miał zdjęcia, na wypadek gdyby v 1TVysoki Sąd zechciał je obejrzeć. Wysoki Sąd nie zechciał. Były bez -onaczenia. Potem zaprezentował przepisany na maszynie stenogram ł rozmowy Marka z policyjnym numerem dziewięćset jedenaście i poinfo- ~tnował o możliwości odtworzenia tejże rozmowy nagranej na taśmie agnetofonowej, gdyby Wysoki Sąd życzył sobie ją usłyszeć. Nie, _ parł Wysoki Sąd. Następnie Hardy opisał z ogromną satysfakcją, jak złapał chłopca ł •~v krzakach, przytoczył treść ich rozmowy w samochodzie policyjnym, tem w przyczepie Swayów, podczas jazdy do szpitala i przy kolacji *r~ szpitalnym bufecie. Wspomniał o uczuciu, które podpowiadało mu, ' Mark nie mówi całej prawdy. Wersja dzieciaka była krucha i przez iejętne, z dużą dozą subtelności poprowadzone przesłuchanie "''erżantowi udało się wykryć w niej różnego rodzaju luki. Kłamstwa były żałosne. Mark twierdził, że on i jego brat natknęli ~ę na samochód i martwego mężczyznę, nie słyszeli strzału, bawili się lko w lesie, zajmując się swoimi sprawami, kiedy nagle, zupełnie y rzypadkowo, znaleźli ciało. Oczywiście, nic z tego nie było prawdą Hardy szybko to pojął. Policjant szczegółowo opisał wygląd twarzy Marka - podbite o, spuchniętą wargę, krew koło ust. Chłopak twierdził, że bił się szkole. Kolejne żałosne kłamstwo. Po półgodzinie Harry zmęczył się opowieścią sierżanta i Fink kończył przesłuchanie. Reggie nie miała pytań. Gdy Hardy opuścił u rzesło świadka i wyszedł z sali, było oczywiste, że Mark Sway jest łamcą, który próbował oszukać policję. Jego sytuacja wyraźnie się gorszyła. v Kiedy Wysoki Sąd zapytał Reggie, dlaczego nie chciała przesłuchać ~erżanta Hardy'ego, odparła po prostu: Nie miałam kiedy przygotować pytań, Wysoki Sądzie: 256 -Klient 257 Następnie wezwano McThune'a. Przysiągł mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, po czym usiadł w krześle dla świadków. Reggie sięgnęła do aktówki i powoli wyciągnęła mikrokasetę. Trzymała ją w dłoni, a kiedy Jason spojrzał w jej stronę, popukała nią lekko w notatnik. Świadek zamknął oczy. Prawniczka położyła kasetę na notatniku i zaczęła obrysowywać ją długopisem. Fink mówił szybko i konkretnie i całkiem nieźle unikał już nawet lekko rutynowych pytań. To oszczędne używanie słów było dla niego czymś nowym, ale z każdą chwilą podobało mu się coraz bardziej. McThune zeznawał sucho i rzeczowo. Opowiedział o odciskach palców pozostawionych w samochodzie, na pistolecie i butelce oraz na tylnym zderzaku. Spekulował na temat gumowego węża i pokazał Harry'emu niedopałek virginia suma, który znalazł pod drzewem. Wyjął również samobójczy list Clifforda i opisał zagadkową sprawę dopisku poczynionego innym tuszem. Zaprezentował także Wysokiemu Sądowi długopis marki Bic odnaleziony w samochodzie i stwierdził, że nie ulega wątpliwości, iż to nim właśnie pan Clifford napisał ową końcówkę listu. Wspomniał też o kropli krwi zauważonej na ręce samobójcy. Nie była to krew Clifforda, lecz tej samej grupy co krew Marka Swaya, który miał rozciętą wargę i kilka innych obrażeń. = Myśli pan, że Jerome Clifford uderzył dziecko w jakimś momencie zajścia? - spytał Harry Roosevelt. - Tak jest, Wysoki Sądzie. Reggie mogła zgłaszać sprzeciw wobec myśli, opinii i spekulacji McThune'a, ale siedziała cicho. Znała Harry'ego i wiedziała, że najpierw wysłucha wszystkiego, a dopiero potem zdecyduje, w co uwierzyć. Sprzeciw nic by nie dał. Sędzia zapytał, w jaki sposób FBI zdobyło odciski palców Marka, by porównać je z tymi, które znaleziono w samochodzie. McThune wziął głęboki oddech i napomknął o puszce sprite'a w szpitalu, ale szybko wyjaśnił, że nie traktowali wtedy chłopca jako podejrzanego, lecz jako świadka i dlatego uważali, iż mogą zdjąć jego odciski. Harry'emu zupełnie się to nie podobało, jednakże nic nie powiedział. Agent dodał niezwłocznie, że gdyby chłopiec był podejrzany, FBI nigdy nie próbowałoby potajemnie uzyskać jego odcisków palców. Nigdy. - Oczywiście, że nie - rzekł Roosevelt z takim sarkazmem, że świadek się zaczerwienił. McThune odtworzył wydarzenia z wtorku, następnego dnia po samobójstwie Clifforda, kiedy to Mark zaangażował panią adwokat. Opowiedział, jak próbowali rozmawiać z chłopcem i z Reggie Love 258 i jak sprawy zupełnie się potem pogmatwały. Zeznawał uczciwie, trzymając się faktów. Kiedy skończył, wyszedł pośpiesznie, podobnie jak Hardy, udowodniwszy Markowi wiele kłamstw. Podczas zeznań świadków sędzia od czasu do czasu spoglądał na Marka. Chłopak siedział nieruchomo, bez przerwy wpatrzony w nie- i widzialny punkt gdzieś nad podłogą, i trudno było odgadnąć jego myśli. Przez większość czasu ignorował Reggie. Miał wilgotne oczy, lecz nie płakał. Wyglądał na zmęczonego i smutnego, z rzadka tylko spoglądał na świadka, kiedy ten podkreślał jakieś jego kłamstwo. Harty wiele razy obserwował Reggie w podobnych okolicznościach. Zazwyczaj siedziała bardzo blisko swoich małych klientów i szeptała z nimi przez cały czas rozprawy. Głaskała ich, ściskała im ręce, dodawała otuchy, wyjaśniała decyzje sędziego. Robiła wszystko, żeby 3.; jej klient poczuł się bezpiecznie w surowej rzeczywistości zbudowanego przez dorosłych systemu prawnego. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj spoglądała :ś' na Marka tylko od czasu do czasu, jakby czekała na jakiś sygnał z jego ~E: strony, podczas gdy on nie zwracał na nią uwagi. - Proszę wezwać swojego następnego świadka - zwrócił się `: Roosevelt do Finka, który opierając brodę na łokciach, starał się nie wstać. ' - ~ - Cóż, Wysoki Sądzie, może to zabrzmi nieco dziwnie, ale sam chciałbym zeznawać jako następny. Harry ściągnął okulary i wbił w niego spojrzenie. - Coś się panu pomieszało, panie Fink. Jest pan prawnikiem, ~ a nie świadkiem - oznajmił. - Wiem o tym, sir, ale jestem także wnioskodawcą i chociaż ~.' przyznaję, że to dość niezwykłe, uważam jednak, iż moje zeznanie może mieć istotne znaczenie dla sprawy. - - Thomas Fink wnioskodawca, prawnik, świadek. Może zostanie pan również strażnikiem, panie Fink? A może zechce pan steno- ~~: grafować lub przywdzieje moją togę? Robi pan teatr z sali sądowej, panie Fink. Dlaczego po prostu nie wybierze pan sobie roli, która najhardziej mu odpowiada? Wiceprokurator wpatrywał się pustym wzrokiem w stół sędziowski, unikając kontaktu wzrokowego z Hartym. - Mogę to wyjaśnić, sir - rzekł potulnie. - Nie musi pan nic wyjaśniać, panie Fink. Nie jestem ślepy. Akt -: oskarżenia, który przygotowaliście, nadaje się do śmieci. Pan Foltrigg powinien tu być, ale nie jest, a pan go najwyraźniej rozpaczliwie potrzebuje. Wyobrażaliście sobie, panowie, że jeśli wysmażycie ten wniosek, sprowadzicie grube ryby z FBI i załatwicie pomoc pana . 259 Orda, to tak mi zaimponujecie, iż padnę przed wami na kolana. Czy mogę coś panu powiedzieć, Fink? Ten skinął głową. - Nie zaimponowaliście mi. Widziałem lepszą robotę na uczniow- skich rozprawach w szkole średniej. Połowa studentów pierwszego roku uniwersytetu stanowego w Memphis mogłaby nakopać w dupę panu, a druga połowa zrobiłaby to samo z panem Foltriggiem. Fink się nie zgadzał, ale z jakiegoś powodu nie przestawał potakiwać. - Co pani o tym sądzi, panno Love? - zapytał Harry. - Wysoki Sądzie, przepisy proceduralne ujmują tę kwestię jedno- znacznie. Prawnik reprezentujący jedną ze stron nie może uczestniczyć w tejże sprawie jako świadek. To proste. - Reggie mówiła tonem znudzonym i nieco sfrustrowanym, jakby wszyscy powinni o tym wiedzieć. - Panie Fink? Ten próbował się opanować. - Wysoki Sądzie, chciałbym poinformować sąd, pod przysięgą oczywiście, o pewnych istotnych faktach z życia pana Clifforda. Przepraszam za tę prośbę, ale w tych okolicznościach nie mogę z niej zrezygnować. Rozległo się pukanie i strażnik uchylił lekko drzwi. Weszła Marcia z tacą, na której znajdowała się duża kanapka z wołowiną i wysoki plastykowy kubek z herbatą i lodem. Postawiła jedzenie przed sędzią, który podziękował jej, i wyszła. Dochodziła pierwsza i nagle wszyscy poczuli głód. Wołowina, chrzan, kiszone ogórki i dodatek w postaci przysmażanej cebulki roztaczały przepyszny aromat, który szybko wypełnił niewielką salkę. Wszystkie oczy wpatrywały się w kanapkę i gdy Harry uniósł ją, by wziąć potężny kęs, zauważył, że Mark Sway śledzi każdy jego ruch. Zatrzymał bułkę tuż przed ustami i spostrzegł, iż Fink, Ord, Reggie, a nawet strażnik obserwują go w pełnym napięcia oczekiwaniu. Odłożył kanapkę na tacę i odsunął ją na bok. - Panie Fink - rzekł, celując w niego palcem. - Proszę siedzieć. Czy przysięga pan mówić prawdę? - Tak. - No, mam nadzieję. Jest pan teraz zaprzysiężony. Daję panu pięć minut, żeby mógł pan wyjaśnić, co go trapi. - Tak, dziękuję, Wysoki Sądzie. - Ależ nie ma za co. - Wysoki Sądzie, Jerome Clifford i ja studiowaliśmy razem prawo i znaliśmy się od lat. Uczestniczyliśmy wspólnie w wielu procesach, po przeciwnych stronach, naturalnie. Naturalnie. - Kiedy Barry Muldanno został oskarżony, ciśnienie wzrosło i Jerome zaczął zachowywać się dziwnie. Teraz myślę, że powoli wariował, ale wtedy nie przywiązywałem do tego zbyt dużej wagi. To znaczy, Wysoki Sądzie, Jerome zawsze był dziwakiem. - Rozumiem. - Pracowałem nad tą sprawą codziennie, po wiele godzin, i kilka razy w tygodniu rozmawiałem z Cliffordem. Składaliśmy wstępne y~ioski i tak dalej, więc czasem spotykałem go w sądzie. Wyglądał okropnie. Przytył i za dużo pił. Ciągle spóźniał się na spotkania. Prawie przestał się myć. Często zdarzało się, że nie odpowiadał na telefony, co było do niego zupełnie niepodobne. Jakiś tydzień przed śmiercią zadzwonił do mnie wieczorem do domu, mocno pijany, y~: i bredził przez godzinę. Mówił kompletnie od rzeczy. Następnego dnia rano zadzwonił do mnie do biura i przeprosił. Ale na tym się nie ~' skończyło. Chciał mnie wybadać, jakby bał się, że poprzedniego ~E- -wieczora powiedział za dużo. Co najmniej dwukrotnie wspomniał f~` t~ ciele Boyda Boyette'a i wtedy doszedłem do przekonania, że Jerome t=_wie, gdzie ono jest. Fink umilkł, żeby do wszystkich dotarły jego słowa, ale Harry się :a~ . niecierpliwił. - Cóż, zadzwonił do mnie potem jeszcze kilka razy, cały czas mówiąc o ciele. Podpuszczałem go. Dałem do zrozumienia, że wygadał ~" się po pijanemu. Wspomniałem, że rozważamy możliwość oskarżenia ,~~~; go o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. _ _ - To chyba wasze ulubione zajęcie - rzucił sucho Harry. - W każdym razie Jerome pił coraz więcej i zachowywał się ~- dziwacznie. Poinformowałem go w sekrecie, że FBI śledzi go dwadzieś- cia cztery godziny na dobę, co nie było w pełni prawdą, ale on zdawał ~~` `°aię w to wierzyć. Dostał paranoi i zaczął do mnie wydzwaniać, nawet ~ó~o w nocy, zawsze pijany. Chciał rozmawiać o ciele Boyette'a, ale ~~-:-obawiał się cokolwiek ujawnić. Widać było, że panicznie boi się ;.:.-~ajego klienta. Podczas naszej ostatniej telefonicznej rozmowy :J'~~~:~aproponowałem ubicie targu. On powiedziałby nam, gdzie znajduje 7,: .:-ciało, a my pomoglibyśmy mu wyjść za kaucją, bez jakiegokolwiek śladu w aktach, bez wyroku skazującego, z zachowaniem czystego . konta. Trząsł się ze strachu przed swoim klientem, lecz ani razu nie ~7apr'zeczył, że wie, gdzie jest ciało. - Wysoki Sądzie - wtrąciła się Reggie. - To wszystko są 260 a~ 261 r oczywiście bajki, i to do tego jeszcze bajki korzystne dla oskarżenia. Nie ma sposobu, żeby je zweryfikować. - Nie wierzy mi pani? - warknął na nią Fink. - Nie, nie wierzę. - Nie jestem pewny, czy i ja panu wierzę, panie Fink - dorzucił Harry. - I nie jestem pewny, dlaczego to, co pan mówi, ma mieć tak istotne znaczenie dla sprawy. - Chciałem udowodnić, Wysoki Sądzie, że Jerome Clifford wiedział, gdzie ukryto ciało, i odczuwał potrzebę rozmawiania na ten temat. I wariował. - Rzekłbym nawet, że zwariował. Włożył sobie pistolet w usta. To czyste szaleństwo. Fink znieruchomiał, z szeroko otwartymi ustami, nie wiedząc, czy powinien mówić dalej. - Ma pan jeszcze jakichś świadków, panie Fink? - spytał Roosevelt. - Nie, sir. Jednakże, Wysoki Sądzie, biorąc pod uwagę niezwykłe okoliczności tej sprawy, uważamy, że dziecko również powinno zostać zaprzysiężone i złożyć zeznania. Harry zerwał z nosa okulary i pochylił się w jego stronę. Wydawało się, że gdyby mógł, skoczyłby mu do gardła. - Co?! - My, tak, uważamy, że... - Panie Fink, czy zapoznał się pan z przepisami Kodeksu dla nieletnich stanu Tennessee? - Tak. - Świetnie. A zatem, czy powie nam pan, jaki paragraf tego kodeksu daje wnioskodawcy prawo zmuszenia dziecka do składania zeznań? - Informowałem tylko o naszej prośbie, Wysoki Sądzie. - To wspaniale. Jaki paragraf kodeksu daje wnioskodawcy prawo zwrócenia się z taką prośbą? Wiceprokurator spuścił głowę i zaczął intensywnie wpatrywać się w swoje notatki. - To nie jest sąd dla idiotów, panie Fink. Nie tworzymy tu praw na poczekaniu. Nie można zmusić dziecka, by złożyło zeznania, przecież tak samo jest w każdym innym sądzie. Na pewno zdaje pan sobie z tego sprawę. Thomas Fink nie odrywał wzroku od notatnika. - Dziesięciominutowa przerwa! - warknął sędzia Roosevelt. - Wszyscy wychodzą, oprócz panny Love. Strażnik, proszę odprowadzić Marka do pokoju dla świadków. - Harry wypowiadał te polecenia na stojąco. Fink, bojąc się wstać, ale mimo wszystko próbując, wahał się o ułamek sekundy za długo i to rozgniewało sędziego. - Precz, panie Fink! - powiedział brutalnie, wskazując na drzwi. Fink i Ord, potykając się o siebie, wybiegli z sali. Protokolantka ' i urzędniczka zaprzysięgająca świadków wyszły pośpiesznie. Strażnik wyprowadził Marka i zamknął drzwi. Harry rozpiął togę i cisnął ją na fotel, po czym sięgnął po swój lunch i położył go na stole na wprost Reggie. - Jemy? - spytał. Podzielił kanapkę na dwie części i jedną z nich .podał Reggie na serwetce, przesuwając jednocześnie cebulkę. Wzięła jeden krążek cebuli i zaczęła go obgryzać. - Czy pozwolisz chłopcu zeznawać? - spytał Roosevelt z ustami pełnymi wołowiny. - Nie wiem, Harry. Co ty o tym sądzisz? - Sądzę, że Fink to zwyczajny idiota. - Reggie ugryzła mały kęs kanapki i wytarła usta. - Ale jeśli pozwolisz chłopcu zeznawać, zada r mu bardzo szczegółowe pytania na temat tego, co wydarzyło się w samochodzie Clifforda. _~>- Tak. Tego właśnie się obawiam. - Jak chłopak odpowiedziałby na te pytania? - Nie wiem. Wyjaśniłam mu, jakie jest prawo. Rozmawialiśmy a ~~~,~~ o tym przez dłuższy czas. I naprawdę nie mam pojęcia, jak by się ,~, , zachował. Harry wziął głęboki oddech i spostrzegł, że na stole stoi jego herbata z lodem. Wziął dwa plastykowe kubki ze stolika Finka ': i przelał ją do nich. - Reggie, to oczywiste, że chłopak coś wie. Inaczej nie kłamałby tyle. - To jeszcze dzieciak, Harry. Był śmiertelnie przerażony. Usłyszał '~~~ więcej, niż powinien. Widział, jak Clifford strzela sobie w łeb. To go _przeraziło. Weź pod uwagę jegó młodszego brata. To było straszne przeżycie i Mark od początku obawiał się, że może mieć kłopoty. Więc ~-,~; ;;kłamał. - Prawdę mówiąc, nie dziwię mu się - rzekł sędzia, biorąc ~~~~r j~rążek cebuli. Reggie zajęła się ogórkiem. ,~r. - Co radzisz? - zapytała. Roosevelt otarł usta i przez długą chwilę się zastanawiał. Ten chłopiec `należał teraz do niego, był jednym z Dzieciaków Harry'ego i od tej chwili każda decyzja musiała mieć na względzie wyłącznie dobro Marka Swaya. 262 - Jeśli przyjmiemy, że chłopak wie coś bardzo istotnego dla śledztwa ludzi z Nowego Orleanu, to możliwe jest kilka wariantów. Po pierwsze, jeśli pozwolisz mu zeznawać, a on moda te informacje, na których zależy Finkowi, to w moim sądzie sprawa będzie zakończona. Chłopak wychodzi stąd wolny, ale grozi mu poważne niebezpieczeń- stwo. Po drugie, jeśli pozwolisz mu zeznawać, a on odmówi odpowiedzi na pytania Finka, będę zmuszony nakazać mu mówienie. Jeśli nie zechce, będzie winny obrazy sądu. Nie może milczeć, mając ważne informacje. Tak czy owak, jeżeli dzisiejsza rozprawa ich nie usatysfak- cjonuje, to podejrzewam, że Foltrigg natychmiast przeniesie sprawę do Nowego Orleanu. Wręczy Markowi wezwanie do stawienia się przed ławą przysięgłych i jazda do Nowego Orleanu. W razie odmowy odpomedzi przed ławą przysięgłych chłopiec z pewnością zostanie uznany za winnego obrazy sądu i najprawdopodobniej sędzia federalny umieści go w areszcie. Reggie skinęła wolno głową. Zgadzała się całkowicie. - A więc, co robimy, Harry? - Jeśli chłopaka przejmie Nowy Orlean, stracę nad nim kontrolę. Wolałbym zatrzymać go tutaj. Na twoim miejscu pozwoliłbym mu zeznawać i poradził, by nie odpowiadał na najważniejsze pytania. Jeszcze nie teraz. Zawsze może zrobić to później. Jutro czy jakiegokol- wiek innego dnia. Poradziłbym mu, żeby nie przestraszył się nacisku sędziego i trzymał język za zębami, przynajmniej na razie. Wróci do aresztu, gdzie zapewne będzie o wiele bezpieczniejszy niż gdziekolwiek w Nowym Orleanie. W ten sposób ochronisz dziecko przed bandytami z Nowego Orleanu, którzy nawet mnie przerażają, dopóki federalni nie wymyślą czegoś lepszego. No i zyskasz czas, by zorientować się, co szykuje pan Foltrigg. - Myślisz, że Markowi grozi niebezpieczeństwo? - Tak. Zresztą nawet gdybym uważał inaczej, wolałbym nie ryzykować. Jeśli wygada się teraz, może przytrafić mu się coś złego. Nie chciałbym wypuszczać go dzisiaj, pod żadnym pozorem. - A jeżeli Mark nie zechce mówić i Foltrigg wezwie go przed ławę przysięgłych? - To go stąd nie puszczę. Reggie odechciało się jeść. Upiła łyk herbaty z plastykowego kubka i zamknęła oczy. - To takie niesprawiedliwe w stosunku do tego chłopca, Harry. System powinien obejść się z nim łagodniej. - Zgadzam się. Jestem otwarty na wszelkie propozycje. - A jeśli nie pozwolę mu zeznawać? i - Nie wypuszczę go, Reggie. Przynajmniej nie dzisiaj. Może jutro. -. może pojutrze. Wszystko dzieje się tak szybko, więc proponuję przyjąć najbezpieczniejszą opcję i zobaczyć, co wydarzy się w Nowym Orleanie. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co się stanie, jeżeli zabronię mu zeznawać? - Cóż, opierając się na przedstawionych dowodach, nie będę miał innego wyboru niż uznać oskarżenia wniosku za zasadne. Odeślę go z powrotem do Dorem. Oczywiście, mogę zmienić zdanie jutro czy pojutrze. - On nie jest przestępcą. - Tak. Ale jeśli coś wie i nie chce mówić, to utrudnia pracę wymiarowi sprawiedliwości. - Nastąpiło długie milczenie. - Ile on -wie, Reggie? Jeśli mi powiesz, będę w stanie skuteczniej mu pomóc. - Nie mogę tego zrobić, Harry. To poufne informacje. - Naturalnie, że tak .- odparł uśmiechając się. - Ale jest dość 'oczywiste, że wie dużo. Tak, pewnie tak. Sędzia nachylił się i dotknął jej ramienia. .' - "` - Posłuchaj mnie, moja droga. Nasz mały przyjaciel znalazł się w tarapatach. Więc wydostańmy go z nich. Twierdzę, że powinniśmy ~~zachować spokój, trzymać go w bezpiecznym miejscu, tu, gdzie my _4:-'dyktujemy warunki, i zacząć rozmawiać z federalnymi na temat ich `.'yprogramu ochrony świadków koronnych. Jeśli uda się objąć nim ~. chłopaka i jego rodzinę, Mark będzie mógł nam zdradzić swoje . ekrety i ujść z życiem. - Porozmawiam z nim. a ,. KY 264 R~OZD~ZIA~~ 2 5 Pod uważnym nadzorem strażnika, mężczyzny nazwiskiem Grinder, wszyscy skierowali się na swoje miejsca. Fink rozglądał się z prze- strachem, nie wiedząc, czy usiąść, stać, zacząć mówić, czy może schować się pod stołem. Ord zajmował się swoim kciukiem. Baxter McLemore odsunął się z krzesłem jak najdalej od Finka. Sędzia Roosevelt dopił resztkę herbaty i poczekał, aż zapadnie cisza. - Do protokołu - rzucił w stronę stenografki. - Panno Love, muszę wiedzieć, czy Mark Sway będzie zeznawał. Reggie siedziała niecałe pół metra od swojego klienta i teraz spojrzała na jego profil. Wciąż miał wilgotne oczy. - W tych okolicznościach - odparła - Mark nie ma wielkiego wyboru. - To znaczy tak, czy nie? - Pozwalam mu zeznawać - rzekła - ale nie zgadzam się na brutalne przesłuchanie go przez pana Finka. Wysoki Sądzie, jeśli można... - odezwał się tenże. - Spokój, panie Fink. Przypominam zasadę numer jeden: nie odzywać się, nie będąc pytanym. Wiceprokurator spojrzał na Reggie. - Cios poniżej pasa - wyszeptał gniewnie. - Proszę się uspokoić, panie Fink - warknął Harry. Zapanowała cisza. Wysoki Sąd uśmiechnął się nagle i rzekł ciepło: - Mark, chcę, żebyś pozostał na swoim miejscu, obok twojej pani adwokat, podczas gdy będę zadawał ci pytania. 266 Fink mrugnął do Orda. W końcu chłopak przemówi. To może być ta chwila. - Podnieś prawą rękę, Mark - nakazał sędzia i chłopiec powoli wykonał polecenie. Jego obie dłonie drżały. Stanęła przed nim starsza kobieta i zaprzysięgła go zgodnie z przepisami. Mark nie wstał, ale przysunął się odrobinę bliżej Reggie. - A teraz, Mark, zacznę zadawać ci pytania. Jeśli czegokolwiek nie będziesz rozumiał, w każdej chwili masz prawo skonsultować się ze swoją panią adwokat. Dobrze? - Tak jest, sir. - Postaram się, żeby pytania były jasne i proste. Jeśli zechcesz zrobić przerwę i zapytać o coś Reggie, to znaczy pannę Love, po prostu powiedz mi o tym. W porządku? - Tak jest, sir. Fink odwrócił się z krzesłem, żeby patrzeć Markowi prosto w twarz, i siedział jak szczeniak oczekujący na swoją miskę z pokarmem. Ord uporał się z paznokciami i trwał w gotowości z notatnikiem i długo- pisem. Harry przez moment przeglądał swoje notatki, po czym uśmiechnął się do świadka i rzekł: -- - Mark, chcę, żebyś dokładnie wyjaśnił mi, w jaki sposób ty i twój brat natknęliście się w poniedziałek na pana Clifforda. Chłopiec chwycił się oparcia krzesła i odchrząknął. Nie tego oczekiwał. Nigdy nie widział filmu, w którym sędzia zadawałby = pytania. - Poszliśmy do lasu za naszym kempingiem dla przyczep, żeby wypalić papierosa - zaczął, a potem powoli dotarł do momentu, w którym Rómey po raz pierwszy wetknął gumowy wąż w rurę wydechową i zapuścił silnik. - I co wtedy zrobiłeś? - spytał zaciekawiony Roosevelt. - Wyciągnąłem wąż - odparł Mark i opowiedział o swoich r kolejnych wyprawach przez zarośla. Chociaż sam nigdy nie widział w tym nic zabawnego; zauważył, że w oczach sędziego rozbłysły wesołe ogniki i Harry chichocze cicho. Strażnik też był rozbawiony: Również protokolantce, dotąd nieporuszonej, podobała się historia Marka. Nawet starsza kobieta przy niewielkim biureczku uśmiechnęła się po raz pierwszy od początku rozprawy. Ale nastrój zmienił się, kiedy Mark zaczął opisywać, jak pan Clifford złapał go, chwycił za włosy i wrzucił do samochodu. Chłopiec odtworzył tę scenę z kamienną twarzą, przyglądając się brązowym pantoflom urzędniczki. 267 ~;f - A więc byłeś w samochodzie z panem Cliffordem przed jego śmiercią? - zapytał sędzia ostrożnie, nagle bardzo poważny. - Tak jest, sir. - I co on zrobił, kiedy znaleźliście się w samochodzie? - Uderzył mnie kilka razy, krzyczał, groził. - I Mark opowiedział wszystko, co pamiętał, o pistolecie, butelce whisky, prochach. W małej salce panowała kompletna cisza, uśmiechy dawno po- znikały. Słowa chłopca były rozważne, przemyślane. Jego wzrok omijał obecnych. Mówił jak w transie. - Czy pan Clifford wystrzelił z pistoletu? - dociekał sędzia Roosevelt. - Tak, sir - odparł Mark i odtworzył całą scenę. Kiedy skończył, umilkł, czekając na następne pytanie. Harry namyślał się długo. - Gdzie był wtedy Ricky? - zapytał wreszcie. - Siedział w krzakach. Widziałem, jak przekrada się przez wysoką trawę, i doszedłem do wniosku, że musiał ponownie wyciągnąć wąż z rury wydechowej. Później okazało się, że miałem rację. Pan Clifford powtarzał bez przerwy, że czuje gaz, i mnie ciągle pytał, czy i ja go czuję. Zapewniłem, że tak, dwukrotnie, jeśli dobrze pamiętam, ale byłem pewien, że Ricky'emu udało się zażegnać niebezpieczeństwo. - I pan Clifford nie wiedział o Rickym? - Było to zbędne pytanie, zadane tylko dlatego, że Harry'emu nie przychodziło w tym momencie nic lepszego do głowy. - Nie, sir. Kolejna długa pauza. - A zatem rozmawiałeś z panem Cliffordem, kiedy siedziałeś z nim w samochodzie? Mark spodziewał się tego pytania, podobnie jak wszyscy obecni, więc natychmiast podjął próbę odwrócenia uwagi od drażliwych szczegółów. - Tak jest, sir. Mówił kompletnie od rzeczy, o odpływaniu na spotkanie z czarodziejem z Oz, o krainie pa pa. Potem wrzeszczał, żebym przestał płakać, a w końcu przepraszał za to, że mnie uderzył. Zamilkł i Harry odczekał chwilę, żeby przekonać się, czy skończył. - Czy to wszystko, co ci powiedział? Mark spojrzał na Reggie, która obserwowała go uważnie. Fink przysunął się bliżej. Protokolantka zamarła. - Co ma pan na myśli? - spytał Mark, grając na zwłokę. - Czy pan Clifford powiedział ci coś jeszcze? Mark zastanowił się i uznał, że nienawidzi Reggie. Mógł od- 268 r powiedzieć po prostu, że nie i koszmar by się zakończył. „Nie, sir, pan _ Clifford nie powiedział nic więcej. Bełkotał jak idiota przez pięć minut, a potem zasnął, ja zaś zwiałem, ile sił w nogach". Gdyby nie spotkał Reggie i nie usłyszał jej wykładu na temat bycia zaprzysiężonym i obowiązku mówienia prawdy, odparłby zwyczajnie „nie, sir". I pojechał do domu, z powrotem do szpitala czy gdziekolwiek indziej. Ale czy na pewno? Pewnego razu, kiedy był w czwartej klasie, przyjechali gliniarze i dawali pokaz roboty policyjnej. Jeden z nich zademonstrował aparat do wykrywania kłamstw. Okręcili przewodami Joeya McDermanta, największego łgarza w klasie, i wszyscy widzieli, że strzałka skacze jak szalona za każdym razem, kiedy Joey otwiera usta. „Cały czas łapiemy przestępców na kłamstwach" - chwalił się gliniarz. Skoro gliny i FBI krążą wokół niego jak wściekli, niewykluczone, ! ;~ . . że aparat do wykrywania kłamstw jest gdzieś blisko. Od czasu śmierci ~r Romeya łgał i był już tym zmęczony. - Mark, pytałem cię, czy pan Clifford powiedział ci coś jeszcze. ?~'~'<= - Na przykład co? - Na przykład, czy wspominał o senatorze Boyetcie. `' - O kim? Przez twarz Harry'ego przemknął słodki uśmieszek, ale zaraz zniknął. - Mark, czy pan Clifford wspominał o sprawie, którą prowadzi ;~> w Now m Orleanie, dot czącej pana Barry'ego Muldanno albo ~w~ . Y Y ~s~- zamordowanego senatora Boyda Boyette'a? Maleńki pajączek gramolił się obok brązowych pantofli i Mark obserwował go, aż ten zniknął pod trójnogiem. Znowu przyszedł mu na myśl ten cholerny aparat do wykrywania kłamstw. Reggie zapew- niła, że zrobi wszystko, aby uchronić go przed tym, ale co będzie jeśli sędzia po prostu wyda odpowiedni nakaz? Długie milczenie Marka już stanowiło odpowiedź. Serce Finka waliło jak oszalałe, puls wzrósł mu trzykrotnie. Aha! Ten mały sukinsyn jednak wie! - Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie - rzekł chłopiec, wpatrując się w podłogę i czekając na ponowne pojawienie się pajączka. Fink popatrzył z nadzieją na sędziego. - Mark, spójrz na mnie - rzekł Harry jak dobry dziadek. - Radziłbym ci jednak odpowiedzieć. Czy pan Clifford wspominał o Barrym Muldanno albo Boydzie Boyetcie? - Czy mogę skorzystać z Piątej Poprawki? - Nie. 269 w moim sądzie, i ja mam teraz nad wami jurysdykcję. Kiedy tylko opuści pan tę salę, sugeruję, żeby zadzwonił pan do pana Foltrigga i powiedział mu, by zgłosił się tu jutro w pc~udnie. Chcę, żeby obaj wnioskodawcy, panowie Fink i Foltrigg, stawili się w tej sali jutro, dokładnie o godzinie dwunastej. A jeśli któregoś z panów zabraknie, to uznam was za winnych obrazy sądu i pan oraz pana szef zostaniecie osadzeni w więzieniu. Fink otworzył usta, lecz nie potrafił wydobyć żadnego dźwięku. Ord przemówił po raz pierwszy tego dnia: - Wysoki Sądzie, wiadomo mi, że pan Foltrigg ma jutro rano rozprawę w sądzie federalnym. Pan Muldanno zaangażował nowego adwokata, który wniósł o odroczenie procesu, i właśnie jutro sędzia w Nowym Orleanie ma podjąć decyzję w tej sprawie. - Czy to prawda, panie Fink? - Tak, sir. - A zatem niech pan przekaże panu Foltriggowi, żeby wysłał mi faksem kopię dokumentu wyznaczającego na jutro termin rozprawy. I 1 Wtedy usprawiedliwię jego nieobecność. Ale zamierzam wzywać tu codziennie Marka Swaya, żeby przekonać się, czy zmienił zdanie, i chcę, by obaj wnioskodawcy byli przy tym obecni. - To dla mnie spory ciężar, Wysoki Sądzie. - Będzie gorzej, jeśli się pan nie pojawi. Pan wybrał to miejsce, panie Fink, więc musi się pan dostosować. Wiceprokurator przyleciał do Memphis sześć godzin wcześniej, bez szczoteczki do zębów i zapasowej zmiany bielizny, a teraz wyglądało na to, .że będzie zmuszony wynająć mieszkanie z sypialniami dla siebie i Foltrigga. Strażnik oparł się o ścianę za plecami Marka oraz Reggie i obserwował Wysoki Sąd, czekając na sygnał. - Mark, to wszystko na dzisiaj - oznajmił sędzia, wypełniając jakiś formularz. - Spotykamy się ponownie jutro. Jeśli będziesz miał jakiekolwiek kłopoty w areszcie, daj mi znać, a ja się tym zajmę. W porządku? Mark skinął głową. Reggie ścisnęła jego ramię i zapewniła: - Porozmawiam z twoją matką i przyjadę do ciebie jutro rano. - Powiedz mamie, że nic mi nie jest - wyszeptał jej do ucha. - Postaram się zadzwonić do niej dziś wieczorem. - Wstał i wyszedł ze strażnikiem. - Proszę wpuścić tych ludzi z FBI - rzekł Harry, gdy strażnik i' zamykał drzwi. - Czy jesteśmy już wolni, Wysoki Sądzie? - spytał Fink. Na jego 272 czole lśnił pot. Pragnął wyjść jak najszybciej i przekazać Foltriggowi te okropne wiadomości. - Skąd ten pośpiech, panie Fink? - Hm, żadnego pośpiechu, Wysoki Sądzie. - Więc proszę się rozluźnić. Chcę porozmawiać, nieoficjalnie, z wami, chłopcy, i z facetami z FBI. Nie potrwa to długo. - Harry zwolnił protokolantkę i starszą kobietę. McThune i Lewis weszli na salę i zajęli miejsca za prawnikami. Sędzia Roosevelt rozpiął togę, ale jej nie zdjął. Otarł twarz chusteczką i wypił ostatni łyk herbaty. Wszyscy patrzyli na niego i czekali. - Nie zamierzam trzymać tego dziecka w areszcie - oświadczył wreszcie Harry, patrząc na Reggie. - No, może parę dni, lecz nie dłużej. Jest dla mnie jasne, że chłopiec zna pewne ważne informacje, '' ma więc obowiązek je ujawnić. Fink zaczął kiwać głową. - Jest wystraszony i nic dziwnego. Być może uda się przekonać go, by zaczął zeznawać, jeśli zapewnimy bezpieczeństwo jemu i jego . rodzinie. Liczę, że pan Lewis nam w tym pomoże. Czekam na propozycje. K.O. Lewis był gotów. Wysoki .Sądzie, poczyniliśmy już wstępne kroki, żeby objąć chłopca naszym programem ochrony świadków koronnych - zapewnił. - Słyszałem o tym programie, panie Lewis, ale nie znam szcze- gółów. - To całkiem proste. Przenosimy rodzinę do innego miasta.- v Zmieniamy jej personalia. Znajdujemy dobrą pracę matce i ładne miejsce, gdzie mogliby zamieszkać. Nie przyczepę czy mieszkanie w bloku, ale dom. Umieszczamy chłopców w dobrej szkole. Dostają z góry pewną sumę w gotówce. I trzymamy się blisko nich. - To brzmi kusząco, panno Love - oznajmił Harry. Tak było. W tej chwili Swayowie pozostawali bez dachu nad g~wą. Dianne harowała za grosze. Nie mieli krewnych w Memphis. - Nie mogą się teraz ruszyć - rzekła Reggie. - Ricky musi zastać w szpitalu. - Znaleźliśmy już dziecięcy szpital psychiatryczny w Portland, który może przyjąć go w każdej chwili - odparł Lewis. - W odróż- ni~niu od St. Peter's to prywatna placówka, jedno z najlepszych miejsc w kraju. Przyjmą go, kiedy o to poprosimy, i oczywiście my będziemy . Pocić. Jak tylko Ricky wyzdrowieje, przeniesiemy Swayów do innego miasta. 18.... Klient 273 - Jak długo potrwa umieszczenie całej rodziny w waszym pro- gramie? - spytał sędzia. - Mniej niż tydzień - odpowiedział Lewis. - Dyrektor Voyles uznaje tę sprawę za priorytetową. Formalności zajmą kilka dni. W rachubę wchodzą też: nowe prawo jazdy, numery ubezpieczenia, świadectwa urodzenia, karty kredytowe, tego typu rzeczy. Rodzina powinna zaakceptować program, a matka decyduje, dokąd chcą się udać. Reszta należy do nas. - Co pani o tym sądzi, panno Love? - spytał Harry. - Czy pani Sway pójdzie na to? - Porozmawiam z nią. Ta kobieta przeżywa teraz głęboki stres. Jedno dziecko w stanie śpiączki, drugie w więzieniu, a ostatniej nocy stracili w pożarze wszystko, co mieli. Pomysł ucieczki w środku nocy może być dla niej mało atrakcyjny, przynajmniej teraz. - Ale spróbuje pani? - Zobaczę. - Myśli pani, że matka chłopca mogłaby uczestniczyć w jutrzejszej rozprawie? Chciałbym z nią porozmawiać. - Zapytam jej lekarza. - Świetnie. Proszę państwa, nasze spotkanie uważam za zakoń- czone. Spotykamy się jutro w południe. Strażnik przekazał Marka dwom nie umundurowanym policjantom, którzy bocznymi drzwiami wyprowadzili go na parking. Kiedy cała trójka zniknęła, Grinder wszedł schodami na drugie piętro i wśliznął się do pustej toalety. Pustej, jeśli nie liczyć Slicka Moellera. Obaj mężczyźni stanęli obok siebie przed urynałami i patrzyli na pokrywające ścianę graffiti. - Jesteśmy sami? - spytał strażnik. - Tak. Co się wydarzyło? - Slick rozpiął rozporek i trzymał obie ręce na biodrach. - Streszczaj się. - Chłopak nie chciał mówić, więc wraca do więzienia. Obraza. - Co wie? - Rzekłbym, że wie wszystko. To dość oczywiste. Zeznał, że był w samochodzie z Cliffordem, rozmawiali o tym i tamtym, ale kiedy Harry zaczął naciskać i pytać o sprawę z Nowego Orleanu, dzieciak zasłonił się Piątą Poprawką. Twardy gówniarz. - Więc wie? - Jasne. Ale milczy. Sędzia wezwał go na jutro na dwunastą, żeby sprawdzić, czy noc w ciupie rozwiązała mu język... _ Slick zapiął spodnie i odsunął się od urynału. Wyjął z kieszeni złożony studolarowy banknot i podał go informatorowi. - Nie ja ci to powiedziałem - zastrzegł się strażnik. - Ufasz mi chyba, co? - Oczywiście. - Była to prawda. Kret Moeller nigdy nie ujawniał swoich źródeł. Moeller miał trzech fotografów rozmieszczonych w trzech różnych punktach budynku sądu dla nieletnich. Znał triki policjantów lepiej niż oni sami i domyślił się, że użyją bocznych drzwi koło rampy wyładunkowej, żeby zniknąć z chłopakiem. Tak właśnie zrobili i kiedy do nie oznakowanego policyjnego samochodu brakowało im zaledwie kilku metrów, z zaparkowanej obok furgonetki wyskoczyła gruba kobieta w wojskowych ciuchach i przygwoździła ich swoim nikonem. Gliniarze, wrzeszcząc na nią, próbowali schować chłopaka za siebie, ale było już za późno. Pobiegli więc do samochodu i wepchnęli go na tylne siedzenie. Wspaniale, pomyślał Mark. Nie minęła druga po południu, a dzień ~; przyniósł już pożar przyczepy, aresztowanie w szpitalu, pobyt w wię- zieniu, rozprawę przed sędzią Rooseveltem, a teraz jeszcze jednego przeklętego fotografa bez wątpienia strzelającego kolejne zdjęcie na pierwszą stronę. Gdy zapiszczały opony i wyjechali z parkingu, Mark skulił się na tylnym siedzeniu. Bolał go żołądek; nie z głodu, lecz ze strachu. Znowu został sam. 274 Foltrigg patrzył na jadące ulicą Poydras samochody i czekał na telefon z Memphis. Znudziło mu się już spacerowanie dokoła pokoju i spoglądanie na zegarek. Próbował odpowiadać na ważne telefony i dyktować listy, ale szybko dał sobie spokój. Nie mógł pozbyć się natrętnie powracającego obrazu Marka Swaya siedzącego na krześle dla świadków gdzieś w Memphis i zdradzającego wszystkie swoje wspaniałe sekrety. Od czasu otwarcia rozprawy minęły dwie godziny, a że sędzia na pewno zarządzi po drodze przerwę, więc Fink będzie miał czas pobiec do telefonu i zadzwonić do Nowego Orleanu, myślał Roy. Larry Trumann był w pogotowiu, czekając na telefon od niego, tak żeby mogli natychmiast ruszyć do akcji z oddziałem poszukiwaczy zwłok. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy nabrali sporej wprawy w tropieniu ciał. Tyle że żadnego nie udało im się wykryć. Ale dzisiaj będzie inaczej. Roy odbierze telefon, uda się do gabinetu Trumanna i obaj wezmą udział w odkopaniu zwłok Boyda Boyette'a. Foltrigg mówił do siebie, nie szeptem czy mamrocząc pod nosem, lecz głośno, tak jakby przemawiał do tłumu dziennikarzy i kamer, że owszem, właśnie znaleźli senatora i tak, zgadza się, zmarł od czterech strzałów w głowę. Zabójca użył małego pistoletu kaliber dwadzieścia dwa i fragmenty pocisków z całą pewnością, bez żadnych wątpliwości, pochodzą z broni, którą z takim wysiłkiem udało im się przypisać Barry'emu Muldanno. To będzie wspaniały moment, ta konferencja prasowa. Ktoś zapukał i drzwi się otworzyły, zanim Roy zdążył się odwrócić. 276 Ujrzał Wally'ego Boxxa, jedyną osobę, której wolno było wchodzić w ten sposób. - Są jakieś wiadomości? - spytał tenże, podchodząc do okna i stając obok swojego szefa. - Nie. Ani słowa. Nie mogę się doczekać, kiedy Fink zadzwoni. Dostał wyraźne polecenia. Stali w milczeniu, obserwując ulicę. - Co robi ława przysięgłych? - spytał Roy. - To, co zwykle. Rutynowe zajęcia. - Kto jest w środku? - Hoover. Kończy sprawę narkotyków znalezionych w Gretna. powinni skończyć do popołudnia. - Będą pracować jutro? - Nie. Mieli ciężki tydzień. Obiecaliśmy im wczoraj, że jutro będą ~ ,~ mogli wziąć wolne. O czym myślisz? '- Roy zmienił lekko pozycję i podrapał się po brodzie. Jego oczy `` skierowane były gdzieś w dal, patrzył na samochody, ale ich nie .~ widział. Intensywne myślenie sprawiało mu czasem ból. ;~: - Zastanawiam się, co zrobimy, jeżeli z jakiegoś powodu dzieciak nie zechce mówić i Fink nic nie osiągnie w trakcie tej rozprawy. t ' ~,= llważain, że w takim wypadku trzeba będzie pójść do ławy przysięg- '~t3~ch, wziąć wezwanie dla chłopaka i jego adwokat, no i ściągnąć ich ` .do nas. Mały jest już pewnie nieźle wystraszony, a jeszcze nie opuścił '' emphis. Będzie przerażony, kiedy znajdzie się tutaj. r~ - ~ - Po co chcesz wezwać jego adwokat? - Żeby ją postraszyć. Trochę jej dokuczyć. Potrząsnąć co nieco ~~`nimi obojgiem. Dzisiaj załatwimy wezwania, schowamy je do szuflady -~~~ wręczymy im dopiero jutro wieczorem. Nakażemy stawić się przed :ławą przysięgłych w poniedziałek o dziesiątej rano. Nie będą mieli szansy pobiec do sądu i unieważnić wezwań, ponieważ w weekend ;~ wszystko jest pozamykane, a sędziowie wyjeżdżają z miasta. Strach powoduje, że w wyznaczonym terminie znajdą się tutaj, na naszym r: ;gruncie, Wally. W tym korytarzu, w tym budynku. ' - A jeśli chłopak nic nie wie? ~~--`" Roy potrząsnął bezradnie głową. Dziesiątki razy rozmawiali na ten ~~etnat w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. ~`=_ - Sądziłem, że już to ustaliliśmy, Wally. ~' ~ ` - Chyba tak. I może chłopak właśnie zeznaje. - Zapewne. Sekretarka powiadomiła ich przez interkom, że pan Fink czeka na unii numer jeden. Roy podszedł do biurka i chwycił za słuchawkę. 277 - Tak! - Rozprawa się skończyła, Roy - poinformował wiceprokurator. W jego głosie brzmiały ulga i zmęczenie. Foltrigg wcisnął guzik i odpowiedzi Finka popłynęły z zewnętrznego głośnika. Wally usadowił swój maleńki tyłek na rogu biurka. - Tom, jest tu ze mną Wally. Powiedz nam, co się wydarzyło. - Niewiele. Chłopaka odwieziono z powrotem do aresztu. Nie chciał mówić, więc sędzia uznał go za winnego obrazy sądu. - Co to znaczy „nie chciał mówić"? - Po prostu nie chciał. Sędzia sam go przesłuchiwał i dzieciak przyznał się, że był w samochodzie i rozmawiał z Cliffordem. Ale zapytany o Boyette'a i Muldanna, skorzystał z Piątej Poprawki. - Z Piątej Poprawki?! - Tak. Nie poddał się presji. Oświadczył, że więzienie mimo wszystko nie jest takie złe, a on i tak nie ma dokąd pójść. - Ale on wie, prawda, Tom? Ten mały śmieć wie. - Och, bez wątpienia Clifford wszystko mu powiedział. Foltrigg klasnął w dłonie. - Wiedziałem! Wiedziałem! Wiedziałem o tym! Mówiłem wam od trzech dni. - Zerwał się na równe nogi i splótł ręce. - Wiedziałem! - Sędzia wyznaczył kolejną rozprawę na jutro w południe - ciągnął Fink. - Chce znowu sprowadzić chłopaka i przekonać się, czy zmienił zdanie. Nie byłbym zbytnim optymistą. - Musisz być na tej rozprawie, Tom. - Tak, ale sędzia domaga się, żebyś i ty był obecny, Roy. Wyjaśniłem mu, że masz jutro rano rozprawę w związku z wnioskiem 0 odroczenie, a on nalegał, żebyś przesłał mu faksem kopię zarządzenia ustalającego jej termin. Powiedział, że tylko pod tym warunkiem usprawiedliwi twoją nieobecność. - Czy to jakiś świr? - Nie, to nie świr. Oznajmił, że zamierza powtarzać te rozprawy dość często w przyszłym tygodniu, i oczekuje, iż my obaj, jako wnioskodawcy, za każdym razem się stawimy. - A więc to świr. Wally przewrócił oczami i potrząsnął głową. Ci lokalni sędziowie to tacy idioci. - Po rozprawie sędzia rozmawiał z nami na temat objęcia chłopaka i jego rodziny programem ochrony świadków koronnych. Uważa, że uda mu się przekonać małego Swaya, aby złożył zeznania, jeśli zagwarantujemy mu bezpieczeństwo. - Przećież to może potrwać parę tygodni. f E - Też tak uważam, lecz K.O. Lewis zapewnił sędziego, że załatwi to w ciągu kilku dni. Szczerze mówiąc, Roy, nie wydaje mi się, żeby dzieciak zaczął mówić, dopóki nie damy mu jakichś gwarancji. To twarda sztuka. - A jego adwokat? - Zachowała spokój, nie mówiła wiele, ale ona i sędzia to bliscy ' znajomi. Miałem wrażenie, że chłopak dostał od niej dużo rad. To nie idiotka. Wally musiał się wtrącić. - Tom, to ja, Wally. Co twoim zdaniem może się wydarzyć w czasie weekendu? - Kto wie? Tak jak powiedziałem, nie sądzę, żeby dzieciak zmienił zdanie przez noc ani żeby sędzia zamierzał go wypuścić. Harry Roosevelt wie o Gronkem i chłopcach Barry'ego Muldanno i mam ;,:. wrażenie, że trzyma chłopaka w areszcie dla jego własnego bezpieczeń- stwa. Jutro jest piątek i wygląda na to, że chłopak spędzi w areszcie r weekend. A poza tym jestem pewny, że sędzia wezwie nas w ponie- ~kdziałek na kolejną pogawędkę. - Wracasz, Tom? - spytał Roy. - Tak, złapię lot w ciągu paru godzin i wrócę tu jutro rano. - Głos Finka wydawał się teraz naprawdę zmęczony. - Czekam na ciebie dziś wieczorem, Tom. Dobra robota. `x<' - Tak. Fink wyłączył się i Roy ponownie wcisnął guzik. - Przygotuj ławę przysięgłych - warknął na Wally'ego; ten a;~ zeskoczył z biurka i skierował się ku drzwiom. - Powiedz Hooverowi, 'żeby zrobił sobie przerwę. To potrwa tylko parę minut. Wyciągnij ~: akta Marka Swaya. Poinformuj urzędnika, że wezwania pozostaną zapieczętowane do jutra wieczorem. Wally wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Foltrigg wrócił do okna, mamrocząc pod nosem: - Wiedziałem. Po prostu wiedziałem. Policjant w cywilnym ubraniu podpisał się na formularzu Dorem i odszedł wraz ze swoim partnerem. - Chodź za mną - rzekła kobieta do Marka takim tonem, jakby ponownie zgrzeszył i jej cierpliwość była na wyczerpaniu. Ruszył za nią, obserwując, jak jej szerokie biodra kołyszą się na boki w obcisłych '~ czarnych spodniach poliestrowych. Gruby błyszczący pas ściskał jej talię, przytrzymując pęk kluczy, dwa czarne pudełka, które musiały 278 , : 279 być pagerami, oraz parę kajdanek. Nie nosiła broni. Miała na sobie oficjalnie wyglądającą białą koszulę ze wzorami na rękawach i złotą lamówką wokół kołnierzyka. Korytarz świecił pustkami. Dorem otworzyła drzwi i wpuściła Marka z powrotem do jego małego pokoiku. Weszła za nim do środka i obeszła ściany, jak pies szukający narkotyków na lotnisku. - Trochę mnie zaskoczyło, że znowu tu jesteś - powiedziała, badając toaletę. Nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź, a poza tym nie miał ochoty na rozmowę. Kiedy tak patrzył, jak Dorem myszkuje i schyla się, przypomniał sobie o jej mężu odsiadującym trzydzieści lat za napad na bank i pomyślał, że jeśli dalej będzie męczyć go swoim ględzeniem, to może poruszy ten temat. To by ją uspokoiło i zmusiło do szybkiego spłynięcia. - Musiałeś rozgniewać sędziego Roosevelta - orzekła, wyglądając przez okno. - Chyba tak. - Na jak długo cię tu przysłał? - Nie wiem. Jutro mam wrócić na rozprawę. Dorem podeszła do koi i zaczęła wygładzać koc. - Czytałam o tobie i twoim młodszym bracie. Dziwna sprawa. Jak on się czuje? Mark stał przy drzwiach, mając nadzieję, że wścibska baba wreszcie sobie pójdzie. - Pewnie umrze - odparł smutnym głosem. - Nie! - Tak, to okropne. Jest w śpiączce, wie pani, ssie kciuk, jęczy i bełkocze coś raz na jakiś czas. Oczy ma wywrócone białkami na zewnątrz. Nie chce jeść. - Przykro mi, że zadałam to pytanie. - Otworzyła szeroko swoje mocno umalowane oczy i przestała dotykać czegokolwiek. Tak, założę się, że ci przykro, pomyślał Mark. - Powinienem być tam z nim - rzekł głośno. - Siedzi przy nim mama, ale ona ledwie żyje z powodu tego całego stresu. Bierze dużo lekarstw; rozumie pani. - Tak mi przykro. - To okropne. Sam czuję się nie najlepiej. Kto wie, mogę skończyć jak mój brat. - Czy coś ci przynieść? - Nie. Chciałbym się tylko położyć. - Podszedł do koi i rzucił się na dolną. Dorem przyklęknęła obok, wyraźnie zatroskana. - Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował, złotko, daj mi tylko Znać, okay? - Okay. Pizza byłaby w porządku. Kobieta wstała i się zastanowiła. Mark zamknął oczy, jakby w głębokim cierpieniu. - Zobaczę, co się da zrobić. - Nie jadłem lunchu, rozumie pani. - Zaraz wrócę - powiedziała i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się za nią głośno. Mark zeskoczył z koi i zaczął się przysłuchiwać. ~~;, 280 ROŹDZIA~ 27 ~ .~ ' Pokój był jak zwykle ciemny, światła wyłączone, drzwi zamknięte, zasłony zaciągnięte, jedynie wiszący wysoko pod sufitem telewizor z wyłączonym głosem rzucał ruchome niebieskie cienie na ścianę. Dianne czuła się kompletnie wyczerpana fizycznie i psychicznie. Przez osiem godzin leżała w łóżku przy Rickym, głaszcząc go, tuląc, kojąc i próbując zachować siłę w tej małej, wilgotnej, ciasnej celi. I I Reggie przyjechała przed dwiema godzinami i od trzydziestu minut siedziały na brzegu składanego łóżka i rozmawiały. Adwokat opisała przebieg rozprawy oraz wygląd celi Marka w areszcie śledczym, znany jej z licznych wizyt, zapewniła, że chłopiec jest nakarmiony i bezpieczny, o wiele bezpieczniejszy tam, niż byłby w szpitalu, i opowiedziała o Harrym Roosevelcie oraz o FBI i ich programie ochrony świadków koronnych. Na pierwszy rzut oka, biorąc pod uwagę okoliczności, 'I! pomysł wydawał się atrakcyjny - przenieśliby się do innego miasta, gdzie Dianne dostałaby nową pracę, a cała rodzina nowe nazwisko i dom. Mogliby zostawić ten bałagan i rozpocząć życie od nowa. Wybraliby wielkie miasto z dużymi szkołami i chłopcy zniknęliby w tłumie. Ale im dłużej Dianne leżała skulona na boku i obserwowała maleńką nieruchomą główkę Ricky'ego, tym mniej podobał się jej ten I'i projekt. Uznała wręcz, że jest okropny - wyobraziła sobie życie w ciągłej ucieczce, w strachu przed nieoczekiwanym pukaniem do i drzwi, bezustanne kłamstwa na temat przeszłości. Ten plan byłby na zawsze. A jeśli, zaczęła pytać się w duchu, któregoś dnia, powiedzmy za pięć czy dziesięć lat, długo po procesie w Nowym Orleanie, komuś, kogo nigdy nie spotkała, wyrwie się niepotrzebne zdanie, usłyszą je wrogie uszy i prześladowcy szybko wytropią ich ślad? Albo, dajmy na to, Mark jest w klasie maturalnej i w uśnie wychodzi z balu, kiedy ktoś, kto na niego czekał, przystawia mu pistolet do głowy? Nie będzie miał na imię Mark, ale i tak zginie. Zdecydowała się prawie, żeby odrzucić pomysł FBI, kiedy za- ~~vonił z aresztu Mark. Powiedział, że dopiero co skończył dużą pizzę, czuje się świetnie, miejsce jest fajne i w ogóle podoba mu się tu bardziej niż w szpitalu, jedzenie też jest lepsze. Szczebiotał tak rozkosznie, że natychmiast wyczuła, iż nie mówi prawdy. Oświadczył, że planuje ucieczkę i niedługo będzie na wolności. Rozmawiali o Rickym, przyczepie, dzisiejszej i jutrzejszej rozprawie. Stwierdził, że ufa radom Reggie, i Dianne przyznała mu słuszność. Przepraszał, że nie ma go przy niej i Rickym, a ona walczyła z łzami, kiedy próbował być taki dorosły. Na koniec jeszcze raz przeprosił za całe zamieszanie. Ich konwersacja trwała krótko. Dianne trudno było z nim rozma- ',„;: wiać. Nie wiedziała, co mu poradzić, i czuła, że poniosła porażkę, °` ponieważ jej jedenastoletni syn jest w więzieniu, a ona nie potrafi go Ts; stamtąd wydostać. Nie mogła się z nim zobaczyć. Nie mogła powiedzieć ~-~~nu, żeby złożył zeznania albo żeby milczał, ponieważ sama była ,,- wystraszona. Nie mogła zrobić nic, tylko siedzieć na tym wąskim łóżku, ' ~~ ' gapić się na ściany i modlić, by się wreszcie obudziła i koszmar zniknął. Była szósta, pora lokalnych wiadomości w telewizji. Patrzyła na `°. pokojną twarz spikerki, mając nadzieję, że nie nastąpi to, czego się obawiała. Ale nie musiała czekać długo. Po dwóch ciałach znalezionych 1f-:' na wysypisku śmieci, na ekranie pojawiło się czarnobiałe zdjęcie :Marka z policjantem, którego uderzyła rano. Włączyła głos. Spikerka poinformowała o porannym zatrzymaniu Marka przez r:;_ policję, uważając, by nie nazwać tego aresztowaniem, a potem połączyła się z reporterem stojącym przed budynkiem sądu dla nieletnich. Dziennikarz przez kilka sekund trajkotał o rozprawie, o której nic nie wiedział, stwierdził jednym tchem, że dziecko, Mark Sway, zostało odwiezione do aresztu śledczego i że następna rozprawa odbędzie się ,~ttt,ro rano w sali sędziego Roosevelta. Nastąpił powrót do studia ł spikerka objaśniła widzom sprawę małego Marka oraz wstrząsającego dąmobójstwa Jerome'a Clifforda. Pojawiło się krótkie ujęcie żałobników :'- wychodzących z kaplicy w Nowym Orleanie i przez sekundę czy dwie ~1. widać było Roya Foltrigga rozmawiającego spod parasola z repor- .`terem. Na ekrań wróciła spikerka, tym razem cytująca rewelacje Slicka Ivloellera, i napięcie zaczęło rosnąć. Policja miasta Memphis, FBI, ' biuro prokuratora stanowego oraz sąd dla nieletnich okręgu Shelby odmówiły komentarza. Lód stał się jeszcze cieńszy, gdy dziennikarka 282 283 L. s~_ wkroczyła w mroczny świat anonimowych źródeł, skąpą znajomość faktów wynagradzających spekulacją i domysłami. Kiedy ulitowała się wreszcie nad widzami i jej miejsce na ekranie zajęły reklamy, nie- wtajemniczeni mogli sądzić, że Mark Sway zastrzelił nie tylko Jerome'a Clifforda, ale i samego Boyda Boyette'a. Dianne bolał żołądek i wyłączyła telewizor. W pokoju zrobiło się jeszcze ciemniej. Od dziesięciu godzin nic nie jadła. Ricky przewracał się z boku na bok i pojękiwał; to ją zirytowało. Podniosła się z łóżka, zdenerwowana na niego; wściekła na Greenwaya za brak postępów; na szpital z jego posępną architekturą i kiepskim oświetleniem; przerażona systemem, który pozwala więzić dzieci za to, że są dziećmi, nade wszystko jednak owładnięta strachem przed tymi czającymi się w mroku cieniami, które groziły Markowi, spaliły przyczepę i wyraźnie miały ochotę na więcej. Dianne zamknęła za sobą drzwi, usiadła na krawędzi wanny i zapaliła virginia slima. Ręce się jej trzęsły, a myśli goniły jedna drugą jak szalone. Zaczynała mieć migrenę i wiedziała, że do północy będzie sparaliżowana. Jedyny ratunek w pigułkach. Spuściła wodę z cieniutkim niedopałkiem i usiadła na brzegu łóżka Ricky'ego. Ślubowała przejść przez tę próbę, radząc sobie po kolei z każdym dniem, ale niech to diabli, jeśli dni nie stawały się coraz gorsze. Była u kresu wytrzymałości. Barry Ostrze wybrał ten mały podrzędny bar, ponieważ panowały tu spokój i półmrok, lecz również dlatego, że pamiętał to miejsce z czasów, kiedy jako nastoletni kandydat na chuligana ganiał po ulicach Nowego Orleanu. Nie bywał tu teraz często, a że bar znajdował się głęboko w Dzielnicy Francuskiej, mógł zaparkować przy Canal i prześlizgnąć się między tłumami na Bourbon i Royal, tak że federalni nie mieli szans na śledzenie go. Znalazł malutki stolik w tylnej części lokalu i pił wódkę z sokiem cytrynowym, czekając na Gronkego. Wolałby sam załatwić sprawę w Memphis, ale był na zwolnieniu za kaucją i miał ograniczoną swobodę poruszania się. Musiałby uzyskać zezwolenie na opuszczenie stanu, a z góry wiedział, że nie ma na to szans. Kontakt z Gronkem stawał się coraz trudniejszy. Paranoja zjadała go żywcem. Od ośmiu miesięcy każde ciekawskie spojrzenie wydawało mu się spojrzeniem śledzącego go gliniarza. Obca postać na chodniku to kolejny kryjący się w zaułkach federalny. Wszystkie jego telefony były na podsłuchu. Podsłuch założono mu w domu i w samochodzie. Bał się mówić, kiedy myślał o czujnikach i niewidzialnych mikrofonach. Skończył wódkę i zamówił następną. Podwójną. Gronke pojawia '' się z dwudziestominutowym opóźnieniem i zwalił swoje ciężkie ciało na krzesło w rogu. Sufit znajdował się dwa metry i dziesięć centymetrów nad ich głowami. '~ - Przyjemne miejsce - pochwalił Gronke. - Jak ci leci? - Okay. - Barry pstryknął palcami i zbliżył się kelner. - Piwo. Grolsch - rzucił Gronke. - Śledzili cię? - spytał Muldanno. - Nie sądzę. Przeszedłem zygzakiem połowę dzielnicy, kapujesz. Jak tam sytuacja? - W Memphis? - Nie, w Milwaukee, ty głupku - rzekł Barry z uśmiechem. - Co się dzieje z chłopakiem? - Jest w areszcie i milczy. Zabrali go rano, w południe zrobili jakąś rozprawę przed sądem dla nieletnich, a potem wzięli go s` z powrotem do aresztu. Barman niosący ciężką tacę pełną kufli po piwie wszedł do ~;~ brudnej, ciasnej kuchni, a kiedy znalazł się za drzwiami, zatrzymali go •w-dwaj agenci FBI. Jeden błysnął legitymacją, drugi zabrał mu tacę. - Co jest? - spytał barman, cofając się pod ścianę i wlepiając _.wzrok w legitymację oddaloną o kilka ledwie centymetrów od czubka k ~~;jego szerokiego nosa. - FBI. Potrzebna nam przysługa - wycedził agent specjalny a,~~cherff przez zaciśnięte zęby. Jego partner postąpił krok do przodu. $arman miał na koncie dwa wyroki i dopiero od sześciu miesięcy .cieszył się wolnością. Nagle stał się chętny do współpracy. - Jasne. Wszystko, co zechcecie. y - Jak się nazywasz? - spytał Scherff. - Dole. Link Dole. - Przez lata używał tylu nazwisk, że miewał -rodności z przypomnieniem sobie właściwego. Agenci przysunęli się jeszcze bliżej i Link zaczął się obawiać fizycznego ataku. - Okay, Link. Chcesz nam pomóc? ` Dole pokiwał szybko głową. Kucharz z papierosem w ustach mieszał ,~~=w garnku ryż. Zerknął w ich stronę, lecz nic go to nie obchodziło. - Dwaj faceci siedzą przy stoliku w tylnym rogu, z prawej strony, 'tam, gdzie sufit się obniża. - Tak, zgadza się. Ale nie jestem w nic zamieszany, co? - Nie, Link. Posłuchaj mnie. - Scherff wyciągnął z kieszeni :. ` złączone solniczkę i pieprzniczkę. - Postaw to na ich stole razem ~„ ~ butelką ketchupu. Podejdź tak zupełnie normalnie, kapujesz, i zamień L to z tymi, które stoją na stole. Zapytaj tych facetów, czy chcą coś do ~r:~jedzenia albo następnego drinka. Jasne? łr 285 284 :: Link kiwał głową, ale nie rozumiał. - Co w nich jest? - Sól i pieprz - odparł Scherff. ~. I mała pluskwa, która pozwoli nam dowiedzieć się, o czym ci dżentelmeni rozmawiają. To są przestępcy, Link, a my mamy ich pod obserwacją. - Naprawdę nie chciałbym być w nic wmieszany - wybąkał barman, doskonale wiedząc, że jeśli przycisną go choćby odrobinę mocniej, zrobi wszystko, żeby zostać wmieszanym. - Nie próbuj mnie zdenerwować, Link - ostrzegł Scherff, podnosząc dłoń z przyprawami. - Okay, okay: Kelner otworzył kopniakiem wahadłowe drzwi i przeszedł za ich plecami ze stosem brudnych naczyń. Link wziął oba pojemniczki. - Nie mówcie nikomu - poprosił drżąc. - Dobra, Link. To nasz mały sekret. Czy jest tu gdzieś pusta szafa? - Scherff zadał to pytanie, rozglądając się po ciasnej i za- pchanej kuchni. Odpowiedź nasuwała się sama. W tym śmietniku nie było metra kwadratowego wolnej powierzchni od co najmniej pięćdziesięciu lat. Barman zastanawiał się przez sekundę czy dwie, bardzo chcąc pomóc. - Nie, ale mamy tu mały pokoik biurowy dokładnie nad barem. - Świetnie, Link. Idź zamień te rzeczy, a my ustawimy nasz sprzęt w biurze. - Dole, trzymając przyprawy tak delikatnie, jakby miały eksplodować, odwrócił się i ruszył z powrotem do baru. Kelner postawił przed Gronkem ciężką zieloną butelkę grolscha, po czym zniknął. - Ten mały sukinsyn coś wie, prawda? - rzekł Ostrze. - Oczywiście. Inaczej nie zachowywałby się w ten sposób. Po co wziął sobie prawnika? Dlaczego milczy? - Przyjaciel Barry'ego osuszył pół swojego grolscha jednym spragnionym łykiem. Link podszedł do nich z tacą załadowaną tuzinem solniczek, pieprzniczek, butelek ketchupu i musztardy. - Życzą sobie panowie zjeść obiad? - spytał uprzejmie, stawiając przyprawy na stole. Barry machnął przecząco ręką. Gronke rzucił: - Nie - i Link zniknął. Niespełna dziesięć metrów dalej Scherff i trzej inni agenci stłoczeni przy małym biurku otwierali swoje ciężkie nesesery. Jeden z nich wyciągnął słuchawki i założył je sobie na uszy. Uśmiechnął się. - Obawiam się tego chłopaka - oświadczył Muldanno. - Powiedział swojej adwokatce, czyli wiedzą już dwie osoby. - Tak, ale on milczy, Barry. Pomyśl o tym. Dobraliśmy mu się 286 ,~o skóry. Pokazałem mu w windzie zdjęcie i nóż. Potem zajęliśmy się _:,, przyczepą. Dzieciak jest śmiertelnie przerażony. - Nie przekonuje mnie to do końca, Paul. Czy jest jakiś sposób, ~~w ;erby go załatwić? - Teraz nie. Przecież trzymają go gliny. Jest zapuszkowany. - Wiesz, są różne sposoby. Nie sądzę, żeby nadzór w więzieniu ~: dla nieletnich był aż tak ścisły. - Tak, ale gliniarze też mają pietra. W szpitalu aż się od nich roi. pod drzwiami strażnicy. Na każdym kroku federalni przebrani za - łekarzy. Ci faceci panicznie się nas boją, Barry. - Mogą jednak zmusić go do mówienia. Wsadzą do programu °~ dla kapusiów, obsypią forsą jego matkę. Do diabła, kupią im elegancką '~` nową przyczepę, może podwójnej wielkości, czy coś innego. Jestem po prostu piekielnie zdenerwowany, Paul. Gdyby chłopak nic nie wiedział, nigdy byśmy o nim nie usłyszeli. - Nie możemy go stuknąć, Barry. ,. . Dlaczego? - Bo to jeszcze dzieciak. Bo wszyscy go teraz obserwują. Bo jeśli to zrobimy, milion gliniarzy zaszczuje nas na śmierć. Nie możemy tego '` @~ zrobić. - A co z jego matką albo bratem? Gronke upił następny łyk grolscha i potrząsnął głową. Był twardym gangsterem, który mógł równać się z najlepszymi, ale w odróżnieniu od swojego przyjaciela nie był zabójcą. To szukanie ofiar na oślep "przerażało go. Milczał. - A co z to jego adwokatką? - spytał Ostrze. - Dlaczego mielibyśmy ją zabijać? ..* - Choćby dlatego, że nienawidzę prawników. Może wystraszy to -~'_ chłopaka tak bardzo, że zapadnie w śpiączkę jak jego brat. - A może zabijanie niewinnych ludzi w Memphis nie jest wcale dobrym pomysłem, co? Chłopak weźmie sobie nowego prawnika. - Tego też zabijemy. Pomyśl o tym, Paul, to mogłoby cudownie wpłynąć na fach prawniczy. - Barry zaśmiał się głośno. Potem przysunął się bliżej, jakby coś naprawdę ważnego wpadło mu do głowy. Jego broda była centymetry od solniczki. - Zastanów się, Paul. Jeśli sprzątniemy tę kobietę, to żaden inny prawnik nie zdecyduje się już reprezentować szczeniaka. Kapujesz? - Daj spokój, Barry. Odbiło ci. - Tak, wiem. Ale to dobry pomysł, nie? Jeśli ją rozwalimy, chłopak przestanie odzywać się nawet do własnej matki. Jak ona się nazywa, Ropie czy Ralphie? - Reggie. Reggie Love. 287 ~..:. ~~I!~,I IG iI - Co to za imię dla kobiety? - Sam się zastanawiałem. Barty opróżnił swoją szklankę i ponownie dał znak kelnerowi. - O czym ona rozmawia przed telefon? - spytał cicho, nachylając się nad solniczką. - Nie wiem. Nie mogliśmy tam wczoraj wejść. Ostrze wściekł się nagle. - Co?! - Jego złośliwe oczy błyszczały zawzięcie. - Nasz człowiek zrobi to dziś w nocy, jeśli wszystko pójdzie dobrze. - Co to za miejsce? - Małe biuro w wieżowcu. Powinno być łatwo. Scherff przycisnął słuchawki do głowy. Jego dwaj partnerzy zrobili to samo. Jedynie szum pracującego magnetofonu zakłócał ciszę w pokoju. I - Czy ci faceci nadają się do tej roboty? - Nance jest niezły, nie pęka pod ciśnieniem, ale jego kumpel, Cal Sisson, to świr. Boi się własnego cienia. - Chcę, żeby załatwili te telefony dziś w nocy. - Zrobią to, Barry. '~ ,:,'I,I, Ostrze zapalił camela bez filtra i wydmuchnął dym pod sufit. - Czy ta prawniczka jest chroniona? - spytał, a jego oczy się zwęziły. Gronke odwrócił wzrok. - Nie sądzę. - Gdzie mieszka? - Ma małe mieszkanko na tyłach domu swojej matki. I,h - Mieszka tam sama? - Chyba tak. - To nie byłoby trudne, co? Wejść, sprzątnąć ją, ukraść parę rzeczy. Jeszcze jedno tragicznie zakończone włamanie. Jak myślisz? Gronke potrząsnął głową, obserwując młodą blondynkę siedzącą przy barze. - Co o tym sądzisz? - nie dawał za wygraną Barry. - Masz rację, to nie byłoby trudne. - Więc zróbmy tak. Słuchasz mnie, Paul? Gronke słuchał, ale unikał spojrzenia złych oczu. - Nie zamierzam nikogo zabijać - odparł, nadal wpatrując się ' i w blondynkę. - Świetnie. Zlecę to Piriniemu. 288 II~ i farę lat wcześniej jeden z zatrzymanych, gdyż tak się ich nazywa v; ~r,~ areszcie śledczym, dwunastolatek, zmarł w celi podczas ataku epilepsji. Posypała się lawina krytyki ze strony prasy, rodzina pozwała .v,~yrekeję do sądu i chociaż Dorem nie była wtedy na służbie, ~-` yvyclarzenie poważnie nią wstrząsnęło. Władze wszczęły śledztwo. ~:~ Dwie osoby straciły pracę i wprowadzono nowe przepisy. Uoreen kończyła zmianę o piątej, ale zdążyła złożyć Markowi jeszcze jedną wizytę. Przez całe popołudnie wpadała do niego co ;~~ godzina, z rosnącym niepokojem obserwując, jak jego stan się pogarsza. ! Nikł w oczach, prawie się nie odzywał, leżał tylko na koi ze wzrokiem ~`. wlepionym w sufit. O piątej przyprowadziła pielęgniarkę. Ta zbadała _~ chłopca i orzekła, że jest w pełni zdrów. Oznaki życia w normie. Kiedy yielęgniarka wyszła, Dorem niczym kochająca babunia pomasowała v. ,.;:gonie Marka i obiecała, że wróci nazajutrz z samego rana. Żeby ~.~amówić kolejną pizzę. Mark odparł, że powinien wytrzymać do tego czasu. Spróbuje etrwać noc. Najwyraźniej Dorem zostawiła odpowiednie instrukcje, I nieważ szefowa następnej zmiany, niska pulchna kobietka imieniem elda, natychmiast po objęciu dyżuru zapukała do jego drzwi, by się s u przedstawić. Przez następne cztery godziny pukała jeszcze wielo- omie i wchodziła do celi, przyglądając mu się podejrzliwym wzro- m, jakby był wariatem i zaraz miał dostać ataku szału... Mark oglądał telewizję aż do dziesiątej, kiedy zaczęły się wiadomo- ~_ ', po czym umył zęby i wyłączył światło. Koja była całkiem wygodna pomyślał o swojej matce próbującej ułożyć się na rozchwianym łóżku lowym, które pielęgniarki wstawiły do pokoju Ricky'ego. Pizza pochodziła z „Domino" i nie był to tylko jakiś ochłap ' tarego sera wrzucony przez kogoś do kuchenki mikrofalowej, ale -~z:~~?rawdziwa pizza, za którą Dorem zapłaciła pewnie z własnej kieszeni. oja była ciepła, pizza prawdziwa, a drzwi zamknięte. Nie musiał się łgać inn ch wi źniów, gon ów i rzemoc cz ha c ch na ewno y ę g p Y~ Y Ją Y p ~eś w pobliżu, ale przede wszystkim nie zagrażał mu mężczyzna ~s^ nożem, który znał jego imię i miał fotografię. Mężczyzna, który palił przyczepę. Myślał o tym człowieku bezustannie od chwili ' ~eczki z windy poprzedniego ranka. Myślał o nim na werandzie v-` Mamy Love ostatniej nocy i w sądzie, kiedy słuchał zeznań iardy'ego i McThune'a. Wyobrażał go sobie, jak przemyka szpital- ~-":~.~ymi korytarzami, tak blisko nieświadomej niebezpieczeństwa Dianne. Cal Sisson nie uważał czekania o północy w samochodzie zapar- yanym na ulicy Trzeciej w śródmieściu Memphis za najlepszy -- Klient 289 iI t. ! ' sposób spędzania wolnego czasu, ale drzwi były zamknięte, a pod fotelem leżał pistolet. Wprawdzie przepisy zabraniały recydywistom posiadania i używania broni, ale Cal się tym pie przejmował, ponieważ i samochód należał do Jacka Nance'a. Stał zaparkowany za dostawczą furgonetką koło Madison, parę skrzyżowań od Sterick Building, i nie wyglądał podejrzanie. Ruch był niewielki. Dwaj umundurowani policjanci idący wolno po chodniku za- I trzymali się jakieś półtora metra dalej i spojrzeli na niego. Cal zerknął I v w lusterko i zobaczył następną parę. Czterech gliniarzy! Jeden usiadł na bagażniku i samochód się zatrząsł. Czyżby przekroczył limit parkowania? Nie, zapłacił za godzinę, a stał tu ledwie dziesięć minut. Nance mówił, że uwinie się w pół godziny. Pozostali dwaj gliniarze dołączyli do dwójki na chodniku i Cal zaczął się pocić. Martwił go pistolet, ale wierzył, że dobry prawnik przekona gliniarzy, iż broń nie należy do niego. On jest tylko kierowcą Jacka. Nie oznakowany wóz policyjny zaparkował z tyłu i dwóch gliniarzy p; I w cywilnych ubraniach dołączyło do reszty. Ośmiu policjantów! Ten w dżinsach i bluzie nachylił się i przycisnął swoją legitymację do szyby. Na fotelu obok Cala leżała krótkofalówka i już trzydzieści sekund wcześniej należało nacisnąć błękitny guzik, by ostrzec Nance'a. Ale teraz było za późno. Gliniarze pojawili się znikąd. ~I!I Powoli opuścił szybę. Policjant nachylił się jeszcze bardziej i ich twarze dzieliło już tylko kilka centymetrów. i ~ ' Ef - Cześć, Cal. Jestem porucznik Byrd z policji Memphis. Zadrżał, kiedy usłyszał swoje imię. Starał się jednak zachować spokój. - Co mogę dla pana zrobić, panie oficerze? - Gdzie jest Jack? I Sisson poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. - Jaki Jack? Jaki Jack! Byrd spojrzał za siebie przez ramię i uśmiechnął się do swojego partnera. Umundurowani policjanci otoczyli samochód. - Jack Nance, twój bardzo dobry przyjaciel. Gdzie on jest? - Nie widziałem go. - Cóż za zbieg okoliczności. Ja też go nie widziałem. Przynajmniej przez ostatnie piętnaście minut. W gruncie rzeczy ostatni raz widziałem go na rogu Union i Drugiej, mniej niż pół godziny temu, kiedy wysiadał z samochodu. Potem ty odjechałeś i oto niespodzianka: spotykamy się tutaj. i ~ Cal oddychał z trudem. - Nie wiem, o czym pan mówi. i 290 ~I "v Byrd nacisnął na klamkę i otworzył drzwi. - Wysiadaj, Cal - . u; a~ażądał i ten wykonał polecenie. Otoczyło go czterech gliniarzy. :~- pozostali trzej patrzyli w kierunku Sterick Building. Porucznik gapił `;< się Calowi prosto w twarz. - Posłuchaj mnie, Cal. Za współudział we włamaniu i wtargnięciu grozi ci siedem lat. Masz już trzy wyroki na koncie, więc będziesz <~% ,ROZDZIAW 28 Piątek rano. Reggie piła mocną czarną kawę w ciemnościach rzedświtu, czekając, aż rozpocznie się kolejny, nieprzewidywalny dla ~~Iarka Swaya dzień. Poranek był chłodny i przejrzysty, jakich wiele `e wrześniu; pierwszy znak, że gorące, parne lato Memphis ma się ku ońcowi. Siedziała w wiklinowym fotelu na małym balkoniku przy- ~ejonym do tylnej ściany jej mieszkania, próbując przetrawić wyda- enia ostatnich pięciu godzin. ~~_ O wpół do drugiej ządzwonili do niej gliniarze, żeby jak najszybciej zyjechała do swojego biura. Powiadomiła Clinta i razem udali się do "~~enek Building, gdzie czekało już kilkunastu policjantów. Zanim .~3.i~iarze zgarnęli Nance'a, pozwolili mu skończyć robotę i wyjść budynku. Teraz pokazali Reggie i Clintowi trzy aparaty telefoniczne Ć~raz mikroskopijne nadajniki i stwierdzili, że Nance nieźle znał się na ____~,. a:R'~' Pod okiem Reggie odłączyli ostrożnie maleńkie pluskwy i zapako- ~ż- je jako dowody rzeczowe. Wyjaśnili, w jaki sposób Nance dostał '~ do środka, ganiąc przy tym niedostateczne zabezpieczenie biura. ~~;~teggie odparła, że nie troszczyła się o bezpieczeństwo, gdyż w biurze ~; gytie ma nic naprawdę wartościowego. Przejrzała akta i wszystko wydawało się w porządku. Teczka :~ . Marka Swaya leżała w aktówce w domu; Reggie chowała ją tam ~`_-każdej nocy. Clint sprawdził swoje biurko i uznał, że Nance mógł iv nirn grzebać, ale z powodu bałaganu nie miał co do tego pewności. k'-' Gliniarze nie chcieli zdradzić, skąd wiedzieli, że Nance się pojawi. 293 Ułatwiono mu zadanie - drzwi nie zamknięto na klucz, usunięto strażników a przez cały czas obserwował go tuzin ludzi. Jeden z funkcjonariuszy wziął Reggie na bok i szeptem wyjaśnił, co łączyło Nance'a z Gronkem oraz Bonem i Pirinim. Pólicja nie mogła znaleźć tych dwóch ostatnich, którzy opuścili pokoje hotelowe. Gronke przebywał w Nowym Orleanie i mieli go pod obserwacją. Nance'a czekało kilka lat więzienia, może więcej. Przez chwilę Reggie życzyła mu kary śmierci. Policjanci stopniowo opuszczali biuro. Około drugiej Reggie i Clint zostali sami w pustych pomieszczeniach, ze świadomością, że profes- I' I',~!~Ill~lil jonalista dostał się do środka i zastawił swoje pułapki; człowiek wynajęty przez morderców, zbierający informacje po to, by mogli dalej zabijać. Biuro działało jej na nerwy, więc też wyszli wkrótce i usiedli w kawiarni w śródmieściu. A teraz, po trzech godzinach snu, oczekując na kolejny trudny ~ ~I~III!I dzień, Reggie popijała kawę i patrzyła, jak niebo na wschodzie przybiera pomarańczową barwę. Myślała o Marku, o tym, jak wszedł do jej biura w środę, ledwie dwa dni wcześniej, mokry od deszczu i śmiertelnie wystraszony, i powiedział jej o grożącym mu człowieku z nożem. Mężczyzna był duży i brzydki, wymachiwał nożem i poka- zywał zdjęcie rodzinne Swayów. Słuchała w przerażeniu, gdy ten mały, trzęsący się chłopiec opisywał śmiercionośne narzędzie. Zdarzenie musiało być okropne, lecz mimo wszystko przytrafiło się komuś innemu. Ona nie miała z nim bezpośrednio do czynienia. Nóż nie ' I ~ i''~~' celował w nią. ~ i'~I Ale to było w środę, przed dwoma dniami, a teraz ta sama banda gangsterów zaatakowała ją i niebezpieczeństwo stało się o wiele I ~ ~ bardziej realne. Jej mały klient tkwił bezpiecznie zamknięty w swojej ~3,a I przytulnej celi, ona zaś siedziała tutaj, w ciemnościach, myśląc o jakimś Gronkem, Pirinim i Bóg wie kim jeszcze. Nie oznakowany samochód, niewidoczny z domu Mamy Love, stał zaparkowany ulicę dalej. Dwaj agenci FBI pełnili dyżur, na wszelki wypadek. Reggie zgodziła się na to. Wyobraziła sobie pokój hotelowy, kłęby dymu papierosowego pod sufitem uste butelki o iwie zaśmieca ce odłó naci ni te ' ~ p p p ją p gę~ ąg ę rolety i małą grupę źle ubranych gangsterów zebranych przy stole z magnetofonem. Z taśmy płynął jej głos, rozmawiającej z klientami, z doktorem Levinem, z Mamą Love, gawędzącej sobie spokojnie, niczego nie podejrzewającej. Gangsterzy byli znudzeni, ale co jakiś czas któryś z nich śmiał się i odchrząkiwał głośno. Mark nigdy nie korzystał z jej biurowych telefonów i zakładanie nich podsłuchu nie miało sensu. Ci ludzie jednak najwyraźniej x`.:~ sądzili, że chłopiec wie, gdzie jest ciało Boyette'a, i że ze swoim ~:. prawnikiem są na tyle głupi, aby rozmawiać o tym przez telefon. Zadzwonił telefon w kuchni i ReDąie drgnęła. Spojrzała na `y• aegarek - dwadzieścia po szóstej. A więc znowu kłopoty, bo pora -- ~yyła zbyt wczesna na normalny telefon. Weszła do kuchni i przy . otwartym dzwonku podniosła słuchawkę. - Halo? Usłyszała głos Harry'ego Roosevelta. - Dzień dobry, Reggie. Przepraszam, że cię obudziłem. - Już nie spałam. Widziałaś gazetę? - Nie. - Z trudem przełknęła ślinę. - Co w niej jest? - Artykuł na pierwszej stronie z dwoma dużymi zdjęciami Marka. ~~a jednym wychodzi ze szpitala, aresztowany, jak głosi podpis, na sim dwóch gliniarzy eskortuje go wczoraj przy wyjściu z sądu. 4 kuł napisał Slick Moeller, który wszystko wie na temat rozprawy. ~y razem fakty się zgadzają. Pisze, że Mark odmówił odpowiedzi na yu je pytania dotyczące Boyette'a oraz całej sprawy i że w związku :tym uznałem go za winnego obrazy sądu i odesłałem z powrotem do zienia. Wychodzę na kogoś w rodzaju Hitlera. - Ale skąd on zna te wszystkie fakty? Cytuje „anonimowe źródła". Reggie liczyła osoby znajdujące się na sali podczas rozprawy. ~- - Czy to Fink? 4' - Nie sądzę. Nic nie zyskałby na takim przecieku, a ryzyko yłoby za duże. To musiał być ktoś niezbyt mądry. w- - Dlatego pomyślałam o Finku. ~- Słuszna uwaga, lecz wątpię, żeby chodziło o niego. Zamierzam dać panu Moellerowi nakaz stawienia się w moim sądzie dziś :~v południe. Jeśli nie zdradzi mi swojego źródła, wsadzę go do ~zienia za obrazę. Wspaniały pomysł. - To nie powinno zabrać wiele czasu. Bezpośrednio potem - tniemy rozprawę Marka. Odpowiada ci to? - Jasne, Harry. Słuchaj, jest jeszcze coś, o czym powinieneś ~4 ~edzieć. Miałam ciężką noc. e~= - Słucham - odparł Harry. Reggie opisała mu pokrótce historię 1., i~dsłućhem, szczególną uwagę zwracając na Bona i Piriniego oraz łct ich zniknięcia. I'~" - Mój Boże. Ci ludzie to szaleńcy. 294 ;295 q~~.i i ~I'r t I, - I to niebezpieczni szaleńcy, Harry. - Boisz się? - Oczywiście, że się boję. Pogwałcono moje prawo do prywatności i myśl, że byłam obserwowana i podsłuchiwana, jest okropna. i' ! . Na drugim końcu zapanowała długa cisza. - Reggie, nie zamierzam wypuszczać Marka Swaya pod żadnym pozorem, w każdym razie nie dzisiaj. Zobaczmy, co się stanie podczas ,,, weekendu. Chłopiec jest o wiele bardziej bezpieczny w areszcie niż na wolności. - Zgadzam się. - Rozmawiałaś z jego matką? - Wczoraj. Pomysł programu ochrony świadków koronnych nie za bardzo przypadł jej do gustu. To może trochę potrwać. Ta biedna kobieta to jeden kłębek nerwów. - Popracuj nad nią. Czy będzie mogła uczestniczyć w dzisiejszej rozprawie? Chciałbym się z nią spotkać. - Spróbuję. - A zatem do zobaczenia w południe. Nalała sobie jeszcze jeden kubek kawy i wróciła na patio. Axle spał pod bujanym fotelem. Pierwsze promienie słoneczne przedarły się między liśćmi dębów. Reggie chwyciła gorący kubek obiema dłońmi i schowała bose stopy pod gruby ręcznik. Wąchając aromat kawy pomyślała, jak bardzo nienawidzi prasy. A więc teraz świat dowiedział I '~ Ih I li się wszystkiego o rozprawie. Pal licho poufność. Jej finały klient był I ~ ~I I,I" I! II' coraz bardziej zagrożony. To, że wie coś, czego wiedzieć nie powinien, nie mogło już budzić wątpliwości. Inaczej odpowiedziałby przecież na I,il,l'~i~~l~~~ pytania sędziego. Ta gra stawała się coraz ostrzejsza. A od niej, Reggie Love, adwokata, oczekiwano, by wszystko przewidziała i zawsze dobrze radziła. Mark spojrzy na nią swoimi przestraszonymi błękitnymi oczami i zapyta, co dalej. Skąd, u diabła, miała wiedzieć? Ją też chcieli zabić. Dorem obudziła Marka wcześnie rano. Skubiąc jedną z przyniesio- nych przez siebie jagodzianek, przyglądała mu się z troską. Chłopiec siedział na krześle, trzymał jagodziankę, lecz jej nie jadł, tylko tępo wpatrywał się w podłogę. Wolno podniósł bułkę do ust, ugryzł maleńki kęs i ponownie opuścił rękę. Dorem obserwowała każdy jego ruch. - Wszystko w porządku, złotko? - spytała. Mark skinął wolno głową. 296 i ~~ ~~~~,II'u I - Nic mi nie jest - rzekł chrapliwym głosem. Dorem poklepała go po kolanie, a następnie po ramieniu. Zmrużyła R.: oczy i wyglądała na bardzo zaniepokojoną. - Cóż, jestem tu przez cały dzień - powiedziała, wstając k:~ i podchodząc do drzwi. - Będę tu do ciebie wpadała. Mark zignorował ją i ugryzł kolejny mały kęs jagodzianki. Dopiero -;~ kiedy drzwi zatrzasnęły się, wepchnął ją sobie całą do ust i natychmiast sięgnął po następną. Włączył telewizor, ale ze względu na brak podłączenia do sieci ~,~T-:kablowej musiał oglądać Bryanta Gumbela. Zadnych kreskówek. ~y: . Żadnych starych filmów. Tylko Willard w kapeluszu jedzący kukurydzę ~z frytkami. Dorem wróciła dwadzieścia minut później. Zadzwoniły klucze, xv'szczęknął zamek i drzwi się otworzyły. - Mark, chodź ze mną - rzekła. - Masz gościa. Znieruchomiał w jednej chwili, oddalony, zagubiony w innym `świecie. Wolno podniósł głowę. _ - Kto to? - spytał świadomie zmienionym głosem. Twoja pani adwokat. Wstał i wyszedł za Dorem na korytarz. - Jesteś pewien, że dobrze się czujesz? - spytała, kucając przed mim. Pokiwał głową i ruszyli w stronę schodów. Reggie czekała w niewielkim pokoju piętro niżej. Dorem przywitała się z nią jak ze starą znajomą i wyszła. Mark i jego adwokat usiedli ~.maprzeciw siebie przy małym okrągłym stole. - Jesteśmy kumplami? - zagadnęła z uśmiechem Reggie. ~,,~ - Tak. Przepraszam za wczoraj. - Nie musisz przepraszać, Mark. Wierz mi, rozumiem cię dosko- nale. Jak ci się spało? - W porządku. Lepiej niż w szpitalu. - Dorem mówi, że martwi się o ciebie. - Nic mi nie jest. Czuję się lepiej niż ona. - To świetnie. - Reggie wyciągnęła gazetę z aktówki i położyła ją na stole pierwszą stroną do góry. Chłopiec zaczął powoli czytać. - Trzy dni z rzędu udało ci się znaleźć na pierwszej stronie - powiedziała Reggie, próbując się uśmiechnąć. - To już się staje nudne. Myślałem, że rozprawa była zamknięta dla prasy. - Miała być. Sędzia Roosevelt dzwonił do mnie dziś rano. Bardzo zdenerwował go ten artykuł. Zamierza wezwać dziennikarza i wydobyć z niego prawdę. 297 - Już na to za późno, Reggie. Artykuł jest tutaj, na pierwszej stronie. Każdy może go przeczytać. Stało się oczywiste, że wiem co5, czego nie powinienem wiedzieć, prawda? - Prawda. - Czekała, podczas gdy Mark czytał wszystko oi nowa i przyglądał się swoim zdjęciom. E - Rozmawiałeś ze swoją matką? - Tak. Wczoraj, około piątej po południu. Odniosłem wrażenie, l że jest zmęczona. Lj ~ ' - Bo jest. Widziałam się z nią przed twoim telefonem, cały czas t siedzi w szpitalu. Ricky miał ciężki dzień. - Tak, przez tych głupich gliniarzy. Podajmy ich do sądu. - Może później. Mark. A na razie musimy o czymś pomówić. Wczoraj po rozprawie sędzia Roosevelt rozmawiał z prawnikami i ludźmi z FBI. Chce, żebyście ty, twoja matka i Ricky zostali objęci federalnym programem ochrony świadków koronnych. Uważa, że to najlepszy sposób zapewnienia wam bezpieczeństwa, a ja przychylam o się do jego zdania. - Na czym to polega? - FBI przenosi was w inne miejsce, nikomu nie znane, daleko stąd, i daje wam nowe nazwisko, nową szkołę, wszystko nowe. Twoja matka dostaje nową pracę, taką, za którą płacą więcej niż sześć dolarów na godzinę. Może po kilku latach znowu gdzieś was przeniosą, po prostu na wszelki wypadek. A na razie umieszczają Ricky'ego w dużo lepszym a szpitalu, do czasu, aż wyzdrowieje. Oczywiście, rząd płaci za wszystko. - Dostanę nowy rower? - Pewnie. - Żartuję tylko. Widziałem to kiedyś w filmie. Filmie o mafii. Informator zdradził sekrety mafii i FBI pomogło mu zniknąć. Przeszedł operację plastyczną. Znaleźli mu nową żonę i w ogóle wszystko. Wysłali go do Brazylii czy gdzieś tam. - I co się stało? - Ludziom mafii zajęło rok, żeby go odnaleźć. Jego żonę też zabili. - To był tylko film, Mark. Naprawdę nie masz wyboru. To najlepsze rozwiązanie. ,, - Oczywiście, zanim zrobią dla nas te wszystkie wspaniałe rzeczy, muszę powiedzieć im, co wiem. - Tak, to część umowy. - Mafia nigdy nie zapomina, Reggie. - Oglądasz za dużo filmów, Mark. - Możliwe, ale czy FBI straciło kiedykolwiek świadka objętego tym programem? 298 Odpowiedź była twierdząca, Reggie jednak nie pamiętała żadnego konkretnego przykładu. - Nie wiem - odparła. - Kiedy się z nimi spotkamy, zapytasz ''; o wszystko, co cię interesuje. - A jeśli nie zechcę się z nimi spotkać? Jeśli wolę zostać w tej celi do chwili, aż skończę dwadzieścia lat i sędzia Roosevelt wreszcie umrze? Wtedy wypuszczą mnie na wolność? - Świetnie, ale co z mamą i Rickym? Co się z nimi stanie, gdy wyjdą ze szpitala i nie będą mieli dokąd się udać? - Mogą wprowadzić się tutaj. Dorem zajmie się nimi. Do licha, był szybki jak na jedenastolatka. Zamilkła na chwilę ~~ i uśmiechnęła się. Chłopiec nie zdejmował z niej wzroku. - Posłuchaj, Mark, ufasz mi? - Tak, Reggie. Ufam ci. Jesteś jedyną osobą na świecie, której ~~'.: teraz ufam. Więc proszę, pomóż mi. - Nie ma, żadnej łatwej drogi, Mark. - Wiem o tym. - Zależy mi wyłącznie na twoim bezpieczeństwie, Mark. Twoim i twojej rodziny. Sędzia Roosevelt kieruje się tym samym. Opracowanie szczegółów umieszczenia was w programie dla świadków koronnych zajmie kilka dni. Sędzia polecił FBI zająć się tym niezwłocznie i myślę, ~~-źe to faktycznie najlepsze rozwiązanie. - Rozmawiałaś o tym z moją matką? - Tak. Dianne chce się jeszcze zastanowić. Ale mam wrażenie, że pomysł się jej spodobał. - Ale skąd wiesz, że to się uda, Reggie? Czy ten program jest całkowicie bezpieczny? - Nic nie jest do końca bezpieczne, Mark. Nie, istnieją żadne ~'. gwarancje. - Cudownie. Może nas znajdą, a może nie. Dzięki temu życie będzie bardziej emocjonujące, nieprawdaż? - Masz jakiś lepszy pomysł? - Tak. Bardzo prosty. Odbieramy z ubezpieczenia pieniądze za przyczepę. Znajdujemy następną i wprowadzamy się do niej. Ja trzymam gębę na kłódkę i żyjemy sobie szczęśliwie. Naprawdę nie obchodzi mnie, czy oni znajdą to ciało, Reggie. Naprawdę mnie to nie aóehodzi. - Przykro mi, Mark, ale to niemożliwe. Dlaczego? - Tak się składa, że masz pecha. Znasz pewne ważne informacje °- i dopóki ich nie ujawnisz, grożą ci kłopoty. 299 - A jeśli to zrobię; mogę zginąć. - Nie sądzę, Mark. Skrzyżował ręce na piersiach i zamknął giczy. Wysoko na lewym policzku miał niewielkie brązowiejące skaleczenie. Był piątek. Clifford uderzył go w poniedziałek - tak niedawno i tak dawno zarazem. Patrząc na tę nie zagojoną jeszcze rankę, uświadomiła sobie, że sprawy toczą się o wiele za szybko. - Dokąd mielibyśmy pojechać? - spytał Mark cicho, nie ot- wierając oczu. - Daleko. Pan Lewis z FBI wspomniał o dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Portland, podobno jednym z najlepszych w kraju. Mogą przyjąć Ricky'ego w każdej chwili. - Czy tamci nie będą nas śledzić? I ' - FBI zajmie się nimi. - Dlaczego nagle zaczęłaś ufać FBI? - Patrzył jej prosto w oczy. - Ponieważ nie ma nikogo innego, komu można by zaufać. - Jak długo to wszystko potrwa? - Są dwa problemy. Pierwszy stanowią formalności i szczegóły. 1I II ~ Pan Lewis twierdzi, że mogą się z tym uporać w ciągu tygodnia. I~" i Drugim problemem jest Ricky. Minie pewnie kilka dni, zanim doktor Greenway pozwoli mu się ruszyć. - A więc czeka mnie jeszcze tydzień więzienia? - Na to wygląda. Przykro mi. - Niepotrzebnie, Reggie. Daję sobie tutaj radę. W gruncie rzeczy, gdyby FBI zostawiło mnie w spokoju, mógłbym tu siedzieć przez i dłuższy czas. - Nie zostawią cię w spokoju, Mark. - - W takim razie muszę porozmawiać z matką. - Powinna być obecna na rozprawie. Sędzia Roosevelt chce się z nią zobaczyć. Podejrzewam, że Harry zaaranżuje nieoficjalne spotkanie z FBI, aby przedyskutować sprawę programu dla świadków koronnych. i. - Jeśli zostanę w więzieniu, to po co ta rozprawa? - Sędzia ma obowiązek wzywać cię do siebie co jakiś czas, żeby zaistniała szansa ustania przyczyn obrazy, innymi słowy, byś wykonał jego polecenia. - Prawo to bzdura, Reggie. Jest głupie, prawda? - Czasami tak. I - Wczoraj wieczorem, kiedy próbowałem zasnąć, przyszła mi do głowy wariacka myśl. Pomyślałem sobie: a jeżeli ciało znajduje się zupełnie gdzie indziej, niż mówił Clifford? Jeśli Romey był stuknięty i i po prostu bredził? Myślałaś o tym kiedyś, Reggie? 300 - Tak, wiele razy. - Jeśli to wszystko to jeden wielki dowcip? - Nie możemy ryzykować, Mark. Przetarł oczy i odepchnął krzesło. Wstał i zaczął chodzić po pokoju, nagle bardzo zdenerwowany. - A więc pakujemy się i zaczynamy nowe życie, tak? Łatwo ci to powiedzieć, Reggie. To nie ty będziesz miała koszmarne sny. Będziesz żyła dalej, jakby nic się nie stało. Ty i Clint. I Mama Love. Przytulna mała kancelaria adwokacka. Dużo klientów. Ale nie my. My resztę życia przeżyjemy w strachu. Nie sądzę. - Ale nie jesteś pewna. Łatwo siedzieć i mówić, że wszystko będzie w porządku. To nie o twoją głowę tu chodzi. - Nie masz wyboru, Mark. Mam. Mogę skłamać. Był to zwykły wniosek o odroczenie, normalnie dość nudny ~ vrutynowy wybieg prawny, ale kiedy miało się do czynienia z Barrym ~~istrze Muldanno jako oskarżonym i Willisem Upchurchem jako jego ~ńrońcą, coś takiego jak nuda przestawało istnieć. Kiedy zaś dodało " ; jeszcze potężnego Roya Foltrigga i umiejętności manipulowania ~" prasą Wally'ego Boxxa, ta malutka niewinna rozprawa zaczynała chnieć egzekucją. W sali sędziego Jamesa Lamonda tłoczyli się kawscy, prasa i mała armia zazdrosnych prawników, którzy mieli R rawdzie ważniejsze sprawy na głowie, ale przypadkowo akurat tędy ~_~,t~echodzili. Kręcili się i rozmawiali z poważnymi minami, przez cały 2rrs uważnie spoglądając na przedstawicieli mediów. Kamery i repor- verzy przyciągają prawników, tak jak krew zwabia rekiny. :; Za barierką oddzielającą aktorów od widzów stał Foltrigg, ciasno ~~toczony kręgiem asystentów, i przemawiał szeptem, marszcząc czoło, jakby planował prawdziwą inwazję. Miał na sobie swoje najlepsze :niedoielne ubranie - ciemny trzyczęściowy garnitur, białą koszulę, :`'czerwono-niebieski jedwabny krawat, jego włosy były starannie ucze- • lane, a buty wyglansowane do połysku. Stał twarzą do widowni, ale bczywiście był zbyt zajęty, żeby kogokolwiek zauważyć. Po drugiej ';stronie sali, odwrócony plecami do tłumu, Barry Muldanno udawał, ,-że nic go to wszystko nie obchodzi. On również ubrany był na czarno. ='~~€ealnie równy koński ogon schodził łukiem w dół, sięgając dolnej wędzi kołnierzyka. Willis Upchurch siedział na brzegu stołu obrony, rzą do publiczności, i dyskutował o czymś zażarcie ze swoim 301 asystentem. Jeśli w ogóle to było możliwe, Upchurch kochał się pokazywać jeszcze bardziej niż Foltrigg. Muldanno nie wiedział dotąd, że osiem godzin wcześniej w Mem- 4' phis aresztowano Jacka Nance'a. Nie wiedział, że Cal Sisson puścił I farbę. Nie miał żadnych wiadomości od Bona oraz Piriniego i wysłał Gronkego z powrotem do Memphis, kompletnie nieświadom wydarzep ostatniej nocy. ', Foltrigg natomiast czuł się dość pewnie. Na podstawie nagrania dokonanego za pomocą solniczki mógł w poniedziałek oskarżyć Muldanna i Gronkego o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. Uzyskanie wyroków skazujących nie byłoby trudne. Miał ich w garści. Muldanno dostałby pięć lat. Ale proces Barry'ego Ostrza oskarżonego o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości nie przyniósłby Royowi tak wielkiego rozgłosu jak sprawa o ohydne morderstwo, pełna kolorowych zdjęć rozkładającego się trupa i raportów patologów na temat trajektorii pocisków, ran wlotowych i wylotowych. Taki proces trwałby całymi tygodniami, a on błyszczałby codziennie w wieczornych wiadomoś- ciach. Już widział to oczyma wyobraźni. Ale Roy wciąż nie miał ciała. Wcześnie rano wysłał Finka do Memphis z nakazami dla chłopaka i jego adwokatki. To powinno trochę ożywić tempo wydarzeń. W poniedziałek po południu dzieciak zacznie mówić i przy pewnej dozie szczęścia wieczorem tego dnia będą mieli ciało. Ta myśl trzymała go w biurze do trzeciej nad ranem. Roy pomaszerował, bez wyraźnego celu, do biurka protokolantki i po chwili wrócił, przez cały czas patrząc na Barry'ego, który udawał, że go nie dostrzega. Przed barierką stanął urzędnik sądowy i głośno krzyknął, by wszyscy usiedli. Rozprawa była otwarta, przewodniczył sędzia James Lamond. Lamond pojawił się w bocznym wejściu i odprowadzany przez asystenta dźwigającego ciężki stos akt, zasiadł za stołem. Mając niewiele ponad pięćdziesiąt lat, był młodzieniaszkiem pośród sędziów. Stanowił typowy przykład mianowanego przez Reagana urzędnika - śmiertelna powaga, żadnych uśmiechów, dość bzdur, zróbmy to, co mamy do zrobienia. Był prokuratorem stanowym dla południowego dystryktu Luizjany bezpośrednio przed Foltriggiem i nienawidził swojego następcy równie mocno jak wszyscy inni. W sześć miesięcy po objęciu stanowiska Roy udał się na tournee z odczytami po swoim dystrykcie, podczas którego udowadniał za pomocą tabel i wykresów. że jego biuro pracuje o wiele skuteczniej niż w latach poprzednich. Liczba wniesionych oskarżeń wzrosła. Handlarze narkotyków siedzieli ~`e; za kratkami. Nieuczciwi urzędnicy pochowali się w mysich norach. Przestępcy mieli kłopoty, a interes podatników był lepiej chroniony, ponieważ on, Roy Foltrigg, został prokuratorem stanowym dystryktu. Głupota Foltrigga polegała na tym, że obrażał Lamonda i innych sędziów. W ten sposób tracił ich poparcie. Lamond rozejrzał się po zatłoczonej sali. Wszyscy siedzieli. - Dobry Boże - zaczął. - Tak liczna publiczność sprawia mi wielką radość, ale szczerze mówiąc, mamy tylko wydać orzeczenie ~w sprawie prostego wniosku. - Spojrzał na Foltrigga siedzącego ;;: ~rniędzy sześcioma asystentami, na Upchurcha z dwoma miejscowymi ~.` prawnikami po bokach i dwoma asystentami z tyłu. - Sąd jest gotowy do rozpoznania wniosku oskarżonego Barry'ego r` Muldanno 0 odroczenie. Sąd przypomina, że wyznaczony termin rozpoczęcia procesu przypada za trzy tygodnie od najbliższego ,,,poniedziałku. Panie Upchurch, pan złożył wniosek, może więc pan zaczynać. Proszę się streszczać. -- Ku ogólnemu zaskoczeniu Upchurch rzeczywiście się streszczał. ''Opisał w prostych słowach to, co wszyscy wiedzieli na temat śmierci "'_ Jerome'a Clifforda, i wyjaśnił, że za trzy tygodnie ma uczestniczyć w procesie w sądzie federalnym w St. Louis. Był gładki, rozluźniony ~: i zupełnie nie deprymowała go obca sala. Wniósł o odroczenie, ~~ ponieważ - jak w przekonywający sposób uzasadnił - potrzebuje v ćzasu, by przygotować się do obrony w procesie, który bez wątpienia °: będzie bardzo długi. Skończył po dziesięciu minutach. - Ile czasu pan potrzebuje? - spytał Lamond. - Wysoki Sądzie, prowadzę wiele spraw i chętnie przedstawię ich "~ ~` listę. Szczerze mówiąc, za rozsądne uważałbym odroczenie o sześć :~y miesięcy. Dziękuję. Coś jeszcze? - Nie, sir. Dziękuję, Wysoki Sądzie. - Upchurch usiadł, a miejsce ~~~`; na podwyższeniu na wprost stołu sędziowskiego zajął Foltrigg. Zerknął n;~T .i.. -~~`w notatki i już miał zabrać głos, kiedy ubiegł go sędzia Lamond: - Panie Foltrigg, nie zaprzeczy pan chyba, że w świetle ostatnich wydarzeń obronie należy się więcej czasu? - Nie, Wysoki Sądzie, nie zaprzeczę. Uważam jednak, że sześć - miesięcy to o wiele za dużo. - A więc, ile by pan sugerował? - Miesiąc albo dwa. Wysoki Sądzie, chodzi o to, że... - Nie zamierzam siedzieć tutaj i wysłuchiwać kłótni na temat ~",,r tego, czy dwa miesiące czy sześć, czy też może trzy lub cztery, panie ;•. Foltrigg. Jeśli zgadza się pan, że oskarżony ma prawo do opóźnienia :~ 302 ~ 303 procesu, wezmę to pod uwagę i wyznaczę nowy termin rozprawy, odpowiadający mojemu kalendarzowi. ~~~II Lamond wiedział, że Foltriggowi odroczenie potrzebne jest bardziej niż Barry emu Muldanno. Ale Foltrigg nie mógł o nie poprosić. Wymiar sprawiedliwości powinien zawsze atakować. Oskarżycielowi nie wypadało prosić o więcej czasu. - Cóż, tak, Wysoki Sądzie - rzekł głośno Roy. - Ale w naszym przekonaniu niepotrzebnych opóźnień należy unikać. Ta sprawa ciągnie się już wystarczająco długo. - Czy sugeruje pan, że dzieje się tak z winy sądu, panie Foltrigg? - Nie, Wysoki Sądzie, wyłącznie z winy oskarżonego, który złożył już chyba wszystkie znane w amerykańskim prawodawstwie wnioski, żeby odwlec skazanie. Próbował każdego sposobu, każdej... - Panie Foltrigg. Pan Clifford nie żyje i nie może więcej składać żadnych wniosków. A nowy obrońca oskarżonego, jeśli się nie mylę, przedłożył jak dotąd dopiero jeden wniosek. ' Roy spojrzał w notatki i zaczął powoli czerwienieć. Nie oczekiwał zwycięstwa w tej drobnej sprawie, ale też nie spodziewał się kopniaka w zęby. ~'li;r''~I'~, i l - Ma pan jeszcze coś istotnego do powiedzenia? - spytał sędzia. jakby jego kolega mówił na razie same bzdury. ~ Foltrigg chwycił swój notatnik i wrócił wściekły na miejsce. Dość żałosny występ. Powinien był posłać asystenta. - Coś jeszcze, panie Upchurch? - upewnił się Lamond. - Nie, sir. i - Doskonale. Zatem dziękuję wszystkim za zainteresowanie. Przykro mi, że trwało to tak krótko. Może następnym razem będzie lepiej. Nowy termin rozprawy zostanie wkrótce podany do wiadomości. Sędzia wstał i wyszedł. Reporterzy opuścili salę. Chwilę później, na przeciwległych krańcach korytarza, Foltrigg i Upchurch zwołali zaimprowizowane konferencje prasowe. `:. ~źROZDZIA~ ~~ ~~_~ ~ Q~ 29 Chociaż Slick Moeller pisał o więziennych buntach, gwałtach czy :pobiciach i chociaż wiele razy stał po bezpiecznej stronie więziennych ;wrót, nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się siedzieć w prawdziwej celi. Ta myśl towarzyszyła mu nieodparcie, ale starał się zachować spokój 'i roztaczać aurę znającego swoją robotę dziennikarza, niezachwianie ~l~rzącego w gwarantującą wolność słowa Pierwszą Poprawkę. Sie- vziało przy nim dwóch prawników, wysoko opłacanych ogierów 3 wielkiej firmy adwokackiej, od dziesiątków lat reprezentującej „The Memphis Press", którzy zapewnili go tuzin razy w ciągu ostatnich ~łwóch godzin, że konstytucja Stanów Zjednoczonych jest po jego `gonie i że ten dzień będzie dla niego dniem zwycięstwa. Slick w d~insach, ciemnozielonej kurtce i adidasach wyglądał jak chłostany ides~ozem i wichrem uliczny reporter. 1 larry'emu nie podobała się aura roztaczana przez tego szczura. Nie podobali mu się również jego odziani w jedwabie, arystokratycznego rodowodu republikańscy obrońcy, którzy nigdy wcześniej nie mieli t~a~ji zawitać do sali sądu dla nieletnich. Był wściekły. Siedział za voim stołem i po raz dziesiąty czytał poranny artykuł Slicka. Przejrzał ``#~ź odpowiednie orzeczenia sądów w sprawach dotyczących reporterów ~x ich poufnych źródeł. I nie śpieszył się, więc Kret zaczął się pocić. C)rzwi zamknięto. Strażnik Grinder, przyjaciel Moellera, stał nieco zdenerwowany przed stołem sędziowskm. Zgodnie z poleceniem Rousevelta dwaj inni strażnicy w mundurach siedzieli za plecami ~Słicka i jego prawników, najwyraźniej gotowi do akcji. Niepokoiło to ~ńbronę dziennikarza, ale starali się tego nie okazywać. 305 ii Ta sama młoda protokolantka, tym razem w jeszcze krótszej spódniczce, polerowała sobie paznokcie w oczekiwaniu na początek rozprawy. Ta sama starsza kobieta siedziała przy swoim biurku, '; przeglądając „National Enquirer". Czekali i czekali. Dochodziło wpół do pierwszej. Jak zwykle lista zajęć była pełna, a opóźnienia spore. Marcu przygotowała już dla Harry'ego kanapkę. Następna w kolejności miała być rozprawa Swaya. Sędzia oparł się na łokciach i pochylił do przodu, spoglądając na Slicka, który ze swoimi sześćdziesięcioma kilogramami ważył pewnie ze trzy razy mniej niż on. - Do protokołu! - warknął na stenografkę i dziewczyna zaczęła przebierać palcami. Mimo całego opanowania reporter drgnął i się wyprostował. - Panie Moeller, wydałem panu nakaz stawienia się tutaj, ponie- waż złamał pan przepisy stanu Tennessee dotyczące poufności rozprawy w moim sądzie. To niezmiernie poważna sprawa, gdyż dotyczy bezpieczeństwa małego dziecka. Niestety, prawo nie traktuje tego jako przestępstwo kryminalne, jedynie jako obrazę. Harry zdjął okulary i zaczął przecierać je chusteczką. - A zatem, panie Moeller - rzekł tonem zawiedzionego dziad- ka - chociaż jestem bardzo rozgniewany na pana i pański artykuł, ', o wiele bardziej trapi mnie fakt, iż ktoś podał panu te informacje. Ktoś, kto był obecny na wczorajszej rozprawie. Pańskie „źródło", jak je pan nazywa, spędza mi sen z powiek. Grinder oparł się o ścianę i ścisnął trzęsące się kolana. Nie potrafił spojrzeć na Slicka. Pierwszy atak serca miał przed sześcioma laty i jeśli nie będzie się kontrolował, znowu może mu się coś przydarzyć. - Proszę usiąść w krześle dla świadków, panie Moeller - nakazał Harry, wskazując je machnięciem ręki. - Proszę bardzo. Starsza kobieta zaprzysięgła Slicka. Reporter założył nogę na nogę i spojrzał z ufnością na swoich prawników. Nie patrzyli na niego. Grinder obserwował kafelki na suficie. - Został pan zaprzysiężony, panie Moeller - przypomniał Harry, chociaż od samego faktu upłynęło dopiero kilkadziesiąt sekund. - Tak jest, sir - wymamrotał tenże, pokonując suchość w gardle, i spróbował uśmiechnąć się do tego ogromnego mężczyzny, który siedział wysoko nad nim i gapił się znad swojego wielkiego stołu. - Czy to pan jest autorem dzisiejszego artykułu z „The Memphis Press" podpisanego pańskim nazwiskiem? - Tak, sir. - Czy napisał go pan sam, czy też wespół z kimś? ~~f,l!!'j - Cóż, Wysoki Sądzie, napisałem każde jego słowo, jeśli o to chodzi. I~~II I 306 - Właśnie o to chodzi. W czwartym akapicie znajduje się następujące zdanie, cytuję: „Mark Sway odmówił odpowiedzi na pytania dotyczące Barry'ego Muldanno lub Boyda Boyette'a", koniec cytatu. Czy pan to napisał, panie Moeller? - Tak, sir. - A czy był pan obecny na rozprawie, kiedy to dziecko zeznawało? Nie, sir. - Czy był pan w tym budynku? - Hm, tak, sir, byłem. Ale to chyba nic złego, prawda? - Spokojnie, panie Moeller. Ja zadaję pytania, a pan na nie odpowiada. Rozumie pan? - Tak, sir. - Slick spojrzał błagalnie na swoich prawników, lecz oni czytali akurat jakieś niezmiernie interesujące dokumenty. - A więc nie był pan obecny. Zatem, panie Moeller, skąd pan wiedział, że dziecko odmówiło odpowiedzi na moje pytania dotyczące ;~:ń Barry'ego Muldanno i Boyda Boyette'a? - Miałem swoje źródło. Grinder nigdy nie myślał o sobie jako o źródle. Był tylko nisko opłacanym strażnikiem sądowym, z mundurem, pistoletem i rachun- karm do zapłacenia. Jego żona przekroczyła właśnie limit karty '.' kredytowej u Searsa. Otarł pot z czoła. - Zródło - rzekł Harry, przedrzeźniając Slicka. - To oczywiste, że miał pan źródło, panie Moeller. Nie było pana tutaj, czyli ktoś pana e poinformował, zatem miał pan źródło. A więc, kto był tym źródłem? Obrońca z najbardziej siwymi włosami poderwał się, żeby zabrać głos. Ubrany był jak typowy adwokat z wielkiej firmy - w szary '-~ garnitur, białą koszulę, czerwony krawat ze śmiałym żółtym paskiem :.f~rR.f . . czarne buty. Nazywał się Alliphant. Jako współwłaściciel firmy "':~ cwykle nie pokazywał się w sądzie. - Wysoki Sądzie, jeśli można... Harry skrzywił się i powoli odwrócił, z szeroko otwartymi ustami, ~:jakhy zszokowany tym niestosownym wtrętem. Rzucił groźne spo- jrzenie Alliphantowi, który powtórzył: - Wysoki Sądzie, jeśli można... Roosevelt kazał mu czekać przez dłuższą chwilę, po czym spytał: - Panie Alliphant, nie był pan wcześniej w moim sądzie, prawda? - Nie, sir - odparł tenże wciąż stojąc. - Tak myślałem. To nie jest miejsce, do którego by was ciągnęło. ~' Panie Alliphant, ilu prawników zatrudnia pańska firma? - Stu siedmiu, według ostatnich obliczeń. Harry gwizdnął przez zęby i potrząsnął głową. 307 - To kupa ludzi. Czy którykolwiek z nich praktykuje w sądzie dla nieletnich? ' - Cóż, jestem pewien, że niektórzy na pewno, Wysoki Sądzie. - Którzy? Alliphant włożył rękę do kieszeni i przeciągnął palcem po krawędzi swojego notatnika. Czuł się tu obco. Na jego prawniczy świat składały się posiedzenia zarządów, grube pliki dokumentów, wysokie zaliczki i eleganckie lunche. Alliphant był bogaty, gdyż brał trzysta dolarów za godzinę pracy i miał trzydziestu partnerów, którzy robili to samo. Jego firma dobrze prosperowała, gdyż płacąc siedemdziesięciu wspól- nikom po pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, wymagała, żeby przynosili dochód przynajmniej pięć razy wyższy. Alliphant znalazł się na sali Harry'ego nie dlatego, że - jak brzmiała oficjąlna wersja - był głównym doradcą prawnym gazety Slicka, ale dlatego, że nikt w jego firmie nie dałby rady uczestniczyć w rozprawie, o której dowiedział się dwie godziny wcześniej. Harry pogardzał nim, jego firmą, gatunkiem prawników, do którego należał. Nie ufał facetom z wielkich firm, którzy opuszczali swoje drapacze chmur i zadawali się z niższymi sferami tylko wtedy, kiedy musieli. Charakteryzowały ich arogancja i strach przed ubrudze- niem sobie rąk. - Proszę siadać, panie Alliphant - nakazał Harry, wskazując dłonią krzesło. - W moim sądzie się nie stoi. Niech pan siada. Adwokat niezgrabnie opadł z powrotem na krzesło. i, ',~Il'~, II~~,ijli~~, - A zatem, co ma mi pan do powiedzenia, panie Alliphant? - Cóż, Wysoki Sądzie, sprzeciwiamy się tym pytaniom i sprzeci- ~ ~ I,IILI wiamy się dalszemu przeshzchiwaniu pana Moellera, jako że Pierwsza ' i ~,~ illl ~ Poprawka gwarantuje mu wolność słowa. Czyli... - Panie Alliphant, czy zapoznał się pan z przepisami kodeksu dotyczącymi rozpraw zamkniętych w sądach dla nieletnich? - Tak, sir, zapoznałem się. I szczerze mówiąc, przepisy te wydają mi się dość kontrowersyjne. - Ach tak? Słucham. - Tak, sir. Uważam, że niektóre z nich są antykonstytucyjne. Dysponuję kilkoma orzeczeniami z innych... - Antykonstytucyjne? - spytał Harry, unosząc brwi. - Tak, sir - odparł bez wahania obrońca. - A czy wie pan, kto jest autorem tego kodeksu, panie Alliphant`? i Zapytany spojrzał na swojego współpracownika, ale ten potrząsnął ~i ~ tylko głową. j - Otóż ja jestem jego autorem, panie Alliphant - oznajmił ;;głośno Harry. - Ja. Moi. Do usług. Gdyby wiedział pan cokolwiek ~a temat prawa dla nieletnich obowiązującego w tym stanie, wiedziałby pan również, że znam się na nim, ponieważ to ja je napisałem. A więc, ." U~ pan może na ten temat powiedzieć? Slick skurczył się na swoim krześle. Tysiące razy pisał sprawozdania z sądu i zdawał sobie sprawę, że jeśli adwokat rozgniewa sędziego, to ~' musi na tym ucierpieć jego klient. - Nadal uważam, że ten paragraf jest antykonstytucyjny, Wysoki .$ądzie - odparł z galanterią Alliphant. - Ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, panie Alliphant, jest wdać się teraz z panem w gorącą dysputę na temat Pierwszej Poprawki. E- Jeśli nie podoba się panu prawo, niech pan wniesie apelację i do- ~~.prowadzi do jego zmiany. Niewiele mnie to obchodzi. Ale teraz, kiedy ;spóźniam się już na lunch, chcę, żeby pana klient odpowiedział na oje pytania. - Odwrócił się do przerażonego Slicka. - Panie Memphis. Oczywiście, świadomość, że życzył sobie tego dyrektor 4yles, niezmiernie mu pomagała. - Panie Fink, mówił pan przed rozprawą, że jest ważna sprawa, Irtórej powinienem wiedzieć. - Tak jest, sir. Pan Lewis ją przedstawi. . - Panie Lewis, proszę się streszczać. - Tak jest, Wysoki Sądzie. Od kilku miesięcy śledzimy Barry'ego Ettldanno i wczoraj przy użyciu środków elektronicznych nagraliśmy I~owę, którą przeprowadził z Paulem Gronkem. Odbyła się ona dzielnicy Francuskiej i sądzimy, że powinien jej pan wysłuchać. - Ma pan tę taśmę przy sobie? Tak jest, sir. - Więc proszę zaczynać - rzucił Harry obojętnie. ~- McThune błyskawicznie zainstalował magnetofon i głośnik na ~~e, po, czym Lewis włożył do środka kasetę. Najpierw usłyszy pan głos Muldanna - uprzedził, niczym 6~mik objaśniający doświadczenie. - Potem Gronkego. Na sali zapanowała cisza i z głośnika popłynęły trzeszczące, ale 312 313 zrozumiałe słowa. Nagrano całą rozmowę: sugestię Barry'ego, żeb;: zlikwidować chłopaka, wątpliwości Gronkego, pomysł Ostrza, by zaatakować matkę Marka albo jego brata, protest Gronkego przed ;.-~ zabijaniu niewinnych ludzi, myśl, żeby zabić Reggie, śmiech wywoła~:y uwagą o zbawiennych skutkach, jakie miałoby to dla fachu pra- wniczego, chwalenie się Gronkego podpaleniem przyczepy i wresze plan, by założyć podsłuch w biurze Reggie. Nagranie robiło wrażenie. Fink i Ord słyszeli je już z dziesięć razy, więc siedzieli obojętnie. Reggie zamknęła oczy, kiedy w tak nonszalan- cki sposób mówiono 0 odebraniu jej życia. Dianne zesztywniała z przerażenia. Harry wpatrywał się w głośnik, jakby widział twarze mówiących, a kiedy nagranie dobiegło końca i Lewis wcisnął guzik stopu, polecił: - Proszę puścić to jeszcze raz. Wysłuchali kasety ponownie i pierwszy szok zaczął mijać. Dianne drżała. Reggie trzymała ją za rękę i próbowała być dzielna, ale lekka rozmowa na temat zabicia „tej adwokatki" zmroziła jej krew w żyłach. Dianne miała gęsią skórkę i łzy w oczach. Myślała o Rickym, który pozostał pod opieką doktora Greenwaya i pielęgniarki, i modliła się o jego bezpieczeństwo. - To mi wystarczy - oświadczył Harry, kiedy taśma dobiegła końca. Lewis usiadł i wszyscy czekali na to, co zadecyduje Wysoki Sąd. Harry otarł oczy chusteczką i pociągnął długi łyk herbaty z lodem. Uśmiechnął się do Dianne: - Pani Sway, czy rozumie pani teraz, dlaczego umieściliśmy Marka w areszcie? - Sądzę, że tak. - Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nie chciał od- powiedzieć na moje pytania, ale drugi powód jest w tym momencie o wiele ważniejszy. Jak pani słyszała, Mark znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Co pani zdaniem powinienem w tej sytuacji zrobić? Było to nieuczciwe pytanie, zadane przestraszonej, oszołomionej i zachowującej się irracjonalnie osobie, i Dianne przyjęła je niechęt- nie. - Nie wiem - potrząsnęła głową. Harry mówił wolno, ale nikt nie miał wątpliwości, że doskonale wie, co ma zrobić: - Reggie powiedziała mi, że przedyskutowałyście panie sprawę programu ochrony świadków koronnych. Co pani o tym sądzi? Dianne uniosła głowę i przygryzła wargi. Zastanawiała się przez kilka sekund, próbując skupić wzrok na magnetofonie. - Nie chcę, żeby ci ludzie - tu wskazała głową na magnetofon - śledzili mnie i moje dzieci do końca życia. A obawiam się, że tak będzie, jeśli Mark powie wam to, co chcecie usłyszeć. - FBI i wszelkie służby rządowe gwarantują wam ochronę. - Ale nikt nie może nam zagwarantować całkowitego bezpieczeń- stwa. Tu chodzi o moje dzieci, Wysoki Sądzie, a ja jestem samotną matką. Nie mają nikogo innego. Jeśli popełnię błąd i przegramy, cóż, lx,ję się nawet o tym myśleć. - Uważam, że będziecie bezpieczni, pani Sway. Tysiące świadków ~. jest chronionych w ten sposób. - Ale niektórych odnaleziono, prawda? To ciche pytanie trafiło w samo sedno. Ani McThune, ani Lewis, ~~ni Harry nie mogli zaprzeczyć, że zdarzały się tragedie. Zapadło długie milczenie. - Cóż, pani Sway - rzekł wreszcie Harry pełnym współczucia osem - jaką widzi pani alternatywę? - Dlaczego nie możecie tych ludzi aresztować? Zamknijcie ich ieś. Wygląda na to, że oni chodzą sobie swobodnie, przez nikogo `'e niepokojeni, i terroryzują mnie, moje dzieci, a także Reggie. Co bi w tym czasie policja? - Według moich informacji, pani Sway, jednego z tych ludzi ` esztowano dziś w nocy. Policja szuka Bona i Piriniego, dwóch gsterów z Nowego Orleanu, którzy spalili pani przyczepę, ale ze ich nie znalazła. Czy to się zgadza, panie Lewis? -- Tak, sir. Uważamy, że są nadal w Memphis, ale dotąd nie trafiliśmy na ich ślad. Dodam również, że prokurator stanowy ":Ńowym Orleanie zamierza wnieść na początku przyszłego tygodnia ltarżenie przeciwko Barry'emu Muldanno i Gronkemu o utrudnianie ~~.cy wymiarowi sprawiedliwości, a zatem już wkrótce obaj znajdą się ''~ areazcie. - Ale to jest mafia, prawda? - spytała Dianne. ~F każdy idiota, który czytał gazety, wiedział, że to mafia. Mafijne ~ójstwo dokonane przez członka mafii, którego rodzina od stuleci owała się zabijaniem. Pytanie było proste, lecz zwracało uwagę na s`_ z oczywistą - tę mianowicie, że mafia to niewidzialna armia 'fi , siącami anonimowych żołnierzy. Lewis wolał nie odpowiadać, więc czekał na Harry'ego, który nież miał nadzieję, że tego uniknie. Zapadła długa, niezręczna cisza. ~~Dianne odchrząknęła i powiedziała dużo mocniejszym głosem: - Wysoki Sądzie, kiedy znajdziecie panowie sposób zapewnienia owitego bezpieczeństwa moim dzieciom, wtedy wam pomogę. Ale 'ero wtedy. 314 E ,~: 315 ,i~ I i~ i ' ! j,' ' - A więc chce pani, żeby Mark wrócił do więzienia? - rzucił Fink. Kobieta odwróciła się i spojrzała na niego, oddalonego od niej o niecałe trzy metry. - Proszę pana, wolę odwiedzać go w areszcie niż na cmentarzu. Fink sflaczał i wbił wzrok w podłogę. Mijały sekundy. Harry zerknął na zegarek i zapiął togę. - Proponuję, żebyśmy spotkali się w poniedziałek o dwunastej - oznajmił. - Róbmy wszystko po kolei. ~,;; ~ ~ ROZDZIAE~ 30 ~, ~ `~ ~~ ~ ~ Paul Gronke zakończył swój nie planowany pobyt w Minneapolis, ~y lecący do Atlanty samolot Boeing 727 linii Northwest Air znalazł w powietrzu. Z Atlanty chciał złapać bezpośrednie połączenie do wego Orleanu, gdzie zamierzał pozostać przez dłuższy czas, może vet przez całe lata. Bez względu na przyjaźń z Barrym Muldanno, ił już dość tego wszystkiego. Mógł złamać komuś kciuk czy nogę, dy to było konieczne, lubił też raz na jakiś czas kogoś przestraszyć, niespecjalnie odpowiadało mu zasadzanie się na małych chłopców ymachiwanie im przed twarzą nożami. Żył sobie spokojnie ze swych bów i piwiarni, jeśli więc Ostrze potrzebuje pomocy, niech się zwróci swojej rodziny. On nie należał do rodziny. Nie należał do mafii. I nie tł zamiaru zabijać nikogo dla Barry'ego. Rano, gdy tylko jego samolot wylądował w Memphis, wykonał otniska dwa telefony. Już przy pierwszym najadł się strachu, ~ieważ nikt nie odebrał. Zadzwonił pod awaryjny numer, żeby śłuchać nagranej wiadomości, i znowu odpowiedzią była cisza. gibko więc udał się do kasy Northwestu i zapłacił gotówką za bilet jedną stronę do Minneapolis. Potem znalazł kasę Delty i kupił, vnież za gotówkę, bilet w jedną stronę do Dallas-Fort Worth. Na hec wykupił miejsce w samolocie linii United do Chicago. Przez ~zinę błąkał się po halach, oglądając się za siebie, a nie widząc nic Wejrzanego, w ostatniej chwili wsiadł do samolotu Northwest. Bono i Pirini mieli ścisłe instrukcje. Brak odpowiedzi mógł oznaczać łie rzeczy: albo złapali ich gliniarze, albo musieli zwinąć manatki bywać. Oba warianty były niepokojące. 317 Stewardesa przyniosła dwa piwa. Minęła dopiero pierwsza, troch za wcześnie na picie, ale Gronke czuł zdenerwowanie i postanowił trochę się rozluźnić. Gdzieś na pewno dochodziła już piąta. Muldanno się wścieknie i będzie ciskał czym popadnie. Pote~u pobiegnie do swego wuja i wypożyczy jeszcze kilku gangsterów. Razem pojadą do Memphis i zaczną krzywdzić niewinnych ludzi. Finezja nie była mocną stroną Barry'ego. Ich przyjaźń rozpoczęła się w szkole średniej, w dziesiątej klasie, ostatnim roku ich oficjalnej edukacji, zaraz przed tym, jak rzucili szkołę i ruszyli na podbój ulic Nowego Orleanu. Barry'ego na drogę przestępstwa skierowała tradycja rodzinna. Szlak Gronkego był nieco bardziej skomplikowany. Ich pierwsze wspólne przedsięwzięcie - robota paserska - zakończyło się dużym sukcesem, ale profity Barry przekazał rodzinie. Potem handlowali narkotykami, sprzedawali losy nielegalnej loterii, prowadzili burdel, wszystko doskonale prosperujące interesy. Ale Gronke dostawał tylko niewielką część zysków. Po dziesięciu latach tego nierównego partnerstwa powiedział Barry'emu, że chce mieć coś własnego. Wtedy Muldanno kupił mu bar z tancer- kami topless, potem kino porno. Gronke robił pieniądze i potrafił je przy sobie utrzymać. Mniej więcej w tym czasie Barry zaczął zabijać, a Paul powiększył dystans między ich oficjalnymi interesami. Pozostali jednak dobrymi przyjaciółmi. Jakiś miesiąc po zniknięciu senatora Boyette'a spędzili długi weekend w domu Sulariego w Acapul- co wraz z kilkoma striptizerkami. Którejś nocy, kiedy dziewczęta zaśnęły, wyczerpane zabawą, poszli na długi spacer nad morze. Barry pił tequilę i mówił więcej niż zwykle. Jego nazwisko wypłynęło właśnie w związku ze sprawą Boyette'a. Chwalił się Paulowi, że to on zabił senatora. Składowisko w Lafourche Parish warte było dla rodziny Sularich miliony dolarów. Plan Johnny'ego zakładał zgromadzenie na nim większości odpadów z Nowego Orleanu. Senator Boyette okazał się niespodziewanym wrogiem. Jego działania spowodowały falę ataków prasowych na koncepcję składowiska, a im więcej pisano o senatorze, tym bardziej szalał. Wszczynał śledztwa i kontrole. Wezwał z EPA dziesiątki biurokratów, którzy przygotowali całe tomy analiz, w więk- szości nieprzychylnych projektowi. Tak długo nachodził Departament Sprawiedliwości w Waszyngtonie, aż ten rozpoczął własne śledztwo w celu zbadania zarzutu o udział mafii w przedsięwzięciu. Senator Boyette stał się główną przeszkodą w urzeczywistnieniu złotodajnego planu Johnny'ego Sulariego. I dlatego postanowiono go zlikwidować. Barry popijał z butelki cuervo gold i śmiał się na wspomnienie ~~;~bójstwa. Przez sześć miesięcy tropił senatora i z przyjemnością odkrył, że Boyette gustuje w młodych kobietach. Tanich młodych ~r:-:~CObietach, takich, jakie można kupić w burdelu za pięćdziesiąt doków. ~-,,:.Ulubionym miejscem senatora był zajazd przy szosie z Nowego -~_ Orleanu do Houma, gdzie planowano zlokalizować składowisko. v'~lientelę lokaliku stanowili głównie robotnicy z pól naftowych i lgnące ~~ `do nich małe kurewki. Boyette najwyraźniej znał właściciela i miał ~~ ~ nim specjalny układ. Zwykle parkował na tyłach, za kontenerem na miecie, z dala od potwornych samochodów terenowych i harleyów. '= zawsze wchodził tylnymi drzwiami, przez kuchnię. Podróże senatora do Houma stawały się coraz częstsze. Podnosił ,;:wrzawę w małych miasteczkach i co tydzień zwoływał konferencje ~r3sowe. I lubił samotne powroty do Nowego Orleanu, z krótkimi stojami w zajeździe. - Zabójstwo było łatwe, wyznał Barry, kiedy siedzieli na plaży, chając huku bijących o brzeg fal. Gdy senator wracał z burzliwego "' brania w Houma, jechał za nim jakieś trzydzieści kilometrów, potem czekał na niego, ukryty w ciemnościach na tyłach zajazdu. _' yette zakończył swoją intymną wizytę i wyszedł na zewnątrz, f wtedy Barry uderzył go łomem w głowę i wrzucił na tylne siedzenie ~~' ochodu. Zatrzymał się kilka kilometrów dalej i władował mu tery kule w głowę. Ciało owinął workami na śmiecie i schował do Wyobraź sobie, podniecał się Muldanno, senator Stanów Zjed- ~czonych zaatakowany w ciemnościach podrzędnego burdelu! Od vudziestu jeden lat na ważnym stanowisku, przewodniczył potężnym .misjom, jadał w Białym Domu, krążył po świecie, szukając sposo- aw,jak by wydać pieniądze podatników, miał osiemnastu asystentów aomocników, a tu nagle bum! - złapali go bez gaci. Barry'emu tdawało się to niebywale śmieszne. Jedna z najłatwiejszych robót, wiadczył, tak jakby wykonał ich już całe setki. Kilkanaście kilometrów przed Nowym Orleanem zatrzymał go ~a za przekroczenie dozwolonej prędkości. Wyobraź sobie, mówił :trze, pogawędkę z gliniarzem, kiedy masz w bagażniku jeszcze :płego trupa! Muldanno pogadał z nim o piłce nożnej i uniknął ~ndatu. Ale potem spanikował i postanowił ukryć zwłoki w innym ~scu. Gronke chciał spytać, gdzie, lecz się rozmyślił. Dowody przeciwko Barry'emu były kruche. Zeznanie policjanta drogówki potwierdzało wprawdzie, że znajdował się w okolicy chwili zniknięcia senatora, ale bez ciała nie sposób było ustalić czasu 318 ~ = 319 śmierci. Jedna z prostytutek widziała w ciemnościach parkingu człowieka podobnego do podejrzanego w czasie, kiedy jej koleżanka obsługiwała senatora. Obecnie znajdowała się pod ochroną rządu, lecz nie spodziewano się po niej zbyt wiele. Samochód Barry'ego został i :i! wyczyszczony i zdezynfekowany. Nie znaleziono żadnych śladów krwi, włosów czy włókien tkaniny. Gwiazdą oskarżenia był kapuś, człowiek, który z czterdziestu dwóch lat życia dwadzieścia spędził w więzieniu. Mało kto wierzył, że uda mu się dożyć procesu. Ruger kalibru dwadzieścia dwa, znaleziony w mieszkaniu jednej z przyjaciółek : Muldanna, stanowił istotny dowód, ale znowu brak ciała uniemożliwiał ustalenie przyczyny śmierci senatora. Na pistolecie odkryto odciski palców Barry'ego. „To prezent" - oświadczyła przyjaciółka. Przysięgli wahają się przed uznaniem za winnego kogokolwiek, jeśli nie mają pewności, że ofiara naprawdę nie żyje. A Boyette był takim dziwakiem, że jego zniknięcie wywołało lawinę najdzikszych spekulacji. W jednym z raportów opisano historię jego kłopotów i; psychiatrycznych, dając w ten sposób podstawę teorii, że senator zwariował i uciekł z nastoletnią prostytutką. Miał długi hazardowe. I „ Za dużo pił. Jego była żona oskarżyła go 0 oszustwo podczas rozwodu. I tak dalej, i tak dalej. Boyette miał wiele powodów, żeby się ukryć. A teraz jedenastoletni chłopak w Memphis wiedział, gdzie Barry ukrył ciało Boyette'a. Gronke otworzył drugie piwo. Dorem, trzymając Marka za rękę, odprowadziła go do celi. Szedł jak automat, ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby dopiero co był świadkiem eksplozji bomby w zatłoczonym supermarkecie. - Wszystko w porządku, dziecinko? - spytała, a zmarszczki wokół jej oczu pogłębiały się z zatroskania. Mark skinął głową. Dorem otworzyła drzwi i pomogła mu usiąść na dolnej koi. - Leż tutaj, kochanie - powiedziała, odsuwając koce i zarzucając jego nogi na koję. Uklękła przed nim i spojrzała mu prosto w oczy, szukając odpowiedzi na nurtujące ją wątpliwości. - Jesteś pewny, że dobrze się czujesz? .I Skinął głową, ale nie był w stanie wydusić z siebie słowa. - Chcesz, żebym zawołała lekarza? ,j ; i~ , - Nie - wyszeptał z trudem. - Nic mi nie jest. - Chyba jednak go zawołam - rzekła Dorem. Chwycił ją za ramię i mocno ścisnął. - Muszę tylko trochę odpocząć - mruknął. - To wszystko. Otworzyła drzwi swoim kluczem i nie spuszczając z chłopca Wzroku, powoli wyszła na korytarz. Kiedy drzwi zamknęły się ~, trzaskiem, Mark błyskawicznie zeskoczył na podłogę. W piątek o trzeciej po południu toga Harry'ego Roosevelta była rozpięta do pasa, a cierpliwość dawno się wyczerpała. Miał spędzić ;kend ze swoimi dwoma synami na wędkowaniu w Ozarks i kiedy Iział teraz za stołem sędziowskim i patrzył na tłum ojców czekają- h na wyrok za niepłacenie alimentów, jego myśli błądziły wokół ~dnych górskich potoków i długich, leniwych poranków. Przynaj- iej dwa tuziny mężczyzn znajdowało się w głównej sali, większość ;tualnymi żonami lub przyjaciółkami u boku. Kilku przyprowadziło ~okatów, którzy zresztą w tej sytuacji niewiele mogli pomóc. systkich czekał wyrok spędzenia weekendu w obozie pracy okręgu łby za uchylanie się od płacenia alimentów. Harry chciał skończyć przed czwartą, lecz miał wątpliwości, czy się to uda. Jego dwaj synowie siedzieli w ostatnim rzędzie. Na ~nątrz stał przygotowany do drogi jeep i chłopcy czekali tylko na Mnie uderzenie młotka, żeby błyskawicznie wyprowadzić Wysoki z budynku i powieźć go nad rzekę Buffalo. Taki przynajmniej Ii plan. Nudziło im się, ale doświadczenie nauczyło ich cierpliwości. Pomimo panującego dokoła chaosu - urzędnicy wnoszący i wy- ~ący stosy akt, szepczący adwokaci, strażnicy wprowadzający yprowadzający oskarżonych - kolejka do Harry'ego przesuwała szybko i sprawnie. Sędzia przyglądał się każdemu ojcu, beształ go Nieco, czasem wygłaszał krótkie pouczenie, po czym podpisywał gile i prosił następnego. Reggie wśliznęła się na salę i przedarła do urzędniczki siedzącej p stołu sędziowskiego. Szeptały przez chwilę, po czym adwokatka Wiała na jakiś dokument, który przyniosła ze sobą. Zaśmiała się, ~i~ż pewnie nie było z czego, i Harry ją spostrzegł. Gestem Wił, by się zbliżyła. Coś się stało? - zapytał, przykrywając dłonią mikrofon. -- Nie. U Marka chyba wszystko w porządku. Chodzi o co ~o. Zrobisz coś dla mnie? ~3śmiechnął się i wyłączył mikrofon. Typowa Reggie. Jej sprawy l~Rze były najważniejsze i wymagały natychmiastowego załatwienia. °~- Co to za sprawa? ~;Jrzędniczka podała mu akta, a Reggie nakaz do podpisania. 320 ~ ~t 321 - Włamanie i próba ucieczki - rzekła cicho. Nikt nie słuchał. Nikogo to nie obchodziło. - Jak się nazywa dzieciak? - Ronald Allan Thomas trzeci. Znany także jako Podróżnik Thomas. Aresztowano go wczoraj, a następnie umieszczono w domu wychowawczym. Jego matka zaangażowała mnie przed godziną. - Tu napisano, że był zaniedbywany. - Nieprawda, Harry. To długa historia, ale zapewniam cię, że ten chłopak ma dobrych rodziców i czysty dom. - I chcesz, żeby go wypuścili? - Natychmiast. Sama go odbiorę i zawiozę do Mamy Love, jeśli będzie trzeba. - I nakarmisz lasagne. - Oczywiście. Harry przebiegł wzrokiem nakaz i złożył na dole swój podpis. - Muszę ci ufać, Reggie. - Zawsze to robisz. Widziałam z tyłu Damona i Ala. Wyglądają na znudzonych. Sędzia podał nakaz urzędniczce, która przybiła pieczęć. - Podobnie jak ja - odparł. - Kiedy to tałatajstwo zniknie z mojej sali, jadę na ryby. - No to powodzenia. Zobaczymy się w poniedziałek. - Miłego weekendu, Reggie. Sprawdzisz, jak się miewa Mark, co? - Oczywiście. - Spróbuj przemówić do rozsądku jego matce. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że ci ludzie muszą iść na współpracę z federalnymi i skorzystać z programu ochrony świadków koronnych. Do diabła, nie mają nic do stracenia. Przekonaj ją, że będą bezpieczni. - Postaram się. Spędzę ż nią trochę czasu podczas weekendu. Może uda się simalizować sprawę w poniedziałek. - A więc do zobaczenia. Reggie mrugnęła i odsunęła się od stołu. Wzięła od urzędniczki kopię nakazu i wyszła. Thomas Fink wszedł do biura Foltrigga o czwartej trzydzieści piątek po południu, zaraz po kolejnej ekscytującej podróży samolo- n z Memphis. Wally Boxx siedział jak wierny pies na sofie i pisał ~, co miało zapewne być kolejnym przemówieniem jego bossa albo iże informacją dla prasy na temat przygotowywanych oskarżeń. ~y bez butów, z zamkniętymi oczami, położył nogi na biurku vzymał przy uchu słuchawkę telefonu. Miał straszny dzień. Lamond ukorzył go na oczach wszystkich. Rooseveltowi nie udało się zmusić ;opaka do złożenia zeznań. Do diabła z sędziami! Fink zdjął marynarkę i usiadł. Foltrigg zakończył rozmowę i odłożył chawkę. - Gdzie są wezwania? - spytał. - Dostarczyłem je własnoręcznie szeryfowi w Memphis i kazałem t czekać na wiadomość od ciebie. Boxx opuścił sofę i przysiadł się do Finka. Byłoby wstyd nie bestniczyć w tej pogawędce. .Roy przetarł oczy i zmierzwił włosy. Ciężka sprawa, naprawdę - A więc, co zrobi ten chłopak, Thomas? Byłeś tam. Widziałeś ~ matkę. Słyszałeś, co mówiła. Jak to się dalej potoczy? -- Nie wiem. Dzieciak na pewno nie zamierza zeznawać. Oni jego ~a są przerażeni. Za dużo naoglądali się telewizji, w której nazują informatorów wysadzanych w powietrze. Matka nie wierzy, ?ogram ochrony świadków koronnych zapewni im bezpieczeństwo. bardzo wystraszona. Przeszła prawdziwe piekło w tym tygodniu. 323 'if~~li~' '; - To wzruszające - mruknął Boxx. - Nie mam wyboru. Muszę użyć tych wezwań - oznajmił Fołtrigg, jakby zupełnie nie chciał tego robić. - Nie zostawili mi ~i, i , wyboru. Graliśmy uczciwie. Poprosiliśmy o pómoc sąd dla nieletnich w Memphis, ale się nie udało. Czas więc sprowadzić ich tutaj, na nasz grunt, do naszej sali, przed naszą ławę przysięgłych i zmusić do mówienia. Zgadzasz się, Thomas? Fink niezupełnie się zgadzał. - Martwi mnie kwestia jurysdykcji - odparł. - Chłopak znajduje ,; się pod jurysdykcją tamtejszego sądu dla nieletnich i nie jestem pewien, co będzie, kiedy otrzyma wezwanie. Roy się uśmiechał. - To prawda, ale w weekend sąd jest zamknięty. Badaliśmy tę sprawę i wydaje się, że prawo federalne ma w tym wypadku większą moc niż prawo stanowe. Prawda, Wally? - Tak, tak sądzę - odrzekł Boxx. - Rozmawiałem z naszym szeryfem. Poleciłem mu, żeby chłopcy wzięli jutro dzieciaka i przewieźli go tutaj, tak aby w poniedziałek mógł stanąć przed ławą przysięgłych. Nie przypuszczam, by ktokolwiek w Memphis utrudniał im pracę. Umieścimy go w skrzydle dla nieletnich w więzieniu miejskim. Powinno pójść jak z płatka. - A co z jego panią adwokat? - spytał Fink. - Nie możecie jej zmusić, by zeznawała. Jeśli cokolwiek wie, dowiedziała się tego jako osoba reprezentująca chłopca. Obowiązuje ją tajemnica zawodowa. - Musimy jej trochę podokuczać - rzekł Roy z uśmiechem. - Ona i dzieciak będą kompletnie przerażeni. To my będziemy dyktować warunki, Thomas. - A propos poniedziałku. Sędzia Roosevelt chce nas widzieć w południe. Roy i Wally wybuchnęli śmiechem. ' - Samotność nieźle mu dokuczy, Thomas - powiedział chicho- cząc Fołtrigg. - Ty, ja, dzieciak i jego adwokat - wszyscy będziemy tutaj. Co za głupek. . Fink się nie śmiał. Tuż przed piątą Dorem zapukała i pobrzękując kluczami, otworzyła ., drzwi. Mark, grający na podłodze w warcaby z samym sobą, natych- miast zamienił się w robota. Znieruchomiał i wlepił wzrok w szachow- nicę. Wyglądał, jakby wpadł w trans. - Wszystko w porządku, Mark? N 324 Cisza. - Mark, kochanie, naprawdę martwię się o ciebie. Chyba zawołam lekarza. Może ty jesteś w szoku, tak jak twój młodszy brat? Potrząsnął powoli głową i spojrzał na nią z przygnębieniem. - Nie, nic mi nie jest. Muszę tylko trochę odpocząć. - Chciałbyś coś zjeść? - Może trochę pizzy. - Pewnie, dziecinko. Zaraz ci zamówię. Słuchaj, kochanie, mój dyżur kończy się za pięć minut, ale powiem Teldzie, żeby się o ciebie zatroszczyła, okay? Dasz sobie radę do mojego powrotu? - Może - jęknął. - Biedne dziecko. Nie powinieneś tutaj siedzieć. - Jakoś wytrzymam. Telda wykazywała dużo mniejszą troskę niż Dorem. Zajrzała do ~go dwa razy, a za trzecim, .około ósmej, przyprowadziła gości. pukała i powoli otworzyła drzwi. Mark miał już zastygnąć w bez- ;hu, kiedy ujrzał dwóch mężczyzn w garniturach. - Mark, to są panowie z biura szeryfa - wyjaśniła zdenerwowana łda. Mark stał koło toalety. Cela wydała mu się nagle bardzo ciasna. - Cześć, Mark - odezwał się jeden z facetów. - Jestem Vern tboski, zastępca szeryfa. - Mówił szorstko i z precyzją. Jankes. ręku trzymał jakieś papiery. To było. wszystko, co chłopiec zauważył. - Ty jesteś Mark Sway? Skinął głową, nie mogąc wydusić słowa. - Nie bój się, Mark. Musimy wręczyć ci tylko te papiery. Chłopiec spojrzał na Teldę, szukając pomocy, ale i ona nic nie - Co to za papiery? - spytał. - To wezwanie. Masz w poniedziałek stawić się przed federalną rą przysięgłych w Nowym Orleanie. Nie przejmuj się, zabierzemy stąd jutro po południu i zawieziemy na miejsce. _~oś ścisnęło go w żołądku i nagle poczuł się słabo. W ustach miał - Po co? - wyszeptał. - Nie możemy odpowiedzieć na to pytanie. To nie nasza sprawa. t tylko wykonujemy rozkazy. Mark popatrzył na papiery, które trzymał Vern. Nowy Orlean! -- Czy powiadomiliście o tym moją matkę? - Cóż, widzisz, chłopcze, naszym obowiązkiem jest wręczyć jej 325 kopie tych dokumentów. Wyjaśnimy jej wszystko i powiemy, że nic ci się nie stanie. Może jechać z tobą, jeśli chce. - Nie może. Musi być przy Rickym. Zastępcy szeryfa wymienili spojrzenia. - Cóż, w każdym razie wszystko jej wyjaśnimy - zapewnił Duboski. - Ja mam adwokata, wiecie? Daliście jej znać? - Nie. To nie należy do naszych obowiązków, ale jeśli chcesz, możesz do niej zadzwonić. - Czy chłopiec ma dostęp do telefonu? - spytał drugi mężczyzna. - Tylko jeśli przyniosę mu aparat - odrzekła Telda. - Może pani zaczekać pół godziny, prawda? - Jeśli tak pan uważa. - A więc, Mark, za pół godziny będziesz mógł zadzwonić do swojej pani adwokat. - Duboski umilkł i spojrzał na partnera. - Cóż, powodzenia, chłopcze. Przepraszam, jeśli cię wystraszyliśmy. Wyszli, zostawiając go opartego o ścianę koło toalety, oszołomio- nego i przerażonego. I wściekłego. System był kompletnie zgniły. Miał dość prawa, adwokatów i sądów, gliniarzy, agentów i szeryfów, reporterów, sędziów i strażników więziennych. Do diabła! Sięgnął po papierowy ręcznik i wytarł łzy, a potem siadł na sedesie i ulżył sobie. Przysiągł w duszy, że nigdy nie pojedzie do Nowego Orleanu. Dwaj inni zastępcy szeryfa mieli wręczyć nakaz Dianne, a kolejni dwaj - pani Reggie Love. Wręczanie pozwów tak skoordynowano, żeby wszystkie zainteresowane osoby otrzymały je mniej więcej w tym samym czasie. Oczywiście, można było wysłać jednego zastępcę szeryfa albo byle urzędnika, który spokojnie wręczyłby wszystkie trzy wezwania w ciągu godziny. O wiele większą jednak przyjemność sprawiało użycie sześciu ludzi w trzech samochodach, z krótkofalówkami i bronią, atakujących pod osłoną ciemności niczym oddział uderzeniowy Sił Specjalnych. Zapukali do kuchennych drzwi i czekali, aż zapali się światło na werandzie. Za szybą pojawiła się Mama Love. Od razu wiedziała, że przynosżą kłopoty. Podczas koszmarnej sprawy rozwodowej i wojny prawnej z Joem Caidonim zastępcy szeryfa i mężczyźni w ciemnych garniturach nieraz pojawiali się o dziwnych porach przed jej drzwiami. I zawsze przynosili kłopoty. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała z wymuszonym uśmiechem. - Tak, proszę pani. Szukamy niejakiej Reggie Love. Nawet gadali jak policjanci. - A wy kim jesteście? - Mike Hedley i Terry Flagg. Jesteśmy szeryfami. - Szeryfami czy zastępcami szeryfów? Pokażcie mi wasze doku- menty. To ich zaszokowało, więc idealnie zsynchronizowanymi ruchami sięgnęli do kieszeni po legitymacje. - Jesteśmy zastępcami szeryfa, proszę pani. - Przed chwilą powiedzieliście co innego - rzekła Mama Love, oglądając dokumenty przyciśnięte do szyby. Reggie piła kawę na swoim maleńkim balkonie, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodowych. Teraz stała za węgłem i obserwowała dwóch obcych mężczyzn. Słyszała ich głosy, ale nie mogła rozróżnić słów. - Przepraszamy, droga pani - sumitował się Hedley. - Czego chcecie od niejakiej Reggie Love? - spytała Mama ove, marszcząc podejrzliwie brwi. ~- - Czy ona tu mieszka? .f ' - Może tak, może nie. Czego od niej chcecie? Hedley i Flagg spojrzeli na siebie. Mamy wręczyć jej wezwanie. Jakie wezwanie? ~ - Czy mogę spytać, kim pani jest? - zainteresował się Hedley. - Jestem jej matką. Co to za wezwanie? j~~ - Przed ławę przysięgłych. W poniedziałek ma się stawić przed wą przysięgłych w Nowym Orleanie. Możemy zostawić je pani, jeśli tii woli. - Nie przyjmę go - odparła takim tonem, jakby co tydzień lczyła z doręczycielami wezwań. - Musicie wręczyć je adresatowi ~obiście, jeśli się nie mylę. - Gdzie jest teraz pani Reggie Love? - Nie mieszka tutaj. ~':To ich zirytowało. - Przecież to jej samochód - stwierdził Hedley, wskazując na ', parkowaną mazdę. - Powiedziałam, że tu nie mieszka. F - W porządku, ale czy jest tu teraz? - Nie. - A wie pani, gdzie ją można znaleźć? v`L- Szukaliście w biurze? Pracuje tam całymi dniami. - Ale dlaczego stoi tutaj jej samochód? 326 ~ .~_: 327 i - Czasem jeździ z Clintem, swoim asystentem. Mogą być na kolacji albo gdzieś indziej. Hedley i jego partner wymienili pełne frustracji spojrzenia. - Myślę, że ona jednak tu jest - oświadczył Hedley, nagle agresywny. - Nie płacą ci za to, żebyś myślał, synu. Masz doręczyć te przeklęte papiery, a ja mówię ci, że Reggie nie ma. - Mama Love podniosła głos i córka ją usłyszała. - Czy możemy przeszukać dom? - spytał Flagg. - Jeśli macie nakaz rewizji, to proszę bardzo. A jeśli go nie macie, najwyższy czas, żebyście opuścili ten teren. Obaj zrobili krok do tyłu i zatrzymali się. - Mam nadzieję, że nie utrudnia pani doręczenia wezwania federalnego - rzucił ponuro Hedley. Chciał, żeby zabrzmiało to ' złowieszczo, ale rezultat był dość żałosny. ' - A ja mam nadzieję, że nie próbuje pan grozić starej kobiecie - f odparła Mama Love z rękami na biodrach, gotowa do walki. Skapitulowali i odeszli. - Wrócimy tu jeszcze - obiecał Hedley, otwierając drzwi samo- ;, i chodu. - Będę czekała - zawołała gniewnie, po czym wyszła na werandę ' ~ i patrzyła, jak odjeżdżają. Po pięciu minutach, kiedy nabrała pewności, że zniknęli, poszła po Reggie. i Dianne bez komentarza przyjęła wezwanie od uprzejmego i pro- szącego o wybaczenie dżentelmena. Przeczytała je w słabym świetle lampki koło łóżka Ricky'ego. Nie zawierało żadnych instrukcji, tylko polecenie, by Mark Sway stawił się przed ławą przysięgłych pod wskazany niżej adres w poniedziałek o dziesiątej rano. Żadnej wskazówki, jak ma się tam dostać i jak wrócić, żadnego ostrzeżenia, co się stanie, jeśli nie stawi się albo nie będzie chciał zeznawać. Zadzwoniła do Reggie, lecz nikt nie podnosił słuchawki. Chociaż mieszkanie Clinta oddalone było od jej domu zaledwie o piętnaście minut drogi, podróż zajęła jej prawie godzinę. Przecięła zygzakiem śródmieście, potem wjechała bez wyraźnego celu na autostradę, a kiedy upewniła się, że nikt jej nie śledzi; zaparkowała na ulicy, gdzie stało wiele innych samochodów. Cztery skrzyżowania ~ I dzielące ją od mieszkania sekretarza przeszła na piechotę. 328 I li' Clint musiał niespodziewanie odwołać swoją randkę o dziewiątej, chociaż wiele sobie po niej obiecywał. - Przepraszam - rzekła Reggie, wchodząc do pokoju. Nie szkodzi. Wszystko w porządku? - Wziął jej torebkę i wskazał na sofę. - Siadaj. Reggie znała to mieszkanie. Wyjęła z lodówki puszkę dietetycznej coli i usiadła na wysokim stołku barowym. - Ludzie z biura szeryfa byli u mnie z wezwaniem. Poniedziałek o dziesiątej rano przed ławą przysięgłych w Nowym Orleanie. - Ale nie wręczyli ci go? = Nie. Mama Love ich przegnała. - Więc masz spokój. - Tak, dopóki mnie nie znajdą. Prawo nie zakazuje unikania wezwań. Muszę skontaktować się z Dianne. Clint podał jej telefon i wystukała numer z pamięci. - Rozluźnij ię, Reggie - rzekł i pocałował ją delikatnie w policzek. Pozbierał ` rozrzucane czasopisma i włączył magnetofon. Odebrała Dianne -pozwoliła Reggie powiedzieć tylko trzy słowa, po czym zmusiła ją do drania. Wezwania były trzy: dla Dianne, dla Reggie i dla Marka. ranne była przerażona. Dzwoniła do aresztu śledczego, ale nie udało j się uzyskać połączenia z Markiem. Powiedziano jej, że o tej porze efony nie są dostępne. Rozmawiały przez pięć minut. Reggie, trząśnięta tym, co się stało, próbowała przekonać Dianne, że zystko jest w porządku i że panuje nad sytuacją. Obiecała, że dzwoni rano, i odłożyła słuchawkę. - Nie mogą zabrać Marka - oznajmił Clint. - Jest pod sdykcją naszego sądu dla nieletnich. '~ - Muszę porozmawiać z Harrym, ale nie ma go w mieście. - A gdzie jest? '' - Pojechał gdzieś na ryby ze swoimi synami. - To ważniejsza sprawa niż łowienie ryb, Reggie. Trzeba go niecznie odnaleźć. On może ich powstrzymać, prawda? `'' Reggie myślała o stu rzeczach naraz. u - To całkiem sprytne, Clint. Zastanów się. Foltrigg czeka z do- zeniem wezwań na poniedziałek rano aż do piątku wieczorem. - Czy ma prawo to zrobić? - Jak widzisz. Właśnie to zrobił. W sprawie kryminalnej, takiej ta, federalna ława przysięgłych może wezwać każdego świadka, ego miejsca i o każdej porze. I świadek musi się stawić, jeśli śniej nie unieważni wezwania. -- W jaki sposób się je unieważnia? 329 - Przez złożenie odpowiedniego wniosku w sądzie federalnym. - Niech zgadnę: chodzi o sąd federalny w Nowym Orleanie? - Tak. Musimy w poniedziałek z samego rana znaleźć w Nowym Orleanie sędziego procesowego i ubłagać go, żeby w trybie pilnym zwołał rozprawę w celu unieważnienia wezwania. - To się nie uda, Reggie. - Oczywiście, że nie. Właśnie dlatego Foltrigg tak to zaplano- wał. - Upiła łyk dietetycznej coli. - Masz jakąś kawę? - Jasne. - Zaczął otwierać szuflady. Reggie głośno myślała. - Jeśli uda mi się uniknąć przyjęcia wezwania do poniedziałku rano, Foltrigg będzie musiał przygotować następne. To dałoby mi czas na unieważnienie. Problemem jest Mark. Nie chodzi im o mnie, bo wiedzą, że nie mogą zmusić mnie do mówienia. - Wiesz, gdzie jest to przeklęte ciało, Reggie? - Nie. - A Mark. - On wie. Clint znieruchomiał na chwilę, po czym nalał wody do ekspresu. - Musimy znaleźć sposób, żeby go tu zatrzymać, Clint. Nie możemy dopuścić, by pojechał do Nowego Orleanu. - Zadzwoń do Harry'ego. - Harry łowi ryby w górach. - To zadzwoń do jego żony. Dowiedz się, gdzie jest. Pojadę po niego, jeśli będzie trzeba. - Masz rację. - Chwyciła za słuchawkę i zaczęła wystukiwać numer. Ostatni raz sprawdzano cele w areszcie śledczym o dziesiątej wieczorem, aby upewnić się, że wszystkie światła i telewizory są wyłączone. Mark słyszał, jak Telda - pobrzękując kluczami - wydaje dolecenia na korytarzu. Miał na sobie mokrą, rozpiętą koszulę, pot ściekał mu po brzuchu, Mamiąc okolice rozporka, spływał strużkami na brwi i kapał z czubka #~osa. Telewizor był wyłączony. Chłopiec oddychał ciężko. Jego gęste włosy były wilgotne, a twarz rozgrzana, purpurowa. Telda zapukała i otworzyła drzwi. Zapalone światło natychmiast zirytowało. Zrobiła krok do przodu i spojrzała na koje, ale Marka nich nie było. A potem spostrzegła jego stopy koło toalety. Siedział z kolanami brodą, skulony i nieruchomy, jeśli nie liczyć szybkiego, urywanego Miał zamknięte oczy i ssał kciuk. ~-. , - Mark! - krzyknęła, nagle przerażona. - Mark! O mój Boże! - _~ybiegła z celi po pomoc i chwilę później wróciła z Dennym, swoim I' _ nerem. Ten rozejrzał się szybko i oznajmił: - Dorem obawiała się tego. - Dotknął palcem brzucha chłop- i~ I -- Cholera, jest cały mokry! ~;^~ Telda chwyciła Marka za przegub. ~ - Puls zupełnie wariacki. A jego oddęch! Dzwoń po karetkę! j -- Chłopak jest w szoku, prawda? - Dzwoń po karetkę! ~° Denny wybiegł z celi, trzaskając drzwiami. Telda podniosła Marka 331 i położyła go na dolnej koi, gdzie znowu skulił się i podkurczył kolana. Kciuk nie opuszczał jego ust. Denny wrócił z notatnikiem - To musi być pismo Dorem - powiedział. - Każe go sprawdzać co pół godziny i w razie jakichkolwiek wątpliwości dzwonić po doktora Greenwaya ze szpitala St. Peter's. - To wszystko moja wina - kajała się Telda. - Nie powinnam i; była wpuszczać tu tych szeryfów. Śmiertelnie chłopca wystraszyli. Denny uklęknął przy niej i grubym kciukiem odchylił Markowi powiekę. - Do diabła! Wywrócił białka na zewnątrz. Źle z nim - oświadczył z powagą chirurga. - Przynieś ręcznik kąpielowy - rzuciła Telda i Denny wykonał polecenie. - Dorem mówiła mi, co się stało z jego młodszym bratem. Otóż obaj widzieli tę strzelaninę w poniedziałek i od tego czasu ten I,i'~~~~j, i~ mały jest w szoku. - Otarła pot z czoła Marka. - Cholera, zaraz chyba pęknie mu serce - Denny znowu klęczał przy chłopcu. - Oddech strasznie szybki. - Biedny dzieciak. Powinnam była wygonić tych szeryfów - użalała się Telda. ~, - Ja bym to zrobił. Nie mają prawa wchodzić na to piętro. - Denny wepchnął kciuk w lewe oko Marka; ten stęknął i szarpnął się. l' li i Potem zaczął jęczeć, tak samo jak Ricky, i to przestraszyło ich jeszcze i bardziej - ten niski, głuchy, jednostajny dźwięk dochodzący gdzieś z głębi gardła. Mocno ssał kciuk. Sanitariusz z głównej części więzienia trzy piętra niżej wbiegł do ;~' I ~E: ~~~~ ~' celi w towarzystwie jeszcze jednego strażnika. ~; : ` Ś - Co się tu dzieje? - spytał, gdy Telda i Denny odsunęli się na boki. - To się chyba nazywa szok czy stres wstrząsowy albo jakoś ~. i ~I podobnie - rzekła Telda. - Zachowywał się dziwnie przez cały dzień, a potem zjawili się tu dwaj szeryfowie, żeby doręczyć mu wezwanie. - Sanitariusz nie słuchał. Chwycił Marka za przegub i badał puls. Telda mówiła dalej: - Śmiertelnie go przestraszyli i myślę, że to przez nich doznał szoku. Powinnam była na niego ' uważać, ale zajęłam się czymś innym. - Gdybym wiedział, na zbity pysk wywaliłbym stąd tych prze- klętych szeryfów - oświadczył Denny. Stali ramię w ramię z Teldą za plecami sanitariusza. - To samo przytrafiło się jego młodszemu bratu, temu, o którym przez cały tydzień pisali w gazetach. Wiesz, sprawa tej strzelaniny w lesie. - Trzeba go stąd zabrać - sanitariusz wstał ze zmarszczonym czołem i włączył krótkofalówkę. - Nosze na czwarte piętro - szczeknął. - Jeden z dzieciaków ma atak. Denny pokazał mu notatnik Dorem. - Tu jest napisane, żeby zawiadomić doktora Greenwaya z St. Peter's. - Tam leży jego brat - dodała Telda. - Dorem opowiadała mi o tym. Bała się, że coś takiego może się wydarzyć. O mało nie zadzwoniła dzisiaj po karetkę. Chłopiec przez cały dzień źle wyglądał. Powinnam była bardziej uważać. Przybiegli dwaj inni sanitariusze. Położyli Marka na noszach i przykryli go kocem, mocując dwoma pasami, na biodrach i piersiach. Chłopiec nie otwierał oczu, a mimo to przez cały czas udawało mu się trzymać kciuk w ustach. Udawało mu się też wydawać bolesny, monotonny jęk, który przestraszył sanitariuszy i sprawił, że działali wyjątkowo szybko. Błyskawicznie minęli ostatnie stanowisko strażnika i wbiegli do windy. - Widziałeś kiedyś coś takiego? - mruknął jeden do drugiego. - Nie przypominam sobie. - Jest cały rozpalony. - A skóra przy szoku jest zwykle chłodna i wilgotna. Nigdy nie zetknąłem się z czymś podobnym. - Tak. Ale może szok wstrząsowy jest inny. Spójrz na ten kciuk. - To ten chłopak, którego ściga mafia? - Tak. Pierwsza strona wczoraj i dzisiaj. - Chyba miał dość. V'Jinda się zatrzymała i sanitariusze, popychając przed sobą nosze, ~rus~yli krótkimi korytarzami, wypełnionymi typowym dla każdego ~vvięzienia szaleństwem piątkowego wieczoru. Otworzyły się wahadłowe ~ttzwi i byli przy karetce. ~~ Jazda do St. Peter's trwała dziesięć minut, dwa razy krócej niż oczekiwanie na miejscu, gdzie w kolejce stały już trzy inne karetki. pital przyjmował większość miejskich ran kłutych i postrzałowych, ększość pobitych żon i ofiar wypadków samochodowych. Tempo ~yło bardzo szybkie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale tędzy piątkiem wieczór a niedzielą w nocy panowało tu istne kło. Z rampy wjechali na wyłożoną białymi kafelkami podłogę, gdzie trzymali się, by wypełnić formularze. Nowego pacjenta otoczyła pa pielęgniarek i lekarzy, przez cały czas krzycząc. Ludzie biegali wszystkich możliwych kierunkach. W pobliżu kręciło się pół tuzina i ~ ~' ~~ 332 ~ 333 I gliniarzy. Kolejne trzy pary sanitariuszy z noszami czekały na swoją kolej. I 1~Pielęgniarka przechodząca obok noszy,~na których leżał Mark, zatrzymała się na moment i spytała: - Co mu jest? - Jeden z sanitariuszy podał jej kartę. - Nie krwawi - stwierdziła, jakby wszystko inne było nieważne. - Nie. Wygląda na stres, szok czy coś takiego. To rodzinne. - Może poczekać. Zabierzcie go do rejestracji. Zaraz tam będę. Przecisnęli się głównym korytarzem i zatrzymali przy niewielkim pokoiku. Następna pielęgniarka wzięła formularze i nagryzmoliła coś, nie patrząc na chorego. ,: i a , ., - Gdzie jest doktor Greenway? - spytał jeden z sanitariuszy. - Nie wezwaliście go? - Cóż, nie. '~,', ~ ~' - Cóż, nie - powtórzyła i przewróciła oczami. Co za idioci. - il~~i .: Słuchajcie, tutaj jest piekło. Bierzemy najcięższe przypadki. W ciągu ostatnich trzydziestu minut na tym korytarzu umarło dwóch ludzi. Zaburzenia psychiatryczne nie mają tu teraz priorytetu. i,l,,,', : - Chcesz, żebyśmy go zastrzelili? - spytał jeden z nich i to ją ~'' ~ ~:.i naprawdę rozgniewało. - Nie. Chcę, żebyście stąd wyszli. Zajmę się nim, ale wy, chłopcy, po prostu spadajcie. i ~ - Podpisała pani te formularze, siostrzyczko, więc chłopak należy do pani. - Uśmiechnęli się do niej i ruszyli ku drzwiom. - Czy jest z nim policjant? - spytała. - Nie. To tylko dzieciak. - Zniknęli. Markowi udało się przekręcić na lewy bok i podciągnąć kolana pod brodę. Pasy nie były zaciągnięte zbyt mocno. Lekko rozchylił powieki. Na trzech krzesłach po drugiej stronie pokoju leżał czarny I mężczyzna. Obok zielonych drzwi koło umywalki stały puste nosze ze śladami krwi. Pielęgniarka odebrała telefon, powiedziała kilka słów i wyszła z pokoju. Mark odpiął pasy i zeskoczył na podłogę. Nikt nie zakazał mu spacerowania. Kwalifikował się teraz jako świr, więc nic nie mogli mu zrobić. Formularze dotyczące jego osoby leżały na biurku. Chwycił je i przez zielone drzwi wyjechał z noszami na wąski korytarz z drzwiami po obu stronach. Zostawił nosze i wyrzucił druki do kosza. Strzałki zaprowadziły go do przeszklonych drzwi. Za nimi otwierało się piekło izby przyjęć. Uśmiechnął się do siebie. Był tu już wcześniej. Bez trudu rozpoznał miejsce, gdzie stali z Hardym, gdy Greenway i mama zniknęli z Rickym. I 334 I Otworzył drzwi i spokojnie przeszedł przez kłębiący się tłum chorych i poranionych, rozpaczliwie walczących o przyjęcie. Zachowywał się całkiem normalnie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Zjechał swoją ulubioną windą do piwnicy i znalazł przy schodach pusty wózek. Popychając zbyt duże kółka, minął kafeterię i ruszył w stronę kostnicy. Clint zasnął na sofie. Kończył się już odcinek Lettermana, kiedy zadzwonił telefon. Reggie chwyciła za słuchawkę: - Halo? - Cześć, Reggie. To ja, Mark. - Mark! Jak się czujesz, kochanie? - Świetnie, Reggie. Po prostu wspaniale... - Jak mnie znalazłeś?- spytała, wyłączając telewizor. - Zadzwoniłem do Mamy Love i ją obudziłem. Podała mi ten numer. To mieszkanie Clinta, tak? - Tak. Skąd wziąłeś telefon o tak późnej porze? - Cóż, nie jestem już w więzieniu. Reggie wstała i podeszła do barku z przekąskami. - A gdzie jesteś, kochanie? - W szpitalu. W St. Peter's. F - Rozumiem. Jak się tam znalazłeś? e - Przywieźli mnie karetką. - Nic ci nie jest? h ' - Czuję się świetnie. - To dlaczego przywieźli cię karetką? - Miałem atak stresu powstrząsowego i musieli mnie odwieźć do szpitala. - Czy powinnam do ciebie przyjechać? - Być może. O co chodzi z tą ławą przysięgłych? - Chcą cię tylko przestraszyć, żebyś zaczął mówić. - Cóż, udało im się. Jestem przerażony. - Głos masz normalny. „`' - To z nerwów, Reggie. Boję się jak diabli. "- - Nie wygląda na to, że jesteś w szoku lub czymś takim. - Szybko mi przeszło. Reggie, po prostu zrobiłem ich w konia. ;~ egałem pół godziny po celi i kiedy mnie znaleźli, byłem cały mokry „; xjak to ujęli; miałem atak. - Badał cię lekarz? - Niezupełnie. '`` - Co to znaczy? 335 I'I~i,li (;- To znaczy, że wyszedłem z izby przyjęć. To znaczy, że uciekłem, Reggie. To było takie łatwe. I ~~ i i t I 336 i ~ Ii i ,;I~~ - O mój Boże! ` . - Spokojnie. Czuję się dobrze. Ani myślę wracać do więzienia. A tym bardziej stawać przed ławą przysięgłych w Nowym Orleanie. 3 Oni by mnie po prostu zamknęli, prawda? - Posłuchaj, Mark, nie możesz tego zrobić. Nie możesz uciec. Musisz... - Właśnie to zrobiłem, Reggie. I wiesz co? I - Co? - Chyba nikt tego nie zauważył. Panuje tu taki chaos, że z pewnością jeszcze nie spostrzegli mojego zniknięcia. i - A policjanci? - Jacy policjanci? II - Nie miałeś żadnej eskorty, kiedy cię wieźli do szpitala? - Nie. Jestem tylko dzieckiem, Reggie. Pojechało ze mną dwóch wielkich sanitariuszy, ale ja byłem tylko małym chłopcem, który doznał szoku, i przez cały czas jęczałem i ssałem kciuk, zupełnie jak Ricky. Byłabyś ze mnie dumna. Całkiem jak w jakimś filmie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, sanitariusze poszli sobie, a ja hop! - zniknąłem. - Nie wolno ci tego robić, Mark. - Już za późno. Nie wracam tam. II - A co z twoją matką? ~I - Rozmawiałem z nią mniej więcej przed godziną, przez telefon oczywiście. Wystraszyła się, ale przekonałem ją, że nic mi nie jest. Nie była zadowolona, kazała mi przyjść do pokoju Ricky'ego. Pokłóciliśmy się, w końcu jednak się uspokoiła. Chyba znowu jedzie na prochach. - Teraz jesteś w szpitalu? - Tak. - Gdzie? W którym pokoju? - Nadal mnie reprezentujesz? - Oczywiście, że tak. - To dobrze. I jeśli ci coś powiem, nie powtórzysz tego nikomu, zgadza się? - Tak. - Jesteś moim przyjacielem, Reggie? Jasne. To dobrze, ponieważ jesteś teraz jedynym moim przyjacielem. Pomożesz mi, Reggie? Naprawdę się boję. - Zrobię, o co tylko poprosisz. Gdzie jesteś? - W kostnicy. Mają tu mały pokoik w kącie, a ja siedzę pod Murkiem. Światła są zgaszone. Jeśli odłożę szybko słuchawkę, to aędziesz wiedziała, że ktoś wszedł. Od kiedy się tu schowałem, ~raynieśli dwa ciała, ale na razie nikt nie zaglądał do tego pokoju. - Kostnica? Clint poderwał się i stanął obok Reggie. - Tak. Byłem tu już wcześniej. Nie zapominaj, że znam ten szpital całkiem dobrze. - Jasne. - Kto jest w kostnicy? - spytał szeptem Clint. Reggie zmarszczyła Brwi i potrząsnęła głową. - Mama mówiła, że dla ciebie też mieli wezwanie. To prawda? - Tak, ale nie doręczyli mi go. Dlatego siedzę u Clinta. Jeżeli uniknę przyjęcia wezwania, nie będę musiała tam jechać. - A więc ty też się ukrywasz? - Na to wygląda. Nagle rozległ się trzask i popłynął ciągły sygnał. Reggie spojrzała ufa słuchawkę i odłożyła ją na widełki. - Wyłączył się - stwierdziła. - Co się, u licha, dzieje? - spytał Clint. - To Mark. Uciekł z więzienia. - Co?! - Ukrył się w kostnicy w St. Peter's. - Powiedziała to takim gem, jakby nie mogła w to uwierzyć. Znów zadzwonił telefon v:~hwyciła słuchawkę. - Halo? - Przepraszam. Ktoś otworzył drzwi. Myślałem, że przywieźli wstępnego trupa. - Jesteś bezpieczny, Mark? - Do diabła, oczywiście, że nie jestem bezpieczny. Ale jestem ~o dzieckiem. I przypadkiem psychiatrycznym. Jeśli mnie złapią, ~tlowu będę miał atak i najwyżej zamkną mnie w izolatce. Wtedy (~ymyślę następny sposób ucieczki. - Nie możesz ukrywać się w nieskończoność. - Ty też nie. Pa raz kolejny zachwyciła się ciętością jego języka. - Racja, Mark. A więc co chcesz zrobić? - Nie wiem. Powinienem wyjechać z Memphis. Mam dość ~rriarzy i więzień. -- Myślałeś o jakimś konkretnym miejscu? -- Pozwól, że cię o coś zapytam. Jeśli przyjedziesz po mnie i razem uścimy miasto, to możesz mieć kłopoty za pomaganie mi w ucieczce, wda? Klient 337 - Tak. Byłabym winna współudziału. - Co by ci za to groziło? - Pomyślimy o tym później. Robiłam już gorsze rzeczy. - A więc pomożesz mi? - Tak, Mark. Pomogę ci. - I nic nikomu nie powiesz? - Możemy potrzebować Clinta. - Okay, powiedz Clintowi. Ale nikomu więcej, dobrze? - Masz moje słowo. - I nie będziesz próbowała przekonać mnie, żebym wrócił do więzienia? - Nie, przyrzekam. Nastąpiło długie milczenie. Clint miał obłęd w oczach. - Okay, Reggie. Znasz główny parking, ten koło dużego zielonego budynku? - Tak. - Wjedź tam, tak jakbyś szukała miejsca do zaparkowania. Jedź bardzo wolno. Ja będę schowany między samochodami. - Tam jest ciemno i niebezpiecznie, Mark. - W piątkową noc wszędzie jest ciemno i niebezpiecznie, Reggie. - Ale w budce przy wyjeździe siedzi strażnik. - I śpi przez większość czasu. To strażnik, nie gliniarz. Wiem, co robię, okay? - Na pewno? - Nie. Ale powiedziałaś, że mi pomożesz. - Zrobię to. Kiedy powinnam tam być? - Jak najszybciej. - Przyjadę samochodem Clinta. Czarną hondą accord. - Dobrze. Pośpiesz się. - Zaraz ruszam. Uważaj na siebie, Mark. - Rozluźnij się, Reggie. To zupełnie jak w filmie. Odłożyła słuchawkę i wzięła głęboki oddech. - Mój samochód? - spytał Clint. - Mnie też szukają. - Zwariowałaś, Reggie. To szaleństwo. Nie możesz uciec z kimś, kto właśnie zwiał z więzienia, ktokolwiek to jest. Aresztują cię za współudział. Zostaniesz oskarżona. Stracisz prawo wykonywania zawodu. - Gdzie jest moja torebka? - W sypialni. - Będą mi potrzebne twoje kluczyki i karty kredytowe. - Moje karty kredytowe! Słuchaj, Reggie, kocham cię, złotko, ale mój samochód i moje karty?! - Ile masz przy sobie gotówki? - Czterdzieści doków. - Daj mi je. Zwrócę ci. - Ruszyła w stronę sypialni. - Postradałaś zmysły. - Już dawno, nie zapominaj. - Daj spokój, Reggie. - Clint, ocknij się. Nic nie psujemy. Muszę pomóc Markowi. Chłopak siedzi w ciemnym pokoju w kostnicy szpitala St. Peter's `~ i błaga o pomoc. Co mam niby zrobić? - Cóż, do diąbła! Może powinnaś zaatakować to miejsce z kara- ;binem maszynowym i położyć trupem parę osób. Wszystko dla Marka Swaya. Wrzuciła szczoteczkę do zębów do płóciennej torby. - Daj mi karty kredytowe i gotówkę, Clint. Śpieszę się. Sięgnął do kieszeni. - Oszalałaś, Reggie. To absurdalne. - Zostań przy telefonie. Nie wychodź z mieszkania. Zadzwonię "źniej. - Wzięła kluczyki, gotówkę i dwie karty kredytowe - Visę :~ Texaco. Odprowadził ją do drzwi. - Uważaj z tą Visą. Jest prawie wyczerpana. - Przyznam, że nie jestem zaskoczona. - Pocałowała go w poli- k. - Dzięki, Clint. Zaopiekuj się Mamą Love. - Zadzwoń - odparł, kompletnie pokonany. Wyśliznęła się na zewnątrz i zniknęła w ciemnościach. 338 ~~ ~ i ~ł~~ f i.: y ~I li Z chwilą kiedy Mark wskoczył do samochodu i schował się w nim, Reggie stała się jego wspólniczką. Było jednak mało prawdopodobne, że jej zbrodnia zostanie ukarana więzieniem, jeśli przed schwytaniem nikogo nie zamorduje. Myślała raczej o bezpłatnej pracy na rzecz miasta, być może niewielkiej grzywnie i zawieszeniu wyroku na czterdzieści lat. Do diabła, mogli go zawiesić, na ile tylko chcieli. Aż do dziś nie popełniła żadnego wykroczenia. Ona i jej adwokat przekonaliby sąd, że chłopaka ścigała mafia, że był zupełnie sam, i cóż do licha! - ktoś musiał coś zrobić! Nie mogła przecież zastanawiać się nad prawniczymi subtelnościami, kiedy jej klient błagał o pomoc. W razie czego skorzysta ze znajomości i może uda jej się zachować licencję adwokata. Wręczyła strażńikowi pięćdziesiąt centów, nie patrząc mu w oczy. Objechała parking dookoła. Strażnika nic to nie obchodziło. Mark leżał skulony w ciemnościach pod tablicą rozdzielczą i wyłonił się dopiero wówczas, gdy skręciła w Union Avenue i ruszyła w stronę rzeki. - Jesteśmy już bezpieczni? - zapytał nerwowo. - Myślę, że tak. Usiadł w fotelu i rozejrzał się wkoło. Elektroniczny zegar wskazywał wpół do pierwszej. Wszystkie sześć pasm alei było pustych. Przejechała trzy skrzyżowania, za każdym razem stając na czerwonym świetle, i czekała, aż Mark coś powie. - Dokąd jedziemy? - odezwała się wreszcie. - Do Alamo. - Alamo? - powtórzyła bez śladu uśmiechu. 340 Chłopiec potrząsnął głową. Dorośli potrafią być czasami tacy głupi. - To dowcip, Reggie. - Przepraszam. - Rozumiem, że nie oglądałaś Wielkich przygód Pee Wee? - To jakiś film? - Nieważne. Po prostu zapomnij o tym. - Stali na kolejnym :rwonym świetle. - Twój samochód bardziej mi się podoba - rzekł, przeciągając mią po desce rozdzielczej hondy, nagle zainteresowany radiem. - To dobrze, Mark. Ta ulica kończy się przy rzece i czas chyba, >yśmy ustalili, dokąd właściwie mamy się udać. - Cóż, na razie chciałbym po prostu opuścić Memphis, okay? obchodzi mnie, dokąd jedziemy, po prostu wydostańmy się stąd. - A co potem? Przydałby się jakiś cel. - Wjedźmy na most koło Pyramid, okay? - Jasne. Chcesz jechać do Arkansas? - Dlaczego nie? Tak, dobrze, jedźmy do Arkansas. - W porządku. Podjąwszy tę decyzję, Mark pochylił się do przodu i zaczął oglądać (io. Wcisnął guzik, przekręcił gałkę i Reggie przygotowała się na qolozję rapu czy heavy metalu. Dokonywał regulacji obiema rękami. ~eciak z nową zabawką, pomyślała. Powinien być w domu, w ciepłym u i spać długo, bo jutro sobota. A rano, jeszcze w łóżku, oglądałby Mówki w telewizji i grał w nintendo z wszystkimi jego przyciskami derami, mniej więcej tak samo jak teraz bawił się radiem. „The t Tops" skończyli utwór. - Słuchasz staroci? - spytała, autentycznie zaskoczona. '~-- Czasami. Myślałem, że ci się to spodoba. Już prawie pierwsza, s najlepsza pora na głośną muzykę. ~~--- Dlaczego sądzisz, że lubię starocie? =~- Cóż, Reggie, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie ciebie na cercie rapowym. A poza tym, wtedy w twoim samochodzie, radio ustawione właśnie na tę stację. !ion Avenue skończyła się przy rzece. Czekali na zielone światło. wich zatrzymał się samochód policyjny i gliniarz za kierownicą ał na Marka ze zmarszczonym czołem. ~1ie patrz na niego - wyszeptała Reggie. Tatło zmieniło się i skręcili w Riverside Drive. Policjant jechał Nie odwracaj się - poleciła Reggie cicho. - Zachowuj się 341 gazet. Pełno fotoreporterów. Wszyscy nas szukają. Sława to ciężka rzecz. - Tak, a poczekaj tylko do jutra, na wydania sobotnio-niedzielne. Już widzę te nagłówki wielkimi, grubymi literami: SWAY UCIEKŁ. - To wspaniale! I znowu zamieszczą moje zdjęcie w otoczeniu tych wszystkich gliniarzy, jakbym był jakimś szczególnie niebezpiecz- nym mordercą. I ci sami głupi gliniarze będą próbować wyjaśnić, jak się stało, że jedenastoletni chłopak zwiał z aresztu. Ciekawe, czy stem najmłodszym w historii uciekinierem z więzienia. - Zapewne. - Mimo wszystko żal mi Dorem. Myślisz, że coś jej zrobią? - Była wtedy na służbie? - Nie. Dyżur mieli Telda i Denny. Nie przeszkadzałoby mi, yby ich wylali. - Dorem nie powinna mieć większych kłopotów. Pracuje tam od wna. - Zrobiłem ją w konia, wiesz? Zacząłem zachowywać się tak, kbym powoli tracił przytomność, odpływał do krainy pa pa, jak to azwał Romey. Za każdym razem, kiedy do mnie przychodziła, ehowywałem się dziwniej i dziwniej, prżestałem cokolwiek mówić, piłem się tylko w sufit i jęczałem. Ona wie o Rickym i doszła do iosku, że ze mną dzieje się to samo. Wczoraj przyprowadziła czera z więzienia. Facet zbadał mnie i powiedział, że nic mi nie jest. e <~na wciąż się martwiła. Chyba ją wykorzystałem. - W jaki sposób się wydostałeś? - Udawałem, że jestem w szoku. Tak się przestraszyli, że zg- onili po karetkę. Wiedziałem, że jeśli uda mi się dojechać do St. ter's, będę uratowany. To miejsce przypomina zoo. - I tak po prostu zniknąłeś? - Położyli mnie na noszach, a kiedy się odwrócili, już mnie nie . Słuchaj, Reggie, ludzie umierali w każdym kącie, więc nikt nie acał na mnie uwagi. To było naprawdę łatwe. ' Przejechali most i znaleźli się na terenie Arkansas. Po obu stronach t!ostrady roiło się od moteli i parkingów dla ciężarówek. Mark rócił się raz jeszcze, ale nie ujrzał już panoramy Memphis. •--- Czego wypatrujesz? - spytała Reggie. - Memphis. Lubię obserwować drapacze chmur w centrum. ezyciel mówił kiedyś, że mieszkają w nich ludzie. Trudno w to E - Do licha, Reggie, dlaczego on za nami jedzie? - Nie mam pojęcia. Spokojnie. - Rozpoznał mnie. Moich zdjęć pełno było w gazetach przez cały ! tydzień, więc na pewno mnie rozpoznał. Cudownie, Reggie. Robimy fi wielką ucieczkę, a dziesięć minut później łapią nas gliny. - Uspokój się, Mark. Staram się prowadzić i jednocześnie go obserwować. Chłopiec ześlizgiwał się w dół, aż jego siedzenie znalazło się na krawędzi fotela, a głowa ledwie wystawała ponad klamkę. - Co on robi? - zapytał szeptem. Reggie patrzyła to w lusterko, to na ulicę. - Jedzie za nami. Nie, czekaj. O, to on. Samochód policyjny minął ich i zniknął z przodu. ' - Pojechał - rzekła Reggie i Mark odetchnął. Wjechali na międzystanową numer czterdzieści i byli na moście nad Missisipi. Chłopiec spojrzał na jasno oświetlony budynek Pyramid z prawej strony, a potem odwrócił się, żeby podziwiać znikającą w oddali panoramę Memphis. Patrzył z tak nabożną czcią, jakby nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Reggie zastanawiała się, ' czy biedak kiedykolwiek był gdzieś poza Memphis. Z głośników popłynęła piosenka Presleya. - Lubisza Elvisa? - spytał. - Mark, wierz mi lub nie, ale kiedy jako nastolatka mieszkałam w Memphis, często w niedziele jeździłyśmy z dziewczynami popatrzeć, jak Elvis gra w piłkę. To było, zanim stał się naprawdę sławny, i mieszkał jeszcze wtedy z rodzicami w ich małym, ładnym domku. Chodził do szkoły średniej w Humes, to teraz północna część miasta. - Ja też mieszkam w północnym Memphis. A raczej mieszkałem. Nie mam pojęcia, gdzie jest teraz mój dom. - Chodziłyśmy na jego koncerty i widywałyśmy go w mieście. Na początku był zwyczajnym chłopakiem, a potem wszystko się zmieniło. Stał się tak sławny, że nie potrafił już normalnie żyć. - To tak jak ja, Reggie - oznajmił Mark, uśmiechając się nagle. - Zastanów się. Ja i Elvis. Zdjęcia na pierwszych stronach i i I to ~e_ y$d l l ' rzyć. 343 --- W co tak trudno uwierzyć? Oglądałem kiedyś film o chłopaku, który ma masę forsy, zka w wieżowcu w centrum miasta i lata sobie po ulicach, onale się bawiąc. Jest po imieniu z gliniarzami. Zatrzymuje wki, kiedy chce dokądś jechać, a w nocy siedzi sobie na balkonie rzy na ulice w dole. Zawsze myślałem, że to cudownie żyć w ten b. Bez tandetnych przyczep. Bez uciążliwych sąsiadów. Bez hetek zaparkowanych pod twoimi oknami. ~-- Możesz tak żyć, Mark. Jeśli tylko zechcesz. 342 Patrzył na nią długo. - W jaki sposób? - FBI jest gotowe dać wam wszystl~o, o co poprosicie. Możecie zamieszkać w drapaczu chmur w wielkim mieście albo w drewnianej chacie w górach. Wasz wybór. - Myślałem o tym. - Możesz mieszkać na plaży i kąpać się w oceanie albo przenieść się do Orlando i codziennie chodzić do Disney World. - To byłoby dobre dla Ricky'ego. Ja już jestem na to za duży. Poza tym słyszałem, że bilety są potwornie drogie. - Gdybyś chciał, dostałbyś pewnie przepustkę na całe życie. Teraz, Mark, ty i twoja matka możecie mieć wszystko, czego zażądacie. ',1 - Tak, Reggie, ale kto chciałby żyć w ciągłym strachu? Od trzech nocy mam koszmarne sny na temat tych ludzi. Nie chcę bać się własnego cienia do końca życia. Któregoś dnia dopadliby mnie, wiem o tym. - A więc, co zamierzasz zrobić, Mark? - Nie wiem, lecz dużo myślałem o pewnych rzeczach. - Słucham. - Jedyną zaletą więzienia jest to, że ma się dużo czasu na rozmyślania. - Położył stopę na kolanie i splótł wokół niej dłonie. - Zastanów się, Reggie. A może Romey mnie okłamał? Był pijany, oszołomiony prochami, kompletnie stuknięty. Może po prostu chciał tylko usłyszeć własny głos? Siedziałem tam z nim, nie zapominaj. Ten facet był świrem. Mówił różne dziwne rzeczy i na początku we wszystko mu wierzyłem. Byłem śmiertelnie przerażony i mój umysł nie pracował normalnie. Głowa bolała mnie od uderzenia. Ale teraz, cóż, nie jestem taki pewny. Przez cały tydzień starałem się przypomnieć sobie wszystko, co powiedział i zrobił, i doszedłem do wniosku, że może niepotrzebnie uwierzyłem w każde jego słowo. Jechała równo dziewięćdziesiątką i starała się nie uronić ani słowa. k Nie wiedziała, do czego zmierza ani dokąd jadą. i - Nie mogłem ryzykować, prawda? Co by było, gdybym wygadał wszystko glinom, a oni znaleźliby ciało? Wszyscy byliby uradowani, z wyjątkiem mafii, i nie wiadomo, co mogłoby mi się przytrafić. !' : A gdybym wypaplał wszystko glinom, lecz ciało nie zostałoby od- nalezione, bo Romey kłamał? Wtedy musieliby dać mi spokój, ponieważ okazałoby się, że tak naprawdę nic nie wiem. Co za żartowniś z tego Romeya. Ale to byłoby zbyt wielkie ryzyko. - Umilkł; w milczeniu przejechali ponad kilometr. „Beach Boys" śpiewali ' ~ California Girls. - Więc zrobiłem sobie burzę mózgów - dodał. i ~, Czuła, że zbliża się ta burza. Zamarło w niej serce i z trudem zymywała samochód pomiędzy białymi liniami prawego pasa. - I do jakich doszedłeś wniosków? - spytała nerwowo. Myślę, że powinniśmy się przekonać, czy Romey kłamał, czy nie. Zrobiło jej się sucho w gardle. - To znaczy spróbować odnaleźć ciało? - Tak. Chciała zaśmiać się z tego niewinnego dowcipu wytworzonego xz nadwrażliwy umysł, lecz brakło jej siły. -- To żart, prawda? - Cóż, porozmawiajmy o tym. Ty i ja mamy być w Nowym fveanie w poniedziałek rano, tak? - Teoretycznie. Pamiętaj, że nie dostałam żadnego wezwania. - Ale ja jestem twoim klientem i je otrzymałem. Więc jeśli nawet aiee go nie doręczono, to i tak musisz tam ze mną pojechać, zgadza się? - frak. - A teraz uciekamy, prawda? Tylko ty i ja, Bonnie i Clyde ucieczce przed glinami. -- Można tak to ująć. - Jakie jest ostatnie miejsce, w którym mogą nas szukać? stanów się, Reggie. Najciemniej jest pod latarnią, tak? - Nowy Orlean. 4,---- Jasne. A teraz: nie znam się na ukrywaniu przed glinami, ale o ty unikasz przyjęcia wezwania i jesteś prawnikiem, który przez ~ czas ma do czynienia z kryminalistami, to domyślam się, że ftłabyś dowieźć nas niepostrzeżenie do Nowego Orleanu, co? ~~~--- Chyba tak. - Zaczynała się z nim zgadzać i to ją przerażało. - A jak już tam dotrzemy, znajdziemy dom Romeya. ~_,~-- Dom Romeya? Po co? ~- Bo tam podobno ukryte jest ciało. o była ostatnia rzecz na świecie, o której chciała się dowiedzieć. dnym ruchem zdjęła okulary i przetarła oczy. Czuła nadchodzącą 'om Romeya? Dom zmarłego Jerome'a Clifforda? Mark powie- to bardzo wyraźnie i ona bardzo wyraźnie to usłyszała. Spojrzała E siebie, ale widziała tylko czerwone rozmazane światła. Dom eya? Ofiara morderstwa pochowana w domu adwokata oskar- ;o? To nie mieściło się w głowie. Setki pytań przelatywały jej głowę, lecz na żadne z nich nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. zała w lusterko i nagle zorientowała się, że Mark przypatruje jej dziwnym uśmiechem. 344 ~. `~- 345 f~l,.~,~ ~,. ~~~ia , - A więc teraz już wiesz, Reggie - oświadczył. - Ale jak, dlaczego... - Nie pytaj mnie, bo nie wiem. Te wariactwo, nieprawdaż? Dlatego sądzę, że Romey mógł to sobie wymyślić. Wytwór szalonego umysłu. - A więc nie wierzysz, że ciało naprawdę tam jest? - spytała z nadzieją, iż ją w tym utwierdzi. - Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy. Jeśli go tam nie ma, kończą się moje problemy i życie wraca do normy. - A jeśli tam jest? - Będziemy się martwić, jak je znajdziemy. - Nie. To zbyt niebezpieczne, Mark. To szaleństwo, możemy zginąć. Nie pójdę tam i tobie też nie pozwolę. - Dlaczego jest to niebezpieczne? - Po prostu jest. Nie wiem, dlaczego. - Pomyśl o tym, Reggie. Sprawdzamy dom Romeya. Nie znaj- dujemy ciała i mogę spokojnie wracać do domu. Mówimy glinom, żeby wycofali zarzuty przeciwko nam, to im zdradzę wszystko, co wiem. A ponieważ nie mam pojęcia, gdzie naprawdę są zwłoki, mafia zostawia mnie w spokoju. Odchodzimy wolno. „Odchodzimy wolno". Za dużo telewizji. - A jeśli odkryjemy trupa? - Dobre pytanie. Zastanów się nad tym, Reggie. Spróbuj wczuć się w psychikę dziecka. Otóż jeśli znajdziemy ciało, a ty zadzwonisz do FBI i powiesz im, że dokładnie wiesz, gdzie ono jest, ponieważ oglądałaś je na własne oczy, to dadzą nam wszystko, czego zażądamy. - A co to takiego miałoby być? - Na przykład Australia. Ładny dom, dużo pieniędzy dla mojej matki. Nowy samochód. Może jakieś operacje plastyczne. Widziałem coś takiego w filmie. Zmienili facetowi całą twarz. Na początku był brzydki jak noc, a potem sypnął jakichś handlarzy narkotyków i musieli dać mu inną twarz. Wyglądał później jak gwiazdor filmowy. Po upływie dwu lat handlarze narkotyków jeszcze raz zmienili mu twarz. II! :; - Mówisz poważnie? - O tym filmie? - Nie, o Australii. - Kto wie. - Umilkł i wyjrzał przez okno. - 'i - Autostrada krzyżowała się z inną i wjechali na !, wskazała na prawo. Piętnaście kilometrów dalej migotały w ciemnościach nocy. Kto wie. wiadukt. Reggie światła Memphis - O rany! - wykrzyknął Mark. - To piękne. Żadne z nich nie mogło przewidzieć, że chłopiec po raz ostatni trzy na swoje rodzinne miasto. Zatrzymali się w Forrest City w stanie Arkansas, żeby kupić nzynę i coś do jedzenia. Kiedy Reggie płaciła za cztery ciastka, dużą wę i sprite'a, on leżał na podłodze w hondzie. Kilka minut później ;hali już autostradą w kierunku Little Rock. Reggie piła gorącą kawę z plastykowego kubka i patrzyła, jak ark pochłania ciastka. Zachowywał się jak typowe dziecko - roz- pywał okruchy i zlizywał krem z. palców, jakby od miesięcy nie dział jedzenia. Dochodziło wpół do trzeciej. Nie licząc konwojów ;żarówek, na szosie było pusto. Reggie ustaliła prędkość na sto ametrów na godzinę. - Myślisz, że już nas gonią? - spytał Mark, kończąc czwarte istko i otwierając sprite'a. W jego głosie pobrzmiewało lekkie - Wątpię. Jestem przekonana, że policja szuka cię w szpitalu. tczego mieliby sądzić, że uciekamy razem? - Martwię się o mamę. Dzwoniłem do niej, wiesz, przed telefonem ciebie. Powiedziałem jej o ucieczce i o tym, że schowałem się zpi~alu. Bardzo się zdenerwowała, ale chyba ją przekonałem, że nie zi rni żadne niebezpieczeństwo. Mam nadzieję, że nie męczą jej za -- Z pewnością nie. Tyle że się zamartwia. - Wiem. Nie chcę być okrutny, lecz wydaje mi się, że mama sobie radzi. Popatrz tylko, ile już przeszła. Jest całkiem twarda. Poproszę Clinta, żeby do niej dziś zadzwonił. T Powiesz mu, dokąd jedziemy? - Sama nie jestem tego pewna. Zastanawiał się nad tym, podczas gdy ona skręciła w prawo, żeby spuścić dwie pędzące z rykiem ciężarówki. --- A co ty byś zrobiła, Reggie? - Po pierwsze, nie uciekałabym z więzienia. w- To nieprawda. x,y-- Słucham? ^- Nieprawda. Unikasz przyjęcia wezwania, czyż nie? Nie chcesz ć przed ławą przysięgłych. Ja też nie, więc uciekamy razem. my na tym samym wózku, Reggie. Czy jest między nami jakaś 346 347 - Tak, jedna. Ty byłeś w więzieniu i uciekłeś. To przestępstwo. - Byłem w areszcie śledczym dla nieletnich, a nieletni nie popeł- nia~ rzest stw. Cz nie tak twierdziłaś2 Nieletni mo b ć s raw- Ją p ęp Y gą Y p cami wykroczeń i wymagać opieki kuratora, ale nie popełniają przestępstw. Tak? - Skoro tak mówisz. Nie należało jednak uciekać. - No cóż, stało się. Nie mogę tego cofnąć. Ty także nie powinnaś była uchylać się od przyjęcia wezwania. - To zupełnie co innego. Prawo nie zabrania mi tego. Dopóki nie wsiadłeś do mojego samochodu, byłam czysta. - W takim razie zatrzymaj się i wypuść mnie. - Oczywiście. Nie żartuj, Mark, proszę. - Nie żartuję. - Okay. A co byś zrobił, gdybym cię wypuściła? - Och, nie wiem. Szedłbym tak długo, jak długo starczyłoby mi sił, a gdyby mnie złapali, znowu miałbym atak i musieliby odesłać mnie do Memphis. Powiedziałbym, że mi odbiło, i nigdy nie dowie- !;~I; ;: dzieliby się o twoim udziale. Zatrzymaj się, gdzie ci będzie wygodnie, to wysiądę. - Pochylił się do przodu i- włączył radio. Przez dziesięć kilometrów słuchali Conwaya Twitty'ego i Tammy Wynette. - Nie znoszę country - oznajmiła Reggie i Mark wyłączył radio. - Czy mogę cię o coś zapytać? - dodała. - Pewnie - odparł. - Załóżmy, że pojedziemy do Nowego Orleanu i znajdziemy ciało. A potem, zgodnie z twoim planem, ułożymy się z FBI i umieścimy was w programie ochrony świadków koronnych. I w ten sposób ty, Dianne i Ricky ulecicie ku pięknej Australii, tak? ~I', : - Tak sądzę. - Dlaczego zatem nie chcesz ułożyć się z nimi i ujawnić im wszystkiego już teraz? - Nareszcie myślisz, Reggie - rzekł z uznaniem. - Bardzo mi miło. s - Odpowiedź jest prosta, chociaż znalezienie jej zajęło mi trochę czasu. Otóż nie do końca ufam FBI. A ty? - Też nie. - I wolę nie zdradzać im wszystkich tajemnic, dopóki ja, mama i Ricky nie będziemy daleko stąd. Jesteś dobrym prawnikiem, Reggie, i nie pozwoliłabyś, żeby twój klient popełnił jakiś błąd, prawda? I I ; ! - Mów dalej. - Nim zdecyduję się zeznawać, muszę mieć gwarancje, że wyje- dziemy. Ricky jeszcze nie wyzdrowiał. Gdybym powiedział im wszystko az, źli faceci mogliby nas dopaść, zanim zdążylibyśmy ruszyć się demphis. To byłoby zbyt ryzykowne. - A gdybyś wyznał im wszystko teraz, a oni nie znaleźliby ciała? lyby okazało się, że Clifford jednak kłamał? - Jeśliby mnie tu nie było, nigdy bym się o tym nie dowiedział, iwda? Siedziałbym gdzieś w bezpiecznym miejscu, przeszedł operację istyczną, zmienił imię na Tommy lub podobne, a potem wyszłoby jaw, że wszystko to było niepotrzebne. Nie, Reggie, lepiej przekonać czy Romey mówił prawdę. Potrząsnęła głową. - Nie jestem pewna, czy rozumiem. - Sam nie wiem, czy to rozumiem. Ale jedno nie ulega wątpliwo- nie pojadę z szeryfami do Nowego Orleanu. Nie stanę przed ławą żysięgłych w poniedziałek rano po to, żeby wsadzili mnie do pudła, octy odmówię odpowiedzi na ich pytania. - Słuszna uwaga. A zatem, jak spędzamy weekend? - Ile jest stąd do Nowego Orleanu? - Pięć do sześciu godzin. -- Jedźmy więc. W każdej chwili możemy się przecież wycofać. Czy trudno będzie znaleźć ciało? ~.-- Prawdopodobnie nie. ~....- Czy mogę zapytać, gdzie dokładnie znajduje się ono w domu Morda? Cóż, nie wisi na drzewie ani nie leży w krzakach. Będziemy leli spocić się trochę. -- Kompletnie oszalałeś, Mark. Wiem. Miałem ciężki tydzień. 348 Koniec marzeń o spokojnym sobotnim poranku z dziećmi. Jason McThune przyjrzał się swoim stopom na dywaniku przy łóżku i spróbował skupić wzrok na zegarze wiszącym na ścianie koło drzwi do łazienki. Dochodziła szósta, na zewnątrz było jeszcze ciemno, a jemu latały przed oczami czarne punkciki, efekt wypitej późno w nocy butelki wina. Żona odwróciła się na drugi bok i wymamrotała coś, czego nie zrozumiał. Dwadzieścia minut później odnalazł ją zakopaną pod kocami i pocałował na do widzenia. „Może mnie nie być przez cały tydzień" - powiedział, ale chyba nie usłyszała. Soboty w pracy i całe dnie poza domem stanowiły normę. Nic niezwykłego. Ale dzisiejszy dzień miał być inny. Otworzył drzwi i pies wybiegł na podwórko. Jak to możliwe, żeby jedenastoletni dzieciak zniknął bez śladu? Policja z Memphis nie miała pojęcia. „Po prostu zapadł się pod ziemię" - rzekł porucznik przez telefon. Ruch na ulicach był niewielki, kiedy McThune jechał do budynku federalnego w centrum. Wystukał numer w swoim telefonie komór- kowym. Obudził agentów Brennera, Latcheego i Durstona i kazał im natychmiast zameldować się w siedzibie władz federalnych. Sięgnął po swój czarny notatnik i znalazł numer K.O. Lewisa w Alexandrii. K.O. już nie spał, ale nie miał ochoty, żeby mu przeszkadzano. Jadł owsiankę, pił kawę, gawędził z żoną i zachodził w głowę, jak do diabła jedenastoletni chłopak może zniknąć spod policyjnego nadzoru. McThune wyjaśnił mu wszystko, co wiedział, czyli nic, i poprosił, żeby przygotował się do podróży do Memphis. Zapowiadał się długi weekend. K.O. odparł, że wykona parę telefonów, znajdzie odrzutowiec i oddzwoni. Z biura Jason zadzwonił do Trumanna w Nowym Orleanie i wielką radość sprawiło mu, kiedy ten odebrał telefon zdezorientowany i wyraźnie zaspany. Sprawa należała właśnie do Larry'ego, chociaż McThune pracował nad nią od tygodnia. Żeby jeszcze bardziej poprawić sobie humor, zatelefonował do George'a Orda i polecił, by jak najszybciej przybył z całą paczką. Wspomniał, że jest głodny, i poprosił o przywiezienie kanapek z jajkiem. O siódmej Brenner, Latchee i Durston siedzieli w biurze i pijąc ~~awę, wysuwali najśmielsze hipotezy. Następnie ściągnął Ord, bez r:, dzenia, a po nim zapukali dwaj umundurowani policjanci. Był z nimi @ay Trimble, szef policji i legenda organów ścigania miasta Memphis. Zebrali się w gabinecie McThune'a i Trimble płynnym policyjnym kiem zapoznał ich z sytuacją. - Obiekt przetransportowano z aresztu śledczego dla nieletnich ~o szpitala St. Peter's o godzinie dziesiątej trzydzieści wczoraj wieczo- - zaczął. - Sanitariusze zarejestrowali obiekt, po czym opuścili '_ ital. Obiektowi nie towarzyszyła eskorta policji ani personelu "ęziennego. Sanitariusze są pewni, że pielęgniarka, niejaka Gloria x;~tts, biała, zarejestrowała obiekt, formularzy jednak nie udało się naleźć. Panna Watts zeznała, że była właśnie w trakcie przyjmowania 4"ektu, kiedy wezwano ją na zewnątrz z nie ustalonego powodu. Gdy óciła po dziesięciominutowej nieobecności, stwierdziła, że obiekt 'knął. Nie było również formularzy i panna Watts doszła do 'osku, że obiekt zabrano na badanie do izby przyjęć. - Trimble ilkł i odchrząknął, jakby miał do powiedzenia coś nieprzyjem- o. - Około piątej rano panna Watts, przygotowując się do j~ończenia dyżuru, sprawdzała książkę rejestracji. Przypomniała ie o obiekcie i zaczęła zadawać pytania. Obiektu nie odnaleziono ~y.ostrym dyżurze, a izba przyjęć nic nie wiedziała o jego istnieniu. iadomiono straż szpitalną, a następnie policję. Obecnie teren hala jest dokładnie przeszukiwany. -- Sześć godzin - zauważył McThune z niedowierzaniem. - Słucham?- spytał Trimble. - Minęło sześć godzin, zanim spostrzegli zniknięcie chłopaka. -- Tak, sir, ale rozumie pan, że to nie my zarządzamy szpitalem. -~-- Dlaczego transportowano go bez eskorty? -- Tego nie wiemy. Zostanie przeprowadzone śledztwo. Wygląda IUaczego w ogóle zabrano go do szpitala? 350 .351 Trimble sięgnął po. teczkę i podał McThune'owi kopię raportu Teldy. Ten przeczytał go uważnie. - Według tego raportu chłopak dostał ataku szoku po wyjściu zastępców szeryfa. Co, u diabła, oni tam robili? - zastanowił się. Szef policji ponownie otworzył teczkę i wyciągnął wezwanie. McThune zapoznał się z jego treścią i podał je Ordowi. - Coś jeszcze, szefie? - spytał Trimble'a, który od początku spacerował niespokojnie po gabinecie, chcąc jak najszybciej wyjść. - Nie, sir. Po zakończeniu przeszukiwania szpitala zadzwonię do pana, żeby poinformować o wynikach. Mamy tam obecnie około pięćdziesięciu ludzi, a zaczęliśmy szukać mniej więcej godzinę temu. - Rozmawiał pan z matką chłopaka? - Nie, sir. Ona jeszcze śpi. Obserwujemy jej pokój na wypadek, gdyby chłopak próbował się z nią skontaktować. - Porozmawiam z nią pierwszy, szefie. Skończę tutaj najpóźniej za godzinę. Proszę dopilnować, żeby nikt nie odwiedzał jej do tego czasu. - Nie ma sprawy. - Dziękuję, szefie. Trimble stuknął obcasami i przez moment wydawało się, że zasalutuje. Potem odwrócił się i zniknął razem ze swoimi oficerami. McThune spojrzał na Brennera i Latcheego. - Chłopcy, zadzwońcie do wszystkich wolnych agentów. Ściąg- nijcie ich tu. Natychmiast - polecił. Poderwali się i wypadli z gabinetu. - Co sądzisz o tym wezwaniu? - spytał Jason George'a, który wciąż trzymał je w dłoni. - Nie mogę w to uwierzyć. Foltrigg chyba postradał zmysły. - Nic o tym nie wiedziałeś? - Oczywiście, że nie. Chłopak jest pod jurysdykcją sądu dla nieletnich. Nie ośmieliłbym się tego zmieniać. Chciałbyś rozgniewać Harry'ego Roosevelta? - Raczej nie - odparł McThune. - Musimy do niego zadzwonić. Ja to zrobię, a ty skontaktuj się z Reggie Love. Wolałbym nie mieć z nią do czynienia. Ord wyszedł, żeby znaleźć telefon. - Zadzwoń do biura szeryfa - warknął McThune na Durs- tona. - Sprawdź, o co chodzi z tym wezwaniem. Muszę wiedzieć o tym wszystko. Durston opuścił gabinet i Jason został nagle sam. Otworzył książkę telefoniczną i znalazł Rooseveltów. Harry jednak nie figurował u spisie. Jeśli miał numer, to widocznie zastrzeżony, co było całkowicie zrozumiałe, kiedy się wzięło pod uwagę pięćdziesiąt tysięcy samotnych matek próbujących zmusić mężów do płacenia alimentów. McThune wykonał krótkie telefony do znajomych pra- wników i dopiero od trzeciego dowiedział się, że Harry mieszka na ~ensington Street. Postanowił, że kiedy tylko będzie mógł, pośle tam Ord wrócił, potrząsając głową. - Rozmawiałem z matką Reggie Love, ale ona zadawała o wiele ięcej pytań niż ja. Reggie nie ma w domu. - Pchnę tam jak najszybciej dwóch ludzi. Ty lepiej zadzwoń do go idioty Foltrigga. - Tak, chyba masz rację. - Ord odwrócił się i ponownie wyszedł gabinetu. O ósmej McThune, Brenner i Durston wysiedli z windy na iewiątym piętrze szpitala St. Peter's. Trzej inni agenci, poprzebierani szpitalne fartuchy, wyszli im na spotkanie i zaprowadzili do pokoju iewięćset czterdzieści trzy. Przed drzwiami stało trzech potężnie udowanych strażników. McThune delikatnie zapukał i gestem kazał swojej niewielkiej armii, by odsunęła się do tyłu. Nie chciał astrasźyć biednej kobiety. Drzwi otworzyły się lekko. Tak? - dobiegł słaby głos z ciemności. Pani Sway, nazywam się Jason McThune, jestem z FBI. Iłdziałem panią wczoraj w sądzie. Drzwi otworzyły się szerzej i pojawiła się w nich Dianne. Milczała, ~kając na następne słowa McThune'a. - Czy możemy porozmawiać na osobności? Kobieta rozejrzała się - trzech strażników, dwóch agentów i trzech ~czyzn w tenisówkach i białych fartuchach. ~:~-- Na osobności? - zdziwiła się. '~-- Możemy przejść się w tamtą stronę - Jason wskazał głową ~liec korytarza. ~- Czy coś się stało? - spytała Dianne takim tonem, jakby już nic nie mogło jej spotkać. Tak, proszę pani. zięła głęboki oddech i zniknęła w pokoju. Po chwili wyłoniła się ~,^~erosami w dłoni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Ruszyli wolno m pustego korytarza. 352 ~`°t 353 - Domyślam się, że nie rozmawiała pani z Markiem? - zaczął McThune. - Dzwonił do mnie z więzienia wczoraj po południu - odparła Dianne, wkładając papierosa do ust. Nie kłamała; Mark naprawdę dzwonił do niej z więzienia. - A od tego czasu? - Nie - skłamała. - Dlaczego? - Pani syn zniknął. Zawahała się przez moment, a potem spytała: - Co to znaczy „zniknął"? - Powiedziała to zaskakująco spokojnie. Chyba niewiele do niej dociera, pomyślał McThune i opisał pokrótce historię zaginięcia Marka. Stanęli przy oknie i patrzyli na centrum miasta. - Mój Boże, sądzi pan, że dopadła go mafia? - Zlękła się, a jej oczy natychmiast wypełniły się łzami. Trzymała papierosa w drżącej dłoni, nie mogąc go zapalić. McThune pokręcił z przekonaniem głową. - Nie, oni nic o tym nie wiedzą. Nie rozgłaszamy tego. Uważamy, że Mark po prostu gdzieś sobie poszedł. I to właśnie tutaj, w szpitalu. Myśleliśmy, że może próbował nawiązać z panią kontakt. - Przeszukaliście szpital? On zna tu każdy zakamarek, wie pan? - Szukamy od trzech godzin, ale nie spodziewałbym się zbyt wiele. Dokąd mógł się udać? Dianne zapaliła wreszcie papierosa, zaciągnęła się mocno i wypuś- ciła chmurkę dymu. - Nie mam pojęcia. - Chciałbym panią o coś zapytać. Co pani wie o Reggie Love? Zamierzała zostać w mieście na weekend czy też planowała jakiś wyjazd? - Dlaczego pan pyta? - Jej też nie możemy znależć. W domu jej nie ma. Matka nic nie wie. Dostała pani wczoraj wezwanie, zgadza się? - Tak. - Cóż, Mark także je dostał, a zastępcy szeryfa próbowali wręczyć je również Reggie, lecz i ona gdzieś przepadła. Myśli pani, że chłopiec i jego adwokat mogą być razem? Mam nadzieję, pomyślała Dianne. Nie przyszło jej do głowy takie rozwiązanie. Od czasu ostatniego telefonu syna nie spała nawet piętnastu minut. Ale Mark na wolności razem z Reggie to była zupełnie nowa perspektywa. O wiele bardziej przyjemna. - Nie wiem. To możliwe. - Jak pani sądzi, dokąd mogliby pojechać? - Skąd, u diabła, mam wiedzieć? To pan jest z FBI. Zaczęłam tym myśleć pięć sekund temu, a pan się mnie pyta, gdzie oni mogą rć. Proszę dać mi spokój. McThune poczuł się głupio. Pytanie nie było zbyt bystre, a pani vay tak przestraszona, jak przypuszczał. Dianne paliła papierosa i obserwowała samochody ciągnące icami w dole. Znając Marka, można było założyć, że zmienia eluchy na porodówce, asystuje przy operacji na chirurgii albo miesza jecznicę w kuchni. St. Peter's był największym szpitalem w Tennes- e. Pod jego wieloma dachami znajdowały się tysiące ludzi. Mark >znał każdy kąt, nawiązał dziesiątki przyjaźni i znalezienie go (winno im zająć co najmniej kilka dni. Spodziewała się, że zadzwoni > niej lada chwila. - Muszę wracać do pokoju - powiedziała, gasząc papierosa popielniczce. - Jeśli syn się z panią skontaktuje, proszę nas o tym koniecznie - Oczywiście. - Również gdyby miała pani jakieś wiadomości od Reggie Love, szę do mnie zadzwonić. Zostawię dwóch ludzi przy drzwiach, na gadek gdyby ich pani potrzebowała. Odwróciła się i odeszła. O wpół do dziewiątej Foltrigg zebrał w swoim biurze stałą ekipę noną z Wally'ego Boxxa, Thomasa Finka i Larry'ego Trumanna, ry przyjechał ostatni, prosto spod prysznica, z jeszcze wilgotnymi Roy w swoich wyprasowanych na kant sztruksowych spodniach, :rochmalonej koszuli i lśniących półbutach wyglądał jak kandydat egający się o przyjęcie do stowarzyszenia studenckiego. Trumann ~ł na sobie dres. - Ta adwokat też zniknęła - oznajmił, nalewając vę z termosu. -- Kiedy się o tym dowiedziałeś? - spytał Foltrigg. - Pięć minut temu. McThune zadzwonił do mnie przez telefon nórkowy. Szeryfowie pojechali do niej do domu koło ósmej szorem, żeby doręczyć wezwanie, ale jej nie zastali. Nikt nie wie, re może być. -- Co jeszcze mówił McThune? - Że nadal przeszukują szpital. Chłopak spędził tam trzy dni ~a go bardzo dobrze. 354 ~ _ 355 - Nie sądzę, żeby tam jeszcze był - oświadczył Foltrigg, jak zwykle formułując wniosek na podstawie nieznanych faktów. - Czy McThune uważa, że chłopak k. ta adwokat przebywają razem? - spytał Boxx. - Kto to, u diabła, może wiedzieć? Byłaby głupia, gdyby pomogła mu uciec, nieprawdaż? - Wcale nie zrobiła na mnie wrażenia takiej mądrej - oznajmił Roy szyderczo. Ty na mnie też nie, pomyślał Trumann. To ty, idioto, sporządziłeś te wezwania i spowodowałeś całą aferę. - McThune dwukrotnie rozmawiał dziś rano z K.O. Lewisem. Zamierza szukać w szpitalu do południa, a potem dać sobie spokój. Jeśli nie znajdą dzieciaka do tego czasu, K.O. przyleci do Memphis. - Myślisz, że Muldanno ma z tym coś wspólnego? - spytał Fink. - Wątpię. Wygląda na to, że chłopak udawał chorego, aby dostać się do szpitala, gdzie zna każdy kąt. Na pewno zadzwonił do swojej pani adwokat i teraz ukrywają się gdzieś w Memphis. ' - Ciekawe, czy Muldanno wie o tym wszystkim - zastanowił się Fink, spoglądając na Foltrigga. - Jego ludzie nadal są w Memphis - wyjaśnił Trumann. - II~~ Gronke wrócił tutaj, ale Bono i Pirini zniknęli bez śladu. Do licha, ten gangster może mieć tam tuzin swoich pachołków. ~I~II~ - Czy McThune wezwał swoje psy gończe? - spytał Roy. - Tak. Całe biuro pracuje nad tą sprawą. Obserwują jej dom, mieszkanie jej asystenta, posłali nawet dwóch agentów, żeby znaleźli sędziego Roosevelta, który łowi ryby gdzieś w górach. W szpitalu pełno jest policji. - A co z telefonami? - Którymi telefonami? - W pokoju szpitalnym. Ten dzieciak, Larry, na pewno spróbuje zadzwonić do swojej matki. - To wymaga zgody dyrekcji szpitala. McThune zapewnił, że starają się o nią. Ale jest sobota i wszyscy wyjechali. Foltrigg wstał zza biurka i podszedł do okna. - Minęło sześć godzin, zanim zorientowali się, że chłopak zniknął, tak? - Tak powiedzieli. - Ćzy znaleźli samochód tej prawniczki? - Nie. Wciąż go szukają. - Założę się, że nie znajdą go w Memphis. Założę się, że są w nim Mark Sway i panna Love. - I co robią? - Zwiewają. = A dokąd to mieliby zwiewać? - Gdzieś daleko. O dziewiątej trzydzieści policjant z Memphis zgłosił do centrali umer rejestracyjny nieprawidłowo zaparkowanej mazdy. Okazało się, samochód należy do niejakiej Reggie Love. Wiadomość przekazano atychmiast Jasonowi McThune'owi w budynku federalnym. Dziesięć minut później dwaj agenci FBI zapukali do drzwi miesz- ania numer dwadzieścia osiem w Bellevue Gardens. Poczekali chwilę zapukali ponownie. Clint schował się w sypialni. Gdyby wyważyli rzwi, mógłby po prostu wyjaśnić, że spał w ten miły sobotni poranek. apukali po raz trzeci i w tym samym momencie zabrzęczał telefon. uskoczony Clint już miał sięgnąć po słuchawkę, na szczęście włączona yła automatyczna sekretarka. Gdyby to byli gliniarze, na pewno nie wahaliby się przed użyciem dzwonka. Rozległ się sygnał, a potem tos Reggie. Clint podniósł słuchawkę, wyszeptał: - Zadzwoń za ~vvilę - i się rozłączył. Agenci zapukali po raz czwarty i odeszli. Światła były pogaszone, :zasłony uniemożliwiały zajrzenie do środka przez okno. Clint czekał ięć minut i telefon zadźwięczał ponownie. Automatyczna sekretarka ygłosiła swój tekst i znowu rozległ się sygnał, a potem głos Reggie. ~~, - Halo? - rzekł Clint szybko. - Dzień dobry, Clint - powiedziała radośnie. - Jak tam sprawy t~M e rnphis? - Och, wiesz, normalnie, gliny obserwują moje mieszkanie, pukają drzwi. Typowy sobotni poranek. Gliny? - Tak. Od godziny siedzę w szafie z moim małym telewizorkiem. f~ystkie stacje o tym trąbią. Nie wymieniali twojego nazwiska, ale ~k jest na każdym kanale. Na razie nazywają to jeszcze zniknięciem, ~ie ucieczką. - Rozmawiałeś z Dianne? -- Zadzwoniłem do niej jakąś godzinę temu. Ludzie z FBI właśnie poinformowali, że Mark zniknął. Wyjaśniłem jej, że jesteście razem, ,e ją trochę uspokoiło. Szczerze mówiąc, sprawiała wrażenie tak omionej, że chyba nie zarejestrowała, co się właściwie stało. ~e jesteście? `k~- W motelu w Metairie. 356 -' 357 ~~r ~ś - Metairie? W Luizjanie? Koło Nowego Orleanu? - Dokładnie. Jechaliśmy całą noc. - Co, u diabła, tam robicie? Ze wszystkich kryjówek na ziemi musieliście wybrać akurat Nowy Orlean? Dlacżego nie Alaskę? - Bo to ostatnie miejsce, w którym się nas spodziewają. Jesteśmy bezpieczni, Clint. Zapłaciłam gotówką i podałam fałszywe nazwisko. Prześpimy się trochę, a potem zwiedzimy miasto. - Zwiedzicie miasto? Reggie, co się dzieje? - Później ci wyjaśnię. Rozmawiałeś z Mamą Love? - Nie. Zaraz do niej zadzwonię. - Zrób to. Odezwę się po południu. - Zwariowałaś, Reggie. Wiesz o tym? Postradałaś zmysły. - Wiem: Nie zapominaj, że kiedyś już byłam wariatką. Do widzenia na razie. Clint odłożył telefon na stolik i wyciągnął się na nie pościelonym łóżku. Rzeczywiście była już kiedyś wariatką. Barry Ostrze wszedł do magazynu sam. Zniknął gdzieś dumny ok najszybszego rewolwerowca w mieście. Zniknął pogardliwy mieszek butnego gangstera. Zniknął błyszczący garnitur i włoskie okasyny. Kolczyki spoczywały w kieszeni. Koński ogon wepchnięty ~ł pod kołnierzyk. Barry ogolił się równo przed godziną. Wspinał się po zardzewiałych schodach na drugie piętro, przypomi- jąc sobie, jak bawił się na nich jako dziecko. Jego ojciec żył jeszcze edy i Barry przesiadywał tu po szkole całymi godzinami, obserwując ładunek i załadunek kontenerów, słuchając rozmów dokerów, ucząc ich języka, paląc ich papierosy, oglądając ich czasopisma. Było to ~downe miejsce dla chłopca, który marzył, żeby zostać gangsterem. Teraz w magazynie panował spokój. Szedł korytarzem z brudnymi malowanymi oknami wychodzącymi na rzekę. Echo jego kroków osło się w olbrzymiej pustce dokoła. Na zewnątrz widać było kilka menerów, wyraźnie nie ruszanych od lat. Czarne cadillaki wuja ały zaparkowane koło doku. Tito, wierny szofer, polerował błotnik. ojrzał w stronę, z której dochodził odgłos kroków, i pomachał rry'emu. Chociaż Barry był dość zdenerwowany, szedł powoli, starając się wpadać w swoją wyniosłą manierę. Obie dłonie tkwiły głęboko kieszeniach. Patrzył na rzekę przez starodawne okna. Statek udający rowiec wiózł turystów w dół rzeki, gdzie czekały ich zapierające h w piersiach atrakcje w postaci magazynów i być może kilku rek. Korytarz kończył się stalowymi drzwiami. Muldanno nacisnął ik i spojrzał prosto w kamerę nad głową. Coś trzasnęło głośno 359 i drzwi się otworzyły. Mo, były doker, dzięki któremu Barry, mając dwanaście lat, poznał smak piwa, stał krok dalej w swoim okropnym garniturze. Przy sobie, albo w zasięgu ręki,..miał co najmniej cztery pistolety. Uśmiechnął się do gościa i przepuśćił go ruchem ręki. Mo był miłym facetem, dopóki nie zobaczył Ojca chrzestnego. Od tego czasu zaczął nosić garnitury i przestał się uśmiechać. Barry przeszedł przez pokój, w którym stały dwa puste biurka, i zapukał do drzwi. Wziął głęboki oddech. - Proszę - odezwał się łagodny głos i Ostrze wszedł do gabinetu wuja. Johnny Sulari, wysoki mężczyzna po siedemdziesiątce, starzał się w przyjemny sposób. Nosił się prosto, poruszał zdecydowanie. Miał małe czoło i nie łysiał; jego wspaniałe siwe włosy zaczynały się pięć centymetrów nad linią brwi i spływały w tył błyszczącymi falami. Johnny ubrany był jak zwykle w ciemny garnitur, ale marynarka spoczywała na wieszaku pod oknem. Granatowy krawat wydał się Barry'emu niebywale nudny. Czerwone szelki nosiły znak firmowy. Johnny uśmiechnął się do Ostrza i gestem wskazał mu stary skórzany fotel, ten sam, w którym siadywał on jako dziecko. Johnny był dżentelmenem, jednym z ostatnich w ginącym świecie szybko zapełnianym przez ludzi młodszych, chciwszych i okrutniej- szych. Takich jak jego siostrzeniec. Uśmiechał się z przymusem. Wizyta Barry'ego nie należała do towarzyskich. W ostatnich trzech dniach odbyli więcej rozmów niż w ciągu ostatnich trzech lat. - Złe wiadomości, Barry? - spytał wuj, z góry znając odpowiedź. - Można tak powiedzieć. Chłopak zniknął gdzieś w Memphis. Johnny spojrzał lodowato na siostrzeńca, który jednak, co żdarzyło mu się może kilka razy w życiu, nie odwzajemnił spojrzenia. Zawiodły go oczy. Zabójcze legendarne oczy Barry'ego Ostrza Muldanno mrugały i patrzyły w dół. - Jak mogłeś być tak głupi? - zapytał spokojnie Johnny. - Głupi, że ukryłeś tutaj ciało. Głupi, że powiedziałeś swojemu ad- wokatowi. Głupi, głupi, głupi. Barry zamrugał szybciej oczami i zmienił nieco pozycję. Pokiwał zgodnie głową, pełen skruchy. - Potrzebuję pomocy - rzekł. - Oczywiście, że potrzebujesz pomocy. Zrobiłeś bardzo głupią rzecz, a teraz chcesz, żeby ktoś wyciągnął cię z tarapatów. - Myślę, że ta sprawa dotyczy nas wszystkich. W oczach Johnny'ego błysnął gniew, ale stary wyga umiał się opanować. Nigdy nie tracił kontroli nad sobą. - Doprawdy? Czy to groźba, Barry? Przychodzisz do mnie po omoc i zaczynasz mi grozić? Czy też zamierzasz sobie pogadać? miało, chłopcze. Jeżeli cię skażą, zabierzesz tajemnicę do grobu. - To prawda, ale wiesz, wolałbym nie być skazany. Wciąż mamy deszcze czas. - Jesteś idiotą, Barry. Zawsze ci to powtarzam. - Też tak myślę. - Tropiłeś człowieka całymi tygodniami. Zaczaiłeś się na niego przed brudnym małym burdelem. Wystarczyłoby, żebyś uderzył go ~v głowę, potem poczęstował kulą, oczyścił kieszenie i zostawił gdzieś r pobliżu. Gliny sądziłyby, że zrobił to jakiś tani morderca. Nikt nigdy nie podejrzewałby ciebie. Ale nie, Barry, ty byłeś tak głupi, że wydawało ci się to za proste. Ostrze znowu zmienił pozycję i patrzył w podłogę. Johnny, nie spuszczając z niego wzroku, odwinął cygaro. - Odpowiedz powoli na moje pytania, okay? Nie chcę wiedzieć yt wiele, rozumiesz? - Tak. - Czy ciało jest nadal w mieście? Tak. Wuj odciął koniuszek cygara i oblizał je. Potrząsnął z obrzydzeniem iwą. - Co za głupota. Łatwo się do niego dostać? - Tak. Czy federalni byli blisko niego? Nie sądzę. - Czy jest pod ziemią? - Tak. - Jak długo potrwa wykopanie go? - Godzinę, może dwie. - A więc nie jest w ziemi? - Nie, w betonie. Johnny zapalił cygaro i rozluźnił zmarszczki wokół oczu. - W betonie - powtórzył. Może chłopak nie jest aż tak głupi, c myślał. Nie, jest jednak bardzo głupi. - Ilu ludzi? - Dwóch albo trzech. Ja nie mogę w tym uczestniczyć. Obserwują dy mój krok. Jeżeli zbliżę się do tego miejsca, naprowadzę ich ~lco na ślad. y-Bardzo głupi, bez wątpienia. Wydmuchnął kółko dymu. - Parking? Chodnik? - zapytał. - Pod garażem. - Barry ponownie zmienił pozycję i wbił wzrok 360 361 ~e ~'I a~~ Johnny uformował z dymu następne kółko. - Garaż. Podziemny parking? - Garaż koło domu. Johnny przyjrzał się cienkiej warstwie popiółu na końcu cygara, po czym włożył je między zęby. Nie jest głupi, pomyślał. To po prostu idiota. Pociągnął dwa razy. - Mówiąc dom, masz na myśli budynek na ulicy, przy której stoją inne domy? - Tak. - Ciało Boyda Boyette'a znajdowało się w bagażniku dwadzieścia pięć godzin, zanim Barry je wreszcie zakopał. Nie miał zbyt wielkiego wyboru. Był bliski paniki i bał się wyjechać z miasta. Wtedy nie wydawało się to takim złym pomysłem. - A w tych innych domach mieszkają ludzie, tak? Ludzie, którzy mają oczy i uszy? - Wiesz, nikogo nie spotkałem, ale sądzę, że tak. - Nie udawaj idioty, Barry - warknął Johnny i Ostrze zapadł się głębiej w swój fotel. - Przepraszam - rzekł. Sulari wstał i podszedł wolno do okien wychodzących bezpośrednio na rzekę. Potrząsnął z niedowierzaniem głową i wydmuchnął kłąb dymu. Potem wrócił na miejsce, położył cygaro w popielniczce i oparł się na łokciach. - Czyj to dom? - spytał z kamienną twarzą, gotów wybuchnąć. Barry z trudem przełknął ślinę i skrzyżował nogi. - Jerome'a Clifforda - odparł. Wybuch nie nastąpił. Johnny miał żelazne nerwy i zawsze szczycił się swoim opanowaniem. Była to cecha rzadko spotykana w jego profesji, która zapewniła mu wielką fortunę. I pozwoliła przeżyć. Teraz przykrył usta lewą ręką, jakby nie wierzył własnym uszom. - Dom Jerome'a Clifforda - powtórzył. Ostrze potwierdził skinięciem głowy. Clifford był wtedy na nartach w Kolorado, a on o tym wiedział, bo Jerome zapraszał i jego. Mieszkał samotnie w dużym domu wśród drzew. Garaż stał oddzielnie, na podwórzu z tyłu. Barry uznał to miejsce za idealne, gdyż wydawało się najmniej podejrzane. I miał rację - było idealne. Federalni nigdy na to nie wpadli. Nie popełnił błędu. W odpowiedniej chwili przeniósłby ciało w inne miejsce. Błędem było zwierzenie się Cliffordowi. - I chcesz, żebym wysłał tam trzech ludzi? Żeby odkopali je, nie robiąc hałasu, i pozbyli się go jak należy? - Tak, sir. To mogłoby mnie uratować. - Dlaczego tak uważasz? - Boję się, że ten chłopak, który zniknął, wie, gdzie są zwłoki. Trudno przewidzieć, co zamierza. To po prostu zbyt ryzykowne. ~Tusimy przenieść ciało, Johnny. Błagam cię. - Nie cierpię, kiedy ktoś mnie o coś błaga. A jeśli wpadniemy? Jeżeli sąsiad coś usłyszy i zadzwoni po gliny, a oni przyjadą rutynowo, żeby złapać włamywacza, a tu - o kurwa! - trzech facetów wykopuje trupa spod podłogi. - Nie złapią ich. - Skąd możesz wiedzieć?! Jak to zrobiłeś? Jak pochowałeś go w betonie, nie zwracając niczyjej uwagi? - Mam praktykę. - Chcę wiedzieć! Barry wyprostował się nieco, wyciągnął nogi i skrzyżował je ponownie. - Następnego dnia po tym, jak go sprzątnąłem, wyładowałem w garażu sześć worków cementu. Przyjechałem ciężarówką z lipnymi numerami, ubrany jak robotnik, kapujesz. Nikt nie patrzył. Najbliższy dom oddalony jest o dobre trzydzieści metrów, a wszędzie dookoła są drzewa. Wróciłem o północy tą samą ciężarówką i umieściłem ciało w garażu. Potem odjechałem. Za garażem jest rów, a za nim park. Przekradłem się między drzewami, przeskoczyłem rów i wśliznąłem do garażu. Wykopanie dołu, złożenie w nim trupa i zmieszanie cementu zajęło mi jakieś pół godziny. Podłoga w garażu wysypana jest żwirem. Wróciłem tam następnej nocy, kiedy wszystko już wyschło, i zasypałem ~vvieży beton żwirem. Następnie przesunąłem w odpowiednie miejsce starą łódź Clifforda. Kiedy skończyłem, wyglądało to idealnie. Jerome ~tigdy by się nie domyślił. - Ale ty, oczywiście, musiałeś mu powiedzieć. - Tak, powiedziałem mu. To był błąd, przyznaję. - Włożyłeś w to wszystko sporo roboty. Mam praktykę. Poza tym to nic trudnego. Zamierzałem ~rzt treść później zwłoki, ale w sprawę wtrącili się federalni i od ośmiu miesięcy mnie śledzą. Johnny był nieco zdenerwowany. Ponownie zapalił cygaro i wrócił kto okna. - Wiesz, Barry - rzekł, spoglądając na wodę - masz talent, ale kwestii pozbywania się dowodów jesteś idiotą. Zawsze przecież przystaliśmy z zatoki. Co się stało z tymi wszystkimi beczkami, ~~.ńcuchami i ciężarami? '- - Przyrzekam, że to się więcej nie powtórzy. Pomóż mi tylko fraz, a nigdy już nie popełnię takiego błędu. 362 ;363 - Nie będzie następnego razu, Barry. Jeśli w jakiś sposób uda ci się wyjść cało z tej historii, pozwolę ci przez jakiś czas jeździć ciężarówką, a potem może poprowadzisz lombard przez rok czy dwa. Nie wiem jeszcze. Albo wyślę cię do Vegas, żebyś spędził trochę czasu z Rockiem. Ostrze patrzył na tył siwej głowy. Mógł skłamać, ale nie miał najmniejszego zamiaru zostać kierowcą ciężarówki czy pomagierem Rocka. - Zrobisz, co uznasz za stosowne, Johnny. Tylko pomóż mi teraz - odparł. Sulari wrócił do swojego fotela za biurkiem. Poszczypał się w czubek nosa. - To chyba dość pilne. - Dziś w nocy. Chłopak jest na wolności. Boi się i w każdej chwili może komuś powiedzieć. Wuj zamknął oczy i potrząsnął głową. - Daj mi trzech ludzi - poprosił Barry. - Wytłumaczę im, co mają zrobić, i przyrzekam, że nie wpadną. To nie będzie trudne. Johnny z wyrazem cierpienia na twarzy skinął głową. Okay, okay. Spojrzał na Barry'ego. - A teraz zjeżdżaj stąd - rozkazał. Po siedmiu godzinach drobiazgowych poszukiwań szef policji Trimble ogłosił, że Marka Swaya nie ma na terenie St. Peter's. Przeszukiwania przerwano. Trimble i jego oficerowie, zebrani na korytarzu koło izby przyjęć, stwierdzili, że będą dalej patrolować tunele, przejścia i korytarze, ale nie mieli już wątpliwości, iż Mark im się wymknął. Szef policji zadzwonił do McThune'a, aby przekazać mu tę wiadomość. McThune nie był zaskoczony. Od rana informowano go o przebiegu poszukiwań. Reggie również zniknęła. Mamę Love niepokojono dwukrotnie i teraz odmawiała już nawet otworzenia drzwi. Kazała agentom przedstawić nakaz rewizji albo natychmiast wynieść się z jej terenu. Nie było wystarczającego powodu do wydania takiego nakazu i Jason miał wrażenie, że kobieta dobrze o tym wie. Dyrekcja szpitala zgodziła się na założenie podsłuchu w aparacie telefonicznym Dianne Sway. Pół godziny wcześniej, kiedy rozmawiała ona na dole z policją, dwaj agenci przebrani za sanitariuszy weszli dó pokoju dziewięćset czterdzieści trzy. Zamiast umieszczać pluskwę, zamienili po prostu aparaty. W pokoju byli krócej niż minutę. Dziecko, donieśli, spało 364 i niczego nie zauważyło. Linia wychodziła bezpośrednio na miasto; założenie podsłuchu w szpitalnej centrali zajęłoby co najmniej dwie godziny i wymagało dopuszczenia do tajemnicy innych ludzi. Clinta nie odnaleziono, ale ponieważ nie było podstaw do przeprowadzenia rewizji w jego mieszkaniu, poprzestano na ob- serwacji domu. Harry'ego Roosevelta zlokalizowano w wynajętej łodzi gdzieś na rzece Buffalo, w stanie Arkansas. McThune rozmawiał z nim tuż przed jedenastą. Sędzia, wściekły jak diabli, przerwał wypoczynek i ruszył w drogę powrotną do Memphis. Ord dwukrotnie dzwonił do Foltrigga tego ranka, ale czcigodny mistrz niewiele miał do powiedzenia. Jego genialny plan pokonania chłopaka za pomocą wezwań wybuchł mu z hukiem przed nosem i Roy musiał opracować strategię awaryjną. K.O. Lewis znajdował się już na pokładzie odrzutowca dyrektora Voylesa i McThune oddelegował na lotnisko dwóch agentów, by wyszli mu na spotkanie. Miał wylądować około drugiej. Specjalny komunikat o poszukiwanym Marku Swayu rozsyłano od rana do wszystkich jednostek. McThune wahał się, czy umieścić w nim także nazwisko Reggie Love. Chociaż nienawidził prawników, nie dawał wiary, że pomaga ona chłopakowi w ucieczce. Ale kiedy czas mijał, a po niej dalej nie było śladu, uznał, że ich jednoczesne zniknięcie to coś więcej aniżeli tylko zbieg okoliczności. O jedenastej dodał więc do komunikatu nazwisko Reggie, jej rysopis oraz uwagę, żc zapewne podróżuje z Markiem Swayem. Jeśli istotnie byli razem i opuścili granice stanu, popełniali wykroczenie federalne i przywilej ~~chwytania ich przechodził na McThune'a. Teraz mógł tylko czekać. Nadeszła pora lunchu, więc razem z Ordem zjedli kanapki i wypili kawę. Zadzwonił kolejny ciekawski dziennikarz. Bez komentarza. . Jeszcze jeden telefon i do gabinetu wszedł agent Durston, podnosząc trzy palce. - Linia trzecia - oznajmił. - To Brenner ze szpitala. F McThune wcisnął odpowiedni guzik. ś. - Tak? - warknął. Brenner znajdował się w pokoju dziewięćset czterdzieści pięć, przez ~S'Gianę z Rickym. Mówił cicho. ~,, ~' - Słuchaj Jasoń, do Dianne Sway dzwonił właśnie Clint van ooser. Powiedział jej, że przed chwilą rozmawiał z Reggie. Podobno na i Mark są w Nowym Orleanie i czują się świetnie. - W Nowym Orleanie! 365 - Tak powiedział. Żadnych szczegółów, tylko tyle. Dianne prawie się nie odzywała i cała rozmowa trwała niecałe dwie minuty. Stwierdził, iż dzwoni z mieszkania przyjaciółki we wschodnim Memphis i przy- rzekł, że jeszcze się odezwie. ~ . - Gdzie we wschodnim Memphis? - Nie udało się tego ustalić, a on nie podał. Może namierzymy go następnym razem. Za szybko się rozłączył. Zaraz prześlę ci taśmę z nagraniem. - Zrób to. - McThune wcisnął następny guzik, po czym natychmiast zadzwonił do Larry'ego Trumanna w Nowym Orleanie. ~~ Dom stał na zakręcie starej ocienionej ulicy i kiedy się do niego ~,~ zbliżyli, Mark wcisnął się w fotel, tak że znad dolnej krawędzi okna ! ~j~~ `;.wystawały mu tylko oczy i czubek głowy przykrytej czarno-złotą !: ~ czapeczką Świętych, którą Reggie kupiła mu w supermarkecie Wal- -Mart razem z parą dżinsów i dwiema bluzami. Poskładana mapa °_' "~ Nowego Orleanu leżała koło ręcznego hamulca. j;~ - To duży dom - stwierdził Mark spod daszka, gdy nie ~. zwalniając minęli zakręt. Reggie rozglądała się, jak mogła, ale była na obcej ulicy i musiała uważać, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Dochodziła trzecia, do zmroku pozostawało jeszcze parę godzin, mogli I ~ f więc jeździć choćby do wieczora i szukać domu Clifforda. Reggie też Ell; ~ ~ ~ nuała na głowie czapeczkę Świętych, ale zupełnie czarną, zakrywającą ,! j ~ ~,. i jej krótkie siwe włosy, a na nosie duże przeciwsłoneczne okulary. Wstrzymała oddech, kiedy minęli skrzynkę na listy z nazwiskiem ~, ,; C'lifford, wypisanym na boku małymi samoprzylepnymi literkami ~ v złotego koloru. Dom był rzeczywiście duży, ale nie wyróżniał się niczym ~azczególnym. Zbudowano go w stylu naśladującym styl elżbietański, ~r ciemnego drewna i ciemnej cegły; jedną ścianę boczną i większość frontowej porastało dzikie wino. Nie jest zbyt piękny, pomyślała .-Reggie, przypominając sobie artykuł opisujący Clifforda jako rozwie- dzionego ojca jednego dziecka. Chociaż musiała jednocześnie spoglądać ,y : ~~a ulicę i wypatrywać sąsiadów, glin i gangsterów, zauważyła, że na e ! ~ ~I I~ ~~ lombach nie rosną kwiat , a ż wo łot w ma a' rz ci cia. Nie Y Y p Y Y g Ją p Y ę legało więc wątpliwości, że w domu tym nie zamieszkiwała kobieta. Nie był ładny, ale z pewnością bardzo spokojny. Stał na dużej :367 działce, otoczony potężnymi dębami. Podjazd prowadził wzdhzż gęstego żywopłotu i znikał gdzieś za domem. Chociaż Clifford nie żył od sześciu dni, trawa była starannie przystrzyźo~a. Nic nie wskazywało na to, że w domu nikt nie mieszka. Wszystko wyglądało normalnie. Może faktycznie było to idealne miejsce do ukrycia ciała. - To garaż - powiedział Mark, wskazując na osobną konstruk- jłJ' ~~~';' cję, wyraźnie dobudowaną dużo później, odległą od domu o jakieś ~'~, ,~~ ~ ~' piętnaście metrów i połączoną z nim niewielkim chodnikiem. Parę j t~ ~~ metrów dalej stał na klockach czerwony triumph spitfire. Chłopiec wykręcił głowę i obserwował dom przez tylną szybę. - Co o tym sądzisz, Reggie? - Strasznie tu spokojnie, prawda? - Tak. t ;'~ - Cz tego się spodziewałeś? '' "' ~ "~ - Nie wiem. Oglądam w telewizji wszystkie policyjne programy ~~ ;, i~ i spodziewałem się, że dom Romeya będzie cały pooblepiany żółtą ~~ł ~,' - ,,~~~ taśmą ostrzegawczą. - Dlaczego? Nie popełniono tu żadnej zbrodni. To tylko dom człowieka, który popełnił samobójstwo. Dlaczego mieliby się nim I~~ 's~ interesować gliniarze? Stracili dom z oczu i Mark usiadł prosto. 'i ~'!`'! - Myślisz, że go przeszukali? - spytał. , .. i'I," ~~~'° ~ - Prawdopodobnie. Na pewno uzyskali nakaz remzy domu %y,li~~,~,1~-'SI~, i biura, ale co mogliby tam znaleźć? Clifford zabrał swoją tajemnicę `' ~ `' ~ ~ do grobu. L='if,, `, !` ~~ Zatrzymali się na skrzyżowaniu, po czym ruszyli dalej na zwiedzanie sąsiedztwa. - Co się stanie z tym domem? - spytał Mark. I' ~''- Clifford musiał sporządzić testament. Dom i wszystko inne dostaną jego spadkobiercy. - Tak. Wiesz, Reggie, ja chyba też powinienem spisać testament. Ze względu na mafię i całą tę sytuację, rozumiesz. Co o tym sądzisz? ~t ~I,'., ~~' i - A co właściwie do ciebie należy? III, I~ - Cóż, teraz, kiedy będę sławny i w ogóle, myślę, że ludzie z Hollywood zaczną pukać do moich drzwi. Wiem, że nie mamy '; `j:' ~, obecnie żadnych drzwi, ale coś takiego musi nastąpić, prawda, Reggie? t To znaczy, powinniśmy mieć jakieś drzwi, nie uważasz? W każdym razie z pewnością będą chcieli zrobić film o chłopaku, który wiedział za dużo, i kiedy - z oczywistych powodów trudno mi to mówić - ~'~ I ~ ~ kiedy ci bandyci mnie sprzątną, film zrobi gigantyczną kasę, no ~ ~ Il ~ :, IE',i i mama i Ricky zarobią kupę forsy. Kapujesz? II~~~, ~i,~ 368 - Chyba tak. Chcesz sporządzić testament, żeby mama i Ricky zymali prawa do historii twojego życia? - Dokładnie tak. - Nie potrzebujesz tego robić. - Dlaczego? - Bo i tak odziedziczą po tobie wszystko, łącznie z tymi prawami. - To świetnie. Zaoszczędzę na opłatach dla prawników. - Czy możemy dla odmiany porozmawiać o czymś innym niż Lamenty i umieranie? Mark zamilkł i spojrzał na domy po swojej stronie ulicy. Przez ;kszość drogi drzemał, a potem spał jeszcze pięć godzin w motelu. ggie natomiast przez całą noc jechała i złapała mniej niż dwie godziny i. Była zmęczona i przestraszona, nic więc dziwnego, że ją zirytował. Jechali w wycieczkowym tempie trzypasmowymi ulicami. Było pło i pogodnie. W każdym domu ludzie strzygli trawniki, pełli wasty lub malowali okiennice. Babie lato oplatało stateczne dęby. ggie pierwszy raz w życiu była w Nowym Orleanie i żałowała, że arat w takich okolicznościach. - Zaczynam cię męczyć, Reggie? - spytał Mark, nie patrząc na nią. - Oczywiście, że nie. Czy ja męczę ciebie? - Nie, Reggie. Jesteś obecnie moim jedynym przyjacielem na ym świecie. Mam tylko nadzieję, że cię nie wnerwiam. - Słowo daję, że nie. Przestudiowanie mapy miasta zajęło jej dwie godziny. Teraz cończyła szeroką pętlę i ponownie wjechała na ulicę Romeya. nęli dom nie zwalniając i przypatrując się podwójnemu garażowi automatycznie otwieranymi drzwiami. Wybetonowany podjazd ńczył się pięć metrów od drzwi i skręcał w prawo za dom. strzępiony, wysoki na ponad dwa metry żywopłot biegł wzdłuż Inej ze ścian garażu, zasłaniając następny dom, oddalony przynaj- uej o trzydzieści metrów. Za garażem znajdował się niewielki wnik ogrodzony siatką, a dalej rozciągał się teren zalesiony. Oboje milczeli podczas tego rekonesansu. Czarna honda powłóczyła trochę po okolicy i wreszcie zatrzymała koło kortu tenisowego na wartej przestrzeni zwanej West Park. Reggie rozłożyła mapę; rozpros- wywała ją i wygładzała tak długo, aż zakryła większą cześć przednie- fotela. Mark patrzył, jak dwie tłuste kobiety rozgrywają okropny ;cz w tenisa. Ale sprawiały miłe wrażenie w swoich różowo-zielonych ~rpetkach i identycznych okularach przeciwsłonecznych. Na wąskiej :altowej ścieżce pojawił się rowerzysta i zniknął w lesie. R~ggie spróbowała ponownie złożyć mapę. 369 - To tutaj - powiedziała. - Chcesz się wycofać? - spytał. ;f - Tak jakby. A ty? .. - Nie wiem. Zaszliśmy tak daleko. Byłobygłupio teraz stchórzyć. I. Garaż wygląda zupełnie niegroźnie. Wciąż składała mapę. - Myślę, że możemy spróbować, a jeśli coś nas wystraszy, to po prostu uciekniemy. - Gdzie jesteśmy teraz? Otworzyła drzwi. - Chodźmy na spacer - zaproponowała. Ścieżka rowerowa biegła obok boiska, a następnie przecinała gęsto zarośnięty teren. Gałęzie drzew stykały się w górze, wskutek czego czuli się jak w tunelu. Z rzadka przesączał się przez nie promień słońca. Czasem jakiś rowerzysta zmuszał ich do zejścia ze ścieżki na kilka sekund. Spacer ich odświeżył. Po trzech dniach spędzonych w szpitalu, dwóch - w więzieniu, siedmiu godzinach w samochodzie i pięciu w motelu Mark ostatkiem sił powstrzymał się, żeby nie skoczyć w las. Tęsknił za swoim rowerem i myślał, jak fajnie byłoby ścigać się teraz z Rickym między drzewami, radośnie i bez zmartwień. Po prostu jak dzieci. Tęsknił za zatłoczonymi ulicami kempingu dla przyczep pełnymi ganiających wszędzie dzieciaków i przeróżnych, co chwila innych, gier. Tęsknił za znanymi tylko sobie ścieżkami wokół Posiadłości Kołowej Tuckera i długimi spacerami, do których tak się przyzwyczaił. I chociaż mogło wydawać się to dziwne, tęsknił także za swoimi kryjówkami pod jego osobistymi drzewami i przy należących wyłącznie do niego strumieniach, gdzie mógł usiąść, pomyśleć i, tak, zaciągnąć się i papierosem. Od poniedziałku nie wypalił ani jednego. - Co ja tutaj robię? - zapytał ledwo słyszalnie. - To ty wpadłeś na ten pomysł - odparła Reggie, wkładając ręce w kieszenie swoich nowych dżinsów z Wal-Martu. i - To moje ulubione pytanie tego tygodnia: „Co ja tutaj robię?" Zadawałem je wszędzie - w szpitalu, w więzieniu, na sali sądowej. Wszędzie. - Chcesz wrócić do domu, Mark? - A co to jest dom? - Memphis. Zabiorę cię do matki. - Tak, ale nie mógłbym z nią zostać, prawda? Pewnie nawet nie zdążyłbym dojść do pokoju Ricky'ego, jak by mnie złapali, zaciągnęli z powrotem do więzienia, do sądu, do Harry'ego, który byłby naprawdę wściekły, nie sądzisz? - Tak, ale mogłabym go przekonać. Nikt nie przekona Harry'ego Roosevelta, uznał Mark. Już widział siebie, jak siedzi w sądzie i próbuje wytłumaczyć, dlaczego uciekł. Harry odesłałby go do aresztu, gdzie Dorem nie byłaby już tą samą osobą. Żadnej pizzy. Żadnej telewizji. Pewnie zakuliby go w kajdany i zamknęli w karcerze. - Nie mogę tam wrócić, Reggie. Nie teraz. Dyskutowali nad różnymi możliwościami wyjścia z sytuacji, aż poczuli zmęczenie. Nic nie ustalili. Każdy nowy pomysł oznaczał tuzin nowych problemów. Każdy sposób działania prowadził w końcu do katastrofy. Oboje, chociaż oddzielnymi drogami, doszli do wniosku, że nie ma prostego rozwiązania. Nie ma żadnego rozsądnego wyjścia. każdy plan miał dyskwalifikujące go wady. I żadne z nich nie wierzyło, że odkopią ciało Boyda Boyette'a. Byli przekonani, że coś ich przestraszy i uciekną z powrotem do Memphis. Nie mówili tego jednak głośno. Reggie się zatrzymała. Po lewej stronie rozciągała się trawiasta polana z niewielką altanką pośrodku. Po prawej widniała wąska ścieżka, prowadząca do lasu. - Chodźmy tędy - zaproponowała i zeszli ze ścieżki rowerowej. Mark ruszył za nią. Wiesz, dokąd idziemy? - spytał. - Nie. Ale mimo to chodź za mną. Ścieżka rozszerzyła się nieco, a potem nagle zniknęła. Ziemię ;zćismiecały puste butelki po piwie i opakowania po chipsach. Prze- dzierali się między drzewami i przez zarośla, aż dotarli do niewielkiej polanki. Niespodziewanie oślepiło ich słońce. Reggie osłoniła oczy dłonią i spojrzała na rozciągający się przed nimi rząd drzew. - Myślę, że to ten potok - oznajmiła. - Jaki potok? - Według mapy dom Clifforda styka się z West Park, a granicę stanowi cieniutka zielona linia oznaczająca zapewne potok, rów albo boś podobnego. - Nie ma tam nic oprócz drzew. ~Reggie odeszła kilka kroków w bok, zatrzymała się i wskazała - Spójrz, po drugiej stronie tych drzew widać dachy. Myślę, że to ;a Clifforda. Mark zbliżył się i stanął na palcach. - Widzę je - potwierdził. - Chodź za mną - rzekła i ruszyli w kierunku drzew. 370 - 371 Dzień był piękny. Wybrali się na spacer do parku. Teren należał do publicznie dostępnych. Nic im nie zagrażało. Potok okazał się wyschniętym korytem pełnym piasku i śmieci. Przecisnęli się przez zarośla i stanęli tam, gdzie przed wielu laty płynęła woda. Nawet muł już wysechł. Przeszli na drugi brzeg i zaczęli wdrapywać się po stromym stoku, chwytając się krzewów i młodych drzewek. Kiedy zakończyli wspinaczkę, Reggie dyszała ciężko. - Boisz się?- zapytała. - Nie. A ty? - Oczywiście, że tak, i ty też. Chcesz, żebyśmy szli dalej? - Pewnie. I wcale się nie boję. Wyszliśmy sobie na przechadzkę, to wszystko. - Był przerażony i miał ochotę uciekać, ale zaszli już tak daleko bez żadnych przeszkód. Poza tym takie skradanie się po dżungli ' uważał za świetną zabawę. Robił to tysiące razy w lesie wokół kempingu dla przyczep. Wiedział, że należy strzec się węży i trującego bluszczu. Nauczył się wybierać przed sobą trzy drzewa w równej linii, żeby się nie zgubić. Nieraz bawił się w podchody i chowanego w o wiele trudniejszym terenie. Pochylił się więc nisko i ruszył do przodu. - Chodź za mną - polecił. ' - To nie zabawa - ostrzegła Reggie. - Po prostu chodź za mną, oczywiście jeśli się nie boisz. - Jestem śmiertelnie przerażona. I mam pięćdziesiąt dwa lata, więc zwolnij, proszę. Pierwsze ogrodzenie, które zobaczyli, było cedrowe. Ukryci za drzewami przemykali wzdłuż domów. Pies szczeknął mniej więcej w ich stronę, ale nikt nie mógł ich zauważyć. Dotarli do metalowej siatki, jednakże nie był to płot Clifforda. Zarośla gęstniały, lecz nagle, jakby znikąd, pod stopami pojawiła się wąska ścieżka biegnąca równolegle do ogrodzenia. I A potem ujrzeli to. Po drugiej stronie siatki stał samotny czerwony triumph spitfire, porzucony koło garażu Romeya. Las kończył się jakieś dziesięć metrów od ogrodzenia, a przestrzeń między nimi porastały zacieniające podwórko dęby i wiązy przystrojone babim latem. Romey, czego należało się po nim spodziewać, ukrył deski, cegły, wiadra, grabie i wszelkiego rodzaju śmiecie za garażem, tak żeby nie było ich widać z ulicy. W ogrodzeniu znajdowała się mała furtka. Garaż miał od ich strony okno i drzwi. Worki nigdy nie użytego nawozu stały oparte '1 o tylną ścianę. Starą kosiarkę do trawy porzucono koło drzwi. Odnosiło się wrażenie, że podwórko zarasta od dłuższego czasu. Chwasty koło siatki sięgały już do kolan. Przykucnęli między drzewami i obserwowali garaż. Nie podchodzili bliżej. Od patio sąsiada dzieliło ich ledwie kilkadziesiąt kroków. Reggie próbowała uspokoić oddech, ale bez powodzenia. Chwyciła Marka za rękę i wydało jej się niemożliwe, żeby ciało zamordowanego senatora Stanów Zjednoczonych znajdowało się niecałe trzydzieści metrów od jej kryjówki. - Idziemy tam? - spytał. Zabrzmiało to niemal jak wyzwanie, ale wyczuła też w jego głosie strach. Dobrze, pomyślała, boi się. Złapała oddech i wyszeptała: - Nie. I tak zaszliśmy daleko. Wahał się przez dłuższą chwilę, po czym oznajmił: - To będzie łatwe. - Garaż jest duży - odparła. - Wiem dokładnie, gdzie ono jest. - Cóż, nie nalegałam, żebyś mi podał szczegóły, ale może już czas podzielić się ze mną tym sekretem? - Jest pod łodzią. - Tak ci powiedział? .- Tak. Opisał wszystko bardzo precyzyjnie. Ciało ukryte jest pod - A jeśli nie ma tam żadnej łodzi? - To spływamy. Wreszcie zaczął się pocić i oddychał ciężko. Reggie miała dość. 3a1 pochylona, zaczęła się wycofywać. - Idę stąd - oświadczyła. K.O. Lewis w ogóle nie wysiadł z samolotu. McThune i reszta tikali na lotnisku; weszli na pokład, kiedy uzupełniano paliwo. rzydzieści minut później odlecieli do Nowego Orleanu, gdzie niecier- iwie wyglądał ich Larry Trumann. ł.i'WiSOWI nie podobało się to. Co, u diabła, miałby robić w Nowym rleanie? To duże miasto. Nie wiedzieli, jakim samochodem jadą eggie i Mark. W gruncie rzeczy nie wiedzieli nawet, czy pojechali nnochodem, autobusem, pociągiem, czy też polecieli samolotem. bwy Orlean to miasto handlowe i atrakcja turystyczna z tysiącami ukoi hotelowych i zatłoczonymi ulicami. Jeśli tamci nie popełnią indu, nie mieli szansy ich znaleźć. " Ale musiał być na miejscu, gdyż tego życzył sobie dyrektor Voyles. ujdź chłopaka i spraw, żeby przemówił. Obiecaj mu wszystko, ego zażąda" - brzmiało polecenie. 372 373 Dwaj z trzech, Leo i Ionucci, doświadczeni łamacze nóg pracujący od dawna dla rodziny Sularich, byli spokrewnieni z Barrym, chociaż często temu zaprzeczali. Trzeciego, młodego olbrzyma o masywnych bicepsach, grubym karku i szerokich biodrach, zwano z oczywistego powodu Bykiem. Wysłano go na tę niezwykłą akcję, by odwalił najcięższą robotę. Ostrze zapewnił ich, że nie napotkają większych trudności. Warstwa betonu nie była gruba. Ciało miało niewielkie rozmiary. „Stukniecie tu, stukniecie tam i zaraz natkniecie się na czarny plastykowy worek" - powiedział. Barry sporządził plan garażu i zaznaczył na nim położenie grobu. Narysował również mapę z linią rozpoczynającą się przy parkingu w West Park, biegnącą pomiędzy kortami tenisowymi, przez boisko do piłki nożnej i między drzewami, obok polany z altanką i wzdłuż ścieżki rowerowej, aż do wyschniętego potoku. „Bardzo łatwa robo- ta" - zapewniał ich przez całe popołudnie. Była sobota, dziesięć po jedenastej. Ścieżka rowerowa już dawno opustoszała, wokół panowały egipskie ciemności. Wilgoć wisząca w powietrzu sprawiła, że kiedy dotarli do leśnej ścieżki, oddychali z trudem, a z twarzy spływał im pot. Byk, dużo młodszy i w lepszej formie, trzymał się za plecami pozostałych dwóch i uśmiechał do siebie, kiedy tamci klęli wilgoć i mrok. Obaj mieli dobrze po trzydziestce, dużo palili i pili, kiepsko jedli. Nie przeszli jeszcze dwóch kilometrów, a już spuchli, pomyślał Byk. Leo, jako kierownik ekspedycji, niósł latarkę. Za nim podążał Ionucci, niczym pies gończy chory na robaki, ze zwieszoną głową, dyszący ciężko, jakby w letargu, wkurzony na cały świat, że musiał znaleźć się akurat w tym miejscu. Wszyscy trzej byli ubrani na czarno. - Ostrożnie - powiedział Leo, kiedy schodzili między zaroślami na dno wyschniętego potoku. Nie wyglądają na amatorów spacerów po lesie, pomyślał Byk. Okolica wydawała się dość nieprzyjemna, kiedy przybyli tu po raz pierwszy o szóstej po południu, a teraz sprawiała takie wrażenie, że ciarki przechodziły po plecach. Byk przez cały czas spodziewał się, że za chwilę nadepnie na tłustego, wijącego się węża. Gdyby został ukąszony, miałby pełne prawo odwrócić się i pomaszerować z powrotem do samochodu. Jego dwaj kumple musieliby sami wykonać zadanie. Potknął się o gałąź, ale utrzymał równowagę. Naprawdę wolałby węża. - Ostrożnie - powtórzył Leo po raz dziesiąty, jakby już samo to słowo czyniło ich bezpieczniejszymi. Przeszli dwieście metrów ciemnym, zarośniętym korytem, po czym wspięli się na drugi brzeg. Leo zgasił latarkę i skradali się cicho, aż dotarli do siatki otaczającej teren rClifforda. Opadli na kolana, żeby odpocząć. - To głupota, wiecie - oznajmił Ionucci dysząc ciężko. - Od biedy to zajmujemy się wykopywaniem ciał? - Zamknij się - odparł Leo, nie odwracając głowy. Wpatrywał się w ciemności panujące na podwórku Clifforda. ~Gadnego światła. Przejeżdżali ulicą zaledwie kilka minut wcześniej zauważyli niewielką gazową latarenkę świecącą obok głównego 3~vejścia, ale z tyłu było kompletnie ciemno. - Tak, tak - mruknął Ionucci. - To głupota. - Jego świszczący oddech musiało być słychać na kilka metrów. Pot kapał mu z brody. Byk lęezał obok, potrząsając głową, zdziwiony ich słabą formą. Zazwyczaj suzywano ich jako ochroniarzy lub kierowców, co nie wymagało zczególnej kondycji fizycznej. Legenda głosiła, że Leo zabił pierwszego złowieka jako siedemnastoletni chłopak, ale kilka lat później, kiedy ~Qdsiedział wyrok, musiał dać obie spokój. Byk słyszał, że Ionucciego uvukrotnie postrzelono, lecz była to nie potwierdzona informacja. Ludzi, tórzy opowiadali te historie, nie uważano za zbyt prawdomównych. - Chodźmy - nakazał Leo niczym marszałek przed bitwą. podbiegli schyleni do furtki, otworzyli ją i przeszli na drugą stronę grodzenia. Kryjąc się za drzewami, posuwali się do przodu, aż dotarli " o tylnej ściany garażu. Ionucci ledwie zipał. Położył się na ziemi ;dyszał ciężko. Leo podczołgał się do węgła i lustrował sąsiedni dom. ic. Żadnego podejrzanego dźwięku, tylko odgłosy zbliżającego się ,ta.ku serca Ionucciego. Byk klęknął przy drugim rogu i obserwował ł domu Clifforda. 374 375 Okolica spała. Nawet psom nie chciało się szczekać. Leo wstał i spróbował otworzyć tylne drzwi. Były zamknięte. - Zostańcie tutaj - rzucił cicho i poczołgał się dookoła garażu, aż znalazł się przed głównymi drzwiami. Również zamknięte. Wrócił na tył. - Musimy zbić jakąś szybę - powiedział. - Od frontu też zamknięte. Ionucci wyciągnął młotek z woreczka u pasa i Leo zaczął lekko stukać w brudne okienko nad klamką. - Miej oko na tamten róg - polecił Bykowi, który odczołgał się kawałek i spojrzał na sąsiedni dom. Leo stukał i stukał, aż zbił szybkę. Ostrożnie wyjął kawałki szkła i złożył je pod ścianą. Kiedy okienko było wystarczająco oczyszczone, wsunął w nie lewą rękę i otworzył drzwi od wewnątrz. Włączył latarkę i wszyscy trzej wślizgnęli się do środka. Barry mówił im, że w garażu panuje bałagan - najwyraźniej Clifford nie zdążył zrobić porządków przed śmiercią. Od razu zauważyli na podłodze żwir, nie cement. Leo rozgarnął białe ziarenka czubkiem buta. Nie przypominali sobie, żeby Ostrze wspominał coś o żwirze. Pośrodku stała na wózku pięciometrowa łódź z silnikiem i złożonym masztem, pokryta grubą warstwą kurzu. Trzy z czterech kół wózka były sflaczałe. Ta łódź od lat nie pływała, pomyślał Leo. Obok burt walały się sterty rupieci: narzędzia ogrodnicze, worki pełne aluminiowych puszek, stosy gazet, pordzewiałe meble ogrodowe. Romey nie musiał korzystać z usług śmieciarzy - miał przecież garaż. Grube pajęczyny pokrywały wszystkie kąty. Na ścianach wisiały inne nie używane narzędzia. Clifford był z jakiegoś powodu zagorzałym kolekcjonerem drucia- nych wieszaków na ubrania. Na sznurkach rozpiętych nad łodzią wisiały ich dosłownie tysiące. Rzędy i rzędy wieszaków. W którymś momencie znudziło mu się rozpinać szurki, więc wbił po prostu długie gwoździe w belki ścienne i umieścił na nich kolejne setki wieszaków. Romey, przyjaciel środowiska naturalnego, gromadził również puszki i opakowania plastykowe, najwyraźniej w szczytnym celu poddania ich recyklingowi. Ale był człowiekiem zajętym i teraz góra zielonych worków na śmiecie wypełnionych puszkami i butelkami zajmowała pół garażu. Był takim bałaganiarzem, że wrzucał worki nawet do łodzi. Leo skierował wąski snop światła idealnie pod belkę biegnącą środkiem wózka, na którym stała łódź. Dał znak Bykowi; ten opadł na ziemię i zaczął na czworakach odgarniać biały żwir. Ionucci wspomógł go wyciągniętą z woreczka kielnią - teraz praca poszła szybciej. Dwaj partnerzy Byka stali nad nim i przyglądali się uważnie. Pięć centymetrów głębiej kielnia stuknęła nagle, natrafiwszy na beton. Byk wstał, powoli uniósł zaczep i z wielkim wysiłkiem odsunął wózek półtora metra w bok. Burta łodzi otarła się o górę aluminiowych puszek, które zabrzęczały głośno. Mężczyźni zamarli nasłuchując. - Musisz być ostrożny - zganił go szeptem Leo, tak jakby o tym nie wiedzieli. - Poczekajcie tutaj i nie ruszajcie się. - Zostawił ich vv ciemnościach przy łodzi i wymknął się tylnymi drzwiami. Stanął koło drzewa za garażem i obserwował sąsiedni dom. Cisza i spokój. Światła na patio rzucały mdły blask na grill i klomby, ale nic się nie poruszyło. Leo czekał i patrzył. Wątpił, czy tych ludzi zbudziłby młot pneumatycz- ny. Wślizgnął się z powrotem do garażu i oświetlił odkrytą warstwę `betonu. - Do roboty - rzekł i Byk opadł z powrotem na kolana. Barry wyjaśnił im, że najpierw wykopał płytki dół, mniej więcej dwa metry na sześćdziesiąt centymetrów, głęboki na około pół metra. ~otem umieścił w nim zwłoki. Następnie zasypał zapakowane w czarne ° lastykowe worki ciało cementem i dolał odpowiednią ilość wody. Nazajutrz wrócił, przysypał grób żwirem i przesunął łódź. Wykonał dobrą robotę. Znając talent organizacyjny Clifforda, ożna było przypuszczać, że minie co najmniej pięć lat, zanim Cokolwiek ruszy łódź. Barry wyjaśnił, że pochował tu senatora tylko ejściowo. Miał zamiar przenieść ciało w inne miejsce, ale potem częli mu deptać po piętach federalni. Leo i Ionucci pozbyli się już giku trupów, zazwyczaj wrzucając je w obciążonych beczkach do ody, ale sposób, w jaki Ostrze tymczasowo pochował senatora, obił na nich wrażenie. Byk odgarniał żwir tak dhzgo, aż odsłonił całą warstwę betonu. nucci uklęknął po przeciwległej stronie i zaczęli pracować dłutem młotkiem. Leo położył latarkę na podłodze obok nich i ponownie knął się na zewnątrz. Nisko schylony, okrążył garaż i zatrzymał się Ttzed frontowymi drzwiami. Wszędzie panował spokój. Słyszał odgłosy Brzeń dhzta o beton. Oddalił się o jakiś pięćdziesiąt metrów i stwierdził, uderzenia są już ledwie słyszalne. Uśmiechnął się do siebie. Nawet yby sąsiedzi nie spali, nie dotarłyby do nich żadne dźwięki. r Podbiegł z powrotem do garażu i usiadł w ciemnościach koło fire'a. Mały czarny samochód pokonał zakręt przed domem 7zniknął. Poza tym żadnego ruchu. Przez żywopłot widział zarysy ~edniego domu. Całkowity spokój. Jedynie z garażu dobiegały ;, mione uderzenia narzędzi o betonową pokrywę grobu Boyda 376 :, 377 Honda Clinta zatrzymała się przy kortach tenisowych. Bliżej ulicy stał zaparkowany czerwony cadillac. Reggie wyłączyła światła i silnik. Siedzieli w milczeniu, spoglądając na ciemne boisko piłkarskie. Idealne miejsce, żeby zostać obrabowanym, pomyślała, ale nie powie- działa tego głośno. I tak oboje byli wystarczająco przerażeni. Mark prawie się nie odzywał, od kiedy zapadł zmrok. Wcześniej zjedli dostarczoną im do motelu pizzę, a potem przez godzinę drzemali na jednym łóżku. Następnie oglądali telewizję. Chłopiec pytał raz po raz o godzinę, jakby miał umówione spotkanie z plutonem egzekucyj- nym. O dziesiątej była przekonana, że stchórzy. O jedenastej okrążał nerwowo pokój i co pięć minut wchodził do łazienki. Ale oto dochodziła północ, a oni siedzieli w ciemnościach w dusz- nym samochodzie, planując misję, na którą żadne z nich tak naprawdę nie miało ochoty. - Jak myślisz, czy ktoś wie, że tu jesteśmy? - spytał Mark cicho. Spojrzała na niego. Jego wzrok błądził gdzieś w okolicach boiska piłkarskiego. - Tu to znaczy w Nowym Orleanie? - Tak. Czy ktoś wie, że jesteśmy w Nowym Orleanie? - Nie. Nie sądzę. Wydawał się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią. Reggie roz- mawiała z Clintem około siódmej. Jedna ze stacji telewizyjnych z Memphis poinformowała o jej zniknięciu, ale poza tym działo się niewiele. Clint od dwunastu godzin nie opuszczał swojej sypialni, więc prosił ją, żeby się pośpieszyli ze zrobieniem tego, co planowali - cokolwiek to miało być. Dzwonił do Mamy Love. Martwiła się o nich, ale trzymała się dzielnie. Wyszli z samochodu i ruszyli ścieżką rowerową. - Na pewno chcesz to zrobić? - spytała Reggie, rozglądając się na wszystkie strony. Było tak ciemno, że gdyby nie asfalt ścieżki pod stopami, wkrótce zabłądziliby w lesie. Szli wolno, jedno obok drugiego, trzymając się za ręce. Stawiając kolejne niepewne kroki, Reggie zadawała sobie w duchu pytanie, co robi na tej ścieżce, w tym ciemnym lesie, w tym obcym mieście, z chłopcem, którego bardzo kocha, ale za którego wolałaby nie umierać. Sciskała jego dłoń, starając się opanować strach. Na pewno, pocieszała się, za chwilę coś się stanie, pobiegniemy do sar~~o;,hodu i opuścimy Nowy Orlean. - Myślałem o pewnych rzeczach - odezwał się Mark. - Wcale mnie to nie zaskakuje. - Znalezienie ciała może okazać się trudne, więc oto, co zdecy- dowałem. Ty ukryjesz się koło potoku, a ja zakradnę się na podwórko i dostanę do garażu. Zajrzę pod łódź, przekonam się, czy ono tam jest, i ucieknę. - Myślisz, że wystarczy zajrzeć pod łódź, by je znaleźć? - Wiesz, może zauważę ślady wskazujące, gdzie zostało po- ch cwane. Ścisnęła mocniej jego dłoń. - Posłuchaj, Mark. Trzymamy się razem. Jeśli ty idziesz do garażu, ja idę z tobą. - Powiedziała to zaskakująco stanowczym .gł~ssem. Była pewna, że tam nie dotrą. Wyszli na otwartą przestrzeń. Na lewo rozciągała się polana; umieszczony na słupie reflektor oświetlał znajdującą się na niej altankę. W prawo odchodziła leśna ścieżka. Mark włączył latarkę i skierował snop światła na ziemię. - Chodź za mną - polecił. - Nikt nas tu nie zobaczy. Poruszał się po lesie jak Indianin. W pokoju motelowym przypo- niał sobie swoje nocne wyprawy wokół kempingu dla przyczep ":podchody z chłopakami. Z latarką w dłoni szedł teraz szybciej, °_ ijając wystające korzenie i młode drzewka. - Zwolnij trochę, Mark - prosiła co jakiś czas Reggie. ': Trzymając ją za rękę, pomógł jej zejść na dno wyschniętego '.toku. Wspięli się na drugi brzeg i skradali przez zarośla, aż znaleźli _ oską ścieżkę, której istnienie tak zaskoczyło ich kilka godzin wcześniej. uwiły się ogrodzenia. Szli wolno, po cichu i w pewnej chwili Mark sączył latarkę. ~~ Zatrzymali się w gęstych krzakach na tyłach posiadłości Clifforda. lęku, żeby odpocząć. Widzieli zarys tylnej ściany garażu. -- A jeśli nie znajdziemy ciała? - zapytała. - Co wtedy? - Potem będziemy się o to martwić. - Nie mieli teraz czasu kolejną długą dyskusję. Podczołgał się na skraj zarośli. Reggie zyła za nim. Od furtki dzieliło ich jakieś siedem metrów. śza i spokój. Żadnego światła czy dźwięku. Cała ulica głęboko - Reggie, chcę, żebyś tutaj poczekała. Nie wychylaj się za bardzo. ch wilę wrócę. - Nie! - zaprotestowała głośnym szeptem. - Nie możesz tego bić, Mark! Nie usłuchał. Dla niego była to jeszcze jedna zabawa w lesie :hłopakami z sąsiedztwa, pełna ucieczek, pogoni i strzelania iistoletów na wodę. Przemknął po trawie jak wąż i otworzył xę - odrobinę, tyle tylko, żeby się przecisnąć. 378 379 Reggie ruszyła za nim na czworakach, ale po chwili się zatrzymała. Nie mogła go nigdzie dostrzec. Mark przycupnął przy pierwszym drzewie, nasłuchując. Podczołgał się do następnego i tu dobiegł go jakiś dźwięk. Stuk! Stuk! Bardzo wolno wychylił się i spojrzał na tylne drzwi garażu. Stuk! Stuk! Zerknął do tyłu, szukając wzrokiem Reggie, ale dokoła panowały całkowite ciemności. Ponownie spojrzał na drzwi. Coś się zmieniło. Przesunął się kolejne trzy metry do następnego drzewa. Dźwięki stały się głośniejsze. Drzwi były lekko otwarte, a w małym okienku brakowało szyby. Ktoś pracował w środku! Stuk! Stuk! Stuk! Ktoś był w garażu i kopał! Mark wziął głęboki oddech i podczołgał się do kupy śmieci, jakieś trzy metry od tylnych drzwi. Poruszał się bezszelestnie. Trawa rosła tu wyższa, przemykał więc szybko niczym jaszczurka. Stuk! Stuk! Pochylił się nisko, postanawiając dotrzeć do tylnych drzwi. Zrobił krok, zaczepił się o poszarpany koniec nadgniłej deski i upadł. Góra śmieci zaszeleściła, a puste wiaderko po farbie uderzyło o ziemię. Leo zerwał się na równe nogi i pobiegł na tył garażu. Wyszarpnął zza pasa trzydziestkęósemkę z tłumikiem, zbliżył się do węgła i przy- kucnął nasłuchując. Stukanie ucichło. Ionucci wyjrzał przez tylne drzwi. Reggie usłyszała hałas i natychmiast położyła się na brzuchu w mokrej trawie. Zamknęła oczy i odmówiła pacierz. Co ona tu, u diabła, robi? Leo podkradł się do kupy śmieci i okrążył ją z rewolwerem gotowym do strzału. Znowu przykucnął i cierpliwie obserwował ciemności. Ogrodzenie było ledwie widoczne. Nic się nie poruszało. Schował się za drzewem pięć metrów od tylnej ściany i czekał. Ionucci nie odrywał od niego wzroku. Mijały długie sekundy w kompletnej ciszy. Leo wyprostował się i ruszył w stronę furtki. Gałązka trzasnęła mu pod nogą i na moment zamarł. Obszedł podwórko, już nieco spokojniejszy, ale nadal z rewolwerem w pogotowiu, po czym oparł się o gruby dąb z nisko zwisającymi gałęziami, rosnący na samej niemal granicy posiadłości Clifforda. Mark, ukryty w nie pielęgnowanym żywopłocie mniej niż cztery metry dalej, wstrzymał oddech. Obserwował ciemną sylwetkę poruszającą się między drzewami, wiedząc, że jeśli będzie siedzieć cicho, tamten nie ma szansy go zauważyć. Wypuścił wolno powietrze, nie odrywając wzroku od mężczyzny przy drzewie. - Co to? - zapytał niski głos z garażu. Leo wetknął rewolwer za pas i odszedł. Przy tylnych drzwiach stał Ionucci. - Co to było? - powtórzył pytanie. - Nie wiem - odparł Leo półszeptem. - Może tylko kot albo coś podobnego. Wracaj do pracy. Drzwi zamknęły się cicho. Przez pięć minut Leo spacerował w milczeniu wzdłuż tylnej ściany garażu. Pięć minut, które wydawały się Markowi godziną. Potem zniknął za rogiem. Mark, nie spuszczając wzroku z garażu, policzył do stu i odczołgał się do miejsca, gdzie żywopłot łączył się z Matką. Zatrzymał się przy furtce i policzył do trzydziestu. Z wyjątkiem stłumionego stukania dochodzącego z wnętrza garażu, wokół panowała kompletna cisza. Prześlizgnął się przez szparę w furtce i podbiegł do krzewów, gdzie czekała kompletnie przerażona Reggie. Chwyciła go i razem pomknęli w gęstsze zarośla. - Oni tam są! - oznajmił głośnym szeptem. - Kto?! Nie wiem. Wykopują ciało! - Co się stało?! Mark oddychał gwałtownie. Przełknął z trudem ślinę i rzekł: - Potknąłem się o coś i jeden facet, który chyba miał rewolwer, mało mnie nie zauważył. Boże, ale się bałem! - Nadal się boisz. I ja też! Mark, wynośmy się stąd. - Słuchaj, Reggie. Poczekaj chwilę. Posłuchaj! Słyszysz to? - Nie! Co? - To stukanie. Teraz też go nie słyszę. Jesteśmy zbyt daleko. - I lepiej pdejdźmy jeszcze dalej. Chodźmy. ~r - Poczekaj, Reggie. Do licha! ~ - To mordercy, Mark. Ludzie mafii. Wynośmy się stąd. Odetchnął przez zęby i spojrzał jej prosto w oczy. - Uspokój się, Reggie. Spokojnie, okay? Nikt nie może nas tu ~_ uważyć. Z garażu nie widać nawet tych drzew. Sprawdzałem. spokój się. ,;Opadła na kolana i oboje popatrzyli na garaż. Mark położył palec :ustach. - Tutaj jesteśmy bezpieczni - wyszeptał. - Słuchaj. Nasłuchiwali, ale nie dobiegały ich żadne dźwięki. - Mark, to są ludzie Muldanna. Wiedzą, że uciekłeś. Wpadli ~~panikę. Mają pistolety, noże i Bóg wie co jeszcze. Chodźmy. Udało się. To już koniec. Wygrali. - Nie możemy pozwolić, żeby zabrali ciało, Reggie. Zastanów Jeśli je zabiorą, już nigdy nie zostanie odnalezione. - I dobrze. FBI da ci spokój i mafia też przestanie się tobą eresować. Ruszajmy. 380 ~~ 381 - Nie, Reggie. Musimy coś zrobić. - Co?! Chcesz się bić z tymi gangsterami? Daj spokój, Mark. Opowiadasz głupstwa. - Poczekaj minutę. - Okay. Poczekam dokładnie minutę, a potem idę. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Wiem, że mnie tu nie zostawisz, Reggie. Zbyt dobrze cię znam. - Nie prowokuj mnie, Mark. Teraz wyobrażam sobie, jak czuł się Ricky, kiedy bawiłeś się z Cliffordem i jego gumowym wężem. - Spokojnie, okay? Myślę. - To mnie właśnie przeraża. Usiadła na ziemi i skrzyżowała nogi. Liście i gałązki dotykały jej twarzy i karku. Mark kołysał się na czworakach, jak lew gotowy do ataku, po czym oznajmił: - Mam pomysł. i:~~ .' - Jasne, że masz. k Ef~ - Ty zostań tutaj. II Chwyciła go nagle za kark i przyciągnęła do siebie. - Słuchaj, to nie jest jedna z twoich zabaw z chłopakami w lesie, gdy strzelacie do siebie gumowymi strzałkami i rzucacie kulami 'I ~ z błota. To nie podchody, policjanci i złodzieje czy jak tam, do cholery, nazywa się to, w co się zwykle bawicie. Tu chodzi o życie i śmierć, Mark. Popełniłeś już jeden błąd, ale ci się udało. Jeszcze jeden, a nie przeżyjesz tego. Wynośmy się stąd, proszę. Natychmiast. Znieruchomiał, kiedy go chwyciła, a teraz wyszarpnął się gwał- townie. - Zostań tu i nie ruszaj się - nakazał, zaciskając zęby, po czym poczołgał się przez trawę do ogrodzenia. Zaraz za furtką znajdował się zaniedbany klomb otoczony wkopa- nymi w ziemię kamieniami i porośnięty zielskiem. Mark podpełzł do niego i wyciągnął trzy kamienie, wybrednie, niczym kucharz wybiera- jący pomidory w supermarkecie. Spojrzał na oba rogi garażu, po czym się wycofał. Reggie czekała bez ruchu. Wiedziała, że sama nie znajdzie drogi do samochodu. Potrzebowała Marka. Wrócił i znowu ukryli się w zaroślach. - Mark, synku, to szaleństwo - rzekła błagalnym tonem. - Proszę cię. Ci ludzie nie przyszli tu się bawić. - Są zbyt zajęci, żeby się nami przejmować. Nic nam tu nie zagraża. Słuchaj, nawet gdyby teraz wypadli przez tę furtkę, nie zdołaliby nas znaleźć. Nie bój się, Reggie. Zaufaj mi. - Zaufać ci! Zabiją cię, Mark. - Zostań tutaj. - Co?! Mark, proszę cię. Dość zabaw. Zignorował ją i wskazał na trzy drzewa oddalone o jakieś dziesięć metrów. - Zaraz wrócę - powiedział i zniknął. Skradał się przez zarośla, aż dotarł na tyły sąsiedniego domu. Widział zarys garażu Romeya. Reggie chowała się gdzieś w krzakach. Patio było niewielkie, zalane mdłą poświatą. Stały tam trzy wiklino- we krzesła i grill na węgiel drzewny. Wyżej znajdowało się duże okno i eo ono przyciągnęło jego uwagę. Stanął za drzewem i zbadał dystans; ocenił go jako długość dwóch przyczep. Musiał rzucić ponad żywopło- tem, ale poniżej gałęzi drzew. Wziął głęboki oddech i cisnął z całej siły. Leo drgnął, kiedy usłyszał odgłos uderzenia. Podkradł się do żywopłotu i rozchylił liście. Na patio panował spokój. Co to było? Jakby kamień uderzający o deskę. A może tylko pies? Obserwował patio przez dłuższy czas, lecz nic się nie poruszyło. Byli bezpieczni. Jeszcze jeden fałszywy alarm. Pan Ballantine, sąsiad Clifforda, obrócił się i spojrzał na sufit. :Miał już ponad sześćdziesiątkę na karku, a od kiedy półtora roku ~e~rm przeszedł operację usunięcia dysku, sypiał jeszcze gorzej. Właśnie udało mu się zasnąć, gdy obudził go jakiś dźwięk. Dźwięk? Nowy Orlean już dawno przestał być bezpiecznym miastem, a on zapłacił :ni.edawno dwa tysiące dolarów za system alarmowy. Przestępcy czaili się za każdym rogiem. Państwo Ballantine zamierzali się przeprowadzić. Przewrócił się na bok, zamykając oczy. I wtedy trzasnęła szyba. ;zerwał się, podbiegł do drzwi, włączył światło i wrzasnął: - Wstawaj, Wanda! Wstawaj! - Żona sięgnęła po szlafrok, a on wyciągnął szafki swoją strzelbę. Alarm wył. Pobiegli korytarzem, krzycząc na ~iebie i włączając światła. Szkło rozprysło się po całym pokoiku i pan ~allantine wycelował broń w okno, jakby chciał powstrzymać zbliża- ~ący się atak. - Dzwoń po policję! - warknął na żonę. - Dziewięćset ,. - Znam numer! - Pośpiesz się. - Nisko pochylony, rozejrzał się po pokoju, ~atrując włamywacza, który mógł dostać się do domu przez okno, czym ruszył do kuchni. Nacisnął odpowiednie guziki na tablicy itrolnej i syreny ucichły. 382 383 Leo zdążył właśnie wrócić do swojego punktu obserwacyjnego koło spitfire'a, kiedy ciszę nocną rozdarł trzask pękającej szyby. Zaskoczony przygryzł sobie język, poderwał sig i raz jeszcze podkradł do żywopłotu. Zaczęła wyć syrena, ale po chwili umilkła. Na patio wybiegł mężczyzna w czerwonej koszuli nocnej, ze strzelbą w dłoni. Leo, nisko pochylony, przemknął do tylnych drzwi garażu. Ionucci i Byk klęczeli przerażeni przy łodzi. Leo nadepnął na grabie i trzonek wylądował na worku pełnym aluminiowych puszek. Cała trójka wstrzymała oddech. Z sąsiedniego terenu dobiegały jakieś głosy. - Co jest, do diabła? - spytał przez zaciśnięte zęby Ionucci. Obaj z Bykiem byli zlani potem. Koszule przykleiły im się do ciała. Mieli mokre dłonie. - Nie wiem - odparł wściekły Leo, podchodząc do okna i spoglądając na żywopłot dzielący ich od posiadłości Ballantine'a. - Chyba coś zbiło szybę. Nie wiem. Ten świr ma strzelbę! - Co? - niemal krzyknął Ionucci. Obaj z Bykiem wyprostowali się i też zbliżyli do okna. Szaleniec ze strzelbą ciskał się po swoim podwórku, wrzeszcząc na okoliczne drzewa. Pan Ballantine miał dość Nowego Orleanu, narkotyków i bandytów próbujących kraść i łupić, dość przestępczości i życia w strachu. Miał tego wszystkiego tak dość, że uniósł strzelbę i wypalił w kierunku drzew. To nauczy tych małych oślizłych sukinsynów, że skończyły się żarty. Wejdźcie jeszcze raz do mojego domu, a wyniosą was nogami do przodu. Bum! Pani Ballantine stała w drzwiach w swoim różowym szlafroku. Krzyknęła, kiedy jej mąż wystrzelił, raniąc drzewa. Trzej mężczyźni w garażu pochylili się gwałtownie, gdy padł strzał. - Sukinsyn oszalał! - zaskrzeczał Leo. Wolno podnieśli głowy i dokładnie w tym samym momencie na podjazd Ballantine'a wtoczył się samochód policyjny, błyskając wściekle czerwonymi i niebieskimi światłami. Ionucci wypadł na zewnątrz, za nim Byk i Leo. Śpieszyli się, uważając jednak, żeby nie spostrzegli ich idioci zza żywopłotu. Kryjąc się za drzewami, nisko pochyleni, przesuwali się w stronę lasu. Nie wpadli w panikę. Mark i Reggie siedzieli ukryci w zaroślach. - Zwariowałeś - mamrotała ona pod nosem przez cały czas i tak właśnie myślała. Była szczerze przekonana, że jej klient wymaga opieki psychiatrycznej. Mimo to objęła go i przycisnęła mocno do siebie. Nie widzieli trzech mężczyzn, dopóki ci nie znaleźli się po drugiej stronie siatki. - Oto i oni - wyszeptał Mark, wskazując palcem. Ledwie pół minuty wcześniej kazał jej obserwować furtkę. - Trzech - rzekł. Gangsterzy przedarli się przez zarośla, mniej niż dziesięć metrów od ich kryjówki, po czym zniknęli w lesie. Przytulili się do siebie mocniej. - Zwariowałeś - wyszeptała po raz kolejny. - Być może. Ale udało nam się. Reggie dostała niemal palpitacji serca, kiedy Ballantine wystrzelił. Trzęsła się ze strachu od samego początku. Na wieść, że ktoś jest w garażu, śmiertelnie się przeraziła. Mało brakowało, a krzyknęłaby, gdy Mark cisnął kamieniem. Ale wystrzał przepełnił czarę. Dygotały jej ręce, serce waliło jak oszalałe. Mimo to wiedziała, że nie mogą uciec. Trzej gangsterzy blokowali drogę powrotną do samochodu. Nie było żadnej szansy. Strzał z dubeltówki poderwał sąsiadów. Podwórka zalała fala świateł. Na patia wylegli mężczyźni i kobiety w nocnej bieliźnie; wszyscy patrzyli w kierunku domu Ballantine'ów. Zza płotów dobiegały zaniepokojone głosy. Rozjazgotały się psy. Mark i Reggie głębiej zaszyli się w zarośla. Pan Ballantine i jeden z policjantów obeszli teren wzdłuż ogrodze- -nin, szukając być może kolejnych niesfornych kamieni. Beznadziejna sytuacja. Reggie i Mark słyszeli głosy, ale nie potrafili rozróżnić słów. Pan Ballantine wykrzykiwał coś raz po raz. Policjanci uspokoili go i pomogli zakleić rozbitą szybę przezroczystą taśmą. Czerwone i błękitne światła zgasły i po dwudziestu minutach gliny odjechały. Mark i Reggie, cali rozedrgani, czekali, trzymając się za ręce. Dokuczały im komary i inne leśne owady. Źdźbła traw przyklejały się do ich mokrych od potu bluz. Światła w domu Ballantine'ów pogasły, a oni wciąż jeszcze czekali. 384 Kilka minut po pierwszej wiatr rozgonił na moment chmury i światło księżyca zalało podwórko i garaż Clifforda. Reggie spojrzała na zegarek. Od ciągłego siedzenia w kucki zdrętwiały jej nogi i rozbolała szyja. Mimo to przyzwyczaiła się już do swojej małej kryjówki i przetrwawszy gangsterów, policję i idiotę ze strzelbą, poczuła się stosunkowo bezpieczna. Oddech i puls wróciły do normy. Przestała się pocić, chociaż dżinsy i bluza były nadal mokre od wysiłku i wilgotnego powietrza. Mark tłukł komary i nie mówił zbyt wiele. Zachowywał się bardzo spokojnie. Żuł źdźbło trawy, obserwował siatkę i ogólnie sprawiał wrażenie, jakby tylko on wiedział, jaki wykonać następny ruch. - Chodźmy się trochę przejść - zaproponował w pewnej chwili, podnosząc się z kolan. - Dokąd? Do samochodu? Zaraz złapie mnie skurcz w nodze. Prawa noga zdrętwiała jej powyżej kostki, a lewa bolała w okolicach biodra i Reggie miała trudności z powstaniem. Dźwignęła się jednak i poszła za Markiem przez zarośla, aż znaleźli się na wąskiej ścieżce biegnącej wzdłuż koryta wyschniętego potoku. Chłopiec poruszał się pewnie również bez latarki, roztrzaskując komary i stawiając wielkie kroki. Zatrzymali się głęboko w lesie, z dala od ogrodzenia i sąsiadów Romeya. - Naprawdę myślę, że powinniśmy wracać - powiedziała Reggie nieco głośniej, ponieważ nikt nie mógł ich już usłyszeć. - Wiesz, boję się węży i nie marzę, żeby na jakiegoś nadepnąć. Nie spojrzał na nią; cały czas patrzył w stronę koryta potoku. - To nie najlepszy pomysł, żeby teraz wracać - odparł cicho. Wiedziała, że nie mówi tego bez powodu. Od sześciu godzin nie wygrała z nim żadnej dyskusji. - Dlaczego? - Ponieważ ci faceci mogą tu nadal być. Niewykluczone, że kryją się gdzieś w pobliżu i czekają, aż sytuacja trochę się uspokoi. Gdybyśmy ruszyli z powrotem do samochodu, moglibyśmy się na nich natknąć. - Mark, już tego nie wytrzymuję, rozumiesz? Dla ciebie to może jest świetna zabawa, ale ja mam pięćdziesiąt dwa lata i po dziurki w nosie tej przygody. Nie chce mi się wierzyć, że o pierwszej w nocy siedzę w środku tej dżungli. - Cicho - wyszeptał z palcem na ustach. - Mówisz za głośno. To też nie jest zabawa. - Do diabła, wiem, że nie! - odparła donośnym szeptem. - Nie pouczaj mnie. - Spokojnie, Reggie. Jesteśmy bezpieczni. - Nie pleć głupstw! Bezpieczna poczuję się wtedy, kiedy zamknę za sobą drzwi w motelu. - Więc idź. Ruszaj. Znajdź drogę do samochodu i odjedź. - Pewnie. I pozwól, że zgadnę: ty zostaniesz tutaj? Chmury przesłoniły księżyc i w lesie zrobiło się nagle ciemniej. Mark odwrócił się i ruszył w stronę ich kryjówki. Instynktownie poszła za nim i to ją zirytowało, gdyż pojęła, że jest zdana na łaskę jedenastoletniego chłopca. Mimo to jednak podążała za nim, po niewidzialnej dla niej ścieżce, przez gęsty las, aż dotarli do zarośli, mniej więcej do tego samego miejsca, gdzie kryli się wcześniej. Garaż był ledwie widoczny. Krew zaczęła ponownie krążyć w jej nogach, ale wciąż czuła w nich sztywność. Bolał ją dół pleców. Całe przedramię było w bąblach od ukąszeń komarów. Na wierzchu lewej dłoni zauważyła niewielkie `3kaleczenie - musiała zaczepić o jakiś kolec czy ostrą trawę. Przyrzekła ;sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do Memphis, zapisze się do klubu ~~imnastycznego i potrenuje co nieco. Nie dlatego, żeby planowała ~~tastępne tego typu wyprawy, ale dość miała pocenia się i sapania. Mark przyklęknął na jedno kolano, wetknął kolejne źdźbło w usta zaczął obserwować garaż. 386 387 Czekali godzinę, prawie się nie odzywając. Wreszcie, kiedy na- prawdę nie mogła już dłużej wytrzymać, oświadczyła: - Okay, Mark, idę. Rób, co chcesz zrobi, bo idę. - Ale się nie ruszyła. Pochylili się niżej i chłopiec wskazał na garaż, tak jakby ona nie wiedziała, gdzie go szukać. - Podczołgam się tam z latarką - rzekł - i spojrzę na ciało, grób czy cokolwiek to jest, okay? - Nie. - To powinno potrwać tylko chwilę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zaraz będę z powrotem. - Idę z tobą - powiedziała odważnie. - Nie. Chcę, żebyś została tutaj. Ci faceci mogą obserwować. garaż. Gdyby zaczęli mnie gonić, wrzeszcz i uciekaj. - Nie. Nic z tego, kochany. Jeśli ty oglądasz ciało, to i ja je oglądam i nie ma na ten temat żadnej dyskusji. Rozumiesz? Spojrzał jej z bliska w oczy i uznał, że nie rozumie. Potrząsała głową, zaciskając szczęki. Do twarzy było jej w czapce. - A więc chodź za mną, Reggie. Pochyl się i słuchaj. Cały czas słuchaj, okay? - W porządku, w porządku. Nie jestem kaleką. W gruncie rzeczy potrafię całkiem nieźle czołgać się jak wąż. Wydostali się z zarośli na czworakach - dwie sylwetki skra- dające się w nieruchomych ciemnościach. Trawa była wilgotna i chłodna. Furtka, wciąż otwarta po pośpiesznym wycofaniu się gangsterów, zaskrzypiała cicho, kiedy Reggie zaczepiła o nią nogą. Mark spojrzał na nią gniewnie. Stanęli za pierwszym drzewem, potem przekradli się do następnego. Cisza. Minęła druga w nocy i wszyscy wokoło spali. Marka niepokoił jednak szalony sąsiad z dubeltówką. Obawiał się, że trudno mu będzie zasnąć z oknem zaklejonym taśmą, i wyobrażał go sobie, jak siedzi w kuchni, obserwując patio, i czeka na trzaśnięcie gałązki, żeby znowu ot- worzyć ogień. Zatrzymali się przy kolejnym drzewie, po czym podczołgali do kupy śmieci. Mark popatrzył na Reggie, jakby chciał zapytać, czy da radę. Skinęła dwa razy głową pomiędzy szybkimi, urywanymi oddechami. Pochylili się i ruszyli ku tylnym drzwiom, które były lekko uchylone. Mark wsadził głowę do środka. Włączył latarkę i skierował snop światła na podłogę. Reggie wślizgnęła się za nim. W powietrzu unosił się ciężki, przenikliwy odór, podobny do tego, jaki wydziela rozkładająca się w słońcu padlina. Reggie odruchowo zakryła nos i usta. Mark najpierw odetchnął głęboko, a potem wstrzymał oddech. Jedyna wolna przestrzeń znajdowała się pośrodku zagraconego pomieszczenia, tam gdzie wcześniej stała łódź. Pochylili się nad warstwą betonu. - Jest mi niedobrze - powiedziała Reggie, ledwie otwierając usta. Jeszcze dziesięć minut i ciało zostałoby wydobyte. Tamci zaczęli na środku, gdzieś w okolicy brzucha, i posuwali się w kierunku przeciw- ległych końców. Czarne plastykowe worki przywarły do cementu. Mark miał dosyć patrzenia. Sięgnął po leżące na podłodze dłuto i wbił je w czarny plastyk. - Nie! - zaprotestowała głośnym szeptem Reggie, odsuwając się, ale nie odwracając głowy. Rozerwał worek za pomocą dłuta i poświecił latarką. Obrócił się nieco i powoli odsunął plastyk dłonią. Drgnął przerażony, po czym skierował snop światła na twarz senatora Boyda Boyette'a. Reggie cofnęła się jeszcze o krok i wpadła na górę worków wyładowanych aluminiowymi puszkami. W kompletnej ciszy trzask był ogłuszający. Próbowała się podnieść, ale spowodowała jeszcze większy hałas. Chłopiec chwycił ją za rękę i pociągnął w kierunku łodzi. - Przepraszam - wyszeptała, stając pół metra od trupa i nie zauważając tego. - Cśśś! - Mark wszedł na drewnianą skrzynkę i wyjrzał przez okno. W sąsiednim domu zapaliło się światło. Strzelba' musiała być blisko. - Chodźmy - rzekł. - Uważaj na siebie. Wymknęli się na zewnątrz i Mark zamknął drzwi. Usłyszeli głosy dobiegające z domu sąsiada. Chłopiec opadł na kolana, ominął kupę śmieci i poczołgał się w stronę drzew i dalej ku furtce. Reggie była tuż z