2473
Szczegóły |
Tytuł |
2473 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2473 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2473 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2473 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erich Maria Remarque
Noc w Lizbonie
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1991
Prze�o�y� Aleksander Matuszyn
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni Pzn,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
pap. kart. 140�g kl. III_B�1
Przedruk z wydawnictwa
"Pa�stwowy Instytut
Wydawniczy"
Warszawa 1990
Pisa� A. Galbarski
Korekty dokona�y
K. Markiewicz
i K. Kopi�ska
Erich Maria Remarque
(1898_#1970) w swoich poczytnych
powie�ciach przedstawia losy
ludzi uwik�anych w wydarzenia
dziejowe (pierwsza i druga wojna
�wiatowa, narodziny III Rzeszy).
W Polsce ukaza�y si� jego
powie�ci: "Na Zachodzie bez
zmian", "�uk Triumfalny", "Czas
�ycia i czas �mierci", "Trzej
towarzysze", "Cienie w raju",
"Czarny obelisk".
Tematem "Nocy w Lizbonie" jest
dramat emigrant�w niemieckich,
przeciwnik�w faszyzmu,
zmuszonych do opuszczenia
Niemiec po doj�ciu Hitlera do
w�adzy. Portugalia by�a ostatnim
schronieniem uchod�c�w. Kto nie
m�g� wyruszy� st�d za Ocean,
"musia� si� wykrwawi� w sieci
przepis�w paszportowych, zakaz�w
pracy i ogranicze� pobytu, w
atmosferze osamotnienia i
okrutnej powszechnej oboj�tno�ci
wobec losu poszczeg�lnego
cz�owieka, kt�r� poci�ga za sob�
wojna, strach i bieda". Na tle
tych bezlitosnych czas�w ukazuje
autor bezinteresown�, pe�n�
wyrzecze� mi�o�� dwojga ludzi,
kt�rych los dosi�gn�� w
momencie, kiedy ostatni statek -
niczym arka Noego - mia� ich
uchroni� przed ogarniaj�cym ju�
Europ� potopem.
1
Patrza�em na statek jak
urzeczony. Rz�si�cie o�wietlony,
sta� o krok od nabrze�a basenu
portowego. Wci�� jeszcze nie
mog�em przyzwyczai� si� do
beztroskich �wiate� Lizbony,
chocia� w tym mie�cie
przebywa�em ju� od tygodnia. W
krajach, z kt�rych
przyw�drowa�em, miasta, niby
kopalnie w�gla, ton�y noc� w
ciemno�ciach, a ka�dy b�ysk
latarki w mroku by� bardziej
niebezpieczny ani�eli morowe
powietrze w �redniowieczu.
Przyby�em z Europy dwudziestego
stulecia.
By� to statek pasa�erski.
Trwa�y w�a�nie prace przy jego
za�adunku. Wiedzia�em, �e
nast�pnego wieczoru odp�ynie. W
jaskrawym blasku nagich �ar�wek
�adowano mi�so, ryby, konserwy,
chleb i warzywa; robotnicy
d�wigali na pok�ad baga�e, a
�uraw portowy przenosi� skrzynie
i paki tak bezszelestnie, jak
gdyby wcale nie posiada�y
ci�aru. Statek gotowa� si� do
drogi, niby arka Noego w
przeddzie� potopu. W�a�ciwie
by�a to arka. Ka�dy statek
opuszczaj�cy w tych miesi�cach
1942 roku Europ�, by� czym� w
rodzaju arki. G�r� Ararat
stanowi�a Ameryka, a pow�d�
przybiera�a z dnia na dzie�.
Zala�a ona dawno Niemcy i
Austri�; w jej odm�tach
pogr��y�y si� Polska i Praga,
uton�y Amsterdam, Bruksela,
Kopenhaga, Oslo i Pary�;
cuchn�y ni� miasta w�oskie, a i
w Hiszpanii nie by�o ju�
bezpiecznie. Wybrze�a Portugalii
by�y ostatnim schronieniem
uchod�c�w, dla kt�rych
sprawiedliwo��, wolno�� i
tolerancja znaczy�y wi�cej ni�
ojczyzna i egzystencja. Kto nie
m�g� st�d wyruszy� do
ameryka�skiej ziemi obiecanej,
by� zgubiony. Musia� wykrwawi�
si� w sieci przepis�w
paszportowych, zakaz�w pracy i
ogranicze� pobytu, oboz�w dla
internowanych i biurokracji, w
atmosferze osamotnienia, obco�ci
i okrutnej powszechnej
oboj�tno�ci wobec losu
poszczeg�lnego cz�owieka, kt�r�
poci�ga za sob� wojna, strach i
bieda. W tych czasach cz�owiek
by� niczym, o wszystkim
decydowa� wa�ny paszport.
Po po�udniu by�em w kasynie w
Estoril - gra�em. Mia�em jeszcze
przyzwoite ubranie, wi�c portier
nie robi� mi trudno�ci. By�a to
ostatnia, rozpaczliwa pr�ba
wyzwania losu. Za kilka dni
up�ywa� termin naszego
zezwolenia na pobyt w
Portugalii, a nie mieli�my z
Ruth �adnej innej wizy. Ten
okr�t na Tajo by� ostatni,
kt�rym - jak przypuszczali�my
tam we Francji - mog�oby nam si�
jeszcze uda� odp�yn�� do Nowego
Jorku. Niestety, bilety by�y ju�
od miesi�cy wyprzedane, a nam
brakowa�o nie tylko wizy
ameryka�skiej, lecz i trzystu
dolar�w na op�acenie podr�y.
Pr�bowa�em zdoby� te pieni�dze w
grze, w jedyny dost�pny tu
jeszcze spos�b. By�o to
szale�stwo. Gdybym nawet wygra�,
to i wtedy tylko jaki� cud m�g�
mi zapewni� miejsce na statku.
Podczas ucieczki cz�owiek
zaczyna jednak wierzy� w cuda. W
chwilach zw�tpienia i
niebezpiecze�stwa tylko ta wiara
ratuje go przed ostatecznym
za�amaniem si�.
Z sze��dziesi�ciu dw�ch
dolar�w, jakie posiadali�my,
pi��dziesi�t sze�� zostawi�em w
kasynie gry.
Nabrze�e o tak p�nej porze
by�o prawie puste. W pewnym
momencie dostrzeg�em jednak
sylwetk� jakiego� m�czyzny;
kr��y� bez celu, chwilami
przystawa� i podobnie jak ja
d�ugo przygl�da� si� statkowi.
Przypuszczaj�c, �e to r�wnie�
jeden z wielu rozbitk�w,
przesta�em zwraca� na niego
uwag�. W pewnej chwili wyczu�em
jednak, �e mnie obserwuje. Obawa
przed policj� nigdy nie opuszcza
uciekiniera, nawet gdy nie ma
�adnych powod�w do l�ku, nawet
wtedy, gdy �pi. Zawr�ci�em wi�c
niedbale i jak cz�owiek, kt�ry
si� nie ma czego obawia�,
zacz��em powoli si� oddala�.
Pos�ysza�em za sob� jego
kroki, ale szed�em dalej,
unikaj�c wszelkiego po�piechu i
zastanawiaj�c si�, w jaki spos�b
zawiadomi� Ruth, w razie gdyby
mnie aresztowano. Pastelowe
domki, skupione przy ko�cu
nabrze�a i wygl�daj�ce w�r�d
nocy jak �pi�ce motyle, by�y
jeszcze zbyt daleko, bym m�g�
ryzykowa� ucieczk� i bez obawy,
�e zostan� postrzelony, dobiec
do nich i skry� si� w w�skich
uliczkach.
M�czyzna zr�wna� si� ze mn� i
szed� tu� obok. By� nieco ni�szy
ode mnie.
- Czy pan jest Niemcem? -
zapyta� po niemiecku.
Pokr�ci�em przecz�co g�ow� i
szed�em dalej.
- Austriakiem?
Nie odpowiedzia�em. Patrzy�em
przed siebie na kolorowe domki.
Stanowczo zbyt wolno zbli�a�y
si� do mnie. Wiedzia�em, �e
niekt�rzy portugalscy policjanci
znaj� bardzo dobrze j�zyk
niemiecki.
- Nie jestem z policji -
powiedzia� m�czyzna.
Nie wierzy�em mu. NIe by� w
uniformie, ale ju� z sze�� razy
aresztowali mnie w Europie
�andarmi ubrani po cywilnemu.
Mia�em wprawdzie przy sobie
dokumenty wykonane nie najgorzej
w Pary�u przez pewnego profesora
matematyki z Pragi, mimo
wszystko by�y one jednak
fa�szywe.
- Widzia�em, jak pan wpatrywa�
si� w statek - ci�gn��
nieznajomy. - Wi�c pomy�la�em
sobie...
Zmierzy�em go oboj�tnym
wzrokiem. Nie wygl�da� na
policjanta, ale ostatni �andarm,
kt�ry zatrzyma� mnie w Bordeaux
mia� wygl�d �a�osny niczym
�azarz, gdy po trzech dniach
wyszed� z grobu. A przecie�
w�a�nie ten policjant okaza� si�
najbardziej bezwzgl�dny ze
wszystkich. Aresztowa� mnie,
chocia� wiedzia�, �e nazajutrz
oddzia�y niemieckie wkrocz� do
miasta. Oczywi�cie by�bym
zgin��, gdyby nie lito�ciwy
dyrektor wi�zienia, kt�ry mnie w
kilka godzin p�niej zwolni�.
- Czy chcia�by pan pojecha� do
Nowego Jorku?
Nie odpowiedzia�em. Jeszcze
dwadzie�cia metr�w i je�eli
oka�e si� to konieczne, zwal� go
z n�g i uciekn�.
- Mam dwa bilety na statek -
powiedzia� si�gaj�c do kieszeni.
Zobaczy�em kwity. W nik�ym
�wietle nie mog�em ich
przeczyta�. Odeszli�my do��
daleko. Postanowi�em zaryzykowa�
i zatrzyma�em si� w miejscu.
- Co to wszystko ma znaczy�? -
spyta�em po portugalsku. Kilka
s��w w tym j�zyku umia�em.
- Mog� je panu odda�. Mnie nie
s� potrzebne.
- Nie s� panu potrzebne? Jak
to?
- Nie, nie s� mi ju� potrzebne.
Przez chwil� przygl�da�em mu
si� nie rozumiej�c, co ma na
my�li. Czyni� wra�enie, jak
gdyby rzeczywi�cie nie by�
policjantem. Ostatecznie po to,
�eby mnie aresztowa�, nie musia�
ucieka� si� do tak dziwacznych
chwyt�w. Ale je�eli bilety s�
prawdziwe, dlaczego nie skorzysta
z nich sam? Dlaczego mi je
proponuje? Czy�by chcia� je
odprzeda�? Czu�em, jak serce
zacz�o dr�e� we mnie.
- �le pan trafi� -
powiedzia�em wreszcie po
niemiecku. - Jestem bez grosza.
Te bilety warte s� maj�tek. W
Lizbonie jest podobno sporo
bogatych emigrant�w, kt�rzy
zap�ac� za nie ka�d� ��dan�
przez pana sum�.
- Nie chc� pieni�dzy...
Zn�w rzuci�em okiem na karty.
- To s� naprawd� bilety?
Nieznajomy poda� mi je bez
s�owa. Zaszele�ci�y w moim r�ku.
By�y prawdziwe. Posiadanie tych
bilet�w rozstrzyga�o o moim
ratunku lub zgubie. Nawet brak
wizy ameryka�skiej nie obni�a�
ich warto�ci. Zreszt� maj�c je w
r�ku, mo�na by�o ubiega� si�
jeszcze jutro o wiz�, a w
ostateczno�ci przynajmniej
sprzeda� i przed�u�y� w ten
spos�b �ycie o sze�� miesi�cy.
Nie, nie mog�em tego poj��.
- Nie rozumiem pana -
powiedzia�em.
- Mo�e je pan zatrzyma� -
odrzek� nieznajomy. - I nie
zap�aci� ani grosza. Wyje�d�am z
Lizbony jutro przed po�udniem.
Stawiam tylko jeden warunek.
Opu�ci�em r�ce zniech�cony.
Wiedzia�em, �e to nie mo�e by�
prawda.
- Jaki warunek? - spyta�em.
- Nie mog� tej nocy by� sam.
- Chcia�by pan, �eby�my
sp�dzili j� razem?
- Tak. Do jutra rano.
- To wszystko?
- To wszystko.
- I nic wi�cej?
- Nic wi�cej.
Spojrza�em na niego z
niedowierzaniem. Przyzwyczai�em
si� wprawdzie do za�ama� ludzi,
kt�rych los by� podobny do
mojego.
Wiedzia�em, �e cz�sto nie
mogli znie�� samotno�ci, �e
trapi� ich l�k przestrzeni,
kt�rej im wsz�dzie odmawiano.
Wiedzia�em, �e w jedn� z takich
nocy nawet przygodny towarzysz
mo�e uratowa� od samob�jstwa.
Ale udzielenie pomocy w takiej
chwili jest spraw� zupe�nie
normaln�. I za to nie ��da si�
wynagrodzenia. Tym bardziej
takiego.
- Gdzie pan mieszka? -
spyta�em.
Pokr�ci� przecz�co g�ow�.
- Nie chc� tam i��. Czy nie ma
w pobli�u jakiego� lokalu, w
kt�rym mogliby�my posiedzie�?
Co� takiego dla emigrant�w, jak
"Caf~e de la Rose" w Pary�u?
Zna�em "Caf~e de la Rose".
Ruth i ja nocowali�my tam przez
dwa tygodnie. W�a�ciciel
zezwala� na to, je�eli zamawia�o
si� kaw�. Rozpo�ciera�o si� dwie
gazety i spa�o na pod�odze.
Nigdy nie k�ad�em si� na stole;
tak by�o bezpieczniej, z pod�ogi
nie spada�o si� ni�ej.
- Nie mam poj�cia, nie znam
�adnego.
Wiedzia�em o takim lokalu, ale
nie chcia�em zaprowadzi�
cz�owieka, kt�ry mia� do
zaofiarowania dwie karty
okr�towe, tam gdzie wielu ludzi
zap�aci�oby za nie ch�tnie nawet
utrat� oka.
- Znam tu jeden tylko lokal -
odpowiedzia� nieznajomy. -
Jed�my, mo�e b�dzie jeszcze
otwarty. - Skin�� na samotnie
stoj�c� taks�wk� i popatrza� na
mnie.
- Dobrze - odpowiedzia�em.
Gdy wsiadali�my do auta, poda�
szoferowi adres. Najch�tniej
zawiadomi�bym Ruth, �e nie wr�c�
tej nocy. Ale gdy wsiada�em do
nieprzyjemnie pachn�cej, ciemnej
taks�wki, opanowa�a mnie taka
dzika, niepohamowana nadzieja,
�e czu�em si� ca�kowicie
oszo�omiony. Mo�e rzeczywi�cie
wszystko to jest prawda, mo�e
pozostaniemy przy �yciu i
niemo�liwe stanie si� faktem -
b�dziemy uratowani. Nie wa�y�em
si� ju� ani na chwil� pozostawi�
tego cz�owieka samego.
Min�li�my teatraln� sceneri�
Pra~ca do Comercio i za chwil�
znale�li�my si� w labiryncie
schod�w i w�skich, pn�cych si� w
g�r� uliczek. Nie zna�em tej
cz�ci miasta. Jak zwykle
odwiedza�em przede wszystkim
ko�cio�y i muzea. Nie dlatego,
�ebym tak �arliwie kocha� Boga
czy sztuk�, lecz po prostu
dlatego, �e w ko�cio�ach i
muzeach nikt nikogo nie pyta� o
dokumenty. Wobec Ukrzy�owanego i
dzie� sztuki czu�em, �e jestem
jeszcze cz�owiekiem - nie
podejrzanym osobnikiem z
w�tpliwymi dowodami to�samo�ci.
Wysiedli�my z taks�wki i
zacz�li�my si� wspina� po
schodach jakiej� kr�tej uliczki.
Pachnia�o rybami, czosnkiem,
nocnym kwieciem, wystyg�ym
s�o�cem i snem. W blasku
wschodz�cego ksi�yca wy�ania�
si� z ciemno�ci zamek St.
George, a �wiat�a niby lawina
wodna sp�ywa�y w kaskadach po
schodach.
Odwr�ci�em si� i spojrza�em na
port z g�ry. Tam p�yn�a rzeka,
kt�ra oznacza�a wolno�� i �ycie;
wpada�a do morza, a morze to ju�
prawie Ameryka.
- S�dz�, �e pan nie stroi ze
mnie �art�w - powiedzia�em
przystaj�c.
- Nie - odrzek� nieznajomy.
- Mam na my�li karty okr�towe
- powiedzia�em. Nieznajomy
jeszcze na nabrze�u schowa� je z
powrotem do kieszeni.
- Niech si� pan nie obawia. Ja
nie �artuj�. - Wskaza� na
niewielki placyk wysadzony
dooko�a drzewami. - Tu w�a�nie
jest lokal, o kt�rym m�wi�em.
Jeszcze jest otwarty. Nikt nie
zwr�ci na nas uwagi, bo
przychodz� tu przewa�nie
cudzoziemcy. B�d� bra� nas za
tych, kt�rzy jutro udaj� si� w
podr�. Za tych, kt�rzy
przychodz� tu, aby uczci�
ostatni� swoj� noc w Portugalii.
By� to bar z niewielkim
parkietem do ta�ca i tarasem,
przeznaczonym dla turyst�w.
S�ycha� by�o d�wi�ki gitary, a w
g��bi dojrzeli�my zawodz�c�
ckliwie pie�niark�. Na tarasie
sta�o kilka stolik�w zaj�tych
przez cudzoziemc�w, w�r�d nich
jaka� kobieta w wieczorowej
sukni i m�czyzna w bia�ym
smokingu.
Znale�li�my miejsce na skraju
tarasu, sk�d mogli�my ogl�da�
Lizbon�, ko�cio�y w bladej
po�wiacie, o�wietlone ulice,
port, doki i statek, kt�ry by�
ark�.
- Czy wierzy pan w ci�g�o��
�ycia po �mierci? - zapyta�
nagle nieznajomy.
Spojrza�em zdziwiony.
Wszystkiego oczekiwa�em, tylko
nie tego. Pytanie by�o
zaskakuj�ce.
- Nie mam poj�cia -
odpowiedzia�em wreszcie. - W
ostatnich latach interesowa�o
mnie przede wszystkim zachowanie
ci�g�o�ci �ycia przed �mierci�.
- Gdy znajd� si� w Ameryce,
ch�tnie b�d� si� nad tym
zastanawia� - doda�em
przypominaj�c mu w ten spos�b o
przyrzeczonych biletach.
- Ja w to nie wierz� -
o�wiadczy�.
Odetchn��em. By�em
przygotowany do wys�uchania
cz�owieka nieszcz�liwego, ale
nie mia�em ochoty z nim
dyskutowa�. Zanadto by�em
wzburzony. W dole sta� statek.
M�czyzna siedzia� przez
chwil� w milczeniu, jak gdyby
�pi�c z otwartymi oczami.
Wreszcie, gdy na tarasie zjawi�
si� gitarzysta, ockn�� si�.
- Nazywam si� Schwarz -
powiedzia�. - Nie jest to moje
prawdziwe nazwisko. Na to
nazwisko wystawiony jest m�j
paszport. Ale przyzwyczai�em si�
do niego. B�d� z niego przez
dzisiejsz� noc jeszcze
korzysta�. D�ugo przebywa� pan
we Francji?
- Jak d�ugo si� da�o.
- Internowany?
- Zaraz po wybuchu wojny, jak
wszyscy inni.
Schwarz pokiwa� g�ow�.
- My r�wnie�. By�em szcz�liwy
- rzek� nagle cicho,
po�piesznie, z pochylon� g�ow� i
spuszczonymi oczami. - By�em
bardzo szcz�liwy. Szcz�liwszy,
ani�eli m�g�bym to sobie
kiedykolwiek wyobrazi�.
Spojrza�em na niego zdumiony.
Doprawdy, nie wygl�da� na to.
Robi� wra�enie przeci�tnego,
troch� nie�mia�ego cz�owieka.
- Kiedy? - spyta�em. - Chyba
nie w obozie?
- Podczas ostatniego lata.
- W 1939 roku? We Francji?
- Tak. By�o to ostatnie lato
przed wojn�. Nie mog� jeszcze
poj��, jak do tego dosz�o.
Pragn� wi�c z kim� o tym
pom�wi�. Nikogo tu nie znam, ale
moja rozmowa z kimkolwiek
sprawi, �e to wszystko jeszcze
raz o�yje i stanie si� dla mnie
bardziej zrozumia�e. I w ten
spos�b zachowa si� w pami�ci.
Musz� tylko jeszcze raz... -
urwa�. - Czy pan to rozumie? -
zapyta� po chwili.
- Tak - odpowiedzia�em i
doda�em ostro�nie: - To
nietrudno zrozumie�, panie
Schwarz.
- Tego w og�le nie mo�na
zrozumie�! - rzek� nagle z moc�,
nami�tnie. - Ona le�y tam na
dole, w pokoju z zamkni�tymi
oknami, w ohydnej drewnianej
trumnie, martwa, ju� nie
istnieje! Tego nikt nie jest
zdolny poj��! Ani pan, ani ja,
ani nikt inny... I je�li kto�
twierdzi, �e to rozumie, ten
k�amie!
Czeka�em w milczeniu.
Niejednokrotnie zdarza�o mi si�
ju� tak z kim� siedzie�. Utrata
najbli�szych by�a tym
trudniejsza do zniesienia, �e
nie mia�o si� ju� i w�asnej
ojczyzny. Nie by�o si� na kim
oprze�, obcy stawali si�
straszliwie oboj�tni. Prze�y�em
to w Szwajcarii po otrzymaniu
wiadomo�ci, �e moi rodzice
zostali zamordowani i spaleni w
niemieckim obozie
koncentracyjnym. W my�lach
widzia�em nieustannie oczy mojej
matki w p�omieniach pieca
krematoryjnego. Prze�laduje to
mnie jeszcze dotychczas.
- Przypuszczam, �e pan wie, co
to jest ob��d emigracyjny -
odezwa� si� Schwarz spokojniej.
Skin��em g�ow�. Kelner
przyni�s� zam�wione krewetki.
Poczu�em naraz, �e jestem bardzo
g�odny, i przypomnia�em sobie,
�e od obiadu nie mia�em nic w
ustach. Niezdecydowany
spojrza�em na Schwarza.
- Prosz�, niech pan je, ja
zaczekam - powiedzia� i poprosi�
kelnerk� o wino i papierosy.
Zabra�em si� �ywo do jedzenia.
Krewetki by�y �wie�e i soczyste.
- Bardzo przepraszam -
powiedzia�em - ale jestem bardzo
g�odny.
Jedz�c obserwowa�em Schwarza.
Siedzia� spokojnie i spogl�da� w
d� na teatraln� panoram�
miasta. Nie zdradza�
rozdra�nienia ani
zniecierpliwienia. Poczu�em do
niego co� w rodzaju sympatii.
By�o widoczne, �e poj�cie
fa�szywej godno�ci jest mu obce.
Rozumia�, �e niekoniecznie
trzeba by� wyzutym z wszelkiego
wsp�czucia, je�li si� zaspokaja
g��d w towarzystwie cz�owieka,
kt�ry cierpi. Je�eli mu w niczym
nie mo�na pom�c, a jest si�
g�odnym, mo�na bez ujmy dla
siebie nasyci� si� jego chlebem,
zanim odejm� go nam od ust.
Nigdy przecie nie wiadomo, kiedy
go nam odejm�.
Odsun��em talerz na bok i
wzi��em papierosa. Dawno ju� nie
pali�em. Oszcz�dza�em, by mie�
dzisiaj wi�cej pieni�dzy na gr�.
- Op�ta�o mnie to wiosn�
trzydziestego dziewi�tego roku -
podj�� na nowo Schwarz. - By�em
ju� od przesz�o pi�ciu lat na
emigracji... Gdzie pan by�
jesieni� trzydziestego �smego
roku?
- W Pary�u.
- Ja r�wnie�. Popad�em w�wczas
w depresj�. By� to okres
przedmonachijski. Przesz�a wtedy
fala �miertelnego strachu. Co
prawda ukrywa�em si� jeszcze i
broni�em, ale by�em ju�
sko�czony. Wybuchnie wojna,
przyjd� Niemcy i mnie zabior�.
Taki by� m�j los. Pogodzi�em si�
z nim.
- To by� okres samob�jstw -
wtr�ci�em. - Dziwna rzecz, gdy w
p�tora roku p�niej Niemcy
rzeczywi�cie przyszli, wypadki
samob�jstw zdarza�y si� rzadziej.
- Potem nast�pi� okres paktu
monachijskiego - powiedzia�
Schwarz. - Jesieni� 1938 roku
nagle po raz drugi darowano nam
�ycie! Odczuwa�o si� tak�
lekko��, �e si� zapomina�o o
ostro�no�ci. Nawet kasztany w
Pary�u zakwit�y powt�rnie,
przypomina pan sobie? By�em tak
lekkomy�lny, �e zn�w poczu�em
si� cz�owiekiem, i niestety te�
si� tak zachowywa�em. Zosta�em
uj�ty przez policj� i za ponowny
niedozwolony wjazd do Francji
skazany na cztery tygodnie
aresztu. Stara zabawa zacz�a
si� od nowa. Po odbyciu kary
przerzucono mnie przez
szwajcarsk� granic� ko�o
Bazylei. Szwajcarzy odes�ali
mnie zn�w do Francji, a Francuzi
przerzucili z powrotem przez
inny punkt graniczny, znowu mnie
zamkni�to... Zna pan zreszt� t�
zabaw� z przerzucaniem ludzi...
- Znam to wszystko. To nie
by�y �arty, zw�aszcza zim�.
Szwajcarskie wi�zienia by�y
najlepsze. Ciep�o jak w
hotelach.
Zabra�em si� znowu do
jedzenia. Nieprzyjemne
wspomnienia maj� co� dobrego:
udowadniaj�, �e si� jest
szcz�liwym, nawet je�eli przed
chwil� s�dzi�o si�, �e jest
inaczej. Szcz�cie polega na
gradacji. Kto zdaje sobie z tego
spraw�, rzadko poddaje si�
uczuciu ca�kowitego
nieszcz�cia. Czu�em si�
szcz�liwy w wi�zieniach
szwajcarskich, poniewa� nie by�o
tam Niemc�w. Ale oto siedzi
przede mn� cz�owiek, kt�ry
utrzymuje, �e by� szcz�liwy,
mimo �e gdzie� w Lizbonie, w
dusznym pokoju stoi drewniana
trumna.
- W ko�cu zapowiedziano mi -
kontynuowa� swoj� opowie��
Schwarz - �e w razie ponownego
zatrzymania mnie bez dokument�w
zostan� odes�any do Niemiec.
By�y to tylko pogr�ki, ale
przerazi�em si�. Zacz��em si�
zastanawia�, co zrobi�, je�li
si� to naprawd� zdarzy. Potem
�ni�o mi si� po nocach, �e
jestem po tamtej stronie i �e
Ss jest na moim tropie.
Nawiedza�o mnie to tak cz�sto,
�e w ko�cu ogarnia� mnie l�k
przed za�ni�ciem. Czy pan
doznawa� czego� podobnego?
- Niestety - odpowiedzia�em. -
M�g�bym na ten temat napisa�
prac� doktorsk�.
- Pewnej nocy przy�ni�o mi si�,
�e jestem w Osnabr~uck, w
mie�cie, w kt�rym mieszka�em i w
kt�rym dotychczas mieszka�a moja
�ona. Znajdowa�em si� w jej
pokoju i wiedzia�em, �e jest
chora. By�a bardzo wymizerowana
i p�aka�a. Obudzi�em si�
zupe�nie rozstrojony. Nie
widzia�em jej ju� od przesz�o
pi�ciu lat i nic o niej nie
s�ysza�em. Nie pisa�em do �ony,
poniewa� nie by�em pewny, czy
jej korespondencja nie jest
kontrolowana. Przed moj�
ucieczk� przyrzek�a mi, �e si�
ze mn� rozwiedzie. To
zaoszcz�dzi�oby jej przykro�ci.
Przez kilka lat s�dzi�em, �e tak
post�pi�a...
Schwarz zamilk� na chwil�. Nie
pyta�em, dlaczego opu�ci�
Niemcy. R�ne mog�y by�
przyczyny, ale �adna z nich nie
budzi�a szczeg�lniejszego
zainteresowania. Wszystkie by�y
jednakowo absurdalne i
nieludzkie. Rola ofiary nie
nale�y do atrakcyjnych. Schwarz
m�g� by� �ydem lub cz�onkiem
jakiej� partii politycznej,
wrogiej obecnemu re�imowi.
Mo�liwe, �e mia� wrog�w, kt�rzy
stali si� potem wp�ywowymi
osobisto�ciami. Istnia�o w
Niemczech a� nadto powod�w
wystarczaj�cych do zamordowania
cz�owieka lub osadzenia go w
obozie koncentracyjnym.
- Wreszcie uda�o mi si� znowu
dosta� do Pary�a - rzek�
Schwarz. - Ale sen uporczywie
powraca�. W owym czasie rozwia�a
si� r�wnie� iluzja paktu
monachijskiego. Na wiosn�
wiedziano ju�, �e wojna jest
nieunikniona. Wyczuwa�o si� j�,
podobnie jak wyczuwa si� sw�d
po�aru, mimo �e go jeszcze nie
wida�. Jedynie dyplomacja
�wiatowa bezradnie przymyka�a
oczy i roi�a sny o drugim i
trzecim Monachium, nie
dopuszczaj�c my�li o wojnie.
Nigdy nie okazano tyle wiary w
cuda, jak w naszych czasach,
kiedy nie ma ju� �adnych cud�w.
- Czasem si� jednak zdarzaj� -
wtr�ci�em. - W przeciwnym razie
nikt z nas nie pozosta�by przy
�yciu.
Schwarz skin�� g�ow�.
- Tak, ma pan s�uszno��.
Indywidualne cuda. Mnie samemu
co� takiego si� przydarzy�o.
Zacz�o si� w Pary�u.
Odziedziczy�em nagle wa�ny
paszport. To jest w�a�nie
paszport wystawiony na nazwisko
Schwarz. Nale�a� do pewnego
Austriaka, kt�rego pozna�em w
"Caf~e de la Rose". Cz�owiek ten
umar�, pozostawiaj�c mi swoje
dokumenty i pieni�dze.
Przyjecha� dopiero przed trzema
miesi�cami. Poznali�my si� w
Luwrze - przed obrazami
impresjonist�w. Szukaj�c
wytchnienia i spokoju sp�dza�em
tam wiele godzin popo�udniowych.
Gdy si� ogl�da�o te przesycone
s�o�cem, tchn�ce cisz� pejza�e,
nie chcia�o si� wierzy�, �e
pewien gatunek zwierz�t, kt�ry
potrafi� co� takiego stworzy�,
m�g� jednocze�nie przygotowywa�
tak zbrodnicz� wojn� - ulega�o
si� iluzji, pod kt�rej wp�ywem
t�tno przez jaki� czas bi�o
nieco wolniej.
Cz�owiek z paszportem
opiewaj�cym na nazwisko Schwarz
przesiadywa� cz�sto przed
"Nenufarami" i "Katedrami"
Moneta. Zacz�li�my rozmawia�.
Opowiada� mi, jak po zamachu
stanu w Austrii uda�o mu si�
uj�� z �yciem i opu�ci� kraj
rezygnuj�c z maj�tku. Maj�tek
ten, kolekcj�
impresjonistycznych obraz�w,
zarekwirowa�o mu pa�stwo. Nie
wydawa� si� tym zmartwiony.
Dop�ki obrazy s� wystawione w
muzeach - m�wi� - mo�e je
traktowa� jak swoje w�asne, bez
obawy, �e porwie je z�odziej,
czy zniszczy ogie�. Poza tym
obrazy w muzeach francuskich s�
niepor�wnanie lepsze ni� te,
kt�re kiedykolwiek posiada�.
Zamiast sk�pej kolekcji w�asnej
i przywi�zania do niej, niczym
ojciec do rodziny, zamiast
obowi�zku faworyzowania tej
swojej w�asno�ci i pozostawania
pod jej wp�ywem, posiada teraz
wszystkie obrazy znajduj�ce si�
w zbiorach publicznych, a przy
tym nie musi si� o nie
troszczy�.
By� to cz�owiek, jakich
niewielu dzi� mo�na spotka� -
cichy, delikatny i na przek�r
wszystkiemu, co go spotka�o,
zawsze pogodny. Nie pozwolono
mu, poza drobn� kwot�, zabra� ze
sob� pieni�dzy. Uratowa� jednak
pewn� ilo�� znaczk�w pocztowych.
Znaczki s� lepsze od brylant�w,
bo s� mniejsze i �atwiej je
ukry�. Z brylantami mo�na
brzydko wpa��, je�eli ukrywa si�
je na przyk�ad w bucie i trzeba
i�� na przes�uchanie. Sprzeda�
je mo�na tylko z du�� strat�, a
przy tym cz�owiek nara�ony jest
na rozmaite pytania. Znaczki
kupuj� zbieracze, a ci nie
pytaj� za wiele.
- Jak on je przewi�z�? -
spyta�em z w�a�ciwym ka�demu
emigrantowi zainteresowaniem.
- Zabra� ze sob� stare listy.
Znaczki powsadza� mi�dzy koperty
i ich podszewk�. Celnicy nie
rewidowali kopert, tylko listy.
- Pi�knie - powiedzia�em. -
Pr�cz tego uda�o mu si�
przewie�� dwa ma�e portrety
Ingresa. Szkice o��wkowe.
Oprawi� je w passe_partout i
z�ocone, tandetne ramy i
twierdzi�, �e s� to portrety
jego rodzic�w. Na odwrotnej
stronie passe_partout przylepi�
tak zr�cznie dwa rysunki Degasa,
�e nikt ich tam nie dostrzeg�.
- Pi�knie - powiedzia�em
znowu.
- W kwietniu mia� atak serca.
Odda� mi wtedy sw�j paszport,
znaczki, kt�re mu jeszcze
pozosta�y, i rysunki. Poda� mi
te� adresy os�b, kt�rym m�g�bym
sprzeda� znaczki. Kiedy
odwiedzi�em go nazajutrz rano,
le�a� martwy w ��ku. Ledwo go
pozna�em, tak �mier� zmieni�a
jego rysy. Wzi��em pieni�dze,
kt�re jeszcze mia�, ubranie i
co� nieco� z bielizny.
Poprzedniego dnia w rozmowie ze
mn� nalega�, bym tak zrobi�.
"Niech si� to lepiej dostanie
towarzyszowi niedoli - m�wi� -
ani�eli mia�by z tego skorzysta�
gospodarz."
- Czy dokona� pan jakich�
zmian w paszporcie? - spyta�em.
- Zmieni�em tylko fotografi� i
rok urodzenia. Schwarz by�
starszy ode mnie o dwadzie�cia
pi�� lat. Imiona mieli�my te
same.
- Kto to zrobi�? Br~unner?
- Kto� z Wiednia.
- To Br~unner. Robi� to po
mistrzowsku.
Br~unner by� znany ze
�wietnych fa�szerstw. Pom�g�
wielu emigrantom, ale kiedy go
schwytano, nie mia� �adnego
dowodu. By� przes�dny, wierzy�,
�e dop�ki ze swych umiej�tno�ci
nie b�dzie korzysta� sam, dop�ty
nie mo�e mu si� przytrafi� nic
z�ego. Przed wyemigrowaniem
posiada� niewielk� drukarenk� w
Monachium.
- A gdzie jest teraz? -
spyta�em.
- Czy nie ma go w Lizbonie?
Nie wiedzia�em. Ale je�eli
�y�, bardzo mo�liwe, �e tu
mieszka�.
- Czu�em si� jako� dziwnie z
tym paszportem - ci�gn��
Schwarz. - Nie wa�y�em si� z
niego korzysta�. Min�o kilka
dni, zanim przyzwyczai�em si� do
nowego nazwiska. Wci�� je sobie
powtarza�em. Szed�em przez Pola
Elizejskie i mrucza�em p�g�osem
nowe nazwisko i dat� urodzenia.
Przesiadywa�em w muzeum przed
obrazami Renoira i gdy nikogo w
pobli�u nie by�o, prowadzi�em
wyimaginowany dialog. Wo�a�em
ostro: "Schwarz!" - po czym
podrywa�em si� i odpowiada�em:
"Jestem!" Innym razem wo�a�em:
"Nazwisko!" i natychmiast
recytowa�em: "J�zef Schwarz,
urodzony 22 czerwca 1898 roku w
Wiener Neustadt." �wiczy�em
tak�e wieczorem przed udaniem
si� na spoczynek. Chodzi�o mi o
to, by nawet w p�nie m�c
odpowiedzie� bezb��dnie, kiedy
mnie zbudzi nagle policja.
Musia�em wyrugowa� z pami�ci
moje poprzednie nazwisko. Mi�dzy
nieposiadaniem dowodu i
posiadaniem fa�szywego jest
jednak wielka r�nica. To drugie
jest niebezpieczne.
Sprzeda�em oba rysunki
Ingresa. Otrzyma�em za nie
mniej, ni� si� spodziewa�em,
mimo to znalaz�em si� w
posiadaniu takiej sumy
pieni�dzy, jakiej od dawna nie
mia�em w r�ku.
I wtedy w�a�nie przysz�a mi do
g�owy my�l, kt�rej ju� si� nie
mog�em pozby�: czy nie m�g�bym
na podstawie tego paszportu
przedosta� si� do Niemiec? By�
przecie niemal autentyczny, z
jakiego wi�c powodu mia�by kto�
na granicy powzi�� podejrzenia?
A zatem mog�em zobaczy� si� z
�on�. Mog�em pozby� si� obaw o
jej �ycie. Mog�em...
Schwarz popatrzy� na mnie.
- Pan zna to zapewne! Ob��d
emigracyjny w swej najczystszej
formie. �ciskanie w �o��dku, w
gardle, gdzie� za oczami. To, co
w ci�gu pi�ciu d�ugich lat
usi�owa�o si� zatrze� w pami�ci,
czego unika�o si� jak zarazy,
naraz pojawia si� znowu:
tragiczna t�sknota, kt�ra jak
rak z�era dusz� emigranta!
Pr�bowa�em si� z tego
wyzwoli�. Jak przedtem
odwiedza�em muzea i godzinami
przesiadywa�em przed obrazami
emanuj�cymi spok�j i cisz�,
przed Sisleyem, Pissaro,
Renoirem. Jednak�e moje doznania
by�y teraz kra�cowo inne. Obrazy
ju� nie dzia�a�y na mnie koj�co,
przeciwnie, zacz�y nawo�ywa�,
��da�, przypomina�... o kraju
nie spustoszonym jeszcze przez
brunatn� zaraz�, o wieczorach w
uliczkach ze zwisaj�cym nad
murami bzem, o z�otym zmierzchu
starego miasta, o jask�czych
lotach wok� zielonych wie�
katedry... i o mojej �onie.
Jestem przeci�tnym
cz�owiekiem, bez jakich�
szczeg�lniejszych przymiot�w.
Przez cztery lata prowadzili�my
z �on� zwyczajne �ycie:
przyjemne, bez wi�kszych
trudno�ci, ale i bez wi�kszych
wzlot�w. Po kilku miesi�cach
zwi�zek nasz sta� si� tym, co
si� zwyk�o nazywa� dobranym
ma��e�stwem. By� to stosunek
dwojga ludzi oparty na zasadzie,
�e wzajemne okazywanie sobie
wzgl�d�w jest podstaw�
harmonijnego wsp�ycia. Nie
ulegali�my z�udzeniom. Tak
przynajmniej mnie si� zdawa�o.
Byli�my lud�mi rozs�dnymi,
okazywali�my sobie wiele
serdeczno�ci.
Teraz wszystko to widzia�em w
innej p�aszczy�nie. Zacz��em
sobie wyrzuca�, �e marnowa�em
�ycie �ony i w�asne, �e wszystko
zaniedba�em. Po co �y�em? Co
robi� teraz? Ukrywam si� i
n�dznie wegetuj�. Jak d�ugo to
tak jeszcze b�dzie trwa�o? I jak
si� to sko�czy? Wojna wybuchnie
na pewno i Niemcy musz�
zwyci�y�. To by� jedyny kraj
uzbrojony po z�by. A co potem?
Gdzie si� ukryj�, je�eli mi czas
i zdrowie na to pozwol�? W jakim
obozie zgin� z g�odu? Przy
jakiej �cianie wyko�cz� mnie
strza�em w ty� g�owy, je�li mi
si� poszcz�ci?
Zamiast przynie�� mi spok�j
paszport doprowadza� mnie tylko
do rozpaczy. Biega�em po ulicach
tak d�ugo, a� si� zatacza�em ze
zm�czenia. Ale nie mog�em spa�,
a je�eli zasn��em, budzi�y mnie
wkr�tce koszmarne sny. Widzia�em
moj� �on� w lochach gestapo. Z
podw�rza, na ty�ach hotelu,
dochodzi�y mnie jej wo�ania o
pomoc. Pewnego dnia przy wej�ciu
do "Caf~e de la Rose" nagle
wyda�o mi si�, �e w lustrze
widz� jej twarz przez moment
odwr�con� do mnie - blad�, o
smutnych oczach - i znikaj�c� za
chwil�. Wra�enie by�o tak silne,
�e prze�wiadczony o jej
obecno�ci pobieg�em za ni� na
koniec sali. Lokal jak zawsze
by� pe�en ludzi, lecz jej w�r�d
nich nie by�o.
W ci�gu kilku dni
prze�ladowa�a mnie id~ee fixe,
�e �ona przyjecha�a i �e mnie
szuka. Widzia�em j� setki razy -
to znikaj�c� za rogiem ulicy, to
siedz�c� na �awce w Ogrodzie
Luksemburskim, a kiedy
podchodzi�em bli�ej, zwraca�o
si� ku mnie obce, zdumione
oblicze; to znowu przechodzi�a
przez Place de la Concorde,
nieosi�galna, bo odgrodzona ode
mnie strumieniem p�dz�cych
samochod�w. Nie mia�em
w�tpliwo�ci, to by�a ona. Ten
sam ch�d, spos�b trzymania
ramion, zdawa�o mi si� nawet, �e
rozpoznaj� jej sukienk�. Lecz
kiedy po zatrzymaniu przez
policjanta sznura samochod�w
mog�em za ni� po�pieszy�, nagle
znika�a mi w czelu�ciach kolejki
podziemnej. Bieg�em na d� ku
peronom, by dojrze� ju� tylko
szydercze �wiat�o latar�
umykaj�cego w ciemno�� poci�gu.
Zwierzy�em si� jednemu ze
znajomych. Nazywa� si� L~oser i
handlowa� po�czochami. Przedtem
by� lekarzem we Wroc�awiu.
Poradzi� mi unika� samotno�ci.
- Niech pan znajdzie sobie
jak�� kobiet� - powiedzia�.
Nie pomog�o. Zna pan te
znajomo�ci wynik�e z biedy
osamotnienia, strachu, t�
ucieczk� do odrobiny ciep�a, do
czyjego� g�osu, cia�a -
przebudzenie si� w jakim�
n�dznym pomieszczeniu w obcym
kraju, niby str�cony w przepa��,
i gorzk� wdzi�czno�� za to, �e
si� s�yszy czyj� oddech obok
siebie. Czym�e to jest jednak
wobec przemo�nej wyobra�ni,
kt�ra wysysa z nas krew, a�
pewnego razu cz�owiek wstaje z
uczuciem obrzydzenia do w�asnego
post�powania.
Teraz, gdy o tym opowiadam,
wszystko wydaje si� niedorzeczne
i pe�ne sprzeczno�ci. Wtedy tak
nie by�o. Z tych zmaga�
pozostawa�o zawsze jedno: musz�
wraca�! Musz� jeszcze raz
zobaczy� �on�. Mo�liwe, �e od
dawna �yje z kim� innym. To by�o
niewa�ne. Musia�em j� zobaczy�.
Moje rozumowanie wydawa�o mi si�
logiczne.
Wie�ci o zbli�aj�cej si�
wojnie stawa�y si� coraz
uporczywsze. Ka�dy zdawa� sobie
spraw�, �e Hitler, kt�ry bez
namys�u z�ama� przyrzeczenie, i�
zajmie tylko Sudety, a nie ca��
Czechos�owacj�, obecnie chce to
samo uczyni� z Polsk�. Wojna
musia�a wybuchn��. Przymierze
Francji i Anglii z Polsk� nie
oznacza�o nic innego. To ju�
sprawa nie miesi�cy, lecz
tygodni. Chodzi�o tu r�wnie� o
mnie i moje �ycie. Musia�em si�
zdecydowa�. I zdecydowa�em si�.
Postanowi�em wyjecha�. Nie
zastanawia�em si�, co b�dzie
potem. By�o mi wszystko jedno.
Je�li wybuchnie wojna, i tak
b�d� zgubiony. R�wnie dobrze
wi�c mog�em pozwoli� sobie na
szale�stwo.
W ostatnich dniach opanowa�
mnie dziwnie pogodny nastr�j.
By� maj, rabaty przy Rond Point
mieni�y si� od tulipan�w.
Wczesne wieczory tchn�y
nastrojem impresjonistycznych
obraz�w: w osnuwaj�cej wszystko
srebrzystej pomroce b��ka�y si�
niebieskawe cienie, a dalekie
jasnoszmaragdowe niebo wisia�o
nad zimnymi �wiat�ami ulicznych
latar� gazowych i nad ruchliwymi
czerwonymi wst�gami gazetek
�wietlnych, zainstalowanych na
dachach budynk�w prasowych.
Gazetki �wietlne zapowiada�y
wojn�.
M�j paszport nie budzi� we
mnie zbytniej ufno�ci, tote�
przed wyjazdem do Niemiec
postanowi�em go wypr�bowa�.
Pojecha�em wi�c najpierw do
Szwajcarii.
Celnik francuski zwr�ci� mi
dokument z oboj�tn� min�. Tego
si� spodziewa�em. Prawdziwy
niepok�j ogarn�� mnie dopiero
wtedy, gdy zjawi� si� urz�dnik
szwajcarski. Usi�owa�em co
prawda nie dawa� tego pozna� po
sobie, ale jednocze�nie zdawa�o
mi si�, �e w piersi mej dr�y co�
tak, jak niekiedy w bezwietrzny
dzie� dr�y li�� na drzewie.
Urz�dnik sprawdza� paszport.
By� to ros�y, barczysty
m�czyzna, ca�y przesi�kni�ty
zapachem fajkowego tytoniu. Jego
masywna posta� przes�oni�a okno
w przedziale. Na chwil�
opanowa�a mnie panika: zdawa�o
mi si�, �e cz�owiek ten zabiera
mi nie tylko niebo, lecz i
wolno��, dozna�em uczucia,
jakbym ju� siedzia� w ciemnej
celi wi�ziennej. Szwajcar jednak
obejrza� paszport i zwr�ci� mi
go bez �adnych komentarzy.
Dozna�em ogromnej ulgi i
niemal odruchowo zawo�a�em:
- Zapomnia� pan podstemplowa�!
Urz�dnik u�miechn�� si�.
- Mog� przy�o�y� stempel.
Zale�y panu na tym?
- Nie! Po prostu b�dzie to
swego rodzaju pami�tka z podr�y.
Celnik ostemplowa� paszport i
opu�ci� przedzia�. Zagryz�em
wargi. Jaki� sta�em si� nerwowy!
P�niej pomy�la�em sobie, �e
paszport ostemplowany wygl�da
bardziej autentycznie.
W Szwajcarii przez ca�y dzie�
zastanawia�em si�, czy do
Niemiec mam r�wnie� uda� si�
poci�giem, zabrak�o mi jednak
odwagi. Nie wiedzia�em te�, czy
powracaj�cy do ojczyzny, nawet
je�eli pochodz� z Austrii, nie
s� kontrolowani bardziej
dok�adnie. Prawdopodobnie tak
nie by�o, ale na wszelki wypadek
postanowi�em i�� przez zielon�
granic�.
Po przyje�dzie do Zurychu, jak
zwykle poszed�em przede
wszystkim na g��wn� poczt�.
Przy okienku z napisem "Poste
Restante" najcz�ciej spotyka
si� znajomych, takich samych
tu�aczy jak my, nie
posiadaj�cych zezwolenia na
pobyt, u kt�rych mo�na zasi�gn��
informacji. Po wyj�ciu z gmachu
poczty uda�em si� do "Caf~e
Greif", b�d�cej ca�kowitym
przeciwie�stwem "Caf~e de la
Rose". Spotka�em tu wielu ludzi
dobrze zorientowanych we
wszystkich mo�liwych przej�ciach
granicznych. Nikt z nich nie
zna� jednak dok�adnie przej�cia
do Niemiec. I to by�o
zrozumia�e. Kt� poza mn�
chcia�by si� w owym czasie
dosta� do Niemiec?
Pocz�tkowo patrzano na mnie
podejrzliwie, a potem zacz�to
mnie wyra�nie unika�. Ka�dy, kto
wraca� z powrotem, stawa� si�
renegatem. Czy� powr�t nie by�
r�wnoznaczny z akceptowaniem
istniej�cego re�imu? I czego
powracaj�cy m�g� szuka� w
Niemczech? Chcia� kogo�
zdradzi�? Ujawni� jakie�
tajemnice?
Zosta�em nagle zupe�nie sam;
unikano mnie, jakbym kogo�
zamordowa�. Nie pr�bowa�em si�
usprawiedliwia�. Kiedy
zastanawia�em si� nad swoj�
decyzj�, ogarnia�a mnie panika,
a w g�owie czu�em jaki� okropny
zam�t. Jak�e mog�em wyja�ni� to
innym?
Trzeciego dnia po moim
przyje�dzie, o godzinie sz�stej
rano, przyszli policjanci i
wyci�gn�li mnie z ��ka. Z ich
szczeg�owych pyta� nietrudno
by�o wywnioskowa�, �e zosta�em
zadenuncjowany przez kt�rego� z
moich znajomych. Po podejrzliwym
obejrzeniu paszportu policjanci
zabrali mnie na przes�uchanie.
Na szcz�cie paszport by�
ostemplowany przez
szwajcarskiego urz�dnika. Mog�em
wi�c udowodni�, �e przyjecha�em
legalnie i od trzech dni
zaledwie przebywam w tym kraju.
Dok�adnie pami�tam ten ranek,
gdy w towarzystwie policjanta
szed�em ulicami. By� pi�kny
dzie�. Na tle nieba wie�e i
dachy miasta odcina�y si� ostro,
jakby wyci�te z metalu. Z
pobliskiej piekarni dolatywa�
zapach �wie�ego chleba. Wydawa�o
si�, �e ca�a rado�� �ycia jest
skupiona w tym zapachu. Czy pan
zna to uczucie?
- Tak - odrzek�em. - �wiat
nigdy nie wydaje si� tak pi�kny
jak w�wczas, kiedy idzie si� do
wi�zienia, kiedy musimy si� z
nim rozsta�. Gdyby� mo�na by�o
zawsze go tak odczuwa�! Mo�e nie
pozwala nam na to brak czasu,
brak spokoju.
Schwarz pokr�ci� g�ow�.
- To nie jest zale�ne od
spokoju. Sam to tak odczuwa�em.
- M�g�by pan zachowa� �wie�o��
tych odczu�? - spyta�em.
- Tego nie wiem - odpowiedzia�
powoli Schwarz. - To w�a�nie
musia�bym wyja�ni�. Wy�lizn�o
mi si� jako� z r�k, ale czy
wtedy, gdy istnia�o, posiada�em
je w pe�ni? Czy m�g�bym je
odzyska�, zatrzyma� teraz
mocniej, na zawsze? Teraz, kiedy
ju� nie mo�e si� zmieni�? Czy
nie tracimy bezustannie tego, co
jak si� nam wydaje - trzymamy
mocno, ci�gle bowiem jest w
ruchu? I czy nie uspokaja si�
dopiero wtedy, kiedy ju� nie
istnieje i nie mo�e si� wi�cej
zmienia�? Czy� dopiero w�wczas
nie nale�y ono do nas?
�renice Schwarza by�y szeroko
otwarte, a oczy po raz pierwszy
z tak� moc� i tak uporczywie
wpatrywa�y si� we mnie.
"To fanatyk albo ob��kany" -
pomy�la�em nagle.
- Nie znam tych stan�w -
odpowiedzia�em. - Ale czy� ka�dy
tego nie pragnie? Zatrzyma� co�,
co nie jest mo�liwe do
utrzymania, i pozby� si� czego�,
co nie chce nas o