Grimwalker Caroline - Falochrony (1)
Szczegóły |
Tytuł |
Grimwalker Caroline - Falochrony (1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Grimwalker Caroline - Falochrony (1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Grimwalker Caroline - Falochrony (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Grimwalker Caroline - Falochrony (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: Vågbrytarna
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Caroline Grimwalker, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen
2022
Projekt graficzny okładki: Maria Borgelöv
Redakcja: Mirosław Dąbrowski,
Korekta: Ewa Bednarska-Gryniewicz
ISBN 978-91-8034-990-1
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115
Copenhagen K
tel:691962519
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Strona 4
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog 1994 rok
Część pierwsza 2014 rok
Rozdział 1 Linn
Rozdział 2 Moa
Rozdział 3 Linn
Rozdział 4 Moa
Rozdział 5 Linn
Rozdział 6 Elena
Rozdział 7 Linn
Rozdział 8 Moa
Rozdział 9 Linn
Rozdział 10 Linn
Rozdział 11 Linn
Rozdział 12 Moa
Rozdział 13 Moa
Rozdział 14 Linn
Rozdział 15 Moa
Rozdział 16 Linn
Rozdział 17 Linn
Rozdział 18 Linn
Rozdział 19 Moa
Rozdział 20 Linn
Rozdział 21 Elena
Rozdział 22 Linn
Rozdział 23 Moa
Rozdział 24 Moa
Rozdział 25 Linn
Rozdział 26 Elena
Rozdział 27 Linn
Strona 5
Rozdział 28 Linn
Rozdział 29 Kinne
Rozdział 30 Linn
Rozdział 31 Linn
Rozdział 32 Moa
Rozdział 33 Linn
Rozdział 34 Kinne
Rozdział 35 Linn
Rozdział 36 Kinne
Rozdział 37 Linn
Rozdział 38 Kinne
Rozdział 39 Linn
Rozdział 40 Kinne
Rozdział 41 Linn
Rozdział 42 Linn
Część druga
Rozdział 43 Linn
Rozdział 44 Kinne
Rozdział 45 Linn
Rozdział 46 Moa
Rozdział 47 Linn
Rozdział 48 Linn
Rozdział 49 Linn
Rozdział 50 Elena
Rozdział 51 Linn
Rozdział 52 Linn
Rozdział 53 Linn
Rozdział 54 Linn
Rozdział 55 Linn
Rozdział 56 Anne
Rozdział 57 Linn
Rozdział 58 Moa
Rozdział 59 Linn
Rozdział 60 Linn
Rozdział 61 Linn
Rozdział 62 Linn
Rozdział 63 Kinne
Rozdział 64 Linn
Strona 6
Rozdział 65 Kinne
Rozdział 66 Linn
Rozdział 67 Kinne
Rozdział 68 Linn
Rozdział 69 Kinne
Rozdział 70 Linn
Rozdział 71 Kinne
Rozdział 72 Linn
Rozdział 73 Kinne
Rozdział 74 Linn
Rozdział 75 Linn
Rozdział 76 Kinne
Rozdział 77 Linn
Rozdział 78 Linn
Rozdział 79 Linn
Rozdział 80 Linn
Rozdział 81 Linn
Rozdział 82 Linn
Rozdział 83 Linn
Epilog Linn
Strona 7
Prolog
1994 rok
– Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Co się stało?
Szum statyczny. Mari poprawia zestaw słuchawkowy i przesuwa
wzrokiem po czterech ekranach, które działają jednocześnie. Wezwa‐
nie zostało zgłoszone w Höllviken. Z pewnością z eleganckiej willi
z widokiem na plażę. Jest godzina 21:50, za dziesięć minut kończy
zmianę. Wzdycha.
– Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Halo? Co się stało?
Wciąż tylko szum.
Czterdzieści procent wszystkich połączeń z numerem 112 wykony‐
wanych jest dla żartu lub przez osoby, którym nie chce się czekać
w kolejce, by dodzwonić się do całodobowej pomocy medycznej. Wiele
z nich jest tylko wyrazem obezwładniającej samotności. Dzisiejszej
nocy Mari otrzymała już siedem zamówień na pizzę, trzy żarty i kilka
telefonów od dyszących do słuchawki zboczeńców, więc teraz ma na
końcu języka: „Centrum Powiadamiania Ratunkowego nie działa”. Ale
przeszywa ją dreszcz niepokoju. Nim się rozłączy, musi się upewnić,
że to nie jest żart. Rutyna grozi przeoczeniem. Niedawno zwykłe za‐
mówienie pizzy okazało się wołaniem o pomoc.
Mari prostuje się na krześle, przysuwa mikrofon do ust i już ma za‐
pytać, czy ktoś tam jest, kiedy słyszy krótki, świszczący oddech.
Jest stłumiony i płytki. Mari dopiero po chwili zaczyna rozumieć, co
właściwie słyszy. Cichy, słaby dźwięk. Wydawany przez kogoś małego.
Przewraca jej się w żołądku. Kłujący ból brzucha, który zna każdy,
kto pracuje pod numerem 112. Tym razem to nie żart.
– Słyszę cię – mówi Mari, klikając po ekranie, przygotowana na to,
by połączyć się z policją i wysłać karetkę.
Strona 8
– Czy coś ci się stało? Jeśli potrzebujesz pomocy, spróbuj wydać ja‐
kiś dźwięk.
Mari do samego końca ma nadzieję, że się przesłyszała. Napina
ciało, jakby to miało pomóc jej lepiej usłyszeć. Coś trzeszczy i brzmi
jak spadająca na podłogę słuchawka. Mari słyszy kolejne dźwięki: od‐
głos materiału ocierającego się o mikrofon, mocne pociąganie nosem,
które praktycznie uniemożliwia oddychanie, a potem zachrypnięty
szept:
− Mama.
Mari czuje coraz silniejszy skurcz żołądka. Ból promieniuje do ud
i sprawia, że sztywnieją. Pomimo jej doświadczenia i wszystkich szko‐
leń, jakie przeszła, Mari musi dwukrotnie przełknąć ślinę, aby odzy‐
skać kontrolę nad głosem.
– Dobrze. Świetnie sobie radzisz, kochanie – mówi, starając się
brzmieć pewnie i ciepło, mimo że poczucie bezsilności rozdziera jej
ciało jak potwór. – Mam na imię Mari. Co się stało z twoją mamusią?
Czy jest ranna?
Dziecko zaczyna szybko oddychać, gdy w tle słychać trzy mocne
uderzenia. Przyspieszony oddech to dźwięk zdławionej paniki – stłu‐
mionej tak, by nikt jej nie słyszał. To, co Mari właśnie sobie uświada‐
mia, powoduje kolejny skurcz w żołądku. Tu nie chodzi o mamę, która
upadła i uderzyła głową w wyspę kuchenną, gdy próbowała wymienić
żarówkę. To coś o wiele gorszego. I w chwili, kiedy Mari zdaje sobie
sprawę, że chodzi o tatę, dziecko to potwierdza, słowo w słowo.
– To tata.
„O, nie”.
– Czy tata skrzywdził mamę?
Głośniejszy szum.
Potem słychać „mhm”, a następnie nierówny oddech.
Mari nie czeka dłużej, tylko od razu wysyła karetkę, nadając zgło‐
szeniu najwyższy priorytet oraz udostępnia rozmowę policji. Dziew‐
czynka zadzwoniła z telefonu stacjonarnego, więc Mari nie musi jej
pytać, gdzie się znajduje. Odchrząkuje i odzywa się jak najłagodniej‐
szym tonem:
Strona 9
– Pomoc jest w drodze. Jesteś bardzo, bardzo dzielna. Dobrze, że
zadzwoniłaś. Pomożemy tobie i twojej mamusi. Czy tata jest tam
z tobą?
„Powiedz, że nie, powiedz, że nie, powiedz, że nie”.
– Jest na dole. – Jej głos jest zgaszony jak spopielała bibuła.
– Dobrze. A ty jesteś na górze, na piętrze?
– Mhm.
– Widzisz mamusię?
Dziewczynka pojękuje, ale stara się, żeby nie było jej słychać.
Dźwięk jest stłumiony. Zdławiony.
„Co za skurwiel”.
– Weź głęboki oddech. Świetnie ci idzie, naprawdę. Jak masz na
imię, skarbie?
Dziewczynka pociąga nosem i przełyka ślinę. – Linn Walter.
– Ile masz lat, Linn?
– O-osiem. Boję się.
– Nie bój się. Mam na imię Mari i wysłałam pomoc. Niedługo będą
u ciebie. Słoneczko, postaraj się odpowiedzieć. Czy widzisz mamusię?
Znowu materiał naciągnięty na mikrofon. A potem delikatny szept:
– Nie. Boję się wyjrzeć.
– Schowałaś się?
– Mhm.
– To dobrze. Wiesz, czy mama oddycha? Albo czy leci jej krew? Czy
tata… – Jej głos się łamie i musi zacząć od początku. – Czy tata ją teraz
bije?
Każde pytanie jest jak uderzenie pięścią w tę przerażoną dziew‐
czynkę, ale Mari próbuje stworzyć sobie obraz zarówno obrażeń, jak
i zagrożenia. Czy jej ojciec nadal jest w domu i czy nadal stosuje prze‐
moc?
Nagle dziewczynka się odzywa:
– Oni się kłócili. Często się kłócą – szlocha. – Tata nie jest dla nas
miły. Wcześniej mama oddychała, ale… teraz to nie wiem.
– Czy ona jest z tatą na dole?
Cisza w słuchawce powoduje, że Mari wbija sobie paznokcie w udo.
Strona 10
– Linn?
– Zepchnął ją – mówi dziewczynka. – Ze schodów. Od tamtej pory
mama się nie rusza.
Strona 11
Część pierwsza
2014 rok
Strona 12
Rozdział 1
Linn
„Jeszcze dwa pieprzone dni”.
Buty do biegania nadają krokom Linn sprężystość, gdy wymyka się
z domu. Jest wpół do dwunastej w nocy. Nie może zasnąć, musi rozła‐
dować stres, który wędruje po jej ciele, szczypie i łaskocze tuż pod
skórą. Czas bezlitośnie biegnie naprzód w rytm tykającego zegara.
Najpierw został tydzień, potem kilka dni. Teraz zostały tylko dwa. Po‐
jutrze o dziewiątej rano jej ojciec postawi pierwsze od dwudziestu lat
kroki na wolności. Linn nie chce myśleć o tym, dokąd je skieruje.
Zapina bluzę z kapturem. Jeśli przypadkiem kogoś spotka, będzie
wyglądać jak każda inna dziewczyna, która wyszła pobiegać. Kilka
razy się zdarzyło, że nocni spacerowicze zauważyli ją, jak się przy‐
gląda, stojąc nieruchomo, ale wtedy wystarczy po prostu zacząć
ciężko oddychać i wyglądać, jakby się rozciągało mięśnie ud.
A już na pewno nie chciałaby, żeby ktoś robił wielką aferę z tego, że
stoi w czyimś ogrodzie.
Jeśli wyglądasz na kogoś, komu wolno przebywać w danym miej‐
scu, to ludzie zazwyczaj nie zastanawiają się nad tym głębiej. Teraz
jednak, gdy parę osób zgłosiło na policję, że po okolicy grasuje jakiś
podglądacz, lepiej zachować szczególną ostrożność. Żwir chrzęści pod
podeszwami. Linn wdycha chłodne nocne powietrze. Wie, że niedługo
emocje sięgną zenitu.
Linn potrafi dokładnie określić, kiedy zaczęło się to uzależnienie.
Miała siedem lat. W środku kolacji tata nagle przyparł mamę do
ściany w kuchni. Mocno ściskał swoją szorstką, owłosioną dłonią jej
delikatną, białą szyję, tak że ledwo mogła oddychać. I coś w Linn po
prostu pękło. Nie mogła dłużej siedzieć przy stole, jeść spaghetti, za‐
Strona 13
nosząc się płaczem, i patrzeć, jak ją bije. Słyszeć odgłosy krztuszenia
się i panikę mamy, z trudem łapiącej oddech.
Nie mogła być świadkiem tego kolejny raz.
Linn pamięta spojrzenie matki, które podążało za nią, gdy zsunęła
się z krzesła i wymknęła się z kuchni w kierunku drzwi.
„Uciekaj jak najdalej stąd” − mówiły oczy mamy, wyrażające za‐
równo przerażenie, jak i smutek. Może nawet mówiły: „Nie wracaj”.
Gdy Linn w pośpiechu wkładała kurtkę i kalosze, groźby i przekleń‐
stwa, które wykrzykiwał ojciec, dźwięczały jej w uszach. Wybiegła na
zewnątrz, żeby się ukryć. Nie mogła iść po pomoc, bo by je zabił. Ni‐
gdy nie wolno nikomu nic mówić, nauczyła się tego już dawno temu.
Ale przynajmniej mogła oddalić się na tyle, by nie słyszeć tych okrop‐
nych wrzasków.
Biegła, a łzy zalewały jej oczy. Na podniebieniu nadal czuła smak
sosu bolognese i ketchupu. Kiedy nie miała już sił biec i czuła, że coś
rozrywa jej płuca, zatrzymała się zdyszana tuż przed otynkowanym na
biało domem z ogromnymi panoramicznymi oknami. W środku paliło
się światło i Linn widziała kobietę niosącą naczynie z parującym da‐
niem. Wyglądała na spokojną i szczęśliwą. Jakby nigdy nie została
przyparta do kuchennej ściany w środku kolacji i jakby nigdy nie miała
na szyi wielkich siniaków. Nigdy nie stała z boku i nigdy cienkim gło‐
sem nie prosiła, by ktoś przestał bić jej dziecko.
Linn chciała dalej na nią patrzeć.
Jej decyzja nie była właściwie żadną decyzją. Była to potrzeba,
którą odczuwała tak mocno całą sobą, że nie wahała się ani chwili, by
zrobić coś, czego nie wolno robić.
Przy stole, który zobaczyła przez okno, siedziała szczęśliwa ro‐
dzina. Linn nie mogła oderwać od nich wzroku, dopóki nie skończyli
jeść kolacji i dopóki nie odkryła, że ma gęsią skórkę na całym ciele
i szczęka zębami.
Kłótnia u niej w domu powinna się już skończyć. Pewnie mama
zmywała naczynia, mając na ciele nowe obrzęki i siniaki, a tata sie‐
dział z piwem przed telewizorem. Powinna móc już bezpiecznie wrócić
do domu.
Strona 14
Codzienne życie innych ludzi szybko stało się sekretnym schronie‐
niem dla Linn. Zaczęła wychodzić z domu tak często, jak tylko mogła.
Przypatrywała się. Marzyła o tym, by zniknąć. Lub wniknąć. W ich ży‐
cie.
Teraz ma dwadzieścia osiem lat i nadal nie może się powstrzymać.
Wie, że to, co robi, jest przestępstwem. Że ludzi to niepokoi, a nawet
się tego boją. Zabiera im coś, czego nie zgodzili się oddać. Ale siła
przyciągania jest ogromna.
Linn podgląda te same osoby za każdym razem, gdy wychodzi
z domu. Przypomina to śledzenie ludzi na Facebooku, tyle że działa
w realnym świecie i z tą różnicą, że tutaj nikt nie może ukryć rzeczy,
których nie chce pokazywać. Nie istnieją żadne filtry. Linn stała nieru‐
chomo wśród drzew i obserwowała młodą parę uprawiającą seks
z podduszaniem. Kłótnię emerytów, która zakończyła się tym, że sta‐
ruszka rzuciła popielniczką, a staruszek poszedł spać do pokoju go‐
ścinnego. Mężczyznę w średnim wieku, który walił konia, przyglądając
się małym dziewczynkom na swoim laptopie.
W pewnym sensie miło jest widzieć cały ten syf. Tkwi w tym coś
w rodzaju pocieszenia – nie jest sama. Wszędzie kryje się zło, wystar‐
czy dobrze się przyjrzeć.
Skręca ze żwirowej drogi i w tym momencie sowa przelatuje blisko
nad jej głową, majestatycznie trzepocząc skrzydłami. Tu, w lesie, nie
ma latarni, poza kilkoma przy nieco większych ścieżkach. Nie ma też
za dużo asfaltu. Miejscowość Saxtorpsskogen początkowo była tere‐
nem domków letniskowych, w których ludzie zaczęli spędzać zimę,
a na koniec przenieśli się tu na stałe i rozbudowali. Jest tu pięknie
i różnorodnie. Linn podchodzi do maleńkiego, brązowego domku. To
jedno z jej „stałych miejsc”, czy jak to nazwać.
Trawnik jest zaniedbany. Linn nerwowo rozgląda się wokół siebie,
po czym przechodzi przez niski, brązowy, drewniany płot. Tętno przy‐
spiesza. Nikt jej nie widział. Po cichu skrada się w stronę domu. Ostat‐
nim razem światło paliło się w kuchni i sypialni. Dziś jest dokładnie
tak samo. Linn rozkoszuje się strzałem adrenaliny, który rozlewa się
po jej ciele, buzuje w niej i sprawia, że czuje motyle w brzuchu.
Strona 15
W ogrodzie staruszka, który tu mieszka, nie ma zbyt wiele roślinno‐
ści, więc Linn musi nisko kucać, zbliżając się do jego domu.
Opiera dłonie o chłodny parapet okna w salonie. Zagląda do
środka, ale jest tam ciemno i pusto. W rogu przy oknie tłusty pająk
krzyżak czai się na ćmę, która przelatuje niebezpiecznie blisko paję‐
czyny, lśniącej w świetle księżyca. Linn przechodzą ciarki na widok
snopu światła padającego od strony drzwi kuchennych. Porusza się po
cichu wokół domu, uważając, by nie nadepnąć na żadną gałązkę. Gdy
ostatnio tu była, miała złe przeczucie, które teraz się nasila. Wszystko
wygląda dokładnie tak samo. W kuchni przy zlewie stoi otwarta
puszka po zupie grochowej. Musi już być spleśniała. Na stole leży po‐
plamiona ścierka do naczyń. Staruszka nigdzie nie widać, więc na‐
suwa jej się od razu myśl: „Nadal leży w łóżku”.
Ściska ją w gardle. Czuje suchość w ustach, gdy zakrada się z tyłu
domu, zbliżając się do okna sypialni.
Linn przysuwa się do okna jak najbliżej, nie dotykając go, a wydy‐
chane przez nią powietrze tworzy na szybie małe, wilgotne kręgi. Zer‐
knąwszy w prawo, dostrzega drzwi. Zapalona lampa podłogowa rzuca
światło na kosz na śmieci i łóżko. Kontur sylwetki pod wytartym ko‐
cem.
Jej wzrok wędruje wyżej. Już w głębi duszy wie, co to oznacza.
Mężczyzna leży w łóżku. Tak samo jak trzy dni temu. Przykryty ko‐
cem. Z rękami po bokach i półotwartymi ustami. Siwe włosy tworzą
delikatną mgiełkę wokół jego czaszki. Nie rusza się.
Staruszek nie żyje.
Od trzech dni. Linn myśli, że byłoby miło, gdyby obok łóżka siedział
chociaż piesek, kudłaty i ujadający, z wilgotnymi oczami. Mały, towa‐
rzyski, włochaty kundelek, który wiernie czeka, aż jego pan wstanie.
Albo gdyby taka staromodna automatyczna sekretarka stała w przed‐
pokoju i mrugała na czerwono, pełna nieodsłuchanych wiadomości.
Ale nie ma ani psa, ani wiadomości. Jedynie stary człowiek, który
umarł we własnym łóżku, a nikt nie ma o tym pojęcia.
Rozgląda się dookoła. W lesie jest cicho, a domy w pobliżu są jak
małe świetlne wyspy. Sąsiedzi z ulicy na pewno będą o tym mówić la‐
tami.
Strona 16
„Leżał tam, martwy, przez wiele dni. Czy to nie straszne? Mam na‐
dzieję, że nigdy nie będę tak samotna”.
Wzbiera w niej rozgoryczenie. Bo tak to właśnie wygląda na osie‐
dlach domków jednorodzinnych podobnych do tego. Nikt nie zwraca
uwagi na drugiego człowieka. Do czasu, kiedy jest już za późno.
„Niech to szlag”.
Czy powinna do kogoś zadzwonić? Ale co powie – jakie ma wytłu‐
maczenie? Skąd niby wie, że on tam leży? Linn stoi w miejscu przez
chwilę i przygląda się ciału. Bije od niego spokój. Jakby mężczyzna
uważał, że to nic złego tak leżeć. Lecz jeśli nikt się nie dowie, będzie
to wyglądało zupełnie inaczej. Kiedy zacznie się rozkładać. Sąsiedzi
pewnie go znajdą dopiero wtedy, gdy poczują smród. I będą mieli ra‐
cję, mówiąc: „Czy to nie straszne?”.
Linn bije się z myślami. Potem podejmuje decyzję. To nie jej
sprawa. Nie jej walka. To nawet nikt z jej bliskich. W zasadzie nie ma
nikogo bliskiego, może z wyjątkiem Antona i mamy.
Zawraca przez rabatkę, zamiatając stopami przed sobą po każdym
kroku, by nie zostawić śladów w miękkiej ziemi. Rozgląda się uważnie
w prawo i lewo, nim ruszy dalej, po czym biegnie z powrotem przez
ogród, przeskakując ponownie przez płot na żwirową drogę.
Wsłuchuje się w chrzęst pod podeszwami, to przyjemny dźwięk.
Próbuje otrząsnąć się z ponurych myśli o samotności tego starego
człowieka. O tym, jakie to potworne, że on tam leży i gnije. Czy na
dworze zrobiło się zimniej, czy tylko jej się tak wydaje?
Kieruje się w stronę jednego z nowszych domów. Kredowobiały,
dwupiętrowy budynek na pokaz. Domy parterowe są lepsze, ale ta
para – ci od seksu z przyduszaniem – ma salon na dole. Zwykle nie
śpią do późna. Albo się nie przejmują i nie zaciągają zasłon, albo po‐
doba im się myśl, że ktoś może ich przypadkowo zobaczyć. Nieraz wi‐
działa ich na kanapie przed telewizorem, oglądających porno. Zazwy‐
czaj oglądają je razem i uprawiają seks. Oczywiście Linn nie może się
oprzeć i się im przygląda.
Popycha furtkę najciszej, jak potrafi, i skrada się po kamiennych
płytach w stronę drzwi wejściowych. Potem skręca i przechodzi przez
trawnik, by dostać się na drugą stronę domu. Jest tu drewniany taras,
Strona 17
ale wie z doświadczenia, że nie powinna na niego wchodzić, bo będzie
skrzypieć. Zamiast tego obchodzi go dookoła i staje przy oknie w salo‐
nie.
Leżą wtuleni w siebie na kanapie i oglądają jakiś serial kryminalny.
Kobieta z przodu, mężczyzna tuż za nią. Wydaje się, że zasnął. Kobieta
opiera głowę o jego ramię i tępo wpatruje się w telewizor. Na stole
stoi wypełniona w połowie butelka czerwonego wina i dwa kieliszki.
Mała miseczka zielonych orzeszków o smaku wasabi. Kiedy sięga po
jeden z nich, mężczyzna się budzi, całuje ją w głowę i natychmiast
znowu zasypia. Kobieta gładzi go po przedramieniu i mruczy coś pod
nosem. Ładny widok. Gdyby jedno z nich umarło, drugie czułoby, że
straciło połowę siebie. Możliwe, że przez resztę życia by tak czuli.
Linn się zastanawia, czy staruszek, z tego poprzedniego domu, miał
kiedyś kogoś. Czy był ktoś, kto wieczorami kładł głowę na jego ramie‐
niu. Czy doświadczył miłości? Czy też jego życie było długą i samotną
wędrówką ku śmierci?
„Czy to nie byłoby najgorsze?” − myśli Linn. − Nigdy nie znaleźć
nikogo?”
Wtedy przed jej oczami przebiegają obrazy, wywołane ze wspo‐
mnień, które rozdrapują stare rany. Nie. To na pewno nie jest najgor‐
sze. Najgorsze to znaleźć kogoś. Zakochać się. Opierać głowę na ra‐
mieniu tej osoby – a potem odkryć, że to ramię może zrobić ci
krzywdę.
„Fak!”
Patrzy w niebo, by powstrzymać łzy i uspokoić bicie serca.
Linn uzmysławia sobie, że to ona kieruje swoim życiem i określa
jego ramy. Robi to w sposób, który bez wątpienia spowoduje, że zgnije
i umrze w łóżku w samotności i że nikt się o tym nie dowie. Mama
umrze, a brat znajdzie sobie słodką żonę, z którą będzie miał gro‐
madkę dzieci, i przeprowadzi się gdzieś, gdzie są tanie domy. A ona
zostanie sama w swoim domku w lesie i będzie pisać gniewne teksty
traktujące o patriarchalizmie. Czy taki będzie jej los? Czy dopiero
wówczas, gdy zacznie śmierdzieć, ktoś zauważy, że jej nie ma?
Kobieta na kanapie ciaśniej owija się kocem. Znów ociera się po‐
liczkiem o ramię męża, wdycha jego zapach, co wyraźnie sprawia jej
Strona 18
przyjemność.
Linn może próbować się oszukiwać, ile wlezie. Zaciskać zęby tak
mocno, że pękną. Nic na to nie poradzi. Chociaż dobrze wie, jak nie‐
bezpieczna może być miłość, faktem jest, że chce tego, co oni mają.
Strona 19
Rozdział 2
Moa
Pierwsze, co Moa widzi, gdy otwiera oczy, to promień słońca, który
przedziera się przez szparę przy rolecie niczym wielki palec wskazu‐
jący i świeci teraz prosto w twarz misia Miśka. Misiek wypadł jej z rąk
i wygląda na nieszczęśliwego, leżąc na tej brzydkiej narzucie w konie.
Mimo że Moa jest już za duża, by przejmować się wyświechtanym plu‐
szakiem, którego ma od urodzenia, sięga po niego i zabiera. Minęły
lata, odkąd spała z Miśkiem co noc. Lecz gdy wczoraj kładła się spać,
musiała go zdjąć z honorowego miejsca na regale, wziąć w ramiona
i mocno przytulić. Plan był przecież taki, że już nigdy się nie obudzi.
„Cholera. Ja żyję”.
Ale czy na pewno? Promyk słońca i Misiek. Jej własny pokój. Cicho
i spokojnie. Czy jej się udało? Czy trafiła do nieba? Przeciera dłonią
oko, ma w nim śpiochy. Zaschnięte łzy. Jakieś paskudztwo na policzku
i w kąciku ust. Wymiociny?
Jej mózg powoli ożywa, a wspomnienia nieśmiało układają się w ca‐
łość: siedziała na brzegu łóżka i płakała, trzymając w ręku jedną z bu‐
teleczek z tabletkami swojej matki, tę ze znakiem ostrzegawczym.
Właśnie dlatego wybrała ten lek spośród niezliczonych opakowań w ła‐
zienkowej szafce. Już wtedy czuła się martwa i pogrzebana. Nie mogła
tego dłużej znosić. Ani chwili dłużej. Pamięta, jak tabletki grzechotały
w jej dłoni, zanim włożyła je do ust.
„To nie zadziałało. Wybrałam złe pigułki”.
Kiedy łzy zaczynają napływać jej do oczu, uświadamia sobie, że na
pewno nie jest martwa. W niebie się nie płacze.
Silne uczucie pragnienia rozdziera jej gardło. Moa wydaje z siebie
jęk. Czuje, że jej gardło płonie, gdy próbuje przełknąć. Chce jej się
Strona 20
siku. I to bardzo. W tym momencie wspomnienia wracają. Film, który
znalazła na komputerze ojca. Ciało odruchowo zwija się w kłębek.
Tata i jeszcze jeden mężczyzna, który trzymał kamerę. Jakość na‐
grania była słaba, obraz ziarnisty, a film kręcony w ciemności. Ich
głosy, mówiące te wszystkie straszne rzeczy. Mężczyzna za kamerą:
− No, dalej, do cholery, użyj trochę więcej siły. To tylko mały gno‐
jek. Tacy jak on nie czują tak jak my.
Mroczny, złowrogi śmiech. I ten chłopiec. Kałuża moczu pod jego
chudziutkim ciałem. Szklisty wzrok dziecka, który powoli gaśnie. Spoj‐
rzenie pełne bólu i zrezygnowane. Skierowane prosto w kamerę. „Dla‐
czego mi to robicie?”
Moa tłumi krzyk, który chce się z niej wydostać. Odwraca głowę
i wyje w poduszkę. Szuka telefonu po omacku i znajduje go obok sie‐
bie na narzucie. Pozostało dwa procent baterii. Otwiera aplikację ka‐
lendarza. Jest niedziela. Tabletki nie odebrały jej życia, ale spała pra‐
wie dwa dni. Rolety są zaciągnięte, a w pokoju jest tak duszno i ciepło,
jak w samochodzie, który stał cały dzień na słońcu. Widzi zaschnięte
wymiociny na brzuchu Miśka.
– Pieprzony skurwiel – syczy przez zęby do siebie, uderzając w plu‐
szaka tak, że spada na dywan.
Wewnętrzny głos podpowiada jej, że nie może umrzeć, bo jest je‐
dyną osobą, która o tym wie. Że tylko ona może coś z tym zrobić. Że
byłaby tchórzem, gdyby po prostu to wszystko zostawiła. Chce krzy‐
czeć, że to niesprawiedliwe. Wcale nie jest tchórzem! Moa chwyta na‐
rzutę i zgniata ją tak, że jeden z koni wygląda groteskowo. Te inten‐
sywne, dramatyczne, paraliżujące emocje. Właśnie ich chciała unik‐
nąć.
Głowa jej spuchła od nadmiaru wrażeń. Czuje się tak, jakby czaszka
miała pęknąć niczym przejrzały pomidor, gdy się go za mocno ściśnie.
Szumi jej w głowie. Co ona może z tym zrobić? Kogo próbuje oszu‐
kać? Jest jedynie bezwartościową, nędzną namiastką człowieka. Żało‐
sną małolatą. Słyszy to każdego dnia i czyż on nie ma racji? Nawet nie
potrafiła się zabić.
Oczy przyzwyczajają się do ciemności. Teraz widzi nieco większą
plamę rzygowin na poduszce i kapsułki, które zaschły na niej wraz