2330

Szczegóły
Tytuł 2330
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2330 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2330 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2330 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robin Cook ZAB�JCZA KURACJA Prze�o�y�a Magda Pietrzak- Merta Opowie�� ta jest ca�kowicie fikcyjna. Opisane tutaj wydarzenia, jak r�wnie� miejsca i postaci, zosta�y wymy�lone. Je�li nawet autor u�y� jakiej� prawdziwej nazwy, to nie w celu przedstawiania konkretnych miast czy os�b. Nie chcia� te� sugerowa�, �e opisane tu zdarzenia rzeczywi�cie mia�y miejsce. Ksi��k� t� dedykuj� duchowi reform w s�u�bie zdrowia oraz �wi�to�ci, jak� s� stosunki mi�dzy pacjentem a lekarzem. �ywi� gor�c� nadziej�, �e obie te sprawy nie musz� si� wzajemnie wyklucza�. Prolog Siedemnasty lutego by� pechowym dniem dla Sama Flemminga. Sam uwa�a� siebie za cz�owieka, kt�remu zawsze dopisywa�o szcz�cie. Jako broker jednej z g��wnych firm przy Wall Street ju� w wieku lat czterdziestu sze�ciu sta� si� bardzo zamo�ny. W�wczas, jak hazardzista, kt�ry wie, kiedy nale�y wycofa� si� z gry, zabra� zarobione przez siebie pieni�dze i uciek� z betonowych kanion�w Nowego Jorku na p�noc, do idyllicznego Bartlet w Vermont. Tam zacz�� wreszcie robi� to, o czym marzy� przez ca�e �ycie: malowa�. Jedn� z podstaw wiary, �e sprzyja mu szcz�cie, stanowi�o dla Sama dobre zdrowie, dop�ki siedemnastego lutego, o godzinie wp� do pi�tej, nie sta�o si� co� dziwnego. Liczne moleku�y wody w jego kom�rkach zacz�y rozpada� si� na dwie cz�ci: stosunkowo nieszkodliwy atom wodoru oraz wysoce reaktywny, niszczycielski wolny rodnik hydroksylowy. W odpowiedzi na owe molekularne reakcje u Sama uruchomi� si� system obrony kom�rkowej. Jednak tego szczeg�lnego dnia mechanizmy obronne zwalczaj�ce wolne rodniki szybko si� wyczerpa�y i nawet takie przeciwutleniacze jak witaminy E, C oraz beta-karoten, kt�re codziennie skrupulatnie �yka�, nie zdo�a�y powstrzyma� tej nag�ej, druzgocz�cej nawa�nicy. Wolne rodniki hydroksylowe zacz�y atakowa� jego cia�o i wkr�tce w b�onie dotkni�tych chorob� kom�rek zabrak�o p�ynu i elektrolit�w. W tym samym czasie niekt�re z kom�rkowych enzym�w proteinowych zacz�y si� rozszczepia� i inaktywowa�. Zaatakowanych zosta�o tak�e wiele moleku� DNA, co spowodowa�o zniszczenie pewnych gen�w. Le��c w ��ku w Bartlet Community Hospital, Sam nie by� �wiadomy tocz�cej si� wewn�trz jego kom�rek walki na �mier� i �ycie, odczuwa� jedynie jej nast�pstwa: podwy�szon� temperatur�, burczenie w brzuchu i pocz�tki zastoju krwi w klatce piersiowej. Kiedy tego samego popo�udnia lekarz Sama, doktor Portland, przyjecha� go odwiedzi�, zaniepokoi� si� wysok� gor�czk� pacjenta. Os�uchawszy go, pr�bowa� powiedzie� mu, �e wyst�pi�y pewne komplikacje i szybki powr�t do zdrowia po operacji z�amanego biodra zosta� niespodziewanie zak��cony przez zapalenie p�uc. Najwyra�niej jednak s�owa lekarza wcale do Sama nie dociera�y. Nie zareagowa� na wiadomo�� o przepisaniu antybiotyku, apatycznie te� przyj�� zapewnienia o rych�ym wyzdrowieniu. Co gorsza, prognozy doktora nie sprawdzi�y si�. Antybiotyk nie zdo�a� powstrzyma� rozwijaj�cej si� infekcji. Stan Sama nigdy nie polepszy� si� na tyle, by m�g� u�wiadomi� sobie ironi� losu: uszed� z �yciem dw�m rabusiom, kt�rzy napadli go w Nowym Jorku, prze�y� rozbicie si� samolotu czarterowego w hrabstwie Westchester i wyszed� ca�o z karambolu czterech samochod�w na New Jersey Turnpike - wszystko po to, by umrze� na skutek komplikacji wynik�ych po upadku na oblodzonej �cie�ce przed sklepem �elaznym Staleya w Bartlet w Vermont. Czwartek, 18 marca Stoj�c przed najwa�niejszymi pracownikami Bartlet Community Hospital, Harold Traynor milcza� dostatecznie d�ugo, by rozkoszowa� si� t� chwil�. W�a�nie przywo�a� zebranych do porz�dku. Zgromadzeni pos�usznie ucichli i wszystkie spojrzenia skierowa�y si� w jego stron�. Po�wi�cenie, z jakim wype�nia� obowi�zki prezesa zarz�du szpitala, stanowi�o dla� prawdziwy pow�d do dumy, dlatego te� napawa� si� podobnymi momentami dot�d, a� poczu�, i� jego osoba budzi l�k. - Dzi�kuj� wam wszystkim za przybycie w ten �nie�ny wiecz�r - powiedzia�. - Zwo�a�em to zebranie, by udowodni� wam, jak powa�nie zarz�d szpitala traktuje t� okropn� napa�� na siostr� Prudence Huntington na dolnym parkingu w zesz�ym tygodniu. Fakt, �e gwa�t zosta� na szcz�cie udaremniony dzi�ki przypadkowemu pojawieniu si� jednego ze stra�nik�w, w �aden spos�b nie zmniejsza powagi sytuacji. Traynor umilk�, patrz�c znacz�co na Patricka Sweglera. Dow�dca stra�y szpitalnej odwr�ci� wzrok, unikaj�c oskar�ycielskiego spojrzenia szefa. Napad na pann� Huntington by� trzecim tego rodzaju wypadkiem w ci�gu ostatniego roku i ze zrozumia�ych wzgl�d�w Swegler czu� si� za to odpowiedzialny. - Trzeba po�o�y� temu kres! - stwierdzi� dramatycznie Traynor, zerkaj�c na Nancy Widner, prze�o�on� piel�gniarek. Wszystkie trzy ofiary by�y jej podw�adnymi. - Bezpiecze�stwo personelu jest nasz� najwi�ksz� trosk� - doda�, przenosz�c wzrok z Geraldine Polcari, kierowniczki kuchni, na Glori� Suarez, szefow� intendent�w. - Zarz�d zaproponowa� wi�c, aby na terenie ni�szego parkingu powsta� wielopoziomowy gara�, po��czony bezpo�rednio z g��wnym budynkiem szpitala. By�by on porz�dnie o�wietlony i wyposa�ony w kamery. Traynor skin�� g�ow� w stron� Helen Beaton, dyrektora administracyjnego szpitala. Na dany znak kobieta zdj�a tkanin� okrywaj�c� st� konferencyjny. Oczom zebranych ukaza� si� szczeg�owy architektoniczny model ju� istniej�cego kompleksu szpitalnego wraz z proponowanym, dwupi�trowym, obszernym gara�em, usytuowanym na ty�ach g��wnego budynku. W�r�d licznych pomruk�w aprobaty Traynor obszed� st� dooko�a i stan�� tu� obok modelu. St� konferencyjny cz�sto s�u�y� do prezentowania sprz�tu medycznego, kt�rego zakup rozwa�ano, dlatego te� Traynor musia� najpierw usun�� stos lejkowatych sond, �eby wszyscy mogli lepiej zobaczy� makiet�. Powi�d� wzrokiem po zebranych. Wszystkie oczy utkwione by�y w modelu; wszyscy te� - opr�cz Wernera Van Slyke'a - wstali z miejsc. Parkowanie zawsze stanowi�o problem w Bartlet Community Hospital - szczeg�lnie przy brzydkiej pogodzie. Traynor wiedzia�, �e jego projekt zyska�by poparcie nawet bez serii napad�w na dolnym parkingu. Tak jak przewidywa�, wszystko potoczy�o si� po jego my�li. Zgromadzeni odnie�li si� do pomys�u entuzjastycznie. Tylko ponury Van Slyke, odpowiadaj�cy za aparatur� i konserwacj� budynk�w, pozosta� niewzruszony. - O co chodzi? - zapyta� Traynor. - Czy�by nie podoba� ci si� ten projekt? Van Slyke popatrzy� na Traynora z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - No wi�c? - powt�rzy� z napi�ciem prezes zarz�du. Van Slyke irytowa� go. Nigdy nie lubi� tego zamkni�tego w sobie, mrukliwego cz�owieka. - Jest w porz�dku - odpar� ponuro Van Slyke. Niespodziewanie drzwi sali konferencyjnej otworzy�y si� gwa�townie, z ha�asem uderzaj�c o przykr�conego do pod�ogi odboja. Wszyscy, w��cznie z Traynorem, podskoczyli. W progu stan�� Dennis Hodges, energiczny, kr�py, siedemdziesi�cioletni m�czyzna o grubo ciosanych rysach twarzy i wyblak�ej cerze. Nos mia� r�owy, kartoflowaty, oczy za� paciorkowate i kaprawe. Ubrany by� w ciemnozielon�, we�nian� marynark� i pogniecione sztruksowe spodnie. Na g�owie mia� oproszon� �niegiem czapk� my�liwsk� w czerwon� krat�. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e Hodges jest w�ciek�y. Z daleka czu� by�o od niego alkohol. Zimnymi jak lufy rewolwer�w oczyma wodzi� przez chwil� po zebranych, po czym utkwi� wzrok w prezesie zarz�du. - Chcia�bym porozmawia� z tob� na temat kilku moich by�ych pacjent�w, Traynor. Z tob� tak�e, Beaton - powiedzia�, rzucaj�c kobiecie przelotne, niech�tne spojrzenie. - Nie wiem, jakiego rodzaju szpital chcecie tu stworzy�, ale mog� wam powiedzie�, �e ani troch� mi si� to nie podoba! - Och, nie! - j�kn�� prezes, och�on�wszy nieco po nieoczekiwanym wtargni�ciu Hodgesa. Zaskoczenie szybko Ust�pi�o miejsca irytacji. Po�pieszne rozejrzenie si� po sali upewni�o go, �e inni podzielaj� jego uczucia. - Doktorze Hodges... - zacz��, za wszelk� cen� staraj�c si�, by zabrzmia�o to uprzejmie. - S�dz�, �e �atwo spostrzec, i� odbywa si� tu zebranie. Gdyby by� pan tak dobry i opu�ci� t� sal�... - Nie obchodzi mnie, do diab�a, co tutaj robicie - warkn�� Hodges. - Cokolwiek by to by�o, jest niewa�ne w por�wnaniu z tym, jak ty i ca�y zarz�d post�pujecie z moimi pacjentami. - Sztywnym krokiem podszed� do Traynora, kt�ry instynktownie odchyli� si� do ty�u. Bij�cy od przybysza zapach whisky sta� si� jeszcze bardziej intensywny. - Doktorze Hodges! - powiedzia� z nie skrywan� z�o�ci� prezes zarz�du. - Nie czas teraz na awantury. B�d� szcz�liwy, mog�c spotka� si� z panem rano i wys�ucha� wszystkich za�ale�. A teraz prosz� by� tak mi�ym i opu�ci� nas. Musimy zaj�� si� innymi sprawami... - Chc� porozmawia� teraz! - wrzasn�� Hodges. - Nie podoba mi si� to, co ty i tw�j zarz�d tutaj wyprawiacie! - Pos�uchaj, stary g�upcze - przerwa� mu Traynor. - �cisz g�os! Nie mam zielonego poj�cia, o co ci chodzi. Ale powiem ci, co robimy: nadstawiamy karku, walcz�c, by ten szpital nadal m�g� dzia�a�. A to nie jest w tych czasach �atwe zadanie. Dlatego czuj� si� dotkni�ty, kiedy kto� post�puje odmiennie. A teraz b�d� rozs�dny i zostaw nas w spokoju. Mamy jeszcze troch� pracy. - Nie mam zamiaru czeka� - upiera� si� Hodges. - Porozmawiam z tob� i Beaton teraz! Piel�gniarki, kuchni�, intendent�w oraz inne nonsensy mo�esz od�o�y� na p�niej. To, z czym przyszed�em, jest wa�niejsze. - Ha! - wykrzykn�a Nancy Widner. - To doprawdy i�cie w pa�skim stylu, doktorze Hodges, wdziera� si� tutaj i twierdzi�, �e sprawy piel�gniarek nie s� wa�ne. U�wiadomi� wi�c panu... - Dajcie spok�j! - powiedzia� Traynor, unosz�c r�k� w pojednawczym ge�cie. - Nie urz�dzajmy awantur. Prawd� m�wi�c, doktorze Hodges, w�a�nie rozmawiali�my o napadzie, kt�ry mia� miejsce w zesz�ym tygodniu. M�czyzna w narciarskich goglach znowu usi�owa� zgwa�ci� piel�gniark�. Jestem pewien, i� nie uwa�a pan gwa�tu oraz dw�ch pr�b jego dokonania za rzecz niewa�n�. - To jest wa�ne - zgodzi� si� Hodges. - Ale nie a� tak. Poza tym problem gwa�t�w to sprawa wewn�trzszpitalna. - Chwileczk�! - przerwa� mu Traynor. - Sugeruje pan, �e wie, kto jest gwa�cicielem? - Mo�na to tak nazwa� - odrzek� Hodges. - Mam pewne podejrzenia. Ale w tej chwili nie b�d� o nich dyskutowa�. Teraz interesuj� mnie wy��cznie moi pacjenci. - Ze wzburzeniem pomacha� trzymanymi w d�oni papierami. - Nie pojmuj�, jak ma pan czelno�� wdziera� si� tutaj, jakby by� pan w�a�cicielem tego miejsca, i decydowa�, co jest wa�ne, a co nie! - skrzywi�a si� z pogard� Helen Beaton. - Prosz� pami�ta�, �e nie jest pan ju� administratorem szpitala. - Dzi�ki, �e zwr�ci�a mi pani na to uwag� - odpar� Hodges. - Dobrze, ju� dobrze - westchn�� z rezygnacj� Traynor. Jego zebranie przerodzi�o si� w k��tni� mi�dzy pracownikami. Podni�s� rzucone przez Hodgesa na st� papiery, i wsun�wszy mu je z powrotem do r�ki, poprowadzi� lekarza w stron� drzwi. Doktor z pocz�tku opiera� si�, ale w ko�cu pozwoli� wyprowadzi� si� z sali. - Musimy porozmawia�, Haroldzie - powiedzia�, kiedy obaj znale�li si� ju� w holu. - To powa�na sprawa. - Jestem tego pewien - o�wiadczy� Traynor, staraj�c si�, by zabrzmia�o to szczerze. Wiedzia�, �e b�dzie musia� wys�ucha� narzeka�. Hodges administrowa� szpitalem ju� w czasach, gdy Traynor by� jeszcze w szkole �redniej. Przyj�� t� funkcj�, mimo �e wi�kszo�� lekarzy wola�a w�wczas nie bra� na siebie takiej odpowiedzialno�ci. W ci�gu trzydziestu lat pe�nienia swych obowi�zk�w przeobrazi� Bartlet Community Hospital z ma�ego szpitalika w prawdziwe centrum medyczne. Kiedy trzy lata temu ust�pi� ze stanowiska, przekazuj�c je Traynorowi, by�a to ju� ogromna plac�wka. - Cokolwiek masz na my�li - rzek� Traynor - z pewno�ci� mo�e to poczeka� do jutra. Porozmawiamy o tym w czasie lunchu. Zaprosz� tak�e Bartona Sherwooda i doktora Delberta Cantora. Je�li to, co masz mi do powiedzenia, dotyczy podj�tych przez nas ostatnio decyzji, a s�dz�, �e tak w�a�nie jest, najlepiej b�dzie, gdy pom�wisz tak�e z wiceprezesem zarz�du i szefem personelu. Zgodzisz si� ze mn�? - Chyba tak - odpar� niech�tnie Hodges. - A wi�c umowa stoi - powiedzia� pogodnie Traynor, kieruj�c si� z powrotem w stron� sali konferencyjnej, w nadziei, �e uda mu si� jeszcze uratowa� zebranie, skoro Hodges przysta� na inny termin rozmowy. - Skontaktuj� si� z nimi jeszcze dzi� wieczorem. - Nie kieruj� ju� szpitalem - doda� Hodges - ale wci�� czuj� si� odpowiedzialny za to, co si� w nim dzieje. Pami�taj te�, �e gdyby nie ja, nie zosta�by� cz�onkiem zarz�du, a tym bardziej jego prezesem. - Wiem o tym - odpar� Traynor. - Ale czasem zastanawiam si� - za�artowa� - czy dzi�kowa� ci, czy te� przeklina� ci� za ten podw�jny honor. - Obawiam si�, �e w�adza uderzy�a ci do g�owy - stwierdzi� Hodges. - Och, daj spok�j! - obruszy� si� Traynor. - Co masz na my�li, m�wi�c: "w�adza?" To zaj�cie nie oznacza niczego pr�cz jednego b�lu g�owy za drugim. - Ale b�d� co b�d� zawiadujesz bud�etem wynosz�cym sto milion�w dolar�w - przypomnia� mu Hodges. - Poza tym szpital jest instytucj� zatrudniaj�c� w tej cz�ci stanu najwi�cej ludzi. A to wszystko oznacza w�adz�. - Oznacza raczej ci�g�y miecz nad g�ow� - za�mia� si� nerwowo Traynor. - Ale i tak powinni�my by� szcz�liwi, �e w og�le mamy prac�. W przeciwie�stwie do dw�ch naszych konkurent�w, o czym zapewne nie musz� ci m�wi�. Valley Hospital zosta� zamkni�ty, a Mary Sackler zamieniono na dom opieki spo�ecznej. - Co z tego, �e szpital nadal istnieje, skoro widz�, i� ci, od kt�rych dostajesz pieni�dze, zapominaj� o podstawowych zadaniach tej plac�wki. - Och, co za bzdury! - �achn�� si� Traynor, trac�c panowanie nad sob�. - Wy, starzy lekarze, musicie u�wiadomi� sobie, �e �yjemy ju� w innej rzeczywisto�ci. Nie jest �atwo ci�gle ogranicza� wydatki, boryka� si� z k�opotami finansowymi i znosi� wtr�canie si� we wszystko rz�du. Utrzymanie szpitala nie kosztuje ju� tak ma�o jak za twoich czas�w. �wiat si� zmieni� i musimy przystosowa� si� do nowych warunk�w, obmy�li� now� strategi�, by prze�y�. Waszyngton to popiera. - Waszyngton z pewno�ci� nie popiera tego, co ty i twoja klika tu wyprawiacie - za�mia� si� ironicznie Hodges. - Ale tam: nie popiera! - skrzywi� si� Traynor. - To si� nazywa konkurencja, Dennisie. Prze�ywaj� tylko najlepiej przystosowani i gi�tcy. �adnego �onglowania kosztami, jak to by�o za twoich czas�w. Traynor umilk�, u�wiadomiwszy sobie, �e m�wi za du�o. Otar� pot, kt�ry zrosi� mu czo�o, i westchn�� g��boko. - Musz� wraca� do sali konferencyjnej, Dennisie, ty za� jed� do domu. Uspok�j si�, zrelaksuj, troch� si� prze�pij. Spotkamy si� jutro i porozmawiamy o wszystkim, co ci� gryzie. W porz�dku? - Rzeczywi�cie jestem troch� zm�czony - przyzna� Hodges. - Jasne, �e jeste� - zgodzi� si� Traynor. - Jutro w porze lunchu? Obiecujesz? �adnych wykr�t�w? - Absolutnie �adnych - zapewni� prezes, poklepuj�c Hodgesa po plecach. - W sto��wce, dok�adnie o dwunastej. Z ulg� popatrzy� za swym dawnym prze�o�onym, kt�ry charakterystycznym, oci�a�ym krokiem powl�k� si� w stron� szpitalnego holu. Zdumiewa� go niebywa�y talent tego cz�owieka do robienia zamieszania. Co gorsza, Hodges nie zdawa� sobie sprawy, jak bardzo jest niezno�ny. Sta� si� doprawdy k�opotliwy. - Czy mo�na prosi� o cisz�? - zawo�a� Traynor do zebranych, przekrzykuj�c gwar rozm�w. - Przepraszam za t� przerw�. Stary Hodges ma szczeg�lny dar pojawiania si� w najmniej odpowiednim momencie, - I tak jeszcze nie pokaza�, co potrafi - stwierdzi�a Beaton. - Ci�gle przychodzi do mojego biura i narzeka na spos�b traktowania przez personel szpitala jego dawnych pacjent�w. Zachowuje si� tak, jakby wci�� by� tu szefem. - I nigdy nie obchodzi�y go sprawy kuchni - poskar�y�a si� Geraldine Polcari. - Ani �rodki czysto�ci - doda�a Gloria Suarez. - W moim biurze tak�e pojawia si� co najmniej raz w tygodniu - o�wiadczy�a Nancy Widner. - R�wnie� s�ysz� bez przerwy te same skargi, �e piel�gniarki nie odpowiadaj� dostatecznie szybko na wezwania jego by�ych pacjent�w. - Te� mi si� znalaz� obro�ca - stwierdzi�a Beaton. - To chyba jedyni ludzie, kt�rzy jeszcze mog� z nim wytrzyma� - westchn�a Nancy. - Wszyscy inni uwa�aj� go za kapry�nego, starego ba�wana. - Czy s�dzicie, �e faktycznie wie, kto jest gwa�cicielem? - zapyta� Patrick Swegler. - Sk�d�e - wzruszy�a ramionami Nancy. - To zwyk�y krzykacz. - A co pan o tym my�li, panie Traynor? - dopytywa� si� Swegler. Prezes zarz�du wzruszy� ramionami. - W�tpi�, by wiedzia� cokolwiek, ale z pewno�ci� zapytam go o to, kiedy si� jutro spotkamy. - Nie zazdroszcz� ci tego lunchu - o�wiadczy�a Beaton. - To prawda, �e niezbyt si� ciesz� na t� rozmow� - przyzna� Traynor. - Zawsze uwa�a�em, i� Dennis zas�uguje na pewien szacunek, ale - je�li mam by� szczery - moja cierpliwo�� jest ju� na wyczerpaniu. A teraz wracajmy do naszych spraw - zarz�dzi�, cho� rado��, kt�r� wcze�niej odczuwa�, bezpowrotnie znikn�a. Hodges wl�k� si� powoli �rodkiem jezdni opustosza�ej Main Street. P�ugi �nie�ne jeszcze si� tu nie pojawi�y: ca�e miasto spowija�a dwucalowa warstwa �wie�ego �niegu, a z nieba wci�� spada�y nowe p�atki. Lekarz zakl�� pod nosem, daj�c w ten spos�b upust ogarniaj�cej go bezsilnej z�o�ci. Teraz, wracaj�c do domu, �a�owa�, �e pozwoli� si� tak �atwo sp�awi� Traynorowi. Przechodz�c obok miejskiego parku, w kt�rym sta�y puste, przypr�szone �niegiem �awki, popatrzy� na p�noc, ku ko�cio�owi metodyst�w. Za nim, w oddali, wznosi� si� g��wny budynek szpitala. Hodges zadr�a�. Po�wi�ci� temu szpitalowi ca�e �ycie, pragn�c, by jak najlepiej s�u�y� miastu, teraz za� obawia� si�, i� przesta� on ju� pe�ni� sw� podstawow� rol�. Ponownie ruszy� za�nie�on� Main Street. Zgrabia�ymi z zimna d�o�mi dotkn�� ukrytych w kieszeni marynarki kartek maszynopisu. Przecznic� dalej zatrzyma� si� znowu. Tym razem jego spojrzenie pow�drowa�o ku ozdobionym kolumienkami oknom Iron Horse Inn. Na pokryty �niegiem trawnik pada�o przez nie �agodne, ciep�e �wiat�o. Tylko sekund� zabra�o Hodgesowi podj�cie decyzji, �e wypije jeszcze jednego drinka. Teraz, gdy jego �ona, Clara, sp�dza�a wi�cej czasu u swojej rodziny w Bostonie ni� z nim w Bartlet, m�g� robi�, co chcia�. Co innego, gdyby by�a w domu i zaniepokojona wypatrywa�a jego powrotu. Ostatnimi czasy stali si� sobie niemal obcy. Hodges czu�, �e przed dwudziestopi�ciominutowym spacerem, jaki mia� przed sob�, dodatkowy �yk czego� mocniejszego na rozgrzewk� dobrze mu zrobi. Wszed� do sieni i otrzepa� buty ze �niegu. Powiesi� p�aszcz na drewnianym ko�ku i umie�ci� nad nim kapelusz. Min�� niewielki hol oraz pust� szatni�, kt�rej u�ywano tylko podczas organizowanych tu bankiet�w, i dotar� do drzwi baru. Sala, w kt�rej si� znalaz�, wy�o�ona by�a surowym sosnowym drewnem, miejscami mocno sczernia�ym w ci�gu dw�ch stuleci. Na jednej ze �cian pyszni� si� ogromny kominek z polnych kamieni. P�on�� na nim ogie�. Hodges uwa�nie zlustrowa� wn�trze. Jego zdaniem zebra�o si� tu niezbyt mi�e towarzystwo. Zobaczy� Bartona Sherwooda, prezesa Green Mountain National Bank, a teraz - dzi�ki Traynorowi - tak�e wiceprezesa zarz�du szpitala. Siedzia� przy stoliku z Nedem Banksem, antypatycznym w�a�cicielem New England Coat Hanger Company. Nieco dalej dostrzeg� Delberta Cantora i doktora Paula Darnella. Na stoliku przed nimi sta�y liczne butelki piwa, koszyczek z ziemniaczanymi chipsami i p�misek ser�w. Wed�ug Hodgesa wygl�dali jak pochylone nad korytem �winie. Przez u�amek sekundy zastanawia� si�, czy nie wyj�� z kieszeni papier�w i nie poprosi� Sherwooda i Cantora o chwil� rozmowy, szybko jednak porzuci� ten pomys�. Nie mia� ju� dzisiaj na to si�y, a przy tym wiedzia�, �e radiolog Cantor i patolog Darnell nienawidz� jego zwyczaju m�wienia tego, co my�li. Obaj byli g��boko nieszcz�liwi, kiedy pi�� lat temu za spraw� Hodgesa ich wydzia�y znalaz�y si� pod zarz�dem szpitala - irytowa�o ich ci�g�e wys�uchiwanie narzeka� �wczesnego prezesa. Przy barze siedzia� John MacKenzie, jeszcze jeden sta�y bywalec, z kt�rym Hodges wola�by unikn�� spotkania. Pomi�dzy oboma m�czyznami trwa� ci�gn�cy si� od dawna sp�r. John mia� na przedmie�ciach warsztat samochodowy, z kt�rego us�ug Hodges przez wiele lat korzysta�. Za kt�rym� jednak razem MacKenzie nie zdo�a� naprawi� jego auta i doktor musia� uda� si� a� do autoryzowanej stacji obs�ugi w Rutland, w zwi�zku z czym nie zap�aci� Johnowi ani grosza. Oddalony o kilka barowych sto�k�w od MacKenziego siedzia�, j�cz�c pod nosem, Pete Bergan, dzieci�- kwiat, kt�ry nie uko�czy� nawet sze�ciu klas. W wieku osiemnastu lat porzuci� nauk� i zarabia� na �ycie, imaj�c si� najdziwniejszych zaj��. Hodges za�atwi� mu prac� sprz�tacza w szpitalu, ale zosta� zwolniony, gdy� nie wywi�zywa� si� z obowi�zk�w. Od tamtej pory Pete �ywi� do niego g��bok� niech��. Za plecami Petera ci�gn�� si� rz�d pustych barowych sto�k�w, w g��bi sali za� sta�y dwa sto�y do gry w bilard. Ze znajduj�cej si� pod �cian� staromodnej, pochodz�cej z lat pi��dziesi�tych szafy graj�cej s�czy�a si� muzyka. Wok� sto��w bilardowych t�oczy�a si� grupka m�odzie�y z Bartlet College, niewielkiej liberalnej uczelni, kt�ra ostatnimi czasy sta�a si� koedukacyjna. Hodges zatrzyma� si� w progu, rozwa�aj�c, czy wypicie drinka warte jest zetkni�cia si� z tymi lud�mi. W ko�cu jednak wspomnienie panuj�cego na zewn�trz przenikliwego mrozu oraz pragnienie posmakowania szkockiej whisky popchn�y go w g��b sali. Ignoruj�c wszystkich obecnych, podszed� do odleg�ego ko�ca baru i wspi�� si� na jeden z pustych sto�k�w. Promieniuj�ce od kominka ciep�o ogrzewa�o mu plecy. Postawiono przed nim szklaneczk� i oty�y barman, Carleton Harris, nala� mu dewara bez lodu. Carleton i Hodges znali si� od bardzo dawna. - Lepiej �eby� wybra� sobie jakie� inne miejsce - poradzi� barman. - A to czemu? - zdziwi� si� Hodges, szcz�liwy, �e nikt nie zauwa�y� jego wej�cia. Carleton skinieniem g�owy wskaza� na wp� opr�nion� szklaneczk� stoj�c� na ladzie baru dwa sto�ki dalej. - Nasz nieustraszony szef policji, pan Wayne Robertson, wpad� dzi� do nas na jednego. Przed chwil� poszed� do ubikacji. - Do diab�a z nim! - skrzywi� si� Hodges. - Pami�taj, �e ci� ostrzega�em - powiedzia� Carleton, kieruj�c si� w stron� kilku student�w, kt�rzy w�a�nie weszli do baru. - Do licha, to ju� sze�ciu na jednego. P� tuzina - mrukn�� do siebie Hodges. Gdyby chcia� przenie�� si� w przeciwleg�y koniec baru, musia�by stan�� twarz� w twarz z Johnem MacKenzie, niech�tnie postanowi� wi�c zosta� tu, gdzie by�. Uni�s� szklank� do ust. Zanim jednak zdo�a� wypi� cho� �yk, poczu� klepni�cie w plecy. Na szcz�cie zd��y� odsun�� szklaneczk� na tyle, by szk�o nie zadzwoni�o mu o z�by i whisky si� nie rozla�a. - Kog� my tu widzimy? Ale� to nasz znachorek! Obr�ci� si� i ujrza� przed sob� pijack� twarz Wayne'a Robertsona. Policjant mia� czterdzie�ci dwa lata i by� oty�y. Swego czasu nale�a� do wyj�tkowo muskularnych m�czyzn, ale teraz skryte pod warstw� t�uszczu mi�nie ju� zwiotcza�y. Najbardziej rzucaj�cy si� w oczy szczeg� jego sylwetki stanowi� wydatny brzuch - sprz�czka s�u�bowego paska niemal gin�a w fa�dach sad�a. Robertson by� w mundurze i mia� bro�. - Jeste� pijany, Wayne - powiedzia� Hodges. - Czemu nie p�jdziesz do domu i nie prze�pisz si� troch�? - Odwr�ci� si� w stron� baru i ponownie spr�bowa� napi� si� whisky. - Nie mam po co wraca� do domu. I to dzi�ki tobie. Hodges ponownie obr�ci� si� na sto�ku i popatrzy� na Robertsona. Policjant mia� przekrwione oczy - niemal r�wnie czerwone co nalane policzki - i kr�tkie, niemodnie uczesane w�osy. - Nie zaczynaj wszystkiego od nowa, Wayne - powiedzia� Hodges. - Twoja �ona, Panie �wie� nad jej dusz�, nie by�a moj� pacjentk�. Jeste� pijany. Id� do domu. - Zarz�dza�e� tym przekl�tym szpitalem - stwierdzi� Robertson. - Co nie znaczy, �e odpowiadam za wszystko, co si� w nim dzia�o, ty idioto - warkn�� Hodges. - Poza tym to by�o dziesi�� lat temu. - Po raz kolejny spr�bowa� obr�ci� si� do policjanta plecami. - Ty sukinsynu! - wrzasn�� Robertson, chwytaj�c Hodgesa za klapy marynarki i pr�buj�c �ci�gn�� go z barowego sto�ka. Carleton Harris wybieg� zza kontuaru i z zaskakuj�c� jak na kogo� o takiej tuszy zr�czno�ci� rzuci� si� pomi�dzy obu m�czyzn. Palec po palcu rozlu�ni� zaci�ni�t� na marynarce Hodgesa d�o� policjanta. - No dobrze, wy dwaj - powiedzia�. - Wyno�cie si�, ka�dy do w�asnego k�ta. W Iron Horse nie pozwalamy na �adne b�jki. Hodges z oburzeniem obci�gn�� po�y marynarki, si�gn�� po swego drinka i ruszy� w g��b baru. Przechodz�c obok Johna MacKenziego, us�ysza�, jak ten mrukn��: "paso�yt", nie da� si� jednak sprowokowa� do k��tni. - Nie powiniene� si� wtr�ca�, Carleton - zawo�a� do barmana doktor Cantor. - Co najmniej p� miasta by�oby zachwycone, gdyby Robertson da� po g�bie staremu Hodgesowi. Cantor i Damell wybuchn�li �miechem. Tr�caj�c si� �okciami, chichotali, uderzaj�c d�o�mi w kolana i krztusz�c si� piwem. Carleton zignorowa� ich. Wr�ci� za kontuar i nape�ni� podsuni�t� mu szklaneczk� Bartona Sherwooda. - Doktor Cantor ma racj� - stwierdzi� prezes banku, dostatecznie g�o�no, by wszyscy go us�yszeli. - Nast�pnym razem, kiedy Hodges i Robertson wezm� si� za �by, nie wtr�caj si�. - Ty tak�e tego nie r�b - odrzek� Carleton, zr�cznie mieszaj�c drinka. - Pozw�l, �e powiem ci co� o doktorze Hodgesie - powiedzia� Sherwood, tym razem tak�e na tyle g�o�no, by us�yszano go nawet w najdalszych k�tach sali. - Nie zalicza si� on do zbyt dobrych s�siad�w. Dzi�ki splotowi historycznych okoliczno�ci jest w�a�cicielem ma�ego skrawka ziemi, oddzielaj�cego od siebie dwa moje place. I wiesz, co zrobi� w tej sytuacji nasz doktor? Wybudowa� gigantyczne ogrodzenie! - Oczywi�cie, �e ogrodzi�em swoj� dzia�k� - wybuchn�� Hodges. - By� to jedyny spos�b, aby powstrzyma� twoje przekl�te konie przed zasrywaniem mojej posesji. - Czemu wi�c nie sprzedasz mi tego kawa�ka ziemi? - zapyta� Sherwood, staj�c twarz� w twarz z lekarzem. - Nie masz z niego �adnego po�ytku. - Nie mog� tego uczyni�, poniewa� ta ziemia nale�y do mojej �ony - odrzek� Hodges. - Nonsens - stwierdzi� Sherwood. - To, �e dom i ziemia zapisane s� na �on�, to zwyk�y prawniczy wybieg, by uchroni� tw�j maj�tek przed zbytni� dociekliwo�ci� urz�du skarbowego. Sam mi to powiedzia�e�. - No c�, chyba powiniene� domy�li� si� prawdy - odrzek� Hodges. - Pr�bowa�em by� delikatny, ale na pr�no. Nie sprzedam ci ziemi, poniewa� pogardzam tob�. Czy teraz dotar�o to wreszcie do twego ptasiego m�d�ku? Sherwood obr�ci� si� i potoczy� wzrokiem po zebranych w barze. - Wszyscy jeste�cie �wiadkami - og�osi�. - Jedynym powodem, dla kt�rego doktor Hodges nie chce sprzeda� ziemi, jest ch�� zrobienia mi na z�o��. To �adna niespodzianka. Nigdy nie post�powa� po chrze�cija�sku. - Zamknij si�! - warkn�� lekarz. - To czysta hipokryzja, kiedy prezes banku ��da od kogo� chrze�cija�skiej postawy, podczas gdy sam nie ma czystego sumienia. B�d� co b�d� wyrzuci�e� ju� z domu niejedn� rodzin�. - To co innego - obruszy� si� Sherwood. - Interes jest interesem. Musz� przecie� z czego� p�aci� dywidendy moim udzia�owcom. - G�wno tam! - �achn�� si� Hodges, pogardliwie wzruszaj�c ramionami. Jego uwag� zwr�ci�o nag�e zamieszanie przy drzwiach. Odwr�ci� si� i ujrza� wchodz�cego do baru Traynora i innych uczestnik�w szpitalnego zebrania. Zauwa�y�, �e prezes zarz�du niezbyt ucieszy� si� na jego widok. Hodges skrzywi� si� oboj�tnie i ponownie uj�� swoj� szklaneczk�. Nie m�g� jednak przegapi� tak dobrej okazji - w barze znalaz�o si� r�wnocze�nie a� trzech cz�onk�w zarz�du: Traynor, Sherwood i Cantor. Wzi�wszy ze sob� drinka, ruszy� za Traynorem ku stolikowi zajmowanemu przez Sherwooda i Banksa. - Co s�dzisz o tym, �eby�my pogadali teraz, skoro jeste�my tu wszyscy czterej? - zapyta�, k�ad�c prezesowi r�k� na ramieniu. - Do diab�a, Hodges! - zirytowa� si� Traynor. - Ile razy mam ci powtarza�, �e nie chc� rozmawia� dzi� na ten temat. Spotkamy si� jutro. - O czym on chce m�wi�? - zapyta� Sherwood. - Ma co� do powiedzenia na temat kilku swych dawnych pacjent�w - odpar� Traynor. - Um�wi�em si� z nim jutro w porze lunchu. - O co chodzi? - usi�owa� dowiedzie� si� doktor Cantor. Zachowywa� si� jak rekin, kt�ry poczuwszy krew, rzuca si� na swoj� ofiar�. - Doktorowi Hodgesowi nie podoba si� spos�b, w jaki zarz�dzamy szpitalem - wyja�ni� Traynor. - Wys�uchamy jednak tego, co ma nam do powiedzenia, dopiero jutro. - Bez w�tpienia b�dzie o tym co zawsze - Sherwood skrzywi� si� z niesmakiem. - �e nie traktujemy jego by�ych pacjent�w z nale�n� czci�. - Oto i wdzi�czno��! - westchn�� doktor Cantor, nie dopuszczaj�c do g�osu usi�uj�cego co� powiedzie� Hodgesa. - Wypruwamy sobie �y�y dla dobra szpitala i co nas za to spotyka? Nic pr�cz krytyki. - Raczej dla dobra w�asnej dupy - przerwa� mu drwi�co Hodges. - Nie nabierzecie mnie. Wasze post�powanie nie wynika ze szlachetnych pobudek. Ty, Traynor, wykorzystujesz swoje stanowisko, by rozkoszowa� si� w�adz�. Twoje interesy, Sherwood, nie s� za� nawet tak subtelne. Chodzi ci tylko o pieni�dze: wszak szpital jest najwi�kszym klientem banku. Twoj� postaw�, Cantor, mo�na wyja�ni� r�wnie �atwo. Wszystkim wam tak naprawd� idzie jedynie o Imaging Center, na za�o�enie kt�rego w chwili s�abo�ci pozwoli�em. Ze wszystkich decyzji, jakie podj��em, administruj�c szpitalem, tej �a�uj� najbardziej. - Kiedy� uwa�a�e� to za dobry pomys� - przypomnia� doktor Cantor. - Tylko dlatego, �e nie widzia�em innego sposobu na unowocze�nienie szpitalnego wyposa�enia - zaperzy� si� Hodges. - Ale wtedy jeszcze sobie nie u�wiadomi�em, �e pieni�dze wydane przez nas na zakup aparatury zwr�c� si� w ci�gu nieca�ego roku, co oznacza, i� ty i pozostali prywatni radiolodzy ograbili�cie szpital z pieni�dzy, jakie m�g� w ten spos�b zarobi�. - Nie chc� wraca� do tego starego sporu - o�wiadczy� doktor Cantor. - Ani ja - zgodzi� si� Hodges. - Chcia�em tylko powiedzie�, �e w waszym dzia�aniu nie ma ani krzty szlachetno�ci. Obchodz� was jedynie pieni�dze, a nie pacjenci. - A kim�e ty jeste�, by ocenia� nasze pobudki - rozgniewa� si� Traynor. - Sam zarz�dza�e� szpitalem tak, jakby by� twoj� w�asno�ci�. Mo�e powiesz nam, kto przez te wszystkie lata zajmowa� si� twoim domem? - O czym ty m�wisz? - zdziwi� si� Hodges, wodz�c oczyma od jednego swego rozm�wcy do drugiego. - Czy�by moje pytanie by�o zbyt skomplikowane? - warkn�� mocno ju� rozz�oszczony Traynor. Przypar� Hodgesa do muru i teraz mia� ochot� zmia�d�y� go do ko�ca. - Nie rozumiem, co z tym wszystkim ma wsp�lnego m�j dom - powiedzia� Hodges. Traynor rozejrza� si� po sali. - Jest tu Van Slyke? - zapyta�. - Przed chwil� widzia�em, jak si� gdzie� tutaj kr�ci�. - Siedzi przy kominku - odpar� Sherwood, wskazuj�c m�czyzn� palcem i staraj�c si� ukry� wype�zaj�cy mu na wargi pe�en satysfakcji u�mieszek. Od pewnego czasu sprawa domu Hodgesa mocno go irytowa�a. Jedynym powodem, dla kt�rego nigdy nie wyci�gn�� jej na �wiat�o dzienne, by� surowy zakaz Traynora. Prezes zarz�du zawo�a� Van Slyke'a, ale m�czyzna zdawa� si� go nie s�ysze�. Krzykn�� jeszcze raz, tym razem dostatecznie g�o�no, by us�yszeli go wszyscy ludzie w barze. W jednej chwili umilk�y wszelkie rozmowy i gdyby nie p�yn�ca z szafy graj�cej muzyka, w sali zapanowa�aby ca�kowita cisza. Van Slyke podszed� do nich wolnym krokiem, skr�powany tym, �e wszyscy na niego patrz�. Zgromadzeni w barze ludzie szybko jednak przestali si� nim interesowa� i powr�cili do swoich rozm�w. - Dobry Bo�e, cz�owieku - zwr�ci� si� do Van Slyke'a Traynor. - Idziesz tak, jakby� brodzi� po kolana w g�stym b�ocie. Czasem sprawiasz wra�enie, jakby� mia� osiemdziesi�t, a nie trzydzie�ci lat. - Przepraszam - powiedzia� m�czyzna, ani na chwil� nie trac�c swego nieobecnego wyrazu twarzy. - Chc� zada� ci pewne pytanie - ci�gn�� Traynor. - Kto dba o dom i posiad�o�� doktora Hodgesa? Van Slyke przeni�s� wzrok z Traynora na Hodgesa i na jego wargach pojawi� si� ironiczny u�miech. Lekarz odwr�ci� wzrok. - No wi�c? - ponagli� Traynor. - My - odpar� Van Slyke. - Czy m�g�by� wyra�a� si� ja�niej? - poprosi� prezes zarz�du. - Co znaczy "my"? - S�u�by techniczne szpitala - powiedzia� Van Slyke, nie odrywaj�c oczu od Hodgesa i nie przestaj�c si� u�miecha�. - Jak d�ugo to trwa? - indagowa� go dalej Traynor. - Zacz�o si�, zanim jeszcze podj��em prac� w szpitalu. I do dzi� si� nie sko�czy�o. - A wi�c teraz si� zmieni - o�wiadczy� Traynor. - Jasne? - Oczywi�cie - powiedzia� Van Slyke. - Dzi�kuj�, Wernerze. Skoro sko�czyli�my z doktorem Hodgesem, mo�esz wraca� do stolika i wypi� swoje piwo. Van Slyke skin�� lekko g�ow� i oddali� si� w stron� kominka. - Znacie to stare porzekad�o? - zacz�� Traynor. - O ludziach �yj�cych w cieplarnianych warunkach... - Zamknij si�! - warkn�� Hodges. Chcia� powiedzie� co� jeszcze, ale si� powstrzyma�. Zamiast tego szybkim krokiem przeszed� przez sal� i niedbale narzuciwszy na siebie p�aszcz, wyszed� w �nie�n� noc. - Stary g�upiec - mrukn��, kieruj�c si� ku po�udniowej cz�ci miasta. By� z�y na siebie, �e pozwoli� tamtym zbi� si� z tropu i nie powiedzia� im, jak bardzo jest oburzony sposobem traktowania swoich pacjent�w. To prawda, �e s�u�by szpitalne zajmowa�y si� jego posesj�. Zacz�o si� to wiele lat temu. Pewnego dnia pracownicy szpitala pojawili si� po prostu w jego domu. Hodges nigdy nie prosi� o t� pomoc, ale te� nie uczyni� nic, by po�o�y� jej kres. D�ugi spacer w�r�d mro�nej nocy sprawi�, �e och�on�� nieco i pozby� si� wyrzut�w sumienia z powodu korzystania z pomocy s�u�b szpitalnych. W ka�dym razie nie mia�o to nic wsp�lnego z opiek� nad pacjentami. Skr�caj�c na nie od�nie�ony podjazd swego domu, postanowi�, �e zaproponuje pracuj�cym u niego ludziom godziwe wynagrodzenie za ich trud. Nie mo�e pozwoli�, by ta sprawa os�abi�a wymow� jego protestu przeciw znacznie powa�niejszym nieprawid�owo�ciom. Doszed�szy do po�owy podjazdu, Hodges m�g� ju� dostrzec po�o�on� w dole za jego will� ��k�. Padaj�ce p�atki �niegu sprawia�y, �e prawie nie wida� by�o owego wysokiego ogrodzenia, kt�re wzni�s�, by powstrzyma� konie Sherwooda od wchodzenia na teren jego posesji. Nigdy nie sprzeda sukinsynowi tego skrawka ziemi. Sherwood wszed� w posiadanie drugiego placu, odbieraj�c go rodzinie, kt�rej ojciec by� pacjentem Hodgesa - jednym z tych nieszcz�nik�w, kt�rych karty przyj�cia do szpitala lekarz mia� teraz w kieszeni. Hodges zszed� z podjazdu i ruszy� na skr�ty, �cie�k� biegn�c� obok ma�ego stawu przed domem. Dzieci s�siad�w musia�y je�dzi� po nim na �y�wach, poniewa� l�d by� oczyszczony ze �niegu, a na przeciwleg�ych ko�cach zamarzni�tej sadzawki ustawiono bramki. Nad stawem, w�r�d �nie�nej ciemno�ci, wznosi� si� dom Hodgesa. Okr��ywszy budynek, lekarz podszed� do bocznych drzwi - prowadzi�y one do sieni ��cz�cej dom ze stajni�. Otrzepa� oblepiaj�cy buty �nieg i wszed� do �rodka. Nie zapalaj�c �wiat�a, zdj�� p�aszcz oraz kapelusz. Si�gn�� do kieszeni i wyj�� schowane w niej papiery, po czym wszed� do kuchni, po�o�y� je na stole i skierowa� si� ku bibliotece - chcia� nala� sobie drinka w zamian za tego, kt�rego nie dopi� w barze. Niecierpliwe pukanie do drzwi zatrzyma�o go w po�owie drogi. Ze zdumieniem spojrza� na zegarek. Kt� m�g� przyj�� tu o tej porze w tak� noc? Zawr�ci�, przeszed� przez kuchni� i skierowa� si� do sieni. R�kawem koszuli otar� szron z jednej z wprawionych w drzwi szybek, ale dostrzeg� przez ni� tylko niewyra�ne kontury stoj�cej na zewn�trz postaci. - Ciekawe, kt� to taki - mrukn�� pod nosem, przekr�caj�c klucz i otwieraj�c drzwi na o�cie�. - O! - zdumia� si�. - Zwa�ywszy na wszystko, co si� sta�o, to nieco dziwne, �e postanowi�e� z�o�y� mi wizyt�. Szczeg�lnie o tej porze. Popatrzy� pytaj�co na go�cia, lecz ten nie odezwa� si� ani s�owem. Przez otwarte drzwi do sieni wpada�y p�atki �niegu. - Do diab�a! - westchn�� Hodges, wzruszaj�c ramionami. - Czegokolwiek chcesz, wejd�. - Odsun�� si� od drzwi i ruszy� w stron� kuchni. - Nie oczekuj jednak, �e b�d� odgrywa� rol� go�cinnego gospodarza. Wst�puj�c na pojedynczy stopie� wiod�cy do kuchni, odwr�ci� si�, by sprawdzi�, czy go�ciowi uda�o si� porz�dnie zatrzasn�� za sob� drzwi, i w tym samym momencie k�tem oka dostrzeg� co�, co z wielk� szybko�ci� zbli�a�o si� do jego g�owy. Odruchowo zrobi� unik. Ten nag�y ruch ocali� mu �ycie. P�aski metalowy pr�t b�ysn�� tu� obok jego g�owy i utkwi� w ramieniu, �ami�c ko�� barkow�. Si�a uderzenia popchn�a Hodgesa w g��b kuchni. Zatrzyma� si� dopiero, gdy wpad� na kuchenny st�. Musia� chwyci� si� kraw�dzi, by nie upa��. Z rany w�skim, pulsuj�cym strumyczkiem ciek�a krew, zraszaj�c le��ce na blacie papiery. Hodges odwr�ci� si� akurat w chwili, gdy napastnik podchodzi� do�, zamierzaj�c si� trzymanym w d�oni pr�tem, przypominaj�cym wygl�dem kr�tki, p�aski �om. Zanim jednak zdo�a� zada� kolejny cios, Hodges chwyci� go za uniesione rami�, os�abiaj�c si�� uderzenia. Mimo to metal przeci�� mu sk�r� na czole; z t�tnicy skroniowej chlusn�a krew. Desperacko wbi� paznokcie w rami� atakuj�cego, instynktownie czuj�c, �e nie powinien go puszcza�, bo wtedy otrzyma kolejny cios. Przez chwil� obaj m�czy�ni walczyli ze sob�, miotaj�c si� po kuchni w �miertelnym ta�cu, obijaj�c si� o �ciany, przewracaj�c krzes�a i t�uk�c naczynia. Z poranionego cia�a Hodgesa na wszystkie strony tryska�a krew. Napastnik krzykn�� z b�lu, uda�o mu si� jednak uwolni� rami� z u�cisku przeciwnika. Stalowy pr�t raz jeszcze uni�s� si� w g�r� w przera�aj�cym ge�cie, po czym uderzy� w uniesione rami� doktora. Rozleg� si� trzask �amanych ko�ci. Atakuj�cy zamierzy� si� po raz kolejny, zadaj�c bezbronnemu ju� Hodgesowi nast�pny cios. Tym razem lekarz nie m�g� zas�oni� si� przed uderzeniem i metalowy dr�g ugodzi� go prosto w czubek g�owy, mia�d��c mu czaszk� i zag��biaj�c si� w m�zg. Hodges ci�ko opad� na pod�og�. Na szcz�cie nic ju� nie czu�. Rozdzia� 1 Sobota, 24 kwietnia - Zbli�amy si� do rzeki - powiedzia� David Wilson do swej c�rki, Nikki, siedz�cej obok na miejscu dla pasa�era. - Czy wiesz, jak si� nazywa? Nikki popatrzy�a na ojca swymi mahoniowymi oczyma i odgarn�a z czo�a kosmyk w�os�w. David tak�e obrzuci� j� przelotnym spojrzeniem. W jej oczach odbija�y si� promienie s�o�ca; mi�dzy �renicami a t�cz�wkami pojawia�y si� chwilami ledwie zauwa�alne ��te ogniki, doskonale harmonizuj�ce barw� z miodowoz�otymi pasemkami w jej w�osach. - Jedyne rzeki, jakie znam - odpar�a dziewczynka - to Missisipi, Nil i Amazonka. A poniewa� �adna z nich nie p�ynie przez Now� Angli�, znaczy to, �e nie wiem, jaka rzeka znajduje si� przed nami. Ani David, ani jego �ona Angela nie potrafili powstrzyma� si� od �miechu. - Co w tym takiego zabawnego? - zapyta�a z oburzeniem Nikki. David zerkn�� we wsteczne lusterko i wymieni� z �on� porozumiewawcze spojrzenie. Obojgu przysz�a do g�owy ta sama my�l - spostrze�enie, kt�re poczynili ju� dawno: Nikki bardzo cz�sto formu�owa�a swe s�dy o wiele dojrzalej, ni� nale�a�oby oczekiwa� od dziewczynki w jej wieku - mia�a przecie� zaledwie osiem lat. Uwa�ali, �e jest to wyj�tkowo urocze i �wiadczy o jej nieprzeci�tnej inteligencji. W tym samym czasie u�wiadomili sobie, �e ich c�rka ro�nie znacznie szybciej, ni� powinna, zwa�ywszy na jej problemy ze zdrowiem. - Dlaczego si� �miali�cie? - dopytywa�a si� Nikki. - Zapytaj o to mam� - odpar� David. - Nie, nie. Uwa�am, �e tata powinien ci to wyja�ni�. - Dajcie spok�j! - rozz�o�ci�a si� dziewczynka. - To nie fair. Zreszt� mo�ecie si� �mia�, ile chcecie. Nic mnie to nie obchodzi, poniewa� sama mog� znale�� nazw� tej rzeki - o�wiadczy�a, si�gaj�c po ukryt� w schowku na r�kawiczki map�. - Jedziemy autostrad� numer 89 - przypomnia� jej David. - Wiem! - obruszy�a si� Nikki. - Nie potrzebuj� od ciebie �adnej pomocy. - Przepraszam - u�miechn�� si� Wilson. - Mam! - wykrzykn�a po chwili z triumfem. Z�o�y�a map� tak, by m�c odczyta� drobne literki. - To rzeka Connecticut. Nazywa si� tak samo jak stan. - Masz racj� - powiedzia� David. - Czego jest granic�? Nikki ponownie spojrza�a na map�. - Oddziela stan Vermont od New Hampshire. - Znowu masz racj� - pochwali� j� ojciec i wskazuj�c przed siebie, doda�: - Oto i ona. Oboje umilkli, kiedy ich jedenastoletnie b��kitne volvo combi przeje�d�a�o przez most nad zmierzaj�c� na po�udnie m�tn� wod�. - S�dz�, �e w g�rach wci�� jeszcze topnieje �nieg - powiedzia� David. - Zobaczymy st�d g�ry? - ucieszy�a si� dziewczynka. - O, z pewno�ci� - odrzek�. - Green Mountains. Dojechali do ko�ca mostu. Autostrada skr�ca�a tu nieco na p�noc. - Czy teraz jeste�my ju� w Vermont? - zapyta�a Angela. - Owszem, mamusiu - przytakn�a ze zniecierpliwieniem Nikki. - Jak daleko jeszcze do Bartlet? - Nie jestem pewien - odrzek� David. - Chyba oko�o godziny drogi. W godzin� i kwadrans p�niej volvo Wilson�w przejecha�o obok tablicy z napisem: "Witamy w Bartlet, siedzibie Bartlet College". David zdj�� nog� z peda�u gazu i samoch�d zwolni�. Jechali szerok� alej�, trafnie nazwan� Main Street*. Ulica wysadzona by�a wielkimi d�bami, za kt�rymi ci�gn�y si� bia�e domki o licowanych drewnem �cianach. Ich architektura stanowi�a mieszanin� styl�w kolonialnego i wiktoria�skiego. - Jak dot�d wygl�da tu wprost bajkowo - zauwa�y�a Angela. - Niekt�re z tych miasteczek w Nowej Anglii rzeczywi�cie sprawiaj� wra�enie �ywcem przeniesionych z Disneylandu - zgodzi� si� David. Stoj�ce wzd�u� ulicy domy stopniowo zacz�y ust�powa� miejsca pawilonom handlowym oraz wiktoria�skim budynkom urz�d�w, w wi�kszo�ci wzniesionym z ceg�y. Centrum miasta zabudowane by�o dwu-, trzypi�trowymi ceglanymi kamienicami. Wmurowane w �ciany kamienne tabliczki informowa�y, kiedy ka�da z nich powsta�a. Wi�kszo�� dat wskazywa�a na koniec dziewi�tnastego i pocz�tek dwudziestego wieku. - Popatrzcie! - zawo�a�a nagle Nikki. - Tu jest kino. - Wskaza�a na zniszczon� tablic�, na kt�rej wielkimi literami wypisano tytu� najnowszego filmu. Obok kina znajdowa�a si� poczta z powiewaj�c� na wietrze postrz�pion� ameryka�sk� flag� przy drzwiach. - Mamy sporo szcz�cia, je�li idzie o pogod� - zauwa�y�a Angela. Niebo nad ich g�owami by�o b��kitne, popstrzone jedynie bia�ymi, pierzastymi ob�oczkami. Temperatura przekracza�a dwadzie�cia stopni. - Widzicie to? - zapyta�a Nikki. - Wygl�da jak pozbawiony k� trolejbus. - To wagon restauracyjny - roze�mia� si� David. - By�y bardzo popularne w latach pi��dziesi�tych. Nikki wyprostowa�a si� na swoim siedzeniu i wychylona przez okno w podnieceniu przygl�da�a si� wszystkiemu. W samym �rodku miasta odkryli liczne gmachy wzniesione z szarego granitu, o wiele bardziej imponuj�ce od poprzednio ogl�danych ceglanych dom�w. Najwi�ksze wra�enie zrobi� na nich budynek banku ze zwie�czon� blankami wie�� z zegarem. - To rzeczywi�cie wygl�da jak zamek z Disneylandu - stwierdzi�a Nikki. - Jaki ojciec, taka c�rka - westchn�a Angela. Skierowali si� w stron� miejskiego parku, gdzie trawniki przybra�y ju� kolor soczystej zielem. Na rabatach kwit�y krokusy i hiacynty. David zjecha� na pobocze i zatrzyma� samoch�d. - W por�wnaniu z otoczeniem szpitala miejskiego w Bostonie - powiedzia� - jest to wprost rajski widok. W p�nocnej cz�ci parku wznosi� si� wielki bia�y ko�ci�, kt�ry uzna� by mo�na za brzydki, gdyby nie jego strzeliste, neogotyckie, ozdobione maswerkami wie�e. Dzwonnic� otacza�y wspieraj�ce �ukowe sklepienie kolumny. - Przyjechali�my kilka godzin przed czasem - stwierdzi� David. - Jak s�dzisz, co powinni�my teraz zrobi�? - Czemu nie mieliby�my poje�dzi� jeszcze troch� po mie�cie? - zaproponowa�a Angela. - A potem zjemy lunch. - �wietny pomys� - pochwali� David, wrzucaj�c bieg i ruszaj�c przez Main Street. Po zachodniej stronie miejskiego parku znajdowa�a si� biblioteka, zbudowana, podobnie jak bank, z popielatego granitu. W przeciwie�stwie do tamtego gmachu wygl�da�a jednak bardziej na w�oski pa�acyk ni� na zamek. Tu� obok biblioteki mie�ci�a si� szko�a podstawowa. David zjecha� na pobocze, aby Nikki mog�a j� sobie obejrze�. By� to okaza�y, dwupi�trowy, ceglany budynek z prze�omu wiek�w, przylegaj�cy do wzniesionej ca�kiem niedawno, nieokre�lonej w stylu winiarni. - Co o tym s�dzisz? - zwr�ci� si� do Nikki David. - Czy tu w�a�nie b�d� chodzi�a do szko�y, je�li zamieszkamy w tym mie�cie? - odpowiedzia�a pytaniem dziewczynka. - Prawdopodobnie. Nie s�dz�, by w tak ma�ej miejscowo�ci by�a wi�cej ni� jedna szko�a podstawowa. - Jest bardzo �adna - powiedzia�a wymijaj�co Nikki. Jad�c dalej, wkr�tce opu�cili dzielnic� handlow� i znale�li si� po�rodku kampusu Bartlet College. Jego gmachy w wi�kszo�ci wybudowano z takiego samego szarego granitu, jaki widzieli ju� w innych cz�ciach miasta. Wiele z nich obro�ni�tych by�o bluszczem. - Zupe�nie tu inaczej ni� na Brown University - stwierdzi�a Angela. - Co za urocze miejsce. - Cz�sto zastanawia�em si�, jak bym si� czu�, studiuj�c w takim ma�ym college'u jak ten - wyzna� David. - Nie pozna�by� wtedy mamy - powiedzia�a Nikki. - No i nie by�oby na �wiecie mnie. - Masz racj� - roze�mia� si� Wilson. - W takim razie dobrze zrobi�em, �e pojecha�em do Brown. Okr��ywszy college, wr�cili do centrum miasta. Przejechali przez rzek� Roaring, odkrywaj�c przy tej okazji dwa stare m�yny wodne, i David wyja�ni� c�rce, w jaki spos�b wykorzystywano dawniej si�� p�yn�cej wody. W jednym z m�yn�w mie�ci�a si� obecnie firma komputerowa, ale jego ko�o nadal si� obraca�o. Szyld nad wej�ciem drugiego g�osi�, i� s�u�y on teraz przedsi�biorstwu o nazwie New England Coat Hanger Company. Zostawili samoch�d w pobli�u parku i ruszyli pieszo w stron� Main Street. - To zdumiewaj�ce: �adnych napis�w, �adnych graffiti i ani jednego bezdomnego - stwierdzi�a Angela. - Mam wra�enie, jakby�my nagle znale�li si� w innym kraju. - A co s�dzisz o mieszka�cach tego miasta? - zapyta� David. - Wydaj� si� zachowywa� rezerw� wobec przybysz�w. Ale nie s� nie�yczliwi. - Wejd� do �rodka i zapytam, gdzie mogliby�my co� zje�� - powiedzia� Wilson, przystaj�c przed sklepem �elaznym Staleya. Angela skin�a g�ow�. Obie z Nikki posz�y w tym czasie obejrze� wystaw� s�siedniego sklepu z obuwiem. Po chwili do��czy� do nich David. - Dowiedzia�em si�, �e wagon restauracyjny jest najlepszym miejscem na szybki lunch, ale najsmaczniejsze jedzenie podaj� w Iron Horse Inn. Ja g�osowa�bym za wagonem. - Ja tak�e - powiedzia�a Nikki. - Wobec tego postanowione - stwierdzi�a Angela Wszyscy troje zam�wili klasyczne hamburgery: z opiekan� bu�k�, pra�on� cebul� i du�� ilo�ci� ketchupu. Kiedy sko�czyli je��, Angela zostawi�a na chwil� m�a i c�rk� samych. - Nie mog� uda� si� na rozmow� w sprawie pracy, nie umywszy wcze�niej z�b�w - o�wiadczy�a. David zap�aci� rachunek i zgarn�� do kieszeni gar�� monet, kt�re mu wydano. Wracaj�c do samochodu, spotkali kobiet�, kt�ra prowadzi�a na smyczy jasno��te szczeni� labradora. - Och, jaki on pi�kny! - wykrzykn�a Nikki. Kobieta zatrzyma�a si� uprzejmie, by dziewczynka mog�a pog�aska� psa. - Ile ma tygodni? - zapyta�a Angela. - Dwana�cie - odpar�a w�a�cicielka labradora. - Czy mog�aby nam pani powiedzie�, jak dojecha� do Bartlet Community Hospital? - zapyta� David. - Oczywi�cie - odpar�a kobieta. - Musicie pa�stwo min�� park i skr�ci� w prawo we Front Street. Dojedziecie ni� prosto do bramy szpitala. Podzi�kowali kobiecie i ruszyli do samochodu. Nikki sz�a w taki spos�b, by jak najd�u�ej nie traci� z oczu szczeniaka. - Jest taki s�odki - westchn�a. - Czy b�d� mog�a mie� psa, je�li tu zamieszkamy? David i Angela wymienili spojrzenia. Oboje byli bardzo poruszeni. Skromna pro�ba Nikki po wszystkich jej k�opotach ze zdrowiem sprawi�a, �e serca �cisn�y si� im ze wzruszenia. - Oczywi�cie, �e b�dziesz mog�a mie� psa - odpar�a Angela. - I nawet b�dziesz mog�a sama go sobie wybra� - doda� David. - Och, w takim razie bardzo chc�, by�my tu zamieszkali - o�wiadczy�a z przekonaniem dziewczynka. - Czy przeprowadzimy si� do tego miasta? Angela zerkn�a na Davida w nadziei, �e to on udzieli c�rce odpowiedzi, ale m�� pokr�ci� tylko g�ow�, daj�c jej do zrozumienia, �e nic nie powie. Musia�a wi�c sama rozmawia� z Nikki, a zupe�nie nie wiedzia�a, co jej odrzec. - Osiedlenie si� tutaj nie jest �atw� decyzj� - stwierdzi�a w ko�cu. - Jest wiele rzeczy, od kt�rych to zale�y. - Co na przyk�ad? - Na przyk�ad to, czy mnie i twego ojca tu zechc� - odpar�a szcz�liwa, �e mo�e poprzesta� na tym prostym wyja�nieniu. Bartlet Community Hospital by� wi�kszy i bardziej imponuj�cy, ni� David i Angela si� spodziewali, cho� wiedzieli, �e stanowi on centrum medyczne, do kt�rego kierowano chorych z prawie ca�ego stanu. Pomimo napisu informuj�cego, �e parking znajduje si� na ty�ach budynku. David wjecha� na podjazd od frontu i nie gasz�c silnika, zatrzyma� samoch�d przed g��wnym wej�ciem. - Jest naprawd� pi�kny - o�wiadczy�. - Nigdy nie s�dzi�em, �e powiem co� takiego o jakimkolwiek szpitalu. - Co za widok! - zawt�rowa�a mu Angela. Szpital wybudowano na stoku wzg�rza; budynek zwr�cony by� frontem na po�udnie. Sta� sk�pany w promieniach s�o�ca, poni�ej za�, u st�p wzniesienia, rozci�ga� si� widok na ca�e miasto. Najokazalszym elementem tej panoramy by�a strzelista wie�a ko�cio�a metodyst�w. W oddali, a� po horyzont, ci�gn�y si� Green Mountains. - Lepiej wejd�my do �rodka - powiedzia�a Angela, poklepuj�c m�a po ramieniu. - Moja rozmowa kwalifikacyjna ma zacz�� si� za dziesi�� minut. David wrzuci� bieg i okr��y� szpital. Na ty�ach budynku znajdowa�y si� dwa parkingi, zbudowane jakby na dw�ch tworzonych przez zbocze tarasach, jeden wy�ej, drugi nieco ni�ej. Oddziela� je od siebie rz�d drzew. Na ni�szym parkingu, obok tylnego wyj�cia, znale�li miejsca przeznaczone na samochody go�ci. Starannie rozmieszczone wewn�trz budynku tablice informacyjne czyni�y odszukanie biur administracji szpitala rzecz� nad wyraz �atw�. �yczliwa sekretarka wskaza�a im gabinet Michaela Caldwella, ordynatora szpitala. Angela zapuka�a we framug� otwartych drzwi. Caldwell podni�s� wzrok znad biurka i wsta�, by si� z ni� przywita�. Sw� kr�p�, atletyczn� budow� i oliwkow� cer� przypomina� Angeli Davida. By� te� chyba jego r�wie�nikiem - mia� oko�o trzydziestu lat - i podobnie jak jej m�� liczy� sobie jakie� sze�� st�p wzrostu. Jego w�osy r�wnie� cechowa�a naturalna sk�o