2229

Szczegóły
Tytuł 2229
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2229 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2229 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2229 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAROL MAY Walka o Meksyk POSZUKIWANIA Dzia�ania wojenne przenios�y si� na po�udnie, �ycie na hacjendzie del Erina wr�ci�o wi�c do normy. Pedro Arbellez siedzia� przy oknie i obserwowa� byd�o pas�ce si� na pobliskim pastwisku. Stary hacjendero wyzdrowia� ju�, odzyska� spok�j i r�wnowag�, ale na jego twarzy go�ci� smutek. Ci�ko prze�ywa� b�l i przygn�bienie c�rki spowodowane utrat� m�a. W pewnej chwili ujrza� je�d�c�w zbil�aj�cych si� od p�nocy. Na przedzie jecha�o dw�ch m�czyzn i kobieta, z ty�u jaki� cz�owiek pogania� konie d�wigaj�ce baga�e. - Kto to mo�e by�? - zapyta� Arbellez Mari� Hermoyes, krz�taj�c� si� po pokoju. - Zaraz si� dowiemy. Zmierzaj� w naszym kierunku i wkr�tce tu b�d�. Je�d�cy wjechali przez bram� na podw�rze. Jakie� by�o zdziwienie Arbelleza na widok Pirnera i jaka rado�� Emmy, gdy ujrza�a Rezedill� i Czarnego Gerarda, kt�rego darzy�a sympati�. Przywitawszy si� serdecznie, zasiedli przy stole i wzajemnie zacz�li opowiada� o wszystkim, co si� wydarzy�o po wyje�dzie Emmy z Guadalupe. Go�cie spodziewali si� zasta� tutaj Sternaua i jego przyjaci�. Zmartwili si� srodze, gdy us�yszeli, �e doktor z towarzyszami znowu zagin��. - Czy zrobiono wszystko, aby ich odszuka�? - spyta� Gerard. - Tak - odpar� Arbellez - ale bezskutecznie. Sam Juarez pos�a� na zwiady S�piego Dzioba. S�awny traper wr�ci� z niczym. Znalaz� wprawdzie �lad i pod��y� za nim do Santa Jaga, ale tam wszystko si� urwa�o. - Hm. Wi�c udali si� do Santa Jaga? To ju� co�. Trzeba jeszcze raz zacz�� od pocz�tku. - Kto mia�by si� tym zaj��? - Oczywi�cie kto�, kto si� zna na tropieniu. Ja wi�c wyrusz�. - Ty?! - krzykn�� Pirnero. - Nie! Nie chc�, aby m�j zi�� nara�a� si� na takie niebezpiecze�stwa! - W takim razie ci, kt�rych kochamy, musz� zgin��. Pirnero si� speszy�. - Niech to diabli wezm�! Ale masz racj�, Gerardzie. Trzeba ich koniecznie odnale��. A tak si� cieszy�em, �e mam wreszcie zi�cia! Co ty na to, Rezedillo? Wszyscy spojrzeli na dziewczyn�. - Narzeczona moja dobra i dzielna... Pog�adzi�a go po r�ce. - Oczywi�cie, �e zgadzam si�, kochany. Czuj�, �e w�a�nie tobie uda si� ich odnale��. Jed� w imi� Bo�e, tylko przyrzeknij, �e b�dziesz bardzo ostro�ny! - Nie b�j si� o mnie! Teraz mam ciebie, mam dla kogo �y� i stale b�d� o tym pami�ta�. - M�wi jakby czyta� z ksi��ki - mrukn�� Pirnero. - Je�eli Rezedilla mu ufa, dlaczego ja nie mia�bym? Kiedy odje�d�asz, m�j zi�ciu? - Dzi� za p�no, zapad�a ju� noc, wi�c jutro o �wicie. Wezm� dw�ch vaquer�w, przez kt�rych b�d� kontaktowa� si� z wami. A teraz chod�my ju� spa�. Arbellez ulokowa� go w jednej z go�cinnych izb na pi�trze. Zostawszy sam, Gerard zacz�� obmy�la� plan dzia�ania. Zgasi� �wiat�o i otworzy� okno. Patrzy� na niebo usiane gwiazdami. Wtem wyda�o mu si�, �e us�ysza� jaki� szmer. Uwa�nie zacz�� obserwowa� podw�rze. Gdy spojrza� w d�, spostrzeg�, �e kto� wszed� przez okno do pomieszczenia znajduj�cego si� pod jego pokojem. Mo�e to jaki� vaquero wraca� od s�u��cej? - pomy�la�. Nie - zreflektowa� si�. Zbyt wiele niespodzianek zasz�o w tym domu, aby si� mo�na zadowoli� przypuszczeniem. - Kto tam?! - krzykn��. Jaka� posta� szybko przebieg�a przez dziedziniec i skierowa�a si� w stron� parkanu. - St�j, bo strzelam! Uciekaj�cy nie zatrzyma� si�. Gerard b�yskawicznie chwyci� sw� zawsze nabit� strzelb� i wycelowa� w zbiega. W s�abym �wietle gwiazd nie widzia� go dok�adnie, orientowa� si� tylko, w jakim zmierza kierunku. Wystrzeli� kilkakrotnie raz za razem, ale chybi�. I to mo�e si� przytrafi� najlepszemu strzelcowi. Nie m�g� pozwoli�, by cz�owiek uciek�. W okamgnieniu zatkn�� za pas rewolwer i n�, przywi�za� lasso do nogi ��ka i ze�lizgn�� si� po nim na podw�rze. Przesadzi� p�ot i zacz�� nas�uchiwa�. Po chwili w pobli�u, na lewo od siebie us�ysza� parskanie konia. Cicho jak kot pobieg� w tamt� stron�. Nie zd��y� jednak. Po paru sekundach rozleg� si� t�tent. Ten, kt�rego chcia� pochwyci�, mkn�� ju� pe�nym galopem. Gerard zatrzyma� si�. Pope�ni�by wielki b��d, gdyby teraz po ciemku szuka� �lad�w tamtego i jego wierzchowca. M�g�by je zetrze� w�asnymi nogami. Przeskoczy� p�ot w innym miejscu ni� przed chwil�, wr�ci� na dziedziniec i zmierza� do frontowego wej�cia. Strza�y obudzi�y mieszka�c�w hacjendy. Zapalono �wiat�a. Jaki� vaquero wybieg� mu naprzeciw. - Ach, senior Gerard, niepokoj� si� o pana. My�l�, �e pana zabito. - Jak najpr�dzej mo�na obudzi� i zwo�a� s�u�b�? - Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Wystarczy uderzy� i wszyscy zjawi� si� natychmiast. Po chwili w jadalni zgromadzi�a si� s�u�ba i domownicy. Wi�kszo�� mia�a latarki. Gerard opowiedzia�, co zasz�o. - Co si� mie�ci pod moim pokojem? - zapyta� hecjendera. - Kuchnia. - Wszyscy vaquerzy mieszkaj� w tym budynku? - Nie. Wi�kszo�� �pi przy trzodach. - Czy s�u��ca nocuje w kuchni? - Nie - odpowiedzia�a Maria Hermoyes. - Kuchnia jest w nocy zamkni�ta. Klucz mam przy sobie. - Okno by�o otwarte? - Tak. Zawsze jest lekko uchylone. - Trzeba przede wszystkim sprawdzi�, czy drzwi do kuchni s� w dalszym ci�gu zamkni�te. I tak te� by�o. Nie otworzyli ich, tylko przeszli do sieni i frontowymi drzwiami przedostali si� na podw�rze. Zapalono latarnie. W ich blasku Gerard zacz�� dok�adnie bada� ziemi� pod oknem kuchennym. By�a nieco rozmi�k�a, bo s�u�ba niekiedy wylewa�a przez okno wod�. Ujrza� wyra�ne �lady st�p. Jaki� cz�owiek niew�tpliwie t� drog� wchodzi� do kuchni i z niej wychodzi�. - To nie vaquero - stwierdzi� Gerard. - Intruz mia� niewielkie stopy i nosi� delikatne obuwie. P�niej odrysuj� ich kszta�t na papierze. Mo�e mi si� przyda�. No, nic tu ju� po nas. Chod�my do kuchni! Poleci�, by dobrze j� o�wietlono, po czym wraz z domownikami dok�adnie przeszuka� wszystkie k�ty, piec, meble. Potem prosi� Mari� Hermoyes, by sprawdzi�a, czy nic nie zgin�o. Stara kobieta po chwili o�wiadczy�a, �e nie zauwa�y�a nic podejrzanego. - Nie rozumiem - powiedzia�a - czego tu szuka� ten cz�owiek. - Mam nadziej�, �e zaraz si� dowiemy. Kto wyszed� z kuchni ostatni, seniorita? -Ja. - Czy opuszczaj�c j� mia�a pani w r�ku jak�� butelk�? - Nie. Gerard schyli� si� i podni�s� ma�y korek, le��cy na ziemi obok niskiego kot�a z wod�. Maria chcia�a go wzi�� do r�ki i obejrze�, ale Gerard nie pozwoli�. - Nigdy za du�o ostro�no�ci! Niech pani mu si� przyjrzy, ale nie dotyka. - Nie mamy takiej flaszeczki. - Hm - mrukn�� Gerard. - Jest wilgotny. Da�bym g�ow�, �e jeszcze przed paroma minutami zatyka� butelk�. Ten, kto tu by�, zgubi� go i albo nie szuka� wcale, albo nie m�g� znale�� w ciemno�ci. - Po co mu by�a ta butelka? - zdziwi� si� Arbellez. - Nic nie pojmuj�. - Na pewno rozwi��emy t� zagadk� - zapewni� traper. Podszed� do okna. - Nie ulega w�tpliwo�ci, �e nasz nieproszony go�� wszed� t�dy. Na parapecie zosta�o jeszcze troch� wilgotnej ziemi. - O�wietli� latark� pod�og� obok kot�a z wod�. - Tu r�wnie� le�y grudka lepkiego b�ota. Senior Arbellez, jaki st�d wniosek? - �e ten kiep kr�ci� si� ko�o kot�a. - Oczywi�cie! I tu przecie� zgubi� korek. Mo�na wi�c s�dzi�, �e w kuchni otworzy� butelk�. Zachodz� dwie ewentualno�ci. Po pierwsze: obcy cz�owiek wchodzi w nocy do cudzej kuchni, aby nape�ni� ma�� flaszeczk� wod� z kot�a. Co pan na to? - zwr�ci� si� do Arbelleza. - Zupe�nie nielogiczne. Na podw�rzu jest wody pod dostatkiem. - A wi�c po drugie: obcy cz�owiek wkrada si� do cudzej kuchni z pe�n� flaszeczk�, kt�rej zawarto�� wlewa do kot�a... - Na Boga, to ca�kiem prawdopodobne! - zawo�a� Arbellez. - Co mog�a zawiera� buteleczka? - Przyjrza�em si� dobrze wodzie w kotle. Seniorita, czy gotowano w nim co� t�ustego? - Nie. W tym kotle nie gotuje si� �adnych potraw. S�u�y wy��cznie do podgrzewania wody i codziennie jest myty. Wczoraj nawet kaza�am go wyszorowa� piaskiem i nape�ni� �wie�� wod� �r�dlan�. - Na powierzchni p�ywaj� drobne oczka t�uszczu. - Trucizna?! - wykrzykn�� przera�ony Arbellez. - Przyprowad�cie t� star�, g�uch� suk� i przynie�cie dwa kr�liki. Za chwil� powr�cili do kuchni ze zwierz�tami. Umoczono w wodzie ma�e kawa�ki chleba i dano je zwierz�tom. Organizm kr�lik�w zareagowa� b�yskawicznie: po dw�ch minutach oba zdech�y. Zaraz potem - jakby gwa�townie czym� uderzona - pad�a suka. - Trucizna, naprawd� trucizna! - rozleg�y si� przera�one g�osy. - Niestety - potwierdzi� Gerard. - To chyba sok truj�cej ro�liny, kt�r� Indianie z Kalifornii nazywaj� menel-bale, czyli li�� �mierci. S�ysza�em nieraz o straszliwym jej dzia�aniu. - M�j Bo�e, co za okropno��! - zawo�a�a Maria Hermoyes. - Kto� z nas mia� by� otruty! - Kto�? - traper pokr�ci� g�ow�. - Myli si� seniorita! Je�li si� wlewa trucizn� do kot�a, z kt�rego wszyscy czerpi� wod�, szykuje si� �mier� wszystkim. Zrobi�o si� cicho i smutno. Milczenie przerwa� Arbellez. M�wi� z trudem: - Bogu niech b�d� dzi�ki, �e pan jest z nami. Gdyby nie pana do�wiadczenie i niezwyk�a przenikliwo��, nie doczekaliby�my jutrzejszego dnia. To straszne! Ale komu mog�o zale�e� na zabiciu nas wszystkich? Gerard wzruszy� ramionami. - I senior pyta jeszcze? Przecie� to jasne, �e chodzi�o o r�d Rodrigand�w! - Na Boga! Ale nikt z nas do niego nie nale�y! - I pan jednak, i pana domownicy wiedz� bardzo wiele, ba, wszystko o tej historii. Sternau, obydwaj Ungerowie i inni, kt�rzy tak�e znaj� tajemnic� rodu, znikn�li. Pozostali tylko mieszka�cy hacjendy. Musieli wi�c zgin��. - Ju� rozumiem. Ale komu na tym zale�y? - Ja my�l�, �e przede wszystkim Cortejowi - powiedzia�a bez wahania Maria Hermoyes. - Chyba ma pani racj� - przytakn�� jej Czarny Gerard. - Z�apiemy �otra i wszystko nam wy�piewa. - A je�eli nie? - Phi! - Gerard lekcewa��co machn�� r�k�. - Nie chcia�bym by� w sk�rze tego drania! My, ludzie prerii, mamy swoje sposoby, aby najtwardszych zmusi� do gadania. - Naprawd� przypuszcza pan, �e uda si� uj�� tego cz�owieka? Przecie� mia� do�� czasu, �eby oddali� si� w bezpieczne miejsce. - Czas, czasem, ale odjecha� na tym samym koniu, na kt�rym przyby� do hacjendy. Zwierz� jest na pewno zm�czone. Mam za� nadziej�, �e ja i dwaj vaquerzy otrzymamy wypocz�te wierzchowce. - Najlepsze, jakie stoj� w stajni! Ale i one na nic si� nie zdadz�, je�li, wbrew pana przypuszczeniom, niedosz�y zbrodniarz jest ju� w domu. Gerard pokiwa� g�ow�. - Oj, senior, senior! Obcowanie z lud�mi prerii niewiele pana nauczy�o. Powinien senior wiedzie�, �e rzadko kiedy udaje si� tak naprawd� zbiec komu�, kto pozostawia po sobie �lady. W ka�dym razie spa� si� nie po�o��, dop�ki nie przygotuj� si� do jazdy, a z nastaniem dnia ruszam na poszukiwania. Gdy zacz�o �wita�, domownicy i s�u�ba zebrali si� na dziedzi�cu. Gerard dok�adnie odrysowa� na papierze pozostawiony w wilgotnej ziemi �lad stopy. Potem zaprowadzi� przyjaci� na miejsce, gdzie w nocy us�ysza� parskanie konia i t�tent kopyt. Poszukiwania trwa�y nied�ugo. Po chwili wskaza� na wydeptan� traw� w pobli�u wielkiego kaktusa i rzek�: - Do tego krzewu uwi�zany by� ko�, wi�c sprawca musia� mie� przy sobie lasso. Przyjrzyjcie si� teraz kaktusowi. Obejrzeli go dok�adnie. Arbellez nie zauwa�y� niczego szczeg�lnego. Pozostali te� nie. - No tak - u�miechn�� si� Gerard. - My�liwy widzi wi�cej ni� hecjendero lub vaquero. Co to jest, seniores? Rozsun�� nieco li�cie kaktusa. - W�os z ko�skiego ogona. - Jakiego koloru? - Carnego. Zdaje mi si� jednak, �e nie jest to w�os karosza. - Istotnie. Odcie� wskazuje na ciemn� ma�� bu�anka. - Szkoda - powiedzia� Arbellez z ubolewaniem. - Bu�anych koni jest przecie� wiele. Nie tak �atwo b�dzie odnale�� w�a�ciciela. Gdyby�my mieli chocia� �lad podkowy tak jak buta je�d�ca... - Uwa�a pan, �e nie b�dzie mo�na jej odtworzy�? - Gerard u�miechn�� si� wyrozumiale. - Pojecha� przecie� na lewo, musia� min�� potok. Tam z pewno�ci� znajdziemy wyra�ne odbicie podkowy. Poszli ku potokowi; istotnie by�o tak, jak my�la� Gerard. Na mi�kkiej ziemi zobaczyli wyra�ne �lady. - Nareszcie! - ucieszy� si� Gerard odrysowuj�c �lad podkowy. Teraz mam wszystko. Musz� natychmiast rusza� w drog�. Wr�ci� do domu po bro�. Po chwili wesz�a do pokoju Rezedilla, by si� po�egna�. U�cisn�wszy j� gor�co, opu�ci� hacjend� w towarzystwie vaquer�w. Jechali przez ca�y dzie� galopem. Zatrzymali si� dopiero z nastaniem nocy, gdy zapanowa�y ca�kowite ciemno�ci. - Przenocujemy tutaj - postanowi� Gerard, zeskakuj�c z konia obok k�py niskich krzew�w. - Czy nic nam nie grozi? - zaniepokoi� si� jeden z vaquer�w. - Niedaleko st�d jest posiad�o�� seniora Marquesa. Co� mi si� wydaje, �e ten cz�owiek tam w�a�nie si� schroni�. - Czy�by? Morderca, wracaj�cy z miejsca zbrodni, unika obcych. Dla w�asnego bezpiecze�stwa nie chce nikomu pokazywa� swojej twarzy. Wyczyta�em ze �lad�w, �e dzieli go od nas mniej wi�cej godzina drogi. Jego wierzchowiec pada ze zm�czenia. Jutro go dopadniemy. Rozci�gn�� si� na trawie i natychmiast zasn��. O �wicie ruszyli dalej. Wypocz�te konie p�dzi�y przez r�wnin� jak szalone. Nagle traper gwa�townie osadzi� swojego. - Patrzcie - zawo�a� - jaka tu wygnieciona murawa! Musimy dok�adnie przeszuka� to miejsce. Nisko pochylony, krok po kroku, zacz�� uwa�nie bada� teren. - Do kro�set! - zawo�a� po chwili. Gdzie ta posiad�o��, o kt�rej m�wi�e� wczoraj? - O, tam. Na prawo - vaquero wskaza� r�k�. - Mo�na by do niej dotrze� w ci�gu dziesi�ciu minut. - Ten, kt�rego szukamy, przywi�za� tu do tego drzewa bu�anka, a sam poszed� pieszo, zapewne do folwarku. Wr�ci� za� konno. Swego wierzchowca pu�ci� wolno, a na tym nowym pojecha� dalej. Oto jeden �lad kopyt biegnie na p�noc, drugi prowadzi na po�udnie, a wi�c w kierunku, w kt�rym je�dziec zmierza� poprzednio. Jed�cie za nim wolno! Ja tymczasem zajrz� do siedziby seniora Marquesa. Ju� po nieca�ym kwadransie Gerard wchodzi� do sieni pi�trowego domu. Drzwi od pokoju na lewo by�y otwarte. Starszy m�czyzna le�a� w hamaku i pali� fajk�. - Pan jest w�a�cicielem, senior Marques? - zapyta� Gerard, k�aniaj�c si� uprzejmie. - Tak. - Czy wczoraj sprzeda� pan konia? Gospodarz zerwa� si� z hamaka. - Nie! Ale m�j kasztanek gdzie� przepad�. Szukamy go od rana. - A mo�e go skradziono? - Bardzo prawdopodobne. - Czy to r�czy ko�? - Najwspanialszy jakiego mam. - Do kro�set! �cigam pewnego �otra. By�em pewien, �e dzi� rano go dopadn�, bo jecha� na byle jakim bu�anku. Tymczasem zabra� panu kasztana i... - Niech to wszyscy diabli! - Czy pa�ski ko� ma jakie� znaki szczeg�lne? - Tak. Praw� po�ow� pyska jednolicie bia��. - Dzi�kuj�. Niedaleko st�d znajdzie pan zapewne bu�anka, kt�rego z�odziej "podarowa�" panu za kasztana. B�d� zdr�w, senior! Nie mam chwili do stracenia. Pospiesznie opu�ci� dom i wskoczywszy na konia, ruszy� galopem. Wkr�tce spotka� vaquer�w. - Musimy p�dzi�, ile si� starczy - o�wiadczy�. - Ten dra� skrad� Marquesowi znakomitego wierzchowca. W drog�! W miar� jazdy Gerard mia� coraz bardziej ponur� min�. Po pewnym czasie mrukn��: - Bardziej cwany, ni� przypuszcza�em. - Nie spa� wcale? - zapyta� jeden z vaquer�w. - Ano w�a�nie. Na tym skradzionym koniu natychmiast pojecha� dalej. Ma nad nami przewag� jakich� czterech godzin. Nie dogonimy go przed wieczorem. I rzeczywi�cie. Kiedy zbli�ali si� do Santa Jaga, by� ju� zmrok, a zbiega ani �ladu. - Nieprawdopodobne, �eby ten �otr zatrzyma� si� w mie�cie - zauwa�y� jeden z vaquer�w - poniewa�... - A mnie si� wydaje - przerwa� mu Czarny Gerard - �e w�a�nie tak, co� mi m�wi, �e on tu mieszka. I okaza�o si�, �e Gerard ma racj�. Tu� przed Santa Jaga spotkali m�czyzn� z ma�ym w�zkiem ci�gnionym przez wo�a. Zatrzymali konie. - Dobry wiecz�r - powiedzia� uprzejmie Gerard. - Czy dobrze zna pan miasto? - Jak�eby nie. Urodzi�em si� tutaj. - Domy�lam si�, �e idzie pan z p�nocy. Czy wielu ludzi spotka� senior po drodze? - Nikogo. A dok�adnie m�wi�c �adnego piechura. - A je�d�c�w? - Jednego. - Zna go senior? - Hm - stary u�miechn�� si� chytrze. - Mo�e i znam. - M�wi pan "mo�e". Dlaczego? - Ano, bo wiem, �e nie chcia�, abym go pozna�. Zrobi� nawet wszystko, aby mnie omin��. - Ale mimo to pozna� go pan... - Tak. Po sposobie trzymania si� w siodle. Tak� postaw� ma tylko jeden cz�owiek. - Kto? M�czyzna u�miechn�� si� znowu. - Wida� bardzo wam zale�y, �eby si� dowiedzie�. Senior, jestem biedakiem, a ka�da przys�uga wymaga zap�aty. - To zrozumia�e! - Gerard rzuci� mu srebrn� monet�. - Dzi�kuj�. To by� doktor Hilario. Lekarz z klasztoru delia Barbara. O, widzi pan ten budynek g�ruj�cy nad miastem? - Lekarz - ucieszy� si� Gerard. - A mo�e senior zwr�ci� uwag� na jego konia? - Tak. To by� kasztan. Po prawej stronie pyska mia� bia�� plam�. - Dzi�kuj�. To w�a�nie chcia�em wiedzie�. Po�egnali si� i Gerard z towarzyszami pojecha� dalej. Setki my�li przelatywa�o przez g�ow� trapera. Wreszcie zwr�ci� si� do vaquer�w: - Dowiedzieli�my si� bardzo wa�nych rzeczy. Jestem pewien, �e ten Hilario to nasz niedosz�y morderca. Zajedziemy do venty i zatrzymamy si� w niej na d�u�ej. W PODZIEMIACH KLASZTORU Doktor Hilario by� z siebie bardzo zadowolony. Zrobi� to, co zamierza� i wr�ci� szcz�liwie do domu; tam dotar� z nastaniem zmroku. Nawet mu do g�owy nie przysz�o, �e �ledzi go bardzo gro�ny przeciwnik. Poniewa� nieobecno�� stryja przed�u�a�a si�, Manfredo by� niespokojny. Co jaki� czas podchodzi� do okna i niecierpliwie spogl�da� na bram� klasztorn� w nadziei, �e zobaczy tego, kogo oczekuje. - Nareszcie! - wykrzykn��, gdy Hilario wszed� do pokoju. - Powiedz, na mi�o�� bosk�, gdzie by�e� tak d�ugo?! - Hm, nie przewidzia�em zupe�nie, �e a� przez dwie noce b�d� musia� czatowa� pod hacjend�. - No i co? Hilario opowiedzia� ze szczeg�ami, jak wykona� zadanie. Manfredo, chocia� od ma�ego nawyk�y do widoku krwi i przemocy, poczu� si� nieswojo. - Brrr! To okropne! - wstrz�sn�� si� z niesmakiem. - A niby dlaczego? Ka�dy cz�owiek musi umrze�. Ci w hacjendzie b�d� mieli najpi�kniejsz� �mier�, jak� mo�na sobie wyobrazi�. Po�o�� si� i zasn� na wieki bez b�lu. - Jest stryj pewien, �e nikt si� nie uratuje? - Na pewno nikt. - Czyli nie ma ju� �adnych �wiadk�w. No bo reszta wtajemniczonych siedzi u nas pod kluczem! - To jeszcze nie wszyscy. Z pozosta�ymi rozprawimy si� w stolicy. - Kiedy wyje�d�asz, stryju? - Zaraz. Przynie� mi tylko co� do jedzenia. - Zaraz? Nie zm�czy�e� si� podr�? - zdziwi� si� Manfredo. - Nawet bardzo. Ale straci�em trzy dni. Musz� jecha� jak najszybciej! Tym razem b�d� jednak podr�owa� nie konno, bo zasn��bym w siodle, ale w karecie. Niech zaprz�gn� do niej przed tyln� bram�. Nikt nie mo�e wiedzie�, �e opuszczam klasztor. Podjad�szy sobie, Hilario udzieli� bratankowi koniecznych instrukcji. Dop�ki nie umilk� odg�os k�, Manfredo sta� przed bram�. Potem zamkn�� j� ostro�nie i uda� si� do pokoju, aby wzi�� klucze. Musia� przecie� obs�u�y� wi�ni�w. Przechodz�c przez frontowy dziedziniec, niespodziewanie natkn�� si� na ma�ego, grubego Arrastra, wsp�lnika czy raczej zwierzchnika doktora. - Doktor Hilario w domu? - zapyta� Arrastro z chytrym u�mieszkiem. - Nie. Ach, to pan? - Stryj wyjecha�? - Przed chwil�. - Do licha! Dlaczego tak p�no? - Nie m�g� pr�dzej. Przypuszcza jednak, �e zd��y na czas. - Mo�na wej�� do jego gabinetu? - Oczywi�cie. Przecie� tu mieszkam podczas nieobecno�ci stryja. - Chod�my wi�c, ale tak, aby nas nikt nie widzia�. Chc� z tob� porozmawia� o pewnej wa�nej sprawie. Tymczasem Czarny Gerard i jego towarzysze dotarli do Santa Jaga. Zatrzymali si� w najlepszej vencie. Gerard przek�si� co� napr�dce i postanowi� zasi�gn�� na mie�cie j�zyka o klasztorze. Wychodz�c z pokoju po ciemku, bo zgasi� �wiec� �ojow�, potr�ci� niechc�cy jakiego� cz�owieka na nie o�wietlonym korytarzu. - Ali devils! - sykn�� poszkodowany. - Nie moja wina - stwierdzi� lakonicznie Gerard. - Nale�y uwa�a�. - Co? Uwa�a�? Do licha! - wrzasn�� tamten i wymierzy� Gerardowi policzek tak siarczysty, �e traper, cho� nie u�omek, a� zachwia� si� na nogach. - Do wszystkich diab��w! - zakl��. - Czy zdajesz sobie spraw�, co zrobi�e�, senior? Chwyci� napastnika lew� r�k� za kark, praw� za� odwzajemni� mu policzek, r�wnie mocny jak ten, kt�ry otrzyma�. Zwarli si� w u�cisku bynajmniej nie przyjacielskim. �aden nie mia� przewagi. Walka by�a wi�c coraz bardziej zaci�ta. Towarzyszy�y jej zduszone okrzyki: "A masz, a masz! Dobrze ci tak! Jeszcze jeden policzek!" Odg�osy bijatyki rozchodzi�y si� po ca�ym korytarzu. W pewnym momencie otworzy�y si� najbli�sze drzwi; stan�� w nich m�ody cz�owiek ubrany w bogaty str�j meksyka�ski, przy�wiecaj�c sobie latark�. - Co si� tu dzieje? - zapyta� ze zdumieniem, widz�c kot�uj�cych si� m�czyzn. - Nic - wychrypia� jeden z nich. - Chc� tylko wymierzy� dziewi�ty policzek. - A ja dwunasty - doda� drugi. M�odzieniec podszed� bli�ej. - Na Boga, S�pi Dziobie! - zawo�a�. - Co ci zawini� ten senior?! Us�yszawszy przezwisko, Gerard opu�ci� pi�ci i zdumiony w najwy�szym stopniu wykrzykn��: - Co takiego?! S�pi Dzi�b?! - post�pi� krok naprz�d. Cho� �wiat�o latarki by�o nik�e, nie mia� w�tpliwo�ci. - To rzeczywi�cie on! I to jego spoliczkowa�em tyle razy. S�pi Dzi�b zacz�� si� przygl�da� przeciwnikowi. - Do stu tysi�cy bomb i kartaczy! - rykn��. - Chyba diabe� mnie op�ta�! To przecie� niemo�liwe, abym w ciebie wali� jak w b�ben?! Sk�d si� tu wzi��e�, Gerardzie? - Z hacjendy del Erina. A ty? - Ze stolicy. M�ody cz�owiek, wyra�nie rozbawiony, wmiesza� si� do rozmowy. - To panowie si� znaj�? Niech mi wi�c b�dzie wolno zapyta�, kim jest ten senior - wskaza� na Czarnego Gerarda - i dlaczego, panowie, wybrali�cie tak oryginaln� form� przywitania? - O, to nic niezwyk�ego - odpar� S�pi Dzi�b. - Gerard chcia� wyj�� z pokoju w chwili, gdy szed�em przez korytarz. Uderzy� mnie drzwiami w nos. Da�em mu w g�b�. On nie zosta� d�u�ny. I tak zacz�a si� ta zabawa w policzkowanie. Jak siebie i jego znam, trwa�aby zapewne d�ugo, gdyby nie pojawi� si� pan z latark�, senior Kurt. Mo�e jednak ju� w pokoju przedstawi� pan�w. Wzi�� Gerarda pod r�k� i weszli do pomieszczenia zajmowanego przez Kurta. Tam S�pi Dzi�b dokona� prezentacji. Pokr�tce wyja�nili sobie, po co ka�dy z nich przyjecha� do Santa Jaga. - Gdzie mieszka Grandeprise i marynarz? - zapyta� Gerard Kurta. - Maj� pok�j na dole. - Szukam pewnego cz�owieka... doktora Hilaria. Czy znacie klasztor delia Barbara? - Nie. Ale Grandeprise tam by�. - Wybiera�em si� w�a�nie na zwiady, m�wi�c naszym traperskim j�zykiem. - Ja tak�e, ale uda�o ci si� pog�aska� drzwiami m�j nos - roze�mia� si� S�pi Dzi�b. Gdy tak weso�o rozprawiali, do pokoju zapuka� Grandeprise. By� um�wiony z S�pim Dziobem, mieli razem obejrze� klasztor. Zdziwi� si�, zobaczywszy nieznanego m�czyzn�, z kt�rym obaj jego towarzysze byli za pan brat. Kiedy mu wyja�nili, kim jest Gerard i �e maj� wsp�lny cel, ucieszy� si�: - Szcz�liwe spotkanie! Do�wiadczony traper mo�e zast�pi� dziesi�ciu, nawet bardzo dzielnych, m�czyzn. Jestem pewny, �e tym razem Cortejo i Landola nam nie umkn�. - Odwiedzi� pan kiedy� doktora Hilaria? - spyta� Gerard. - Nawet par� razy. Gabinet - nic ciekawego. Kanapa, kilka krzese�, st�, biurko. Ale jest co� szczeg�lnego... W gablocie wisi bardzo du�o starych kluczy. - Jakiego typu? - Nie wiem. W ka�dym razie nigdzie takich nie widzia�em. S� ogromne i w dodatku o dziwnych kszta�tach. - Hm, a wi�c zapewne s�u�� do otwierania niezwyczajnych drzwi... Jestem przekonany, �e znajdziemy w klasztorze to, czego szukamy. - Ma pan na my�li naszych zaginionych? - upewni� si� Kurt. - Tak. O ile ich nie zabito. A mo�e tak�e dowiemy si� czego� nowego o Corteju i Landoli. - Na Boga, nie tra�my wi�c czasu! Musimy zna� przyczyny, dla kt�rych Hilario wtr�ca si� w sprawy rodu Rodrigand�w. Kto mieszka w klasztorze? - porucznik zwr�ci� si� do Grandeprise'a. - Spora liczba lekarzy i chorych oraz obs�uga. Jeden budynek przeznaczony jest dla chorych fizycznie, drugi dla psychicznie. W trzecim dawniej mieszkali mnisi, teraz jest pusty. W pozosta�ych budynkach mie�ci si� zarz�d szpitala. Ponadto kilka pomieszcze� zajmuj� piel�gniarze, kt�rzy opiekuj� si� pacjentami. - Ten stan rzeczy mo�e sprzyja� naszym poczynaniom. A zacz�� trzeba od sprawdzenia, czy doktor Hilario jest w domu. Jeden z nas musi p�j�� do niego. - Racja - przyzna� Gerard. - Ale kto? Ja nie mog�. Nale�y si� liczy� z tym, �e zauwa�y� mnie i zapami�ta�, kiedy kr��y� ko�o hacjendy. - Grandeprise zmarkotnia�: - I mnie nie wolno si� tam pojawia�. Ten szarlatan zna mnie dobrze. - Ja r�wnie� nie powinienem i�� do niego - doda� S�pi Dzi�b - ze wzgl�du na m�j nos. Kto go raz zobaczy, nigdy nie zapomni. - Niech wi�c idzie Peters - zaproponowa� Grandeprise. - Dlaczego on? - skrzywi� si� Kurt. - Jest za ma�o do�wiadczony, aby powierza� mu tak wa�n� spraw�. Najlepiej b�dzie, je�li ja p�jd�. Przecie� mnie Hilario nigdy nie widzia�. Oczywi�cie mo�e mnie asekurowa� Grandeprise. Jak mo�na si� dosta� do jego pokoju? - Przejdzie pan przez podw�rze i wejdzie do sieni. Wszystkie pomieszczenia w klasztorze s� numerowane. To, kt�re zajmuje doktor, jest na pi�trze, naprzeciw schod�w i ma numer 25. - Gdzie wychodz� okna? - Dwa na boczny dziedziniec, jedno na g��wny. Pod tym oknem ukryjemy si� z S�pim Dziobem i Gerardem i b�dziemy czeka� na sygna� od pana. - Mo�emy wi�c by� spokojni - upewnia� si� Gerard - �e seniorowi Ungerowi nic z�ego si� nie stanie? - Tak. Musi tylko zaskoczy� doktora. Nie rozpytywa� nikogo na podw�rzu, lecz i�� prosto do jego mieszkania. Reszt� zaplanujemy na miejscu. Gdyby Kurtowi grozi�o niebezpiecze�stwo, zawezwie nas um�wionym sygna�em. No, chod�my! Wzi�wszy bro�, opu�cili vent� i ruszyli na wzg�rze klasztorne. Z daleka dobieg�o ich dudnienie powozu; po chwili min�� ich i znik� za zakr�tem. Sk�d mogli wiedzie�, �e siedzi w nim cz�owiek, kt�rego szukali? Kiedy doszli do klasztoru, Grandeprise wskaza� o�wietlone okna pokoju Hilaria. Brania by�a otwarta, bez przeszk�d wi�c dostali si� na dziedziniec. Kurt szybko go przebieg� i cicho wszed� do sieni, jego towarzysze za� ukryli si�, jak by�o um�wione, pod oknem. W pewnym momencie us�yszeli zbli�aj�ce si� kroki. Jaki� niski, gruby jegomo�� przeszed� tu� ko�o nich i na �rodku podw�rza spotka� si� z drugim, wy�szym i szczuplejszym. Byli to - jak mo�na si� domy�la� - Arrastro i Manfredo. Przywitali si� i razem skierowali do tych samych drzwi, w kt�rych przed chwil� znikn�� porucznik. Tymczasem Kurt wszed� bez pukania do pokoju opatrzonego numerem 25. Pali�a si� tam lampa, ale nie by�o �ywej duszy. Rozejrza� si� i dostrzeg� lekko uchylone drzwi do drugiego pomieszczenia. Na palcach w�lizgn�� si� do niego. Mimo panuj�cego tu mroku rozpozna�, �e to sypialnia. I tu nie zasta� nikogo. Zastanawia� si� co robi� dalej, gdy us�ysza�, �e kto� nadchodzi. Cichutko przymkn�� drzwi, pozostawiaj�c spor� szpar�. Niemal wstrzymuj�c oddech, obserwowa� przez ni�, co dzieje si� w gabinecie doktora. Wesz�o tam dw�ch ludzi: starszy wiekiem grubas i m�odzieniec o prymitywnej powierzchowno�ci. Grubas rozpar� si� wygodnie na krze�le, odsapn�� i zapyta� m�odego: - A wi�c tw�j stryj odjecha� dopiero niedawno? Nie wiesz, dlaczego tak przed�u�y� poprzedni� podr�? - Nie wiem. Obrzuci� m�odzie�ca ostrym spojrzeniem i ci�gn�� dalej: - Jeste� jedynym krewnym doktora Hilaria, co? - Tak, jedynym. - I mog� przypuszcza�, �e ma do ciebie zaufanie, prawda? - Istotnie. - Dziwi mnie wi�c, �e ci nie powiedzia�, co mu przeszkodzi�o wykona� na czas moje polecenie. - Nie pyta�em o to. - Czy orientujesz si�, po co stryj wyjecha� do stolicy? - Ma si� postara�, aby Maksymilian nie opu�ci� Meksyku razem z Francuzami. Idzie o to, by cesarz wpad� w r�ce Juareza. Ten go os�dzi i ska�e na �mier� - wyrecytowa� Manfredo. - Doskonale! Juarez morderca straci wp�yw na spo�ecze�stwo. W ten spos�b pozb�dziemy si� i cesarza, i prezydenta. Zdob�dziemy w�adz�. Tw�j stryj otrzyma� �cis�e instrukcje. Spotka si� z Maksymilianem nie w stolicy, lecz w Queretaro. Mam nadziej�, �e wszystko p�jdzie dobrze. Ale licho nie �pi i mo�e pokrzy�owa� nam plany. Na przyk�ad znajd� si� jacy� przyjaciele, ciesz�cy si� zaufaniem cesarza, i przekonaj� go, �e nie ma ju� co liczy� na niczyj� pomoc i �e liczba jego zwolennik�w zmala�a do zera. Wtedy Maksymilian zdecyduje si� na natychmiastowe opuszczenie kraju. Dlatego trzeba go przekona�, �e lud Meksyku go popiera. - Nie b�dzie to �atwe. - To zale�y. Nie szcz�dzi�em zabieg�w, aby cesarz si� dowiedzia�, �e jego zwolennicy wzniecili powstanie na ty�ach wojsk Juareza i co wa�niejsze, �e tu i �wdzie odnie�li zwyci�stwa. Jutro na przyk�ad wybuchnie bunt w kilku miejscach na raz, a najgro�niejszy b�dzie w Santa Jaga. Te fakty na pewno spowoduj�, �e Maksymilian nie opu�ci Meksyku, a wtedy czeka go niechybna �mier�. - U nas ma wybuchn�� powstanie?! - zawo�a� Manfredo. - Co te� pan opowiada! Przecie� tu mieszkaj� sami zwolennicy Juareza! - Pni! Zwerbowali�my dwustu dzielnych m�czyzn. Jeszcze dzi� w nocy przyb�d� do Santa Jaga i opanuj� miasteczko. - Ludno�� ich przep�dzi. - Sk�d�e znowu! Ten klasztor to prawdziwa forteca nie do zdobycia, a oni w�a�nie tu si� obwaruj�. Obywatele miasta nawet pary z ust nie puszcz� i poddadz� si� powsta�com, gdy tylko zobacz� chor�gwie cesarskie powiewaj�ce na najwy�szym budynku klasztoru i na murach. Powstanie w Santa Jaga b�dzie dla twego stryja najlepszym atutem w rozmowach z Maksymilianem. - Czy stryj wie o tym, co ma si� tu wydarzy�? - Nie. Podczas naszej ostatniej rozmowy sam o tym nie wiedzia�em. Moje instrukcje b�d� na niego czeka� w Queretaro. - Czy ci powsta�cy to �o�nierze? - Hm, mo�na by ich tak nazwa�. W ka�dym razie s� dobrze uzbrojeni i wszystko mi jedno, komu s�u��. - Kiedy mo�na si� ich spodziewa�? - Dzi� po czwartej zjawi� si� u st�p wzg�rza, na drodze prowadz�cej do klasztoru. Ty ich tu przyprowadzisz. - Sk�d pewno��, �e p�jd� za mn�? - Powiesz im tylko jedno slowo-has�o: "Miramar" i wr�czysz t� oto kartk� dow�dcy. - Czy pan pozostanie tu z nami? - Nie. Natychmiast musz� wyjecha�. W tej samej sprawie zreszt�. Je�eli b�dziesz r�wnie wierny jak stryj, nie ominie ci� nagroda. A wi�c do widzenia i dobranoc. - Odprowadz� pana do bramy - rzek� Manfredo, chowaj�c papier. - Mo�e by� ju� zamkni�ta. Ledwie opu�cili pok�j, Kurt wyszed� z sypialni. Pospieszy� do okna, otworzy� je i zapyta� p�g�osem: - Jeste�cie? - Oczywi�cie - r�wnie cicho odpowiedzia� Gerard. - Co nowego? - Doktor wyjecha�. Wszystko w porz�dku. Czekajcie dalej spokojnie. Teraz ukryjcie si�. Zaraz kto� b�dzie przechodzi� obok was. Zanikn�� okno i wr�ci� do sypialni. Po kilku minutach Manfredo zjawi� si� w gabinecie i pogr��ony w rozmy�laniach, zacz�� chodzi� od �ciany do �ciany. Kurt mia� pocz�tkowo zamiar natychmiast rzuci� si� na niego, obezw�adni� i zmusi� do wyjawienia prawdy. Ale ch�opak podszed� do gabloty i wyj�� z niej kilka kluczy. Ta okoliczno�� wp�yn�a na zmian� planu porucznika. Bratanek Hilaria schowa� klucze do kieszeni, zapali� latark� i wyszed� z pokoju, nie zamykaj�c drzwi. Kurt wymkn�� si� zaraz po nim, wzi�wszy ze stoj�cego na biurku kandelabra jedn� z p�on�cych �wiec i wyci�gn�wszy n�. Manfredo zacz�� i�� po schodach prowadz�cych do podziemi, Kurt za nim w bezpiecznej odleg�o�ci. Przezornie zgasi� �wiec�. Latarka dawa�a nik�e �wiat�o, posuwa� si� wi�c prawie po omacku. W ka�dej chwili m�g� si� potkn��, zaczepi� o co� ostrogami i wywo�a� ha�as. Dlatego te� zatrzyma� si� na chwil� i zdj�� buty. Po czym na palcach pobieg� za Manfredem, by go nie zgubi� w ciemno�ciach. Manfredo otwiera� jedne drzwi po drugich i pozostawia� je nie zamkni�te. Wida� wiele razy przechodzi� t�dy, bo szed� pewnie i swobodnie. Min�� wiele cuchn�cych wilgoci� korytarzy, a� wreszcie zatrzyma� si� przed jednymi z kilkorga widniej�cych w �cianie drzwi. Odsun�� dwa mocne, �elazne rygle i wszed� do �rodka. Kurt nie wiedzia�, czy to kolejny korytarz, czy wi�zienna cela. W pierwszym przypadku nale�a�oby i�� dalej, w drugim nie rusza� si� z miejsca. Zacz�� nas�uchiwa�. Dobieg�y go odg�osy jakiej� rozmowy. A wi�c to cela. Podkrad� si� na palcach bli�ej, wychyli� nieco g�ow� i ujrza� czworoboczne pomieszczenie; do �cian przykuci byli ludzie. Manfredo sta� po�rodku, latark� umie�ciwszy w k�cie. W sk�pym �wietle trudno by�o odr�ni� rysy twarzy wi�ni�w. - Ma pan tylko jedn� drog� ratunku - m�wi� bratanek Hilaria. - Jak�? - zapyta� kto� spod �ciany. - Wie pan chyba, hrabio Fernando, �e zamkni�ty tu Mariano jest prawdziwym pana bratankiem, za� cz�owiek, kt�ry przyw�aszczy� sobie imi� hrabiego Alfonsa, synem Gasparina Corteja? - Wiem. - A wi�c stawiam dwa warunki. Je�eli je pan spe�ni, wszyscy odzyskaj� wolno��. - S�ucham. Manfredo ci�gn�� dalej: - Przede wszystkim z�o�y pan deklaracj�, �e Alfonso jest oszustem i ka�e go wraz z rodzin� ukara�. - Takie o�wiadczenie jestem got�w podpisa� w ka�dej chwili. - Ale to nie wszystko. Mariano musi zrezygnowa� z tytu�u hrabiego, a pan potwierdzi�, �e to ja jestem ch�opcem, kt�rego porwano, a wi�c autentycznym pana bratankiem. Hrabia Fernando milcza�. - Odpowiadaj�e pan! - wybuchn�� Manfredo. - Ach tak - uni�s� si� Fernando - chcesz zosta� hrabi� i nosi� nazwisko rodu Rodrigand�w?! - To m�j warunek - odpar� zapytany z bezczeln� szczero�ci�. - Nigdy si� na to nie zgodz�. - W takim razie nikt z was nie ujrzy �wiat�a dziennego! Daj� panu p� godziny do namys�u. Je�eli po up�ywie tego czasu nie powie pan "tak", od jutra nie b�dziecie otrzymywa� �adnych posi�k�w i wszyscy umrzecie �mierci� g�odow�. - B�g nas ocali. - Don Fernando, niech pan nie rozmawia z tym m�okosem! - z g��bi celi dobieg� m�ski g�os. - Co?! - krzykn�� Manfredo. - O�mielasz si�, doktorze, nazywa� mnie m�okosem?! Podszed� do Sternaua, skutego �a�cuchem i zamierzy� si�, nie zd��y� jednak uderzy�. Kto� chwyci� go za rami�. Odwr�ci� si� przera�ony i ujrza� par� b�yszcz�cych oczu oraz luf� rewolweru wymierzon� w siebie. - Kto tu? - wybe�kota� w os�upieniu. - Zaraz si� dowiesz! - odpowiedzia� Kurt. - Na kolana! - Powali� go na ziemi�. - Chod�, m�okosie, na�o�ymy ci obro��, aby� nie uciek�! Odwin�� lasso, kt�re mia� przypasane do biodra i zwi�za� Manfreda. Bratanek Hilaria nie mia� przy sobie broni, do tego sparali�owa� go strach. Nie stawiaj�c najmniejszego oporu, pozwoli� si� skr�powa�. Uradowany Kurt, odetchn�wszy, zawo�a�: - Chwa�a Bogu! Nareszcie si� uda�o! Jeste�cie wolni! - Wolni? - jak echo powt�rzy�o za nim kilka g�os�w. - Kim jeste�, senior? - O tym p�niej. Przede wszystkim musz� was wydosta� z tej �mierdz�cej nory. Mo�ecie chodzi�? - Tak - zapewni� w imieniu wszystkich Sternau. - Jak otworzy� wasze �a�cuchy? - Ma�ym kluczykiem, kt�ry ma przy sobie ten cz�owiek. Kurt obszuka� Manfreda i rzeczywi�cie w jego kieszeni znalaz� �w kluczyk. Kiedy uwolni� ich z wi�z�w, chcieli go u�ciska� ze szcz�cia. - Zaczekajcie z podzi�kowaniami. Przyjdzie na to pora. Czy s� tu gdzie� jeszcze inni wi�niowie? - Nie. Wszystkich nas zamkni�to w tej jednej celi - zn�w odpowiedzia� Sternau. - Mnie si� za� wydaje, �e musz� tu by� r�wnie� obaj bracia Cortejowie, Josefa i Landola. - Czy�by? Ale je�li tak, to chwa�a Bogu! - Sprawdz� to p�niej. A teraz chod�my ju� na g�r�! Odebra� Manfredowi wszystkie klucze i latark�, przeni�s� go w najdalszy k�t i tam rzuci� jak t�umok. Wyprowadzi� wszystkich na korytarz, zaryglowa� drzwi celi i ruszy� na czele gromadki. Szli wolno, niekt�rzy bowiem, os�abieni i wyczerpani, s�aniali si� na nogach. Kiedy znale�li si� na pocz�tku d�ugiego korytarza, prowadz�cego ju� na schody. Kurt przystan��, zapali� �wiec�, kt�r� wzi�� z pokoju Hilaria i umocowa� j� na belce. W jej blasku i w �wietle latarki m�g� ju� rozpozna� poszczeg�lne osoby. Sternau wzi�� go za r�k� i poprosi�: - Mo�emy tu odpocz��, senior? Powiedz nam wreszcie, kim jeste�?! - Dobrze - porucznik z trudem hamowa� wzruszenie. Przyjrza� si� dok�adnie brodatym twarzom i podszed� do kapitana Ungera. Uj�� jego d�onie i spyta�: Czy starczy ci si� do wys�uchania prawdy? - Tak. Kurt rzuci� mu si� na szyj� i wykrzykn�� rado�nie: - Ojcze drogi, kochany ojcze! Kapitan oniemia� z wra�enia. Pocz�tkowo biernie przyjmowa� poca�unki i u�ciska� syna i dopiero po chwili, gdy zrozumia�, �e to nie sen, zacz�� mu je odwzajemnia�, ale s�owa nie m�g� wykrztusi�. Inni te� milczeli. - Kurt? Kurt Unger? - Tak, wuju Karolu, to ja! Niech�e i ciebie u�ciskam! - M�j Bo�e, co za szcz�cie! - zawo�a� doktor. - Potem nam opowiesz, jakim cudem wpad�e� na nasz �lad i jak ci si� uda�o nas uratowa�. Teraz tylko jedno pytanie: co w Reinswalden? - Wszyscy �yj� i s� zdrowi. Sternau, zawsze tak opanowany, sprawiaj�cy wra�enie zimnego i nie poddaj�cego si� emocjom cz�owieka, pad� na kolana i zacz�� si� g�o�no modli�: - Dzi�ki ci, wielki Bo�e, �e� znowu nas uratowa�. Je�elibym o tym kiedykolwiek zapomnia�, odtr�� mnie, gdy martw� r�k� b�d� puka� w bramy niebieskie. Po chwili kto� mocno u�cisn�� Kurta. By� to Piorunowy Grot. - Ach, to ty, stryju! - porucznik odwzajemni� u�cisk. Pozostali r�wnie� dzi�kowali wybawcy. - Czy to mo�liwe, by� by� tu sam? - zapyta� zawsze skrupulatny Sternau. - W budynku tak, ale na dziedzi�cu s� moi przyjaciele: Czarny Gerard, S�pi Dzi�b i Grandeprise. Chod�my wi�c na g�r�. Niebezpiecze�stwo nie min�o. Kto wie, czy ten szatan Hilario nie ma wsp�lnik�w. Musimy zachowa� jak najwi�ksz� ostro�no��. Kurt podtrzyma� ojca praw� r�k�, a latark� trzyma� w lewej. Pozostali szli za nimi, na samym za� ko�cu Sternau. Zawsze o wszystkim pami�taj�cy, zawsze opanowany, teraz te� wzi�� klucze od Kurta i zamyka� dok�adnie ka�de drzwi, przez kt�re przechodzili. Zrobi�o si� ju� bardzo p�no. Klasztor pogr��ony by� we �nie. Tote� nie zauwa�eni przez nikogo dotarli do gabinetu doktora Hilaria. Pali�o si� tu �wiat�o. By�o cicho i przytulnie. Poczuli si� wi�c ca�kowicie bezpieczni. Potoczy�a si� �ywa rozmowa. Kurt zosta� zasypany mn�stwem pyta�. Kiedy ju� pierwsza ciekawo�� zosta�a zaspokojona, Sternau zapyta�: - Gdzie s� ci trzej traperzy, o kt�rych m�wi�e�? - Zaraz ich zawo�am. Otworzy� okno i wychyli� si�. Przez chwil� wzrok jego oswaja� si� z ciemno�ci�. Stara� si� wypatrze� przyjaci�. - Gerard! - powiedzia� p�g�osem. - Chod�cie tutaj! Wszystkie drzwi pozamykane, wejd�cie wi�c po kolei przez okno. Pomog� wam. Gerard rzuci� lasso, Kurt je z�apa� i wraz z Piorunowym Grotem, Sternauem i dwoma Indianami trzyma� ze wszystkich si�. Po chwili trzej kompani porucznika byli ju� w pokoju. Na twarzach ich odmalowa� si� wyraz niek�amanego zdziwienia. - Do licha! - zakl�� S�pi Dzi�b. - Co za niespodzianka! To przecie� oni! - Tak, we w�asnych osobach - roze�mia� si� Sternau. - Jeste�my wam niezmiernie wdzi�czni, �e zainteresowali�cie si� naszym losem. - Drobiazg! Ale, do stu piorun�w, nie kalkuluj�, jak si� uda�o temu m�odzie�cowi wyci�gn�� was z tych kazamat�w bez naszej pomocy?! - Wyja�nienia zostawmy na p�niej - rzek� Kurt. - Zosta�cie tutaj i zaopiekujcie si� naszymi przyjaci�mi. Nie wiadomo, co si� tu jeszcze b�dzie dzia�o, a oni nie maj� broni. Wuju Karolu, czy my�lisz, �e mieszka�cy klasztoru, poza oczywi�cie Manfredem, s� sprzymierze�cami Hilaria? - Nie s�dz�. - Musz� si� o tym jak najszybciej przekona� - nie zwa�aj�c na pro�by towarzyszy, by cho� jednego wzi�� ze sob�, wybieg� ze �wiec� w r�ku. Po chwili zszed� po schodach na g��wny dziedziniec. W nik�ym blasku �oj�wki dostrzeg� przej�cie na drugie podw�rze. W jednym z okien w suterenie �wieci�o si�. Kiedy tam wszed�, zobaczy� na uchylonych drzwiach izby napis: "Pok�j meldunkowy". Bez pukania w�lizgn�� si� do �rodka. Jaki� cz�owiek, zapewne dy�urny, zerwa� si� z krzes�a i zawo�a�: - Czego pan chce? Jak si� pan tu dosta�? - Spokojnie, dlaczego si� pan denerwuje? Nie przychodz� w z�ych zamiarach. Prosz� mi tylko powiedzie�, kto podczas nieobecno�ci Hilaria, a wiem, �e nie ma go w klasztorze, opiekuje si� chorymi? - Jeden z dw�ch pozosta�ych lekarzy. - Kt�ry z nich ma dzisiaj dy�ur? - Senior Manucio. - Niech go pan zbudzi natychmiast! - Wolno mi budzi� lekarzy tylko w wa�nych sprawach. - Ta jest naprawd� bardzo wa�na. Prosz� zameldowa� cudzoziemca, oficera. Dy�urny wyszed�. Wr�ci� po chwili i zaprowadzi� Kurta do lekarza. Doktor, wyrwany ze snu, by� w nie najlepszym humorze. - Co takiego si� wydarzy�o - burkn�� - �e niepokoi mnie pan po nocy? - Bardzo wiele. A i pan mo�e mie� z tego powodu powa�ne nieprzyjemno�ci. - Ja?! Senior, nie jestem usposobiony do �art�w! - Ja r�wnie� nie. Przyszed�em, by wezwa� pana do chorych. - To m�j obowi�zek. Ale co si� kryje za tym, co pan powiedzia� przed chwil�? - Czy niecna, ba, zbrodnicza, dzia�alno�� doktora Hilaria jest panu znana? - Kim pan jest?! O czym i jakim prawem tak pan m�wi? - Niech pan pos�ucha! Kurt zrelacjonowa� pobie�nie histori� oswobodzenia wi�ni�w. Zdziwienie lekarza by�o ogromne i nie udawane. Porucznik nie mia� w�tpliwo�ci, �e lekarz nie nale�y do szajki Hilaria. Doktor ubra� si� pospiesznie i poszed� z Kurtem do mieszkania Hilaria. Na widok zebranych tu os�b jeszcze bardziej wzros�o jego zdumienie. - Oto lekarz z tutejszego szpitala - porucznik przedstawi� go zebranym. - Jak pan widzi, panie doktorze, naprawd� potrzebujemy pa�skiej fachowej pomocy. Przede wszystkim wi�kszego pomieszczenia, jedzenia i opieki nad chorymi - wskaza� na nieprzytomnego don Fernanda, le��cego na kanapie. Doktor, ju� bez zb�dnych s��w, zabra� si� do roboty. Z pomoc� Kurta i traper�w przetransportowa� by�ych wi�ni�w Hilaria do czystej szpitalnej sali, kaza� piel�gniarzom przygotowa� im k�piel, rozda� odzie�. Nast�pnie wszyscy zasiedli do sutej kolacji. W pewnym momencie Sternau podni�s� si� z krzes�a. - Drodzy przyjaciele - powiedzia� - my�l�, �e to nie koniec naszych k�opot�w, cho�, co najwa�niejsze, jeste�my wolni. Czeka nas jeszcze sporo do zrobienia. Czuj� si� ju� znakomicie, wi�c pozw�lcie, �e opuszcz� was z Kurtem. Bawole Czo�o i Nied�wiedzie Serce, cho� bardzo os�abieni, chcieli i�� razem z doktorem, na jego pro�b� pozostali jednak w szpitalu. Grandeprise i S�pi Dzi�b nie dali si� na to nam�wi�. - Jeste�my zdrowi - m�wili ch�rem - i na pewno wam si� przydamy. Zaopatrzywszy si� w bro�, wszyscy czterej udali si� do podziemi. Tam odszukali Manfreda. Mocno zwi�zany le�a� w k�cie celi, w kt�rej zanikn�� go Kurt. By� to tch�rz. Widz�c, �e przegra�, chcia� ratowa� w�asn� sk�r�, zwalaj�c wszystko na Hilaria. - Jestem niewinny, senior, zupe�nie niewinny! - biadoli�. Musia�em s�ucha� stryja. - To ci� nie usprawiedliwia! - hukn�� Sternau. - A teraz odpowiadaj na pytania. Tylko bez k�amstw i wykr�t�w. Dlaczego nas uwi�zili�cie? - Poniewa� mia�em zosta� hrabi� Rodrigand�. - Co za bezczelno��! Gdzie s� rzeczy, kt�re nam zabrali�cie? - Tutaj, w mieszkaniu stryja. Tylko wierzchowce zosta�y sprzedane. - Oddasz wszystko, co do jednej sztuki. - A czy wiesz - w��czy� si� do przes�uchania Kurt - gdzie s� zamkni�ci Cortejowie i Landola? - Wiem. - Zaraz nas do nich zaprowadzisz. - Czy dobrze znasz - zn�w pyta� Sternau - podziemne przej�cia w klasztorze? - Tak. W dodatku u stryja w biurku le�y plan ca�ego podziemia. - Dasz go nam. Czy s� jakie� ukryte wyj�cia? - Poza obr�b klasztoru? Jest jedno. - Dok�d prowadzi? - Do kamienio�om�w po�o�onych we wschodniej cz�ci miasta. - Mamy je ochot� zwiedzi�. B�dziesz naszym przewodnikiem. - Zrobi� wszystko, co ka�ecie. - Nie w�tpi� - w g�osie Kurta zabrzmia�a pogr�ka. - A teraz m�w: Gdzie jest tw�j stryj? - Pojecha� do Meksyku albo do Queretaro, do cesarza. - Po co? - Aby go powstrzyma� od... od wyjazdu z Meksyku. - To ju� s�ysza�em. Z kim rozmawia�e� wczoraj wieczorem? Manfredo przerazi� si� jeszcze bardziej. Sk�d o tym mogli wiedzie�? - Z seniorem Arrastro - odpowiedzia� potulnie. - Przychodzi� on nieraz do stryja z instrukcjami i rozkazami. - Z czyjego polecenia? - Podziemnej organizacji. Nic wi�cej o niej nie wiem. - Hm, czy stryj przyjmowa� innych przedstawicieli tajnych partii? Manfredo milcza�. - Je�eli nie odpowiesz - Sternau podni�s� g�os - ka�� ci� wych�osta�! Inaczej sformu�uj� pytanie: czy tw�j stryj otrzymywa� jakie� pisemne informacje od tych partii? - Owszem. - Gdzie je przechowuje? - W specjalnej skrytce w pewnej celi. - Wska� nam j�! P�ki co - doda� Kurt, si�gaj�c do kieszeni Manfreda - zabior� instrukcje, kt�re poczciwy bratanek zacnego stryja dosta� dzi� od grubasa. A teraz wstawaj, �otrze! Idziemy do Cortej�w i Landoli. Sternau rozlu�ni� nieco wi�zy, tak �e Manfredo m�g� si� porusza�. S�pi Dzi�b i Grandeprise nie spuszczali go z oczu. Kiedy zatrzymali si� przed cel�, wskazan� przez Manfreda, Kurt otworzy� drzwi. �wiat�o latarki rozja�ni�o nieco ciemne pomieszczenie. W g��bi lochu, pod �cian�, zobaczyli cztery skulone postacie. - Czy przyszed�e�, by nas wreszcie wypu�ci�, plugawcze? - rozleg� si� ochryp�y g�os Gasparina Corteja. - Ciebie wypu�ci�, kanalio?! - zawo�a� Grandeprise podchodz�c do niego z latark�. Cortejo wlepi� w niego wzrok. - Grandeprise! - j�kn�� przera�ony. - Tak, to ja. Wreszcie mam i ciebie, i twojego braciszka, i mojego najdro�szego przyrodniego brata! Tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, nie wystrychniecie na dudka! - Jak si� pan tu dosta�? - zapyta� Gasparino. - Czy staruch zatrudni� seniora na miejsce Manfreda? Pozw�l nam uciec, a w nagrod� dam milion dolar�w. - Milion? Ty draniu i k�amco! Nie masz przecie� ani grosza. Zabior� ci wszystko, nawet twoje n�dzne �ycie! - Nie zrobi�em przecie� nic z�ego! - Nic z�ego, szubrawcze?! Zapytaj mojego przyjaciela! Grandeprise o�wietli� latark� stoj�cego przy drzwiach Sternaua. Cortejo pozna� go od razu. - O Bo�e! Sternau! - wrzasn��, jakby zobaczy� ducha. Pablo Cortejo i Josefa tak�e spojrzeli w tamt� stron� i zdr�twieli z przera�enia. - Wolny?! - sykn�a Josefa. - Jak to mo�e by�?! - A wi�c ten szatan nas oszuka�! - j�kn�� Landola. - Niech go piek�o poch�onie! - Pierwej was to spotka - powiedzia� Sternau zbli�aj�c si� do nich. - Tak, oszuka�em was. Ju� nie umkniecie sprawiedliwo�ci. Opu�cicie to miejsce tylko po to, by stan�� przed s�dem i ponie�� zas�u�on� kar�. - Phi! - zawo�a� pogardliwie Landola. Kto nas zmusi do przyznania si�? - To jest zbyteczne. Ale gdyby co, znajdzie si� spos�b, by zmusi� was do m�wienia. Po tej wymianie zda� nasi przyjaciele opu�cili cel�. Kurt zamkn�� j� na cztery spusty. - A teraz poka�esz nam plan podziemi - zwr�ci� si� Sternau do Manfreda. Bratanek nie oszuka� ich. W biurku Hilaria znale�li doskona�y przewodnik po skomplikowanych korytarzach i zakamuflowanych przej�ciach klasztoru. P�niej Manfredo zaprowadzi� ich do pomieszczenia, gdzie doktor przechowywa� tajne papiery. By�a to ta sama cela, w kt�rej seniorita Emilia sporz�dza�a niegdy� odpisy. Sternau rzuci� tylko okiem na dokumenty, natomiast dok�adnie zacz�� bada� zawarto�� licznych skrzy� i kufr�w. Przy tej okazji odkry� szkatu�k�, a w niej drogocenne klejnoty, kt�re wcze�niej wywo�a�y zdumienie Emilii. Przygl�daj�c si� im, zapyta�: - Do kogo to nale�y? - Do mego stryja - szepn�� Manfredo. - Czy�by? Jak je zdoby�? - zainteresowa� si� Grandeprise. - Nie m�g� znale�� w�a�ciciela. - Znajdziemy go, znajdziemy w odpowiednim czasie. A teraz przespacerujemy si� do tajnego wyj�cia z klasztoru - powiedzia� S�pi Dzi�b. Po dziesi�ciu minutach doszli do ko�ca korytarza, zamaskowanego kopcem kamieni. Usun�li je bez wielkiego trudu. Przez otw�r mog�o swobodnie przej�� kilka os�b naraz. - A gdyby tak wprowadzi� t�dy owych dwustu �o�nierzy - rzek� Kurt do Sternaua po niemiecku, nie chc�c, aby Manfredo zrozumia� ~ o kt�rych m�wi� Arrastro? Odeszli na bok, aby swobodnie porozmawia�. - Gdzie mia� na nich czeka� Manfredo? - spyta� Sternau. - U podn�a g�ry przy drodze do klasztoru. Co robi�, wuju Karolu, aby temu przeszkodzi�? To przecie� nasz obowi�zek wobec Juareza, a tak�e cesarza. - No i wobec obywateli miasteczka. �o�nierze, kt�rych si� spodziewamy, to bez w�tpienia zb�je i rabusie najgorszego autoramentu. - A wi�c co radzisz? Czy wtajemnicza� mieszka�c�w. A je�li kto� zdradzi? - Niestety, ze zdrad� nale�y si� liczy�. Musimy wi�c oprze� si� tylko na w�asnych si�ach. Powitasz �o�nierzy zamiast Manfreda? - Oczywi�cie. - S� zapewne przekonani, �e wjad� do klasztoru przez g��wn� bram�... - Powiem im, �e niestety to niemo�liwe, bo Juarez wida� si� czego� dowiedzia� i wys�a� do klasztoru niewielki oddzia� wojska. - Doskonale! Zrozumiej� wi�c, �e bez walki nie dostan� twierdzy... - I �e - wpad� mu w s�owo Kurt - wszed�szy ukrytym wej�ciem, obezw�adni� za�og� bez trudu. - No dobrze. A co potem? B�d� ich przecie� dwie setki i w dodatku dobrze uzbrojonych - wtr�ci� S�pi Dzi�b. Sternau zamy�li� si�. - Mam pewien pomys� - powiedzia� po chwili. - Doktor Hilario obezw�adni� nas przecie� jakim� proszkiem... - A czy mo�na go zastosowa� wobec tak wielkiej liczby ludzi? - w�tpi� Kurt. - Dlaczego nie? - o�ywi� si� S�pi Dzi�b. - Przypu��my, �e znajdziemy taki korytarz, w kt�rym zmie�ci si�, w szeregu, dwustu �o�nierzy, i do tego b�dzie zamkni�ty drzwiami z jednego i drugiego ko�ca. Wcze�niej rozsypiemy proszek na ca�ej d�ugo�ci. A potem zapalimy z obu stron, jak zrobi� to Hilario i uciekniemy. A oni znajd� si� w potrzasku. Bo to p�on�ce i dymi�ce �wi�stwo na pewno rozejdzie si� po ca�ym korytarzu. - Hm. Plan jest oczywi�cie wykonalny - powiedzia� po zastanowieniu Sternau - ale czy znajdziemy ten proszek? - Podszed� do Manfreda i zapyta�: - Kto przyrz�dzi� to paskudztwo, kt�rym nas obezw�adni� tw�j stryj? - W�a�nie on. - Czy ten proszek reaguje na wilgo�? - Nie. Przechowujemy go w piwnicy, a tam jest wilgo�. - Jak si� pali? - Bardzo �atwo. - Du�o go macie? - Ma�� beczu�k�. - Poka�esz nam j�. Wracali t� sam� drog�. Obserwowali uwa�nie korytarze, ju� pod k�tem zamierzonego planu. Sternau rzek� do Kurta: - D�ugo�� jest odpowiednia. - Tak. Zmieszcz� si� tu wszyscy. Musisz jako� da� mi zna�, �e wszed�e� do korytarza i podpalasz proszek, abym zrobi� to jednocze�nie z tob�. - Po prostu zawo�am g�o�no "Manfredo", �e niby mam ci co� do powiedzenia. Dla �o�nierzy b�dziesz przecie� bratankiem Hilaria. - Ale, ale wuju Karolu, nie pomy�leli�my o koniach - zafrasowa� si� Kurt. - Oni przecie� na pewno b�d� mieli konie. - Poradzisz im, aby zostawili je pod opiek� kilku koleg�w. Na pewno na to przystan�. Doszli do ma�ej, niskiej piwniczki. Sta�a tam mniej wi�cej pi�tnastolitrowa beczu�ka, do po�owy wype�niona mia�kim, bez-wonnym, ciemnobr�zowym py�em. - To w�a�nie ten proszek - powiedzia� Manfredo i wycofa� si� na korytarz. W �rodku zosta� Sternau i Kurt. Spr�bujmy - zaproponowa� doktor. Wzi�� do r�ki szczypt� proszku i rozsypa� j� na wilgotnej ziemi. Potem cofn�� si� kilka krok�w i rzuci� na to miejsce ma�y kawa�ek p�on�cego knota. W jednej chwili pojawi� si� na ziemi ��tosiny p�omie� i niemal r�wnocze�nie poczuli tak ok