2277

Szczegóły
Tytuł 2277
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2277 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2277 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2277 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Witold Hulewicz Przyb��da Bo�y Beethoven. Czyn i cz�owiek Tom Ca�o�� w tomach Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1996 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zak�adu Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z Wydawnictwa "Polskie Wydawnictwo Muzyczne", Krak�w 1959 Pisa�a K. Pabian Korekty dokona�y K. Markiewicz i I. Burzy�ska `tc Przedmowa Rozdzieli� nas okrutny wrzesie� 1939 roku. Nic nie wiedzieli�my nawzajem o sobie, poszukiwali�my si� my�l� w r�nych stronach �wiata. Dopiero latem 1940 spotkali�my si� u W�adys�awa Zawistowskiego - ku rado�ci, zdumieniu i zgrozie. Jeden drugiego uwa�a� za z dawna upatrzon� ofiar� Gestapo. Lecz pr�dko och�on�li�my z wszystkich obaw po�r�d radosnych nadziei. Witold Hulewicz promienia� optymizmem, wymierzonym w cel pewny, cho� mo�e nie bliski. Sam �o�nierz, zna� wybornie i ocenia� si�� militarn� Niemiec, na kt�r�, wychowany w Wielkopolsce, patrzy� od dziecka i z kt�r� si� zmaga� w powstaniu wielkopolskim. Ale wierzy� niezachwianie w ostateczny tryumf nad hitlerowskim szale�stwem i mia� sw�j udzia� w walce podziemnej. Ani s�owem o tym nie wspomnia�, lecz to milczenie nikogo nie mog�o zmyli�, nikogo, kto zna� bli�ej tego nieodrodnego syna rycerskiego szczepu. O zmierzchu Witold po�egna� si� i pr�dko wyszed�. Widzia�em go wtedy po raz ostatni. Kiedy po paru tygodniach sp�dzonych w �widrze (nie dla odpoczynku, ale dla bezpiecze�stwa) zn�w zaszed�em do Zawistowskiego, dowiedzia�em si�, �e nasz przyjaciel zosta� aresztowany. I odt�d przez d�ugie miesi�ce zbierali�my wiadomo�ci z wi�zienia. By�y przera�aj�ce: p�dzono go w alej� Szucha na przes�uchania, bito, torturowano. Wszystko wytrzyma�, wierny ojczy�nie i towarzyszom walki. Posy�a� matce "grypsy", pe�ne mi�o�ci i wiary. �ona i c�rka by�y wtedy r�wnie� w wi�zieniu. Po dziesi�ciu miesi�cach heroicznego m�cze�stwa zosta� rozstrzelany w Palmirach o �wicie 12 czerwca 1941 roku. Tak zgin�� t�umacz i przyjaciel Rilkego, jednego z najwi�kszych mistrz�w mowy niemieckiej, autor pi�knej, pe�nej uwielbienia ksi��ki o jednym z najwi�kszych kompozytor�w niemieckich - Beethovenie. Nikt jak on nie odr�nia� dw�ch rzeczy: dziko�ci narodu niemieckiego w jego polityce i w periodycznie nawiedzaj�cym go szale�stwie wojennym od pracy tw�rczej tych duch�w wybranych, kt�re wchodz� do kultury ludzkiej jakby protestem przeciw swemu pochodzeniu i �rodowisku. Nie pami�tam, czy kto� wcze�niej t�umaczy� w Polsce poezje Rilkego, mo�e nie Hulewicz wprowadza� go do naszej literatury, on jednak da� go pozna� najpe�niej. Spod jego pi�ra wysz�y w j�zyku polskim: "Ksi�ga obraz�w", "Elegie duinezyjskie", "Ksi�ga godzin", antologia pt. "Wiersze nowe". Pracuj�c nad tymi przek�adami nawi�za� osobist� znajomo��, kt�ra przerodzi�a si� w przyja�� z umi�owanym poet�, odwiedza� go, przebywa� w jego domu w Szwajcarii, wymieniali cz�ste listy. Ta korespondencja jest niepospolitym zjawiskiem w naszych stosunkach literackich. W wydaniu Insel Verlag, gdzie s� r�wnie� przytoczone urywki list�w Hulewicza, Rilke odpowiada swemu przyjacielowi nieraz obszernymi traktatami z zakresu filozofii sztuki, a m�wi i o takich rzeczach, jak wyk�ady Mickiewicza w Coll~ege de France, dzie�a Wincentego Lutos�awskiego, "�ywe kamienie" Berenta, pojawiaj� si� imiona S�owackiego, Norwida. Hulewicz nie poprzesta� na samej poezji Rilkego, da� nam r�wnie� pozna� jego proz�, tak dziwn� i wzruszaj�c� w "Malte". Ta ksi��ka zrobi�a na mnie wielkie wra�enie i gdy dzi� o niej my�l�, czar jej stronic ��czy si� w pami�ci z dniem, w kt�rym pozna�em osobi�cie Hulewicza, poniewa� oba te fakty - lektura przek�adu i spotkanie z t�umaczem - zasz�y w tym samym czasie. By�o to w Wilnie, dok�d przyjecha�em na zaproszenie tamtejszego oddzia�u Zwi�zku Literat�w, kt�rego Witold Hulewicz by� w�wczas prezesem. Mia�em odczyt na jednej ze "�r�d literackich", pami�tnej dla mnie i z tego powodu, �e tam po raz pierwszy opracowa�em w zal��ku to, co z biegiem lat uros�o do tomu pt. "Alchemia s�owa". Zaprzyja�nili�my si� z Hulewiczem od pierwszego dnia, do p�na w noc przesiadywali�my na d�ugich rozmowach w celi Konrada, gdzie Hulewicz kaza� dla mnie wstawi� ��ko, daj�c mi sp�dzi� dwie noce w�r�d �cian, kt�re pami�ta�y wi�zienie Mickiewicza i znalaz�y sw� nie�miertelno�� w "Dziadach". I w naszych rozmowach by� obecny Mickiewicz, by�a obecna i Polska z patosem jej dziej�w. Kt� m�g� przewidzie� w owej dobie szcz�cia, �e gospodarz tego spotkania w dziesi�� lat p�niej znajdzie si� w szeregach m�czennik�w polskich! Niebawem Hulewicz przeni�s� si� do Warszawy i obj�� w Polskim Radio stanowisko kierownika literackiego. Nasze stosunki zacie�ni�y si� do codziennego obcowania, mog�em patrze�, jak wybornie prowadzi� dzia� sobie powierzony, ile wnosi� inicjatywy, wyobra�ni, energii. By� �wietnym ��cznikiem mi�dzy literatur� a muzyk� i umia� kojarzy� te dwie sztuki w doskonale skomponowanych audycjach. Do najpi�kniejszych i najbardziej cenionych nale�a�y te, kt�re po�wi�ci� �yciu i tw�rczo�ci Szopena. Nosi� si� od dawna z zamiarem napisania ksi��ki o Szopenie i zar�wno te audycje, jak i staranne gromadzenie materia��w, by�y przygotowaniem do obszernego dzie�a. W interesie tej pracy odby� podr� na Majork�, na kilka dni zamieszka� w klasztorze Valdemosa, gdzie przed stu laty przebywa� Szopen z George Sand. W naszej ostatniej rozmowie u Zawistowskiego zapyta�em, co s�ycha� z ksi��k� o Szopenie. - Jest gotowa, ca�a ju� w maszynopisie, wydam, jak tylko wojna si� sko�czy. Maszynopis zagin�� i dzie�o najbli�sze sercu Witolda Hulewicza nigdy si� nie ukaza�o. S�dz�, �e wielu jeszcze pami�ta owe pi�kne audycje szopenowskie i r�wny, spokojny g�os Hulewicza komentuj�cego wybrane utwory wielkiego muzyka. Ten g�os we wrze�niu odezwa� si� w innej mowie i w innym tonie: Hulewicz przemawia� przez radio po niemiecku do Niemc�w w tym samym czasie co Starzy�ski do Polak�w, w�r�d huku bomb i wal�cych si� dom�w. Sam go nie s�ysza�em, tylko jeden z towarzyszy naszej tu�aczki w domu wiejskim pod Kockiem pochwyci� strz�p jednego z tych nami�tnych przem�wie� na kr�tk� chwil�: aparat goni�cy ju� resztkami si� zu�ytej baterii dysza� jeszcze, skrzypia�, wreszcie zamilk� i w tych zgrzytach i �wistach przepad� �w g�os - rozdzieraj�cy krzyk nieugi�tej Warszawy. By� mo�e jego kaci na Pawiaku, w alei Szucha i w Palmirach pami�tali �w g�os i m�cili si� na bezbronnym w spos�b w�a�ciwy tym odcz�owieczonym istotom. Kiedy dowiedzia�em si� o �mierci Witolda, przywo�ywa�em go w ksi��kach, kt�re po nim zosta�y, a kt�re posiada�em w swej bibliotece. Najpierw si�gn��em po tom "Przyb��da Bo�y", ofiarowany mi tak jeszcze niedawno z serdeczn� dedykacj� - poszed� z dymem, jak wszystkie moje ksi��ki. Dzi� odczytuj� "Przyb��d�" w cudzym egzemplarzu, ale z ka�d� stronic� wraca do mnie czas bolesnej zadumy, z jak� pochyla�em si� nad rz�dkami liter, na kt�re pada� cie� tej okrutnej �mierci. Trudno mi jej dotyka� ch�odnym os�dem. Brak mi wszelkiej wiedzy muzycznej, nie umiem oceni� tej ksi��ki tak, jakby to m�g� uczyni� znawca muzyki Beethovena. Lecz poza wszystkim, co mo�e wzbudzi� refleksje fachowc�w - przypuszczam, �e tylko dodatnie - jest wielki obszar my�li, uczu�, obraz�w, jest czu�a i wnikliwa interpretacja cz�owieka i tw�rcy, ka�da stronica dr�y wzruszeniem. Jest to ksi��ka bardziej liryczna, ni�by si� oczekiwa�o od biografii, ale w tej biografii fakty zewn�trzne maj� mniejsz� wag� ni� prze�ycia duchowe, przeobra�aj�ce si� w nie�miertelne kompozycje, i tym si� t�umaczy, dlaczego autor tak cz�sto schodzi w czas tera�niejszy, zawiesza swe opowiadanie w chwili jakby wy��czonej ze strumienia czasu, nieprzemijaj�cej, jak nieprzemijaj�ce jest dzie�o, kt�re z niej powsta�o. W latach, w kt�rych Hulewicz pisa� "Przyb��d� Bo�ego", rodzi�y si� liczne vies roman�c~ees, niejedna z nich zdobywa�a wielki rozg�os, kusz�c na�ladowc�w. �y�y one anegdot�, sekretami salonu, jadalni i sypialni, zdarza�y si� �yciorysy wielkich poet�w, gdzie wszystko mo�na by�o wyczyta� opr�cz dziej�w ich ducha i poezji. Nale�y uzna� za niepo�ledni� zas�ug� Hulewicza, �e nie poszed� t� drog�, kierowany nie ciekawo�ci� szczeg��w z �ycia codziennego, ale mi�o�ci� i podziwem dla geniuszu i sztuki swego bohatera. Na pocz�tku rozdzia�u "Czas solenny" Hulewicz w nag�ej apostrofie wzywa poet�w, by zamiast w�asnych osobistych roztkliwie� najwznio�lejszym wzruszeniem tworzyli ze s��w pomniki wielkich duch�w i te par� zda� jest komentarzem do jego pracy, do nastroju, w jakim zosta�a podj�ta i wykonana. Oczywi�cie, Hulewicz nie pomin�� ani dat, ani fakt�w z �ycia Beethovena, nakre�li� r�wnie� t�o jego czas�w i ludzi, ale nie zni�y� si� do plotek i anegdot, z najwi�ksz� trosk� opracowa� to, co najwa�niejsze w �yciu tw�rcy: dzie�a i atmosfer� duchow�, kt�ra je wywo�a�a. Ka�d� wielk� kompozycj� Beethovena podda� szczeg�lnej analizie t�umacz�c na j�zyk obraz�w mow� d�wi�k�w, najszerzej, z najg��bszym przej�ciem uczyni� to przy "Missa Solemnis". Ta ksi��ka dziwnie si� ko�czy: urwanym zdaniem, pytaniem zawieszonym w pr�ni, jakby st�umionym okrzykiem. Niegdy� mia�em o to sp�r z Hulewiczem - akademicki sp�r epika z lirykiem. Dzi� ze �ci�ni�tym sercem patrz� na ten znak zapytania, na te kropki, symbole graficzne niedoko�czonej my�li, dzi� inny w nich czai si� symbol: widz� mego przyjaciela z zakneblowanymi ustami, przed lufami karabin�w, w Palmirach. Jan Parandowski Wst�p autora do drugiego wydania W przedmowie do pierwszego wydania w r. 1927 pisa�em mi�dzy innymi: Nie ma w tej ksi��ce, zako�czonej w dniu dziesi�tym wrze�nia 1926 roku, intencji dorzucenia nowego przyczynku do bogatej "literatury beethovenowskiej", lecz niemniej prawda opiera si� na wiedzy o bohaterze, podczas gdy zmy�lenie nigdzie nie narusza dat ani zdarze� historycznych. S�owa wypowiadane przez osoby, wsz�dzie tam, gdzie s� dos�ownie z histori� zgodne, zaopatrzono w cudzys��w. Tak wi�c w pami�tniku Fanny del Rio fragmenty cytowane odr�niaj� si� cudzys�owami od fragment�w fikcyjnych, stwarzaj�cych pomosty w imi� prawdy poetyckiej. G��wnymi �r�d�ami by�y dla autora: uczona i fachowa monografia Paw�a Bekkera, nowsze i znakomicie pog��bione dzie�o Gustawa Ernesta, dokumenty wydane przez Alberta Leitzmanna, pr�cz tego Thayer, Frimmel, Schindler i Nottebohm. Pierwszym wszak�e i najistotniejszym �r�d�em by�y dla niniejszej ksi��ki, pr�cz list�w Beethovena, jego "Dzie�a wszystkie". Od� "Do Rado�ci" Fryderyka Schillera prze�o�y�em w formie uwzgl�dniaj�cej wymagania �piewacze. Do tych s��w, napisanych dwana�cie lat temu, pragn� doda� kilka nowych. Pierwsze wydanie, wypuszczone w �wiat w czasie, kiedy bynajmniej nie by�o jeszcze "mody" na tak zwane powie�ci biograficzne, rozesz�o si� nadspodziewanie pr�dko, mimo �e nie zaskarbi�o sobie �yczliwo�ci tej cz�ci prasy literackiej, kt�ra chce by� uznawana za barometr naszej opinii artystycznej. Rzeczowe oceny i uwagi innych krytyk�w, jako te� w�asny dystans zdobyty w ci�gu lat, podyktowa�y autorowi znaczn� ilo�� poprawek i uzupe�nie� w niniejsszym drugim wydaniu. Ze wszystkich odd�wi�k�w, jakie znalaz�a ta ksi��ka, najwy�ej ceni sobie autor echa ze strony licznych nieznajomych czytelnik�w. One to s� dla pisarza koniecznym a mi�ym sprawdzianem proporcji mi�dzy intencj� ksi��ki a jej oddzia�ywaniem. W. H. �wi�ty Franciszek, gdy o�lep�, napisa� hymn do S�o�ca. Dopiero gdy o�lep�... Tony budzi�a� w dziecku,@ zanim s��w nauczy�a� pisanych,@ w muzyce pierwsz� nawi�za�a� ��czno��@ wzajemnego zrozumienia.@ Na klawiaturze dobre Twoje r�ce@ z moimi si� splot�y@ w pierwszym �lubie sojuszu.@ Dzisiaj, gdy s�abe s�,@ k�ad� w nie ksi��k�,@ kt�rej Ty pierwsze posia�a� ziarna;@ niczyja jest - tylko Twoja - Matko.@ Czas burzy Rozmy�lam nad nieprzejrzanymi obszarami, kt�re nazwy nie maj� �adnej, a tylko dla naszych uszu i naszych poj�� nosz� nazw� z�o�on� z dziewi�ciu g�osek jego imienia - i l�k przeze mnie idzie jak dreszcz. Pniemy si� z mozo�em pod g�r�. Ka�dy krok jest chwiejny, a lada kamyk wytr�ca nas z tej drobiny r�wnowagi. Wchodzimy w pierzyniast� g�stw� chmury, kt�ra jest jak �wiat i szczyty przes�ania. Czujemy jej mokry oddech na r�kach i w nozdrzach, smak jej mamy na j�zyku. Otuli�a nas, a widzialny �wiat skurczy� si� nam do wymiaru wyci�gni�tego ramienia. Idziemy wy�ej, kieruj�c si� t�tnem krwi, bladymi g�osami tych, co wyszli wcze�niej, i rozumem, kt�ry nas teraz opuszcza zupe�nie. C� on nam powie? Co nam pomo�e, je�li w tak jedynej chwili odezwie si� przem�drzale, �e ta g�ra nazywa si� tak, a owa chmura ma owakie sk�adniki! C� to wszystko, gdy za nami cicho ro�nie przepa��? Co to znaczy, kiedy potr�cony kamie� gruchnie o ska�y echem kilkakrotnym, w s�abn�cych dudnieniach zamrze, ale tam leci dalej, pr�dzej, bez ko�ca i zawsze? C� my wiemy o ukrytych w tej chmurze gniazdach grom�w, na kt�re natkn�� si� nagle mo�emy w cztery oczy, a cofn�� si� nie ma jak, ni dok�d... I po pierwszych bu�czucznie zdobytych turniach, jakie my poj�cie mamy o dalszych, dziesi�tych i setnych, ile ich jest w przestrzeni i czy w ich sferze jeszcze si� oddycha? Nasz� w�asno�ci� s� tylko sprzeczno�ci, rozterki, walki sk��conych si�, krzyki d��enia i przekle�stwa nieosi�gni�cia. Oto czym rozporz�dza� umiemy w rozumie. A gdy nagle jest jeden, kt�ry sprzeczno�ci unicestwia, z rozterek tworzy doskona�o��, a z walk stawia pe�ni�, ju� go nie rozumiemy. Bo on w istocie tam rz�dzi, dok�d my nie si�gamy. Kto stara si� wzrok skierowa� w jego stron�, ten nieraz tak stromo napina� musi spojrzenia, �e pada nagle ra�ony. Kt� z nas m�g�by ujrze�, jak zni�a si� g�stwa chmury nad czo�o takiego Adama i dobrotliwie palcem tr�ca jego r�k�, wzniesion� z niemocy, i daje pomazanie elektrycznej iskry ducha! W takiej chwili milczenie za�lubia samotno��. Ziemia w naj�wi�tszej komunii wzbiera fal� ekstazy. Pod skromn� postaci� ludzk� i �mierteln� przyj�a �yw� iskr� Bo��, przyb��kan� jak w�drowna gwiazda. Pocz�a si� jedna wysoka tw�rczo��. Zrodzi� si� cz�owiek boski. Wstrzyma�y si� na jedno mgnienie wszystkich gwiazd obroty, ws�uchane w szmer zap�odnienia swojej my�li na nowe wieki. �luby milczenia z samotno�ci�. Samotny by� prawdziwie. A mia� dusz� tak�, kt�ra umie i chce g�adzi� ludziom w�osy, patrze� im w oczy z dobroci�, kt�ra pokoju pragnie i pok�j czyni. Tylko przyszed�, jak ka�dy wielki, nie w por�. I dlatego by� konieczny. A samotno�� t� stworzy�a, jak mniema�, zawi�� los�w, kt�rymi by� smagany, umocni� j� cie� trwa�ej choroby, kt�ry murem przegrodzi� mu ziemi� - na szcz�cie jego ducha. Bo ten duch musia� by� samotny, tak przerasta� nie tylko sw�j czas, ale dot�d w cieniu pogr��a epok� mi�dzy nami a czasem jego �ycia. Oto nieub�agana konieczno��, zagadka wiecznych tar�. Oto pot�ne m�dre prawo, stwarzaj�ce r�wnowag� tw�rczej woli z ziemsk� niemo�no�ci�. Przyszed� dalek� drog�, przez Bacha i Haydna. Ale ju� w pierwszym etapie drogi wyzby� si� wszelkich rodowod�w. Mi�o�� i boska t�sknota ��czy go z nimi; ale tam gdzie Haydn niewyra�nie przeczuwa� i w pierwotnej sile swej muzyki szuka� i pyta� i nie�mia�o si� buntowa�, tam gdzie wielki Bach w pot�dze rytualnej modlitwy widzia� Boga na grzmi�cych tumanach organowych unosz�cego si� gdzie� w g�rze - on od zagadki wyszed�, gestem tytana rozwali� bram�, siebie cisn��, prze�ama� - i stan�� wobec Boga twarz� w twarz, w samym sobie. Starego Zakonu Muzyki nie zburzy�, ale wywy�szy� go Nowym Przymierzem. I oto staje si� wielkim b�ogos�awi�cym, dobrym bogaczem, co rozdaje przez wieki. Imi� jego - to nic, tylko kszta�t dla naszych wyobra�e�. On sam stoi bez imienia, �yw� rze�b� wryty w ka�d� zas�uchan� dusz�. Anegdota jego �ycia - zwodnicza bajka, pokrywaj�ca wielkie misteria. Tajemnica jego, wielka tajemnica - to niebywa�e spi�cie dw�ch biegun�w �ycia - B�lu i Rado�ci; czyn jego: napi�cia dw�ch tych biegun�w kosmiczne wy�adowanie w sile zwartego pioruna. Pocz�o si� to �ycie po�rodku b�lu, mroku i duszno�ci. Zjawi�o si� tak nieprzygotowanie, tak blado, �e on sam chwili swego przyj�cia oznaczy� nie umia�, a pytany, myli� si� o dwa lata. Dziad Ludwik van Beethoven, emigrant holenderski, dostojna posta� patriarchalna i duchowy ojciec swego wnuka_imiennika, kt�remu przekaza� wielk� cz�� przymiot�w duszy i charakteru, umieraj�c (1773) zostawi� niegodnego syna Jana i godnego wnuka Ludwika, na�wczas trzyletniego. Dziad, jak i liczne grono jego przodk�w, zaprzeda� dusz� sztuce. Bo i malarzy znajdziesz w poprzednich generacjach i rze�biarza, i muzyka. A liczne ma��e�stwa z c�rami malarskiej Holandii przyczyni�y si� znacznie do zami�owa� artystycznych tej rodziny, kt�ra dopiero w roku 1733 znalaz�a sta�e siedlisko w nadre�skim mie�cie Bonn. Pr�ba atawistycznych dedukcyj mog�aby wykaza� w najwi�kszym Beethovenie niejeden pierwiastek o krwi pokrewnej z niderlandzk� p�aszczyzn�, jej czarnymi mokrad�ami, jej morskim bezmiarem i nies�ychan� sztuk�. Syn zatem Ludwika, osiad�ego w Bonn w charakterze nadwornego "muzykanta" elektora ksi�cia, Klemensa Augusta, z roczn� pensj� czterystu re�skich gulden�w, niegodnym by� synem. S�aby talent mia� �w rozleniwiony trzpiot, kt�ry wola� wycieczki w weso�ej kompanii od �mudnej pracy szkolnej i �piew�w w mrocznej kaplicy. W dwudziestym czwartym roku jego �ycia ojciec napisa� petycj� do ksi�cia z pro�b� o przyznanie synowi sta�ej pensji, "jako �e przez lat trzyna�cie bez wynagrodzenia g�osem swoim prze�piewa� sopran, kontralt i tenor, a i do skrzypiec poj�tnym si� okazuje". Z dochodem stu talar�w rocznie stwarza Jan ognisko rodzinne, po�lubiaj�c Mari� Magdalen� Laym (z domu Keverich), m�od� wdow� po kamerdynerze elektora trewirskiego, c�rk� naczelnego kuchmistrza na zamku Ehrenbreistein. Niewiasta o cichej, ofiarnej duszy, jedna z tych, kt�re s� stworzone do d�ugich, bolesnych dni ci�kiego �ywota, do d�awionych, przez nikogo nie widzianych �ez, do ci�kiego obowi�zku rodzenia nowych �ywot�w i wiecznego ich �egnania. U boku zwierz�cego opoja nabiera wszelkich znamion m�czennicy. I tak� j� widzi syn: z g��bok� zmarszczk� wiecznego smutku na czole, co nie �mia�o si� nigdy, z dusz� jasn� i cich�. M�wi jej nieraz syn, �e tylko w niej ma zwierciad�o swoje, �e cichy jej profil poniesie z sob� na zawsze przez �ycie ca�e... A Jan tymczasem, kurcz�c dochody, na trunek wydaje sk�pe talary i u ksi�cia �askawcy �ebrze faworu i grosza. W tej atmosferze przychodzi na �wiat Ludwik van Beethoven. Pierwszych krok�w uczy�y go brutalno�� i cz�owiecze zwierz�ctwo. W�r�d cios�w krzepnie na zewn�trz ju� w ch�opi�cych latach i staje si� opiekunem w�asnego ojca. Do bezwzgl�dno�ci �ycia przywyka wcze�nie i tylko tak nies�ychana potencjalno�� przedrze� si� mog�a bez szwanku przez zgni�y opar rodzicielskiego pijactwa, przez powabn� b�yskotliwo�� laur�w "cudownego dziecka", przez ordynarno�� fa�szywych metod pedagogicznych. Od wczesnych lat zwr�cony ku nieznanym g��biom, przeocza nieznaczne szczeg�y �yciowe i niekiedy przy tym skroni� uderza o wystaj�ce stwardnia�o�ci zwyczaj�w. St�d poczytywany bywa za roztargnione, nieokrzesane dziecko. Ale oczy ludzkie mimo to wcze�nie dostrzegaj� w nim co� nadnormalnego i m�wi�: "talent!". Grywanie na akademiach, �ebranie o �ask� ksi���t, dba�o�� o zarobki - oto sposoby �atwo mog�ce zasypa� popio�em krynic� u samego pocz�tku. Od czwartego roku �ycia wyzyskuje ojciec niezwyk�y talent dziecka jako �r�d�o dochodu, przewrotnie zapatrzony w karier� cudownego dziecka - Mozarta. Wiele opowiadano o tym w�r�d znajomych, jak widzieli nieraz Ludwika, "ma�e ch�opi� na �aweczce stoj�ce przed fortepianem, nieub�agan� surowo�ci� ojcowsk� tak wcze�nie do niego przykute". To wszystko nie sko�lawia. To sobie tam kt�r�� drog� mizernie si� toczy, a ch�opi� tu jest i w siebie wpatrywa� si� poczyna z rozkoszn� ciekawo�ci�. Ju� pierwszy zjawia si� pedagog i podnieca pierwsze gor�czkowo w duszy wibruj�ce struny. "Rzadko Pfeiffer na flecie gra�... Kiedy wszelako gra�, a Ludwik na klawikordzie mu przygrywa�, to na ulicy ludzie przys�uchiwali si� z uwag� i chwalili pi�kn� muzyk�." �w Pfeiffer jednak, �piewak i zdolny pianista, zaszczycony w historii muzyki tytu�em pierwszego nauczyciela Beethovena, przez ucznia swego w p�niejszej n�dzy wspomagany pieni�nie, w �wietle prawdy nie okazuje si� godnym tego miana. Raczej by� dzielnym towarzyszem pijackim ojca - i dowiadujemy si�, �e kiedy nieraz po nocnej hulance wracali obaj do domu, wyci�gali ch�opca z ��ka i do rana zn�cali si� nad dzieckiem, ka��c mu gra� na fortepianie. Staje wi�c dziecko najzupe�niej bezradne, zamkni�te, brwi marszczy i zaci�ni�te pi�stki k�adzie na klawiaturze, kt�r� mu znienawidzi� ka�e ojciec, ka�e nauczyciel. A z klawiatur� duszyczka zwi�zana raz na zawsze. W�ciek�e �zy gro�� z oczu rozwartych w przera�eniu. W duszy co� rwie i �ciska, w duszy co� t�skni, a nie ma r�ki, nie ma pieszczoty, nie ma rady. Pierwsze odruchy �ycia zatruwa gorycz rozterki, trzymaj�ca si� zawsze z dala od dzieci, przetapiaj�ca bole�nie tego ju�_cz�owieka. Jak�e� mu teraz dzieckiem by�, za motylkami hasa� i w mira�ach rado�ci si� nurza�? Rado�� zachowaj� mu losy na kres �ycia. Teraz krzepnie, odgradza si� od ludzi i weso�ych �art�w dzieci�stwa. Zbyt wcze�nie �ycie na jego g��wce po�o�y�o ci�k� �ap�. A nie by� taki z natury. Dzieckiem umia� by� przecie i niejeden dziki p�ata� figiel. Teraz ju� stroni od gonitw i krzyk�w, a kiedy w�t�e cia�ko dr�y przed g�osem ojca i katowsk� r�k�, wzrok poprzez okno utkwiony zatapia si� w przestrze�, smutna my�l trzepoce wko�o skroni, a kiedy go kto� zawo�a, nie s�yszy. Tak ci�kie a tak cudowne go zaprz�taj� obrazy! Powiedzie� tego nie mo�na, bo i w og�le ludzie nie chc�, by do nich m�wi�. Ale obrazy gwa�towne zaczynaj� stuka� i walczy� o sw�j wyraz. Wi�c m�wi� - po co? Matce chyba - jej cichemu profilowi, kt�ry jest dobry i m�cze�ski. Oto lepiej w oknie zabrudzonym si��� w �pichlerzu (ojciec nie zaraz wr�ci) i w d� patrze� na spokojny, dobry Ren i na dalekie, sine szczyty Siedmiog�rza. Jaki dobry, g�aszcz�cy, zawsze r�wny, nigdy z�y, nigdy pijany - Ren. M�wi ojciec Ren: O, zapomnij, zapomnij! Nie my�l o nocach zgie�kliwych i pijanym wrzasku tych, co p�dz� ci� do sztuki. O poduszce_powiernicy zapomnij, kt�ra tyle skrytych, s�onych �ez wch�on�a. Patrz, jak p�yn� beztroskliwie, pot�nie, �agodnie i wiecznie. Patrz, jak si� w mojej fali za�amuje grom i brud, i piana. Jak w niej cicho przegl�da si� ksi�yc i zr�b milcz�cych g�r, a g�adka Loreley w�os czesze z�ocisty na skale i nuci odwieczn� pie�� �ywota twego. I chmurne g�ry Siedmiog�rza oddzwaniaj� do wt�ru. Wys�any w dale wzrok wch�ania obrazy i my�li pchaj� si� t�umnie, bez�adnie, i b�l rozsadza, i rozkosz przenika wszystko - i �adnej rady nie ma, i nie wiadomo, co jest, co by� mo�e, co ma by� i co b�dzie. Przyjdzie ojciec okrutny i znowu b�dzie twardy, ciemny dzie� - m�j dzie�. A potem - jednak co�, jednak inny �wit, inna dola i los wi�cej bolesny, ale wielki, ale m�j! W takich momentach zapatrzenia si� w Ren, poufnego gadania ze szczytami Siedmiog�rza, w takich momentach czasu napr�dce wt�oczonego mi�dzy dwie lekcje z obmierz�ymi nauczycielami - jest si� nie dzieckiem bitym, ale cz�owiekiem, nie g�upim popychad�em, ale - na wszystkich piorun�w b�ysk!! - czym� ma�ym jeszcze, ale czym�, ale potworkiem godnym uwagi, u_wa_gi!!! Tak rodzi si� duma. Straszna, cierpliwa, zaci�ta duma uciemi�onego ducha. To dobrze, to ma tak by�, �e si� materia� wybuchowy wi�zi w ciemnym lochu - bo czasu potrzeba, bo to jeszcze przyj�� nie mo�e, bo na Boga! wszystkie �y�y �wiata p�kn�� by mog�y - gdyby przedwcze�nie, gdyby... Cicho - cicho... Mimo pozory i mimo z�e zakusy otoczenia jednak dobre duchy oszcz�dzi�y mu kariery "dziecka cudownego", by go nie u�miertelni�, by nie zm�ci� gotowania si� w sobie. Wcze�niej ni� mowa, wcze�niej ni� pierwsze majaczenia zmys�owej �wiadomo�ci, jest w nim ton. W domu Beethoven�w od czas�w dziada muzyki zawsze by�o wiele. Wsp�czesne r�kopisy bo�skie barwnie opowiadaj� o tym: "Corocznie w �wi�to Magdaleny dzie� imienia i urodzin pani Beethoven obchodzony bywa� �wietnie. Z ch�ru ko�cielnego pulpity znoszono i baldachim w komnacie budowano, k�dy dziada Ludwika wisia� konterfekt, i przyozdabiano li�ciem i kwiatami. Poprzedniego wieczora "Madam van Beethoven" zawczasu po�o�y� si� musia�a, do godziny dziesi�tej wszystko by�o zgotowane w ciszy najwi�kszej. Oto strojenie instrument�w rozpocz�o si�, zbudzono pani� i pod baldachimem usadowiono na fotelu pi�knie przybranym. I rozpocz�a si� muzyka cudowna, rozbrzmiewaj�ca w ca�ej okolicy; a kto si� do snu u�o�y�, wraz trze�wia� i weseli� si�. Kiedy ko�czy�a si� muzyka, nakrywano, a potem jad�o si� i pi�o, i skoro wreszcie rozweseli�y si� g�owy i ta�czy� im si� zachcia�o, buty zdejmowano, i�by w domu �oskotu nie czyni� i w po�czochach ta�czono - i tak si� wszystko w weselu ko�czy�o". Wi�c by�y w jego dzieci�stwie aksamitne chwile, wi�c nie mog�a mu by� obca d�o� matki. Tylko �e wcze�nie matka odchodzi i m�ody "wikariusz" przy organach nadwornych staje si� ojca swego opiekunem. Sko�atana, szamocz�ca si� w niewiadomych mrokach dusza dziecka by�a zupe�nie pozbawiona silnej, ciep�ej, dobrej d�oni, kt�ra by j� chcia�a prowadzi� i umia�a. Po �mierci matki ca�y ten byt zdany jest na pijan� �ask� g�upiego ojca. Tylko najelementarniejszych pocz�tk�w uczy si� Ludwik w szkole, a wykszta�cenia nie otrzymuje �adnego. Za to wysila si� ojciec, aby w najm�odszych latach przymusem i surowo�ci� bez mi�osierdzia z w�t�ego dziecka wycisn�� takie umiej�tno�ci techniczne, kt�re by zadziwi�y �wiat i wzbogaci�y kiesze� pijaka. Ojciec, Jan Beethoven, stoi w szeregu najciemniejszych postaci dziej�w ducha ludzkiego; jest jednym z tych brudnych narz�dzi, kt�re z kryszta�u obciosuj� szorstkie pow�oki. Niepodatnym, opornym tworzywem by� m�ody Ludwik. Ma�e rokowa� nadzieje na m�odocianego wirtuoza. Wyst�p o�mioletniego pianisty pod kierunkiem ojca w Kolonii nie pozostawi� po sobie wspomnie�. Nie pomog�o dla wi�kszego efektu pomniejszenie wieku dziecka. Nie pomagaj� p�niej tortury stosowane przez ojca w nauce na skrzypcach i na fortepianie. Ojciec poznaje, �e jego wiedzy nie wystarcza na dalsze kszta�cenie Ludwika - i zaczyna nowym systemem: bezplanowym rzucaniem ch�opca w metody coraz to nowych nauczycieli, kt�rzy to tylko maj� wsp�lnego, �e w sponiewieranym organizmie artystycznym zgodnie szerz� spustoszenie. Wycieczka Ludwika do Holandii w jedenastym roku �ycia r�wnie� zawiod�a, przynajmniej materialnie. W tym chaotycznym lesie b��d�w, uprzedze�, cios�w i sprzeczno�ci mog�a zaiste najbardziej gorzka rozterka szarpa� sk��cone my�li, skr�ca� uczucia w piekielny wir zatracenia orientacji i na usta wywo�a� tragiczne przekle�stwo: Do��! Zgin��, byle bez muzyki! Ale w chwili najci�szego zw�tpienia pojawia si� m�dry, pe�en zrozumienia i mi�o�ci nauczyciel. Christian Gottlob Neefe. I kto wie, czy ten w�a�nie Neefe nie ma w obliczu tworu Beethovena g��wnej zas�ugi os�oni�cia skatowanego dziecka przed ostatecznym zgorzknieniem. (W roku 1782 ukaza�a si�, sztychowana w Mannheinie z inicjatywy Neefego, pierwsza kompozycja dwunastoletniego artysty, dziewi�� wariacyj na temat marsza Dresslera skomponowanych "par un jeune amateur Louis van Beethoven ~ag~e de dix [!] ans". Robota banalna, szablonowa, zdradzaj�ca niezgrabn� r�k� adepta.) Neefe to pierwszy nauczyciel. Przynosi dziecku objawienie ewangelii Bacha. Rozumnym wzrokiem i subteln� intuicj� ogarn�� ca�y ogrom tkwi�cych w ma�ym ch�opcu, ukrytych, zdeptanych pierwiastk�w geniuszu. W nim zjawia si� uczniowi ta moc daj�ca nadziej�, kt�rej nie dawa� mu nikt, ta m�dra i �wiadomie kierowana dobro�, o kt�rej zw�tpi�, �e jest na �wiecie - ta zdolno�� m�skiego nakierowania, kt�rej si� podda� nie m�g� nigdy przedtem, ta nie zaznana nigdy rado�� nieskr�powania. Pierwszy rozumiej�cy przyjaciel, po ojcu Renie pierwszy powiernik gadaj�cy g�osem zrozumia�ym. Sam po dwunastu latach pisa� do Neefego: "Dzi�ki Panu za rad�, jakiej tak cz�sto zaznawa�em przy post�pach w mojej boskiej sztuce. Je�li kiedy� b�d� wielki, to i Pana w tym b�dzie udzia�". A Neefe tak si� wyrazi� o swoim uczniu: "...ch�opiec jedenastoletni o wielce obiecuj�cym talencie. Gra bardzo biegle i z si�� na fortepianie, doskonale czyta nuty i, chc�c rzec wszystko w jednym s�owie: gra przewa�nie "Das wohltemperierte Klavier" Sebastiana Bacha, kt�re mu do r�k da� pan Neefe. Kto zna ten zbi�r preludi�w i fug we wszystkich tonacjach (kt�ry nazwa� mo�na prawie naszym non plus ultra), ten wie, co to znaczy. - M�ody �w geniusz zas�uguje na poparcie, aby m�g� podr�owa�. Sta�by si� niew�tpliwie drugim Mozartem, je�eli tak b�dzie post�powa�, jak zacz��". "Drugi Mozart" tymczasem jeszcze nie zna� pierwszego. Pod kierownictwem nauczyciela pracuje ci�ko, twardo i rado�nie. Wielkimi latarniami w mrokach pierwszej drogi s� mu H~andel i Haydn, marmurowym, nieskalanym pod stopami gruntem: Jan Sebastian Bach. Beethoven, Paraklet Nowego Testamentu Muzyki, w kt�rego wedle s��w Hansa B~ulowa wierzy� trzeba tak samo jak w jej Moj�esza - Bacha, korn� czci� otacza t� wielk� pu�cizn�, z okiem nat�onym i skupion� brwi�, jak si� ogl�da nie�miertelno�� zjawy. Bardziej m�odzie�cza, krucha ciekawo�� pcha�a go do Wiednia, a tam jeden by� cel: najwi�kszego ujrze� i us�ysze� muzyka epoki, spojrze� mu w oczy i na palce z l�kliwym podziwem i mo�e tej r�ki dotkn�� ustami. W siedemnastym roku �ycia jedzie do Wiednia, by ujrze� Mozarta. Gr� Ludwika s�awny mistrz jest zachwycony i palcem na� wskazuje: "Na tego mi zwa�ajcie, o nim kiedy� w �wiecie g�o�no b�dzie".�* Relacje na temat pobytu Beethovena w Wiedniu s� rozbie�ne. Nie zosta�o na pewno stwierdzone, czy Beethoven rozpocz�� nauk� u Mozarta ani nawet, czy s�ysza� go graj�cego. Jak ostrze�enie brzmi to s�owo, jak przestroga, bo to mocarz, co bramy wywali� potrafi i murami zatrz�sie. Przestroga przedziwnie prorocza. Salonowa politura wychowania bezskutecznie usi�uje przylgn�� do cierpkiej sk�ry m�odego Ludwika, mimo �e ju� podrasta� zastraszaj�co. Szkolne wysi�ki obywaj� si� bez laur�w. Walka z ortografi� nawet i tabliczk� mno�enia przeci�ga si� poza �aw� uczniowsk�, daleko w ci�kie, chmurne �ycie. Dzieckiem rokokowej epoki nie by� - nie tworzy�a go epoka, ale si� pod nim gi�a i ust�powa�a. Epok� wykuwa� mia� on. Sztuka wybuja�ego, rozleniwionego estetyzmu, bliska prawdzie tej epoki, ob�udnie zabijaj�ca prawd� �ycia, sztuka romans�w ber�eretowych i pasteli Watteau, wypieszczona paluszkami metres Kr�la_s�o�ce, prze�liczna i g�adka, niemocna i anemiczna, p�aska, zewn�trzna, lekko �asz�ca si� wko�o herb�w i brylant�w. Epoka bogatego t�umu, co uton�� we krwi rewolucyjnej. �w natomiast ni�s� epok� drug�. Najzupe�niej komicznie dzia�a na nas opis kostiumu, w jakim Beethoven przedstawi� si� musia� na dworze ksi���cym: "zielony frak, bia�a jedwabna kamizelka w kwiaty, zielone kr�tkie spodnie ze spinkami, jedwabne po�czochy, pantofle o czarnych kokardach, kapelusz sk�adany pod lew� pach�, szpada u boku i w�osy ufryzowane w harcap otoczony lokami". Tak pociesznie wystrychni�to t� posta� m�odzie�ca, kr�p�, o szerokich barach i �niadej cerze, pochylon� naprz�d z g��bi� szukaj�cych �renic, o czuprynie dziko zwichrzonej i z jasnym, spadzistym, burzami otoczonym czo�em. Obraz taki to symbol herosa romantyzmu, co nieopatrznym st�pni�ciem zgni�t� i str�ci� ze siebie stulecie szminki, pudrowanych peruk i beztroskiego �lizgania si� po mi�ej powierzchni pachn�cego �ycia. Nauka u Mozarta trwa�a kr�tko, przerwana niespodzianie wiadomo�ci� o ci�kiej chorobie matki i powrotem Ludwika do Bonn, gdzie najbli�sz� na �wiecie istot� zasta� na �o�u �mierci. W li�cie do doktora Schadena tak opisuje te chwile: "Matk� jeszcze zasta�em przy �yciu, ale w najgorszych warunkach; mia�a suchoty i umar�a wreszcie, mniej wi�cej siedem tygodni temu, po licznych przebytych b�lach i cierpieniach. By�a mi dobr�, mi�o�ci godn� matk�, moj� przyjaci�k� najlepsz�; o! kt� by� szcz�liwszy nade mnie, kiedym jeszcze wymawia� m�g� s�odkie imi� "matka", a ono s�yszane by�o - i komu� teraz mog� je wo�a�? Czy niemym tym, jej podobnym obrazom, kt�re mi moja imaginacja gromadzi?" Stan�� u zw�ok matki i w tej samej chwili uczu�, �e ten pierwszy mizerny skrawek ziemi, kt�ry zdoby� w krwawym trudzie, usuwa mu si� spod w�t�ych st�p. Ciemna opona opad�a na jego horyzont. Pochowa� w ziemi matk� i zosta� sam. Z duchem rozp�tanym pierwszymi burzami szerokiego �wiata. Z krwi� w �y�ach po raz pierwszy wzburzon�, kipi�c� tw�rczym wrz�tkiem, pobudzon� na dalekiej arenie i rw�c� si� w chmury. Tam by�, w Wiedniu, gdzie jest wielka sztuka, gdzie mitry i korony gn� si� u st�p fortepianu, gdzie nie trony rz�dz�, ale tony, nie herby pierwszy maj� g�os, ale symfonie! Pod m�od� czupryn�, w rozche�stanym kot�owisku fantazji roj� si� obrazy zawrotne czyn�w, orgii muzycznych, majaczy w pierwszym przeczuciu dopowiedzenie tego wielkiego s�owa, na kt�re czeka wielki Wiede�, czeka armia zdumionych ksi���t, markiz�w i hrabi�t, czeka szeroki, nieznajomy, a pi�kny i bohaterski �wiat! Gra� i gar�ciami szarpa� strz�py niebios, i mizernym ludziom pod nogi je k�a��, i krzycze� spazmem rado�ci: Bierzcie, wy niewidomi spadkobiercy kap�an�w, kr�l�w i prorok�w! Mam tego kruszcu jeszcze oceany ca�e, bierzcie chciwymi r�kami, nie �a�uj� wam, starczy na kilka tysi�cleci! Ooo! I staj� przed cich�, ma�omieszcza�sk�, ��t� mogi�k� matki - rodzonej, mojej, w�asnej matki, i jakby mnie kto kamieniem ci�kim w m�j �eb kwadratowy zdzieli�. Stoj� cicho nad t� mogi�k�, a obok mnie podchmielony ojczyna w od�wi�tnym surducie - i - wybaczcie! - na jedn� chwil� zrzekam si� odpowiedzialno�ci za wszystko, co mi si� pod czupryn� wyl�g�o - i na jedn� chwil� nie chc� tworzy�, nie chc� p�dzi�, nie chc� piorun�w wykrada�, nie chc� grzmie�, nie chc� - nie chc�...! Jestem mizerny, n�dzny, rozczochrany, g�upi, zapomniany, okradziony z wysokich hase� Ludwik Beethoven, kt�ry nic nie umie, nic nie wie, przypadkowo by� w Wiedniu i mimowolnie s�ysza� mistrza Mozarta - i co� mu si� w tej �miesznej �epetynie uroi�o - a sam jest g�upi, kanciasty i nic nie wart. Wybaczcie - w tej chwili stoj� nad t� ubog� mogi�k� i p�acz� na chwil�, na chwil� rycz� od p�aczu - bo to moja matka - rodzoniute�ka - wi�cej - bo to matka_brat - matka_przyjaciel - matka_�za - matka_mi�o��... Opieram si� o surdut podchmielonego ojca, kt�ry z handlarzem targuje si� o cen� matczynej garderoby - i na ten surdut szanowny padaj� moje pierwsze, twarde �zy. A te �zy s� s�one, s� brutalne, to s� ostatnie, zawzi�te �zy bardzo doros�ego smarkacza, to s� �zy podnieconej bestii, kt�ra oto losowi m�wi: Koniec! �ez mi wi�cej nie wyci�niesz!! Na ca�e �ycie zamykam si� i ani �zy wi�cej nie uroni�. �e �ycie b�dzie kamienne, wiem; �e �ycie b�dzie d�ugie, wiem; �e �ycie b�dzie nieraz bledn�� od b�lu, wiem - i �e ja mniej twardy od �ycia i od ciebie, losie, nie b�d� - te� wiem. Tymczasem ostatni raz, g�o�no, publicznie, bez wstydu p�acz� i opar moich �ez miesza si� z wyziewem ojcowskiej w�dki. Zosta� sam. W pustym sklepieniu jego piersi jeszcze si� gruz osypa� g�ucho, poszarpane wichur� drzewa nad g�ow� stercza�y nieruchomo. Zaleg�o milczenie nic nie m�wi�ce, pustka ciszy. Rozpocz�ty �piew bohaterski urwa� si� nagle, bole�nie. Zwisa�y krwawe �ci�gna potarganych w�z��w, brutalne i brzydkie. Otwar�a si� w ca�ej nago�ci wyszczerzona nico�� i w o�wietleniu prawdy ods�oni�a przera�liw� odleg�o�� tamtych dni, tamtych wzlot�w. Cz�owiek robi si� ma�y. Wt�acza w siebie gwa�tem niesforne ch�ci szybowania, sam siebie za r�kaw ci�gnie i pcha� si� nie pozwala natr�tnie mi�dzy mistrz�w. Cz�owiek m�wi sobie w oczy prawd�: �wiadomo�� niedoro�ni�cia bierz na siebie pokornie i pod�wigaj si� z ni� jeszcze przez lat kilka, a mo�e kiedy� godnym si� staniesz rozwi�zania rzemyka - tamtym - w Wiedniu... �al j�trz�cy chwyci� go za gard�o. Nawiedzi�a go ci�ka choroba duszy. I w piersi osadzi� si� pierwszy kie� choroby fizycznej. "Los tutaj w Bonn nie jest mi �askawy". ................. W tym czasie Ludwik jeszcze nie uko�czy� siedemnastu lat �ycia. Powoli z mroku wy�ania si� nowa, blada zorza. Serce, kt�re ze �mierci� matki dla niego bi� przesta�o, odnajduje w przyjacielskim domu Breuning�w w Bonn. Rodzin� t�, skupion� w serdecznym kole najszlachetniejszych tradycji, pozna� jeszcze za �ycia matki przez przyjaciela swego, studenta medycyny, Franciszka Wegelera. M�oda wdowa z czworgiem dzieci m�odszych od Ludwika przyj�a go jak syna. W dorobku kompozytorskim mia� w�wczas ju� szereg utwor�w, mi�dzy innymi trzy sonaty fortepianowe. W domu Breuning�w bywa zrazu tylko jako nauczyciel muzyki panny Eleonory i dziesi�cioletniego jej braciszka. P�atne swoje powinno�ci spe�nia wzorowo, jak zawsze nachmurzony i ma�om�wny. W owych czasach by�y jeszcze pa�ace, w kt�rych szlachectwo duchowe dor�wnywa�o barwie krwi. Atmosfera przepychu, wypieszczonych r�czek i wytwornego rozleniwienia ��czy�a si� w dzisiaj dla nas ju� nieprawdopodobny akord z naj�ywsz� ruchliwo�ci� umys��w, z przestrzenno�ci� zainteresowa� kulturalnych i z ambitnym kultywowaniem sztuk pi�knych. A wskro� komnat tchn�ca ciep�a, powiewna dobro�, uosobiona w �agodnej sylwetce pani tego domu, smutnej pani, serce we w�asnej osobie, s�odycz chodz�ca. Szczodrze rozsypywany czar kobieco�ci. W domu tym, z zapartym oddechem, w ciasnym, aksamitnym kolisku wieczornej lampy, gdy przez otwarte wiosenne okno blade �my wnosz� ci�k� wo� obwis�ych ki�ci bzu, czytuje si� na g�os poezje Lessinga i Klopstocka. Tu w pochmurne, s�otne dni roni si� �zy nad nie�miertelnym, stokrotnie umieraj�cym Wertherem. Tu w cieniutkiej porcelanie zapijanej kawy barwami t�czy za�amuj� si� s�odkie rymy liryki Mathissona i Ossjanowe fantazje. Plutarch szerokim gestem d�oni ods�ania misteria wielkich �ywot�w. Szekspir przemo�nym g�osem skanduje sam� tre�� bytu. Poszmery ocean�w bij� wieczystym rytmem o flanki tu�aczej nawy odysejskiej. "Plutarch zaprowadzi� mnie do rezygnacji" - to s�owo o Plutarchu, wiele lat p�niej skre�lone r�k� Beethovena, jest pomnikiem dla pani Breuning. W jej to domu znalaz� ciep�o, pogod� i mi�o��, z dniem �mierci matki wygas�e dla� w rodzicielskim ognisku. Ale znalaz� jeszcze wi�cej. By�y to czasy, kiedy wszelakiego autoramentu artyst�w cz�sto traktowano po salonach jak u�wi�conych dostawc�w wzrusze�, lejbmedyk�w do zastrzykiwania poetycznych dawek i artystycznych uniesie�, kt�rych miejsce jest przy drugim stole czeladzi pa�acowej, na �askawym prawie chlebie w�r�d subtelnie klasyfikowanej hierarchii, poni�ej kamerdyner�w, powy�ej gminu kuchennego. Mozart sam tej osobliwej delikatno�ci pewnych dom�w magnackich niemile do�wiadczy� na swej ambicji. Beethoven z krn�brn� swoj�, szorstk� natur�, deptan� bezustannymi upokorzeniami we w�asnym domu i w przedpokojach ksi���cych - u pani radczyni poczu� si� otulony nieznan� s�odycz� i czym�, co mimo jego lat ch�opi�cych by�o chodzeniem na palcach doko�a jego sztuki. A poza tym wszystkim pani domu, rada przyja�ni, jaka zacie�nia� si� zacz�a mi�dzy m�odym muzykantem a jej dzie�mi, umia�a w sprytny a kochany spos�b wyg�adza� obyczaje i przyt�pia� ostro�ci "narowistego, nieuprzejmego ch�opaka". Tak u�wiadamia si� w nim stopniowo poczucie godno�ci ludzkiej, odnajduje si� pierwsza ni� sp�lnoty z tym obcym stadem ludzi, co mu jeno krzywd� czynili. Powoli, mg�awicowo, tworz� si� lekkie zarysy zaufania, umiej�tno�ci przem�wienia do cz�owieka bez wst�pu, patrzenia na bli�niego nie spode�ba - zarysy szczero�ci i prostoty. Wyhucza�y si� czasy trwo�liwego tulenia g�owy w barki. Teraz nad wieczorem otworzy si� niecierpliwie fortepian, w najciemniejszym rogu czerwonego salonu z ch�opcem u kolan zasi�dzie smutna pani Breuning, a bli�ej o ciemn� tafl� fortepianu wsparta Eleonora. I zaczn� gra�, co mi spod pi�ra wysz�o ostatniej nocy przy drganiu nerwowych �wiec. I gram serdecznie, bez ochryp�ych sp�d�wi�k�w przepitego gard�a, bez zazdrosnego poszmeru mizerniejszych rywali, bez szelestu jedwabiu i najja�niejszych �abot�w... I w trakcie przerywam, m�wi�, t�umacz� - a czerwie� s�czy si� oknem na jasny warkocz dziewczyny - i gram znowu - a w tej chwili widz�, �e wcale nie umia�em wczoraj skomponowa� tego, co chcia�em... Usn�� u kolan beniaminek i na dywan pochyli� rudaw� g��wk�. Potem chc� wy�o�y� smutnej pani, jak ma�o ta triolami podcieniowana kantylena powtarza z tego, com wczoraj widzia� w roz�arzonym koniuszku czarnego knota �wiecy - i trzymaj�c peda� na basowej fermacie, pochylam si� ku b�yszcz�cym z g��bi czarnej groty �renicom smutnej pani. A ona poruszy�a si� zwiewnym szeptem: - To jest takie dziwne, Ludwiku, takie dziwne... Smutny zew�ok ojcowski w bia�y dzie� wysypia ostatnie pijactwo. Cisza jest, a o m�tne szyby t�ucze si� wielka niebieska mucha, kt�rej �pieszno na rozbrz�czony �wiat. �oskoty na schodach w domu tym s� najzupe�niej niezwyk�e. Wychodzimy w sie�, na zakr�cie ciasnej klatki schodowej wida� troje, czworo plec�w zgi�tych w tragarskich sznurach. D�wigaj� ze st�kiem ci�ar niema�y, o ciemnych konturach. Nag�a my�l kojarzy si� z dotkliw� reminiscencj� trumny matczynej. Oczy si� mru��... tak j� tu wynosili... ale w d� - a teraz: pod g�r�. Ju� s�. Bo�e wielki! Gdzie? Dok�d? Z trumny robi si� fortepian. Prawdziwy, ciemnoz�oty, nowiute�ki. Od kogo? (Fortepian...!) Pan jeden m�ody kupi�, a m�wi�, �e z polecenia ksi�cia elektora... Dla nadwornego muzykanta pana Ludwika van Beethovena... Hrabiowski mia� na palcu herb... Odchodz�. Stare, ��te, kochane pud�o dziada Ludwika w dalszy posz�o k�t - nowiute�ki �askawca rozpanoszy� si� a� mi�o. - - - Waldstein! Ten poczciwy �otr fortepian mi przys�a�!! - A gdy si� go spotka�o: - S�uchaj! Sk�d to? Miesza si� tak wyra�nie, �e ju� wiem. - Co? Fortepian? Nic... nie wiem. Nie �ciskaj mnie tak! I odchodz� zbola�y, szcz�liwy, z�y. I p�dz� do nowiutkiego tronu. Jak tu si� gniewa� na tego Ferdynanda? Czy te dziwne ostatnie �aski elektora, te nieprzewidziane gratyfikacje, te honoraria dodatkowe - czy to... czy to...? Taki� mia�by to by� �garz wierutny? Tego samego wieczora, gdy ojciec w szynku by�, na nieskalanej, anielskiej drabinie Jakubowej przeczystych klawisz�w przez dobre dwie godziny wyczynia�em tak dzikie szale�stwa, �e mi si� zbiegowisko pod oknami zlecia�o i by�em potem z�y sam na siebie. Smutna pani na pewno by si� gniewa�a, �e znowu jestem narowisty. A ten Waldstein... Przyjecha� do Bonn na odbycie nowicjatu Zakonu Rycerskiego. Gra na fortepianie znakomicie, komponuje te� - po�al si� Bo�e co prawda - serdeczna dusza, serce jakich ma�o. Wci�� improwizowa� mi ka�e i, jak posiwia�y mistrz, tematy zadaje. Na Wiede� ustawicznie namawia. Entuzjasta muzyki, szczery przyjaciel. I fortepian - to na pewno on mi przys�a�... Przyzna� si� nie chcia� - a kiedy grozi�em napisaniem skryptu dzi�kczynnego do elektora, to mi Ferdynand "odradza�", to mi t�umaczy�, �e "nie lubi" elektor tego rodzaju manifestacji, �e to ju� "on sam zrobi" na najbli�szej audiencji. Do Wiednia codziennie namawia, abym jecha�. M�wi, �e si� guldeny znajd�, �e "dopiero w Wiedniu" - gdzie jest wielki Mozart, gdzie jest muzyka nie taka jak w naszej zagrodzie - �e tam dopiero "zab�ysn�", poka��, co to znaczy gra�. Nie wierz�... Chyba ju� pojad�. Bo to jednak - Wiede�... .......... Ferdynand hrabia Waldstein w kilkana�cie lat p�niej zaszczycony zosta� monarszym rewan�em, dedykacj� na czele jednego z najwi�kszych dzie� Beetho�vena, "Sonaty C_dur" op. 53, do kt�rej na zawsze przylgn�o miano "Waldsteinowskiej". Przyja�� z Wegelerem, Breuningami, a p�niej i z Waldsteinem przypada na czas rozpocz�cia powa�nych studi�w muzycznych. Neefe, kt�rego wp�ywy i zakres pracy na dworze elektorskim rozszerzaj� si� znacznie, coraz cz�ciej powierza Ludwikowi zast�pstwo przy organach, a nawet na pr�bach w teatrze nadwornym. Ju� m�odocianego adepta wpisano na list� dworskich muzyk�w. A� zmieni�y si� nagle stosunki w sto�ecznym Bonn, kiedy w roku 1784 umar� elektor Maks Fryderyk. Trup� teatraln� zwolniono, ca�� rzesz� artystyczn� opanowa�a trwoga na my�l o niepewnej przysz�o�ci, a nad losami Beethovena zawis� znak zapytania. Panowanie obj�� najm�odszy syn Marii Teresy - Maksymilian Franciszek - i wnet rozproszy� obawy swoich poddanych. Zyskali w nowym w�adcy jednostk� o szerokim widnokr�gu i wysokich aspiracjach kulturalnych: podni�s� nauk�, zreformowa� o�wiat�, sta� si� pot�nym i m�drym protektorem sztuki, nade wszystko muzyki orkiestralnej, kt�rej kult szybko rozprzestrzeni� si� w�r�d szerokich warstw mieszcza�stwa. Dw�r nadawa� ton subtelnej, estetycznej wytworno�ci. Pi�kne nadre�skie miasto prze�ywa�o sw�j z�oty wiek. Z tych czas�w znany jest �art muzyczny, na jaki pozwoli�o sobie ch�opi� przy organach w czasie wielkopostnych �piew�w. Wykonywano ust�py "Lamentacyj Jeremiasza", oparte w partii g�osowej bez przerwy prawie na jednej nucie, urozmaicanej wariacjami akompaniamentu organowego. Beethoven filuternie zapyta� solisty, czy pozwoli, �e on gr� organow� zbije go z tropu, �e "wyrzuci go z siod�a". �w, pe�en pewno�ci siebie, przysta�, na co nasz organista rozpocz�� tak niezwyk�e fantazje, �e �piewak straci� kontenans i zdezorientowa� si� zupe�nie, a dowcipny improwizator oberwa� nagan� ksi���c�. Ojciec Jan Beethoven z roku na rok g��biej zapada w trz�sawisko spodlonego �ywota. M�tnymi oczyma ju� nie widzi rodziny, ju� byt jego streszcza si� w idea�ach szynku i kieliszka. M�odsi synowie, Karol, z g�ry przez ojca na muzyka predestynowany, i Jan, praktykuj�cy w aptece, nieraz ojca pijanego cichaczem ci�gn� do domu. Ludwik jest g�ow� rodziny, zarabia na jej utrzymanie, kt�rego� dnia rodzica odbija z r�k policjanta. Wreszcie, nie maj�c innej rady, wyjedna� u elektora, �e cz�� ojcowskiej pensji odt�d wyp�acano jemu. Urz�dowa kuratela dziewi�tnastoletniego ch�opca nad t� karykatur� ojca. Pijaka zwolniono ze s�u�by, wyp�acaj�c mu odt�d po�ow� pensji, 200 talar�w, podczas gdy reszta osobliwej tej "emerytury" przekazywana by�a Ludwikowi na utrzymanie rodze�stwa. Dziw, �e ten�e Ludwik m�g� lata swego �ycia, podkr��one tak niesamowitym cieniem �ycia domowego, w dojrza�ych, p�nych czasach nazywa� latami promiennego wesela i niepowrotnej pogody... A jednak: przez ca�e �ycie nie zazna� tylu barw jasnych i u�miech�w, co w tych ostatnich dwu latach pobytu w Bonn. Gdy nowy elektor po czteroletnich oszcz�dno�ciach otworzy� nowy teatr nadworny (z wysuni�ciem opery na plan pierwszy), Beethovena zaanga�owano z alt�wk� do ksi���cej orkiestry. Tej okoliczno�ci zawdzi�cza on wszechstronne wnikni�cie w tajemnice kunsztu instrumentacyjnego i poznanie �wczesnej literatury symfonicznej, melodramatycznej i operowej. Orkiestra, kt�r� wytrawnie kierowa� J�zef Reicha, skupi�a sporo wybitnych artyst�w, a w�r�d nich jednym z najmniej g�o�nych by� rozczochrany alcista. Serdeczniej zbli�y� si� do Ludwika zdolny flecista, na filozofii Kanta wykszta�cony m�odzieniec, od swego stryja dyrygenta znacznie bardziej utalentowany, Antoni Reicha; a obcowanie z nim musia�o w m�odym Beethovenie pozostawi� �lady zetkni�cia si� z my�l� tw�rcy "krytyki czystego rozumu", musia�y si� przyczyni� do skierowania tw�rczo�ci muzycznej na tory, z tamtymi drogami My�li r�wnoleg�e, a jednak przeciwne, dope�niaj�ce, a mimo to antypodyczne. Nie brak�o i zawistnych kar��w, jak skrzypek Andrzej Romberg, kompozytor banalnej i dlatego przez d�ugi czas w ma�omieszcza�skich ch�rach amatorskich popularnej ilustracji muzycznej do Schillerowskiej "Pie�ni o dzwonie"; �w, wrogi wszelakiemu nowatorstwu, nigdy do dzie� swego "kolegi od alt�wki" przybli�y� si� nie mog�c, czu� do nich przez ca�e �ycie wyra�n� niech��. By� jeszcze staruszek Ries, Breuning�w cz�sty go��, i Miko�aj Simrock, p�niejszy za�o�yciel s�ynnej muzycznej firmy wydawniczej i nak�adca kompozycyj Beethovena. W tych samych latach, w ciasnych, cichych �cianach, niesamowity w swym uporze pracy, Immanuel Kant pisa� "Religi� w granicach czystego rozumu". Z odleg�ych zak�tk�w Europy dyli�anse zwozi�y do st�p katedry kr�lewieckiej magnat�w i filozof�w, ��dnych s�uchania wyk�ad�w tego cz�owieczka o niebieskich oczach i czaszce murzy�skiej, co przez ca�e �ycie nie ruszaj�c si� z mur�w Kr�lewca, �yj�c w ub�stwie i zazdro�nie strzeg�c swej izolacji, uczyni� rewolucj� w dziejach my�li. Dziwny �w odludek, nie podr�uj�c, zna� ziemi�