221

Szczegóły
Tytuł 221
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

221 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 221 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

221 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Pi�te przez dziesi�te - wspomnienia warszawskie" autor: Stefan Wiechecki (Wiech) tekst wklepa�: [email protected] - BibliotekaSyrenki - ILUSTROWA� JERZY �ARUBA - Pa�stwowy Instytut Wydawniczy SPIS RZECZY Od autora Na tamtych ulicach Po�kn��em bakcyl teatru Pan dyrektor - to ja "Gliny id�!" A mo�e by tak - dziennikarstwo? Kariera szemranej mowy W "greckim" s�dzie Zamiast kawioru - dzwonek M�j sobowt�r - Gieniek Kopyci�szczak Kiepura i gorzkie migda�y Pami�tne spotkania "Pod dw�jk�" Mikado �miechu Pierwsza ksi��ka' Laury i kopniaki "No to ci powiem" "Ostatnia szansa" Humor ulicy Sylwester �miech i �mier� Powstanie wszystko zmieni�o Imieniny w Pruszkowie "Pi�� patyk�w" "Jeszcze si� pan naczytasz" I zn�w "Expresiak" Rotszyld mnie ratuje W�a�ciciel szpitala Powr�t do �ycia rodzinnego spotka� autorskich Szpagatowa inteligencja Jak mi si� uda�o nie zosta� radnym Kocha� Sk�d si� wzi�� Maniu� Kitajec Poznaj� �ywego Piecyka "Prosimy o jasne piwo" Miasto szaleje Bia�y paw Literat w hotelu Biskup czyta lepiej "Ale� ja nie pij�!" "Marzy�am o poznaniu pana" Lipa, nie mg�a Od Nowego Br�dna do Nowego Jorku * * * NA TAMTYCH ULICACH W�a�ciwie powinienem teraz by� jakim� emerytowanym genera�em brygady lub co najmniej kapitanem piechoty, oczywi�cie te� na rencie. Dziecinne lata moje bowiem up�ywa�y w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powsta� narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cie� powstania listopadowego zaci��y� ju� nad moim urodzeniem, gdy� przyszed�em na ten �wiat w ma�ym domku na Woli, na wprost ko�ci�ka Sowi�skiego. Rodzice moi opu�cili to historyczne s�siedztwo, kiedy mia�em chyba co� z p�tora roku, wi�c o bohaterskiej �mierci genera�a i walkach na wolskiej reducie dowiedzia�em si� znacznie p�niej, ale co� tam widocznie wsi�k�o w dusz� oseska, bo nies�ychanie potem by�em dumny ze swego miejsca urodzenia i na wa�ach reduty sp�dza�em liczne wagary w latach szkolnych. Le��c w bujnej trawie rozpami�tywa�em przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobra�ni bra�em w niej czynny udzia� jako adiutant jednonogiego dow�dcy. Z bohaterami roku 1863 mia�em ju� kontakt osobisty. Wielu z nich �y�o w�wczas, znajdowa�o si� w moim otoczeniu. W oficynie domu przy ulicy Wielkiej, gdzie mieszkali�my po wyprowadzeniu si� z Woli, mia� na antresoli ma�y warsztacik szewc, pan Dobrosielski. Lubi�em tam przesiadywa� s�uchaj�c wspomnie� o powstaniu, w kt�rym pan Dobrosielski bra� udzia�. W barwnych jego opowie�ciach, bo mia� stary �atacz but�w rzadki dar opowiadania, od�ywa�y bitwy pod Ma�ogoszcz�, Rudnikami i Radomiem. Wszystko to, opowiadane soczyst�, najczystsz� gwar� warszawsk� XIX wieku, zapada�o wraz z t� gwar� w dusz� i pami�� dziesi�cioletniego ch�opaka, kt�ry kry� si� tutaj, w szewskim warsztaciku, przed argusowym okiem pani Zofii, korepetytorki, na pr�no go poszukuj�cej po ca�ym podw�rzu tej ogromnej posesji. Ale jeszcze przedtem inny bohater powstania pojawi� si� na horyzoncie mojego �ycia. By� to tak zwany dziadek Byszewski. W roku 1904 chyba, po urodzeniu si� nast�pcy tronu rosyjskiego, car Miko�aj II og�osi� amnesti� dla pozosta�ych jeszcze przy �yciu zes�a�c�w z roku 1863 przebywaj�cych na Syberii. Wr�ci� te� w�wczas kuzyn mego ojca, dziadek Byszewski, kt�ry znalaz� si� na Syberii jako dwudziestoletni m�odzieniec. Teraz mia� lat sze��dziesi�t par�, przestrzelon� podczas usi�owania ucieczki przez rzek� Jenisej nog� i zami�owanie do wysokoprocentowych napoj�w rozgrzewaj�cych. Wr�ci� do oczekuj�cej go przez lat czterdzie�ci �ony, z kt�r� rozdzielono go w p� roku po �lubie. Pami�tam babci� Byszewsk�. By�a to rumiana siwow�osa staruszka pe�na �yciowego wigoru, nie mog�ca si� pogodzi� z drobnymi przyzwyczajeniami swego cudem odzyskanego m�a. W wypadku takiej rodzinnej scysji dziadek Byszewski ukrywa� si� przed zrz�dzeniem ma��onki u nas. Podczas nieobecno�ci zaj�tych prac� naszych rodzic�w dotrzymywa� towarzystwa mnie i memu o p�tora roku starszemu bratu, Edmundowi. Bardzo lubili�my wizyty dziadka Byszewskiego. Uzbrojeni przez niego w kije od szczotek, przechodzili�my przeszkolenie wojskowe. Dziadek Byszewski stawa� przed nami wyci�gni�ty jak struna i podawa� komend�: - Smirna! Oznacza�o to: "Baczno��!" Stary powstaniec po latach katorgi i zes�ania zapomnia� brzmienia polskiej komendy wojskowej, ale nam to nie przeszkadza�o. Sprawnie porusza�y si� kije w r�kach przysz�ych �o�nierzy przysz�ego wojska polskiego w takt rosyjskich rozkaz�w. Do marze� o karierze wojskowej w przysz�o�ci do��czy�y si� wkr�tce aspiracje aktorsko-autorskie. A dosz�o do tego w nast�puj�cy spos�b. Kamienica przy ulicy Wielkiej 45 by�a wielk� skrzyni� czynszow�, zamieszkiwa�o j� ze stu chyba lokator�w, obdarzonych przez los licznym przych�wkiem, stanowi�cym pierwszych moich towarzyszy zabaw podw�rzowych i utrapienie miejscowego dozorcy, stylowego warszawskiego ciecia, zwanego poufale Wicu� Pijus. Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajduj�cego si� przewa�nie na tak zwanym gazomierzu, pozna�em tajniki warszawskiej mowy wi�zanej. By� on jednym z pierwszych moich wyk�adowc�w nadwi�la�skiego dialektu. Kr�tkie, ale kunsztowne jego przem�wienia umoralniaj�ce spe�nia�y wobec wrzeszcz�cej na podw�rzu dzieciarni t� mniej wi�cej rol�, co obecnie �liczne telewizyjne wierszyki pana Duriasza czy urocze wyst�py Jacka i Agatki. Zagania�y nas do ��ek z tym samym chyba skutkiem. Musz� tu stwierdzi�, �e ka�de z jego wyra�e� stanowi� by mog�o prawdziw� ozdob� "S�ownika Wyraz�w Zel�ywych" profesora Wieczorkiewicza. Profesora jednak nie by�o jeszcze na �wiecie, a ja mia�em chyba ze siedem lat. Jednak per�y te mocno utkwi�y mi w pami�ci i pomog�y w p�niejszej pracy mi�o�nika i odtw�rcy w pi�mie gwary naszego miasta. Ale nie brakowa�o i innych okazji. Oto kiedy� zesz�y si� na naszym podw�rku dwa zespo�y magik�w z dywanikami. W jednym z nich g��wn� atrakcj� stanowi� "Cz�owiek-W��", drugi chlubi� si� gwiazd� wyst�puj�c� jako "Kobieta-Krzes�o, czyli tajemnicze zjawisko dwudziestego pierwszego wieku". �aden z dyrektor�w nie chcia� ust�pi� i zacz�o si� ku uciesze lokator�w podw�jne przedstawienie. Dwie katarynki gra�y r�ne melodie. "Cz�owiek-W��" wi� si� ko�o trzepaka, "Kobieta-Krzes�o" cudownie znika�a pod tajemnicz� zas�on�. Dopiero przy zbieraniu pieni�dzy nast�pi� konflikt mi�dzy dyrektorami, kt�rzy m�wili do siebie przejmuj�cym szeptem: - Id��e� ty, lebiego niewidymko, co na puc nabierasz publikie. Ca�a forsa mnie si� nale�y. Na Felka Minogie nikt nie patrzy, bo za du�o wsuwa, walizka mu uros�a i na "Cz�owieka-W�a" wcale nie jest podobny. Nie widzisz, �e publika rzuca fors� dla "Kobiety-Krzes�a"? - Daj spok�j, owieczko za we�n� szarpana, komu zalewasz kolejkie zjawiskiem dwudziestego pierwszego wieku, kiedy i tak ka�dy widzi, �e Ma�ka Kape� ma lat pi��dziesi�t! A poniek�d z tajemniczem krzes�em tak�e samo lipa. Blat si� w niem wyjmuje i Ma�ka naje�d�a do�em, kiedy j� p�acht� nakryjesz. I od s�owa do s�owa wezwano pogotowie. Du�a draka. Ale wyparte nieraz przez Wicusia z podw�rza dzieciaki i na ulicy znajdowa�y wiele ciekawych rzeczy. Na rogu Siennej by� sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z cha�w� i daktylami na wystawie. Obok mie�ci� si� zak�ad tapicerski pana Moj�esza Ryndzu�skiego. Nieco dalej cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstruj�ca w witrynie wspania�e torty z fontannami z czerwonego lukru. Po drugiej stronie ulicy znajdowa� si� sk�ad lamp i porcelany pana Dawida Minera�a. Ot� przed tym to sklepem zjawi� si� kt�rego� dnia, ku wielkiej naszej rado�ci, jaki� wstawiony facet z d�ug� �elazn� belk� na ramieniu. Na razie sta� z przymkni�tymi oczami, a potem zacz�� wchodzi� do sk�adu. Ale przez roztargnienie nie zmieni� po�o�enia belki, kt�ra bokiem absolutnie nie chcia�a si� zmie�ci�. Wstawiony szarpa� si� z ni� bezskutecznie kilka minut, ale w ko�cu zrozumia� sw�j b��d, nada� szynie w�a�ciwy kierunek i wszed� do magazynu, wybijaj�c za jedynym zamachem dwie szyby w podw�jnych drzwiach. Nag�e zjawienie si� belki w sklepie wywo�a�o okrzyki przestrachu ze strony w�a�ciciela i personelu: - Uj, co to jest? Co si� zrobi, co? - Szyn� przynios�em. - Co znaczy szyn�, jak� szyn�, tu nie potrzeba �adne szyn�! - W jaki spos�b nie potrzeba? - odpar� tragarz i odwr�ci� si� ku stoj�cemu za nim gospodarzowi. Belka wykona�a przy tym p� obrotu i str�ci�a na pod�og� tuzin wisz�cych u sufitu �yrandoli. - Nieszcz�cie na m�j interes! Co on tu chce, ten chamu�, wychod� pan ju�! - wo�a�a z kasy przera�liwym dyszkantem pani Minera�. Poniewa� kasa znajdowa�a si� z przeciwnej strony, tragarz, chc�c udzieli� wyja�nie� w�a�cicielce sklepu, znowu musia� si� odwr�ci�, i zdemolowa� reszt� �yrandoli. A �e i inne osoby, znajduj�ce si� w magazynie, ��da�y wyja�nie� w sprawie belki, trynkni�ty jej posiadacz wykona� kilka ewolucji, wskutek czego wyt�uk� w drobny mak wszystkie lampy biurkowe oraz nocne i zamieni� w kup� gruz�w dwa kompletne serwisy. Kres zniszczeniu i naszej zabawie po�o�y� wreszcie wezwany st�jkowy. Nie by�y to zreszt� jedyne sklepy poch�aniaj�ce nasz� uwag� na Wielkiej i ulicach okolicznych. Ca�� watah� wybiegali�my a� na Marsza�kowsk�, gdzie, niedaleko Siennej, istnia� magazyn materia��w artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. Na wystawie opr�cz roz�o�onych pi�knie farb wodnych i olejnych, pasteli i r�nobarwnych kredek widnia�y oprawione w z�ocone ramy reprodukcje malarstwa polskiego. Tu budzi�y pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka Zmurki. Tu przyci�ga� nasze oczy obraz Kossaka przedstawiaj�cy szar�� Czerkies�w na t�um przed ko�cio�em �wi�tego Krzy�a. Pan Wadowski wystawiaj�c go sk�ada� dow�d odwagi, cho� czasy by�y ju� rewolucyjne i na niejedno mo�na by�o sobie pozwoli�. Naprzeciwko, w domu towarzystwa ubezpiecze� "Rosja", w wytwornym wn�trzu sklepowym, w�r�d cicho tykaj�cych zegar�w obs�ugiwa� klient�w jeden z najlepszych zegarmistrz�w-jubiltr�w warszawskich, r�wnie wytworny pan Adolf Modro. Na razie jego wystawa nie interesowa�a specjalnie bandy ch�opak�w z Wielkiej, znacznie ciekawsze rzeczy le�a�y w witrynie sklepu z cukrami firmy "Z�oty Ul" na rogu �wi�tokrzyskiej. Kiedy jednak uko�czy�em lat dziewi�� i z klasy wst�pnej przeszed�em do pierwszej, zawar�em znajomo�� z panem Modro, a mianowicie kupi�a mi tam mama pi�kny, cieniutki, ciemno oksydowany uczniowski zegarek kieszonkowy. Tak si� zdarzy�o, �e zaraz na drugi dzie� zegarek, zje�d�aj�c po por�czy z pierwszego pi�tra, spad� na schody, oczywi�cie razem z w�a�cicielem. W�a�cicielowi nic si� nie sta�o, ale zegarek przesta� chodzi� - co� w nim tam p�k�o. Bardzo speszony, w tajemnicy przed mam� poszed�em do zegarmistrza. Pan Modro ekganckim ruchem poprawi� w oku monokl, otworzy� czasomierz, zajrza� do wn�trza, po czym powiedzia� uprzejmym tonem: - G... ch�opu, nie zegarek, kiedy si� z nim obchodzi� nie umie, kawalerze. Od tej pory, oddaj�c do naprawy zegarek, zawsze si� czuj� za�enowany i pe�en winy. Wiele rzeczy dzia�o si� na ulicy Wielkiej. By�y to lata pierwszych podmuch�w, rewolucji, lata 1905-1907. W moich oczach padali �miertelnie ranni od salw piechur�w litewskiego pu�ku podczas manifestacji na placu Grzybowskim. Do tej pory widz� czo�gaj�cych si� jezdni� okrwawionych ludzi. Widz� siebie i brata Mundka, jak przemykamy si� w towarzystwie dziadka pod murami dom�w. Po chodnikach, i �rodkiem ulicy jad� kozacy z go�ymi szablami w r�kach. Jeden podje�d�a blisko, napiera na nas koniem. Jeste�my przy bramie, ale furtka zamkni�ta. Dziadek stuka w ni� lask�. Kozak jest coraz bli�ej. Ju� czujemy oddech konia, zapach potu i dziegciu. Dziadek zdziel� konia lask� w �eb. Kozak wznosi szaszk� w g�r�. W tej chwili furtka si� otwiera, wpadamy do bramy. Jeste�my w domu. By�a to tzw. "krwawa �roda", 15 sierpnia 1906 roku, kiedy to bojowcy urz�dzili prawdziwy pogrom carskiej policji i �andarmerii. Pad�o wtedy trupem mn�stwo st�jkowych, rewirowych i agent�w Ochrany. Na opustosza�ych ulicach byli tylko bojowcy, wojsko, kozacy, no i my z Mundkiem, spokojnie wracaj�cy sobie na Wielk� z Nowolipia, z imienin kuzynki Marysi. Na szcz�cie, na rogu Bagna czeka� na nas dziadek, pod kt�rego opiek� dostali�my si� do domu. W og�le by�y to czasy spowite "dymem po�ar�w i kurzem krwi bratniej". Nasze m�ode oczy codziennie niemal patrzy�y na krew p�yn�c� po bruku. Padali ludzie w walkach bratob�jczych mi�dzy boj�wkami r�nych partii. P�on�y sklepy carskiego monopolu w�dczanego. Wybucha�y bomby rzucane na carskich siepaczy. Sun�y po ulicach pochody z czerwonymi i bia�o-czerwonymi sztandarami. Miesza�y si� z sob� pie�ni Na barykady, ludu roboczy i Bo�e, co� Polsk�. Powsta�y w�wczas polskie szko�y, kt�rych duch sprawi�, �e jako uczniowie klas pierwszych postawili�my si� z Mundkiem sztorcem ca�ej carskiej pot�dze. By�o to w kilka lat p�niej w Cz�stochowie, na placu przed cerkwi� w alei Naj�wi�tszej Panny Marii. Odbywa�a si� jaka� parada wojskowa. Wmieszani w t�um, przypatrywali�my si� z bratem defiladzie miejscowego pu�ku rosyjskiej piechoty. Nagle wojsko stan�o, sprezentowa�o bro�, a orkiestra zagra�a Bo�e, cara chroni. Wszyscy cywile odkryli g�owy, z wyj�tkiem nas dw�ch. Stali�my w tym t�umie w czapkach polskiej szko�y i ani nam si� �ni�o je zdejmowa�. Wszyscy patrzyli na nas ze zdumieniem, a nawet z przestrachem. Niekt�rzy z- obecnych szeptali do nas: - Czapki z g�owy! A my nic. Stali�my dumni i nieprzyst�pni, cho� przyznaj�, �e mia�em lekkiego pietra. Ale mina Mundka dodawa�a mi odwagi. Nagle przez t�um zacz�� si� do nas przedziera� st�jkowy, ogromne ch�opisko z wielkimi p�owymi w�siskami. Podszed� i powiedzia� cicho po polsku: - Uciekajta st�d, ch�opaki. Ino �ywo. Odeszli�my wolno z minami Kmicic�w, kt�rzy niegdy� wysadzili tu, w pobliskim klasztorze, szwedzk� kolumbryn�. Za rejterad� przed st�jkowym odegrali�my si� na jakim� gimnazi�cie ubranym w rosyjsk� rubaszk�. Przegonili�my go dwa razy dooko�a cerkwi z krzykiem: - Jak�e� ty si� ubra�, szczeniaku! Ale kiedy zacz�� wrzeszcze�: - Garadawoj! - zwiali�my w stron� klasztoru. Tak to prowadzili�my si� w Cz�stochowie, dok�d wys�ali nas rodzice na modlitw�, kontemplacj� i przyrzeczenie poprawy. Powr��my jednak do Warszawy na Wielk�. Nie opodal magazynu pana Minera�a, w niewielkim sklepiku mie�ci� si� m�j pierwszy wydawca. By�a to ma�a drukarenka, nazwiska w�a�ciciela ju� nie pami�tam, ale chyba nazywa� si� pan D�browski. Wydawnictwo pana D�browskiego specjalizowa�o si� w wypuszczaniu w �wiat zbiork�w piosenek pod takimi tytu�ami, jak Hu�taj mnie, Anto�, I krok w krok. Stary Cygan, Bia�y pokoik itp. Ale pr�cz tego wydawa�o dwa magazyny, jeden nazywa� si� Stefan Wenkie, znakomity detektyw warszawski, a drugi nosi� marsowy tytu� Wiarus. Ot� maj�c lat dwana�cie, napisa�em do tego Wiarusa nowel�. Tytu�u ju� sobie nie przypominam, ale by� r�wnie wstrz�saj�cy, jak i fabu�a, kt�ra opiewa�a dramatyczny koniec literata umieraj�cego z g�odu w nie opalanej izdebce, oczywi�cie na poddaszu, przy dwudziestu o�miu stopniach mrozu, pod�ug Celsjusza. Utw�r pos�a�em poczt�, incognito, i �atwo sobie wyobrazi� moj� rado��, gdy w nast�pnym ju� tygodniu ujrza�em swoje dzie�o w druku, opatrzone mro��c� krew w �y�ach ilustracj�. PO�KN��EM BAKCYL TEATRU Przedtem jeszcze pozna�em uroki autorskich i scenicznych triumf�w bior�c udzia� w przedstawieniach amatorskich, urz�dzanych w mieszkaniu mego serdecznego podw�rkowego przyjaciela, W�adzia Koniecznego. Po prostu kt�rego� dnia postanowili�my z W�adkiem zosta� aktorami. Pan Konieczny, ojciec W�adka, by� w�a�cicielem zak�adu introligatorskiego i jego pracownia idealnie nadawa�a si� na lokal teatralny. By�a bowiem dwupoziomowa, przy czym wy�sza cz�� warsztatu stanowi�a jakby gotow� naturaln� scen�, na ni�szej urz�dzi�o si� widowni�. Z dekoracjami r�wnie� nie by�o k�opotu. Introligatornia mia�a pod dostatkiem r�nokolorowego papieru, z kt�rego wyklejali�my pi�kn� opraw� sceniczn�, jakiej nie powstydzi�by si� niejeden z dzisiejszych znakomitych scenograf�w. Na dzie� przed premier� zasiadali�my z W�adkiem do pisania sztuki. Oczywi�cie nie by�y to utwory zbyt obszerne, sk�ada�y si� zazwyczaj z kilku zda�, stanowi�cych jakby og�lne wskaz�wki, na jaki temat nale�a�o m�wi� na scenie. A wi�c nie wiedz�c nic o tym tworzyli�my najprawdziwszy teatr dellarte. G��wne role grali�my my dwaj, spe�niaj�c jednocze�nie funkcje maszynist�w oraz bileter�w, kontroluj�cych zaproszenia, �eby nie przedosta�a si� na widowni� "granda" z s�siednich podw�rek, kt�ra mog�aby wygwizda� przedstawienie. Przy zastosowaniu wi�c tych ostro�no�ci widowiska odbywa�y si� w nale�ytym nastroju i powadze. Egzystencj� teatru i jego �wietnie zapowiadaj�c� si� przysz�o�� przerwa�o nagle zarz�dzenie w�a�ciciela lokalu, pana Koniecznego, likwiduj�cego nasz� plac�wk�, kt�ra podobno przeszkadza�a w pracy introligatorni, zu�ywaj�c na przyk�ad klientowski ozdobny papier do przystrojenia sceny. Teatr zosta� zamkni�ty, ale jego bakcyl pozosta� w duszach tw�rc�w. Obaj z W�adkiem zasilili�my potem szeregi aktor�w modnych w�wczas w Warszawie teatr�w amatorskich. Nie pami�tam ju�, w ilu i jakich przedstawieniach tego typu bra�em udzia�, cho� niekiedy jaki� drobny przedmiot zab��kany w szparga�ach domowych przypomina tamte teatralne prze�ycia. Oto znalaz�em kiedy� karbowan� kunsztownie bibu�k�, a na niej wydrukowany ozdobnym drukiem program przedstawienia amatorskiego w Stowarzyszeniu Technik�w przy ul. W�odzimierskiej. (Dzi� jest to NOdna ulica nazywa si� Czackiego.) W programie obok swego znalaz�em nazwiska innych wykonawc�w: Lecha Niemojewskiego i Bohdana Pniewskiego, przysz�ych znakomitych architekt�w polskich. Wtedy byli studentami. Marszczona bibu�ka, dostarczana teatrom amatorskim dla reklamy przez znan� firm� perfumeryjn� "Fryderyk Puls i Synowie", po latach zachowa�a nik�y zapach perfum, kt�rymi by�a nasycona. Tak, �e wyst�powa�o si� tu i tam, ale g��wn� dzia�alno�� teatraln� uprawia�em w swojej szkole. A by�o ni� o�mioklasowe Gimnazjum Filologiczne Wojciecha G�rskiego, mieszcz�ce si� w Warszawie przy ulicy Hortensji (dzi� G�rskiego). Tu prze�y�em pierwsze potyczki z cenzur�. Stanowi� j� sam dyrektor G�rski - �wietny pedagog, wychowuj�cy m�odzie� w�asnymi, nowoczesnymi jak na owe czasy, metodami. Mi�dzy innymi nale�a� do nich sta�y teatr szkolny, prowadzony przez uczni�w. Jednym z kierownik�w tego teatru by�em przez jaki� czas ja. Jako s�uchacz sz�stej chyba klasy. Poniewa� opr�cz powo�ania aktorskiego czu�em jeszcze iskr� bo�� w kierunku dramaturgii, dostarcza�em teatrowi potrzebnego repertuaru, czyli tak zwanych w�wczas komedyjek. Dyrektor G�rski mimo swego liberalnego stosunku do naszej sceny wymaga� jednak przedstawiania sobie do akceptacji utwor�w, kt�re mia�y by� wystawione. Oczywi�cie kr�powa�o to g�rne loty etatowego dramaturga. Napisa�em w�a�nie wspania�y skecz pt. Na wakacjach, ko�cz�cy si� p�omiennym poca�unkiem mi�dzy bohaterami: uczniakiem i pensjonark�. Naturalnie szans na przej�cie przez cenzur� utw�r, moim zdaniem, nie mia� �adnych. A bardzo nie chcia�em, �eby dzie�o zosta�o stracone dla potomno�ci. Postanowi�em wi�c wystawi� je warunkowo, wykorzystuj�c fakt, �e dyrektor wyje�d�a� cz�sto na niedziel� do swojego maj�teczku w Gr�jeckiem. O ile wi�c "G�ral" wyjedzie, skecz, stanowi�cy jeden z numer�w programu, idzie. W przeciwnym razie oczywi�cie odpada. Wszystko sk�ada�o si� doskonale - pedagog wyjecha�. Przedstawienie si� odbywa. -Ja w roli sztubaka prowadz� kunsztowny flirt z najwybitniejsz� nasz� "aktork�", autentyczn� pensjonark� z gimnazjum �e�skiego pani Lange, i nagle, w momencie zbli�aj�cego si� poca�unku, dochodzi mnie zza kulis przejmuj�cy szept kt�rego� z koleg�w "artyst�w": - "G�ral" na sali! Rzucam okiem na widowni� i rzeczywi�cie spostrzegam stoj�cego przy drzwiach w g��bi sali dyrektora. Jest swojej czarnej d�ugiej pelerynie, r�ce ma skrzy�owane na piersiach, patrzy na mnie surowo. Przyznam si�, dusza uciek�a mi w pi�ty. Poca�unek jednak zosta� wzi�ty. W�a�ciwie nie by� to poca�unek, raczej pchni�cie w oko. I to podobno do�� mocne. Rzecz dziwna, ale wszystko sko�czy�o si� dobrze. Dyrektor wezwa� mnie nazajutrz do siebie i o�wiadczy�, �e jest mu bardzo przykro z powodu tego braku zaufania do niego. - Zasmuci�e� mnie, dzieci�, przecie� ja bym ci to pu�ci�. To by�o zgrabne i bardzo przyjemne. A "dziecina" pod w�sem (bardzo wcze�nie mi si� sypa� zacz�y) siedzia�a na brzegu krzese�ka i my�la�a sobie: "Gadaj zdr�w, kochany dyrku. Nie pu�ci�by�!" Do dzi� nie wiem, jak by to by�o. Tyle tylko zosta�o mi po tej rozmowie, �e podczas wieczor�w autorskich, miewanych do�� cz�sto, zawsze patrz� w g��b sali, czy przy drzwiach kto� nie stoi. Wtedy bardzo �ci�le trzymam si� tekstu przejrzanego przez odpowiednie instancje. Niezale�nie od wyst�p�w na scenie szkolnej grywa�em go�cinnie, jako si� rzek�o wy�ej, gdzie si� da�o. Ten nadmiar zaj�� teatralnych powodowa�, �e na mozolne studiowanie programu gimnazjalnego czasu mia�em niewiele. Tote� niekt�re ciekawsze klasy powtarza�em. Na szcz�cie zacny dyrektor G�rski wprowadzi� w swojej szkole ustr�j semestralny - p�roczny. Zamiast o�miu klas by�o szesna�cie semestr�w. Tak, �e oblany ucze� traci� na powt�rk� tylko sze�� miesi�cy zamiast ca�ego roku. Korzysta�em czasem z tego udogodnienia, co w rezultacie dawa�o mi co pewien czas nowych koleg�w. Dawniejsi odchodzili, ale przybywali inni, cz�sto nawet sympatyczniejsi. W ka�dym razie powi�ksza�o si� grono m�odych ludzi, o kt�rych mog�em m�wi�, �e byli moimi kolegami. I dzi� nie wiem, czy jest kto� jeszcze w Warszawie rozporz�dzaj�cy tak� ilo�ci� by�ych koleg�w szkolnych. Stawa�o si� to czasem jednak przyczyn� drobnych przykro�ci. Nie znaj�c dok�adnie nowych towarzyszy szkolnej doli, pada�em ofiar� fa�szywych informacji. Oto na pocz�tku pewnego semestru zosta�em wywo�any do tablicy przez nauczyciela algebry. Kaza� mi rozwi�za� jakie� r�wnanie, zrobi�em to, ale nie b�d�c specjalnie pewny swoich wiadomo�ci w dziedzinie nauk �cis�ych, rozgl�da�em si� po klasie szukaj�c aprobaty. Przede wszystkim zwr�ci�em uwag� na siedz�cego w pierwszej �awce prymusa, o kt�rym s�ysza�em, �e jecha� na samych pi�tkach. Speszy�em si�, bo prymus przecz�co kr�ci� g�ow�. Star�em wi�c rozwi�zanie g�bk� i napisa�em inne. Znakomito�� klasowa tym razem potwierdzi�a wynik, kiwaj�c nosem na znak zgody. Pewny wi�c swego czeka�em spokojnie, a� nauczyciel oderwie oczy od jakich� swoich notatek i spojrzy na tablic�. Spojrza� i postawi� mi dw�j�. Okaza�o si�, �e pierwsze moje rozwi�zanie by�o dobre. Na pauzie w�ciek�y dopad�em prymusa: - �winia jeste�, nie kolega, wisz! Nie wiedzia�, o co mi chodzi. Okaza�o si�, �e mia� tik nerwowy, polegaj�cy na przecz�cym kr�ceniu g�ow� b�d� te� kiwaniu ni�, na przemian. Starzy jego koledzy wiedzieli o tym, ja, drugoroczniak, wpad�em. Za to w j�zyku polskim powodzi�o mi si� nie�le. Ale te� nie uda�o mi si� osi�gn�� zbyt wysokich ocen. Mo�e dlatego, �e musia�em pisywa� zazwyczaj dwa �wiczenia. Jedno za siebie, drugie za wiernego swego przyjaciela, Stefana K�osowskiego. W rezultacie za klas�wki Stefan zbiera� pi�tki, a ja musia�em si� kontentowa� tr�jk� z plusem. Nie starcza�o mi ju� inwencji tw�rczej na drugie �wiczenie, pierwsze by�o bowiem dla przyjaciela. W dodatku musia�em je pisa� "prostym charakterem", a swoje pismem pochy�ym, �eby si� nauczyciel "nie pokapowa�". Jednak te drobne szkolne przeciwno�ci losu nie by�y w stanie oderwa� mnie od teatru. Mno�y�y si� przedstawienia, w kt�rych bra�em udzia�, a wreszcie zosta�em cz�onkiem sta�ej amatorskiej trupy, grywaj�cej pod firm� Teatr Popularny w sali Zwi�zku Rzemie�lnik�w Chrze�cijan, przy ulicy Kaliksta 5. Dzi� ta ulica nazywa si� �niadeckich, a z gmachu Zwi�zku nie zosta�o �ladu. Tu, szybko awansuj�c, zaj��em wkr�tce stanowisko drugiego amanta (tak, tak!), kreuj�c najrozmaitsze postacie w mro��cych krew w �y�ach dramatach z szerokiego repertuaru teatr�w ludowych, jak Dwie sieroty, Roznosicielka chleba, G�o�na sprawa. Tajemnice Warszawy (to by�y tytu�y, co?), b�d� te� w wodewilach: Krakowskie zuchy, Stare Miasto czy Kr�lowa przedmie�cia. By�em nawet Winicjuszem w przer�bce z Quo vadis i Ketlingiem w Hajduczku adaptowanym z Pana Wo�odyjowskiego przez kierownika naszego teatru, zawodowego, �wietnego niegdy� aktora teatru krakowskiego, J�zefa Pop�awskiego, zwanego powszechnie Plasiem. Naturalnie grywa�em pod pseudonimem: Stefan Gozdawa. Tego Gozdaw� po�yczy�em sobie z jakiej�, nie pami�tam ju� jakiej, powie�ci Rodziewicz�wny. Tak si� tam nazywa� pewien nies�ychanie atrakcyjny bohater. Oczywi�cie znakomity artysta dramatyczny Teatru Popularnego, Gozdawa, id�c na spektakl czy te� pr�b�, w bramie teatralnej pakowa� do kieszeni czapk� szkoln� z dwoma zielonymi lampasami. "Kepi wojska francuskiego nosi ma�pa od G�rskiego" - mawiali o tych czapkach uczniowie innych szk� warszawskich. My�my nazywali j� po prostu- kiepa Oczywi�cie kiepa by�a �wczesnym zwyczajem st�amszona pozbawiona wn�trzno�ci, mia�a prze�amany daszek i do kieszeni wchodzi�a stosunkowo �atwo. �atwo te� dr��cy rano przed dw�j� z fizyki ucze� kt�rego� tam semestru zamienia� si� wieczorem na scenie teatru w nieustraszonego bohatera dramatu Eugeniusza Sue, Wiktora Hugo czy Korzeniowskiego. W�a�nie w Cyganach tego autora gra�em rol� m�odego cyga�skiego wodza, przed kt�rym ta�czy�a uderzaj�c w tamburyno �liczna szesnastoletnia, czarnooka dziewczyna o wielkich zdolno�ciach choreograficznych Na scen� zawodow� nie posz�a, ale przypadkowo wiem, co si� z ni� sta�o. Zosta�a moj� �on� - w kilka lat p�niej. Opr�cz tego niew�tpliwego sukcesu, a raczej drogocennego daru. da� mi Teatr Popularny kawa�ek chleba w r�k�. Bo tak si� z�o�y�o, �e dzi�ki praktyce na tej scenie zosta�em na czas jaki� zawodowym aktorem Grywa�em w Teatrze Powszechnym na Ch�odnej, w Praskim na prawym brzegu Wis�y. A nawet mia�em propozycj� zaanga�owania do Teatru Ma�ego w gmachu Filharmonii Warszawskiej. Ale �e trzeba by�o na p� roku wyje�d�a� do �odzi, gdzie teatr mia� swoj� fili�, zrezygnowa�em. Wp�yn�y na to chyba pewne plany zwi�zane z ma�� Cygank� ta�cz�c� w sztuce Korzeniowskiego. PAN DYREKTOR - TO JA Ukoronowaniem mojej kariery aktorskiej by�o za�o�enie w�asnego teatru. Nast�pi�o to w roku chyba 1924, gdy, dzi�ki pomocy finansowej ojca, w bankrutuj�cym kinie "Europa" na Wolskiej stworzy�em plac�wk� kulturaln�, nazwawszy j� dla uczczenia pami�ci sceny na Kaliksta - Teatrem Popularnym. Po prostu odgrodzi�o si� cz�� kinowej widowni, postawi�o estrad�, zawiesi�o kurtyn� - i gotowe. Pod estrad� powsta�o kilka przytulnych garder�b, kt�re mia�y ten drobny mankament, �e nie mo�na by�o w nich sta�, tylko nale�a�o siedzie�. Ale ostatecznie garderoba s�u�y do wypoczynku artyst�w, a najlepiej odpoczywa si� siedz�c lub le��c. W tych te� dw�ch pozycjach aktorzy charakteryzowali si�, przebierali, przyjmowali wizyty. Lepszych go�ci wita�o si� na kl�czkach. A zachodzili tam czasem i mistrzowie scen sto�ecznych, z Jaraczem i W�grzynem na czele. Magnesem przyci�gaj�cym do naszej �wi�tyni sztuki by�a goloneczka z bigosem, sprowadzana z po�o�onego w s�siedztwie s�ynnego zak�adu gastronomicznego "Pod Cyckami", kt�ra to historyczna nazwa przez �wczesn� pras� by�a zawsze pruderyjnie zmieniana na "Pod Wydatnym Biustem". Bywa� te� na wszystkich prawie naszych premierach Leon Schiller, ale ten nie interesowa� si� goloneczk� - studiowa� publiczno��, by� bowiem w okresie montowania swego teatru dla szerokich mas. Stworzy� go wkr�tce potem w dawnej operetce "Nowo�ci" i nazwa� go teatrem im. Bogus�awskiego. Ale nasza publiczno�� na og� pozosta�a nam wierna. Sk�ada�a si� g��wnie z mieszka�c�w tak zwanej "wolskiej zastawy", to jest najbli�szej dzielnicy, chocia� na g�o�niejsze premiery �ci�gali do nas widzowie nawet z Kamionka, z oddalonej Szmulowizny czy Marymontu, nie m�wi�c rzecz prosta o �r�dmie�ciu. W Teatrze Popularnym grali za mojej "kadencji" mi�dzy innymi nast�puj�cy aktorzy: Wanda Biernacka, Stanis�awa Brzozowska, Pawe� Karszo-Chmielewski, Eugenia D�browska, J�zef Dziemian, Stanis�awa Karli�ska, Wac�aw Kaczorowski, Ignacy Krotulski, Maria Lewicka, Henryk Piotrkowski, Eugeniusz Rotsztadt, Janina Sarnecka, Janusz Sarnecki, Irena Skwierczy�ska, Stanis�aw Smoczy�ski, Aleksander Szarkowski, Irena Trzywdar-Rakowska, Gwido Trzywdar-Rakowski, Jerzy Truszkowski, Wac�aw Zbucki. Sporo z tych nazwisk zdobi�o potem afisze innych warszawskich teatr�w dramatycznych i rewiowych. Ba, �piewa� tu go�cinnie nawet sam Jan Kiepura... Repertuar mieli�my niezmiernie urozmaicony. Od starych melodramat�w "z francuskiego", poprzez Fredr�, z Zemst� na pierwszym miejscu, a� do ostatnich nowo�ci, jak Z�oty cielec Perzy�skiego czy Ponad �nieg �eromskiego. Mam nawet w biurku list �eromskiego z tamtych czas�w, w kt�rym wielki pisarz t�umaczy si� ma�emu teatrowi na przedmie�ciu, �e nie od razu odpowiedzia� na jego list. Szanowny Panie Dyrektorze! List pisany dnia 18 wrze�nia. Zgadzam si� na wystawienie w Teatrze Popularnym utworu mego pt. "Ponad �nieg" - nie wiem tylko, czy to pozwolenie nie jest w og�le sp�nione. Je�eli nie i je�eli ta sztuka b�dzie wystawiona, �ycz� powodzenia i zasy�am �yczenia sukcesu. S. �eromski Konstancin willa "�wit" poczta Skolim�w 2.K.1924 �atwo sobie wyobrazi�, jak "pan dyrektor" obnosi� si� z tym listem po Warszawie.. Robi to zreszt� po dzi� dzie�. Przez scen� Popularnego przesun�o si� tak�e wielu autor�w dzi� znakomitych, w�wczas najm�odszych. Odwiedzili mnie kiedy� dwaj studenci przynosz�c utw�r sceniczny, w kt�rym g��wnymi bohaterami byli Pat i Patachon czy te� Flip i Flap. Dzie�o by�o wodewilem, mia�o mn�stwo piosenek i muzyk� w�asn�. Jeden z autor�w nazywa� si� W�odzimierz S�obodnik, a drugi Konstanty Ildefons Ga�czy�ski. Nie przypominam ju� sobie, z jakim powodzeniem przeszed� wodewil poet�w, znanych w�wczas wy��cznie w najbli�szej rodzinie. Trudno by�o spami�ta�, bo premier� dawa�o si� co tydzie�. Nie d�u�ej te� musia�o niejednokrotnie trwa� pisanie sztuki. Czasem musia� si� fatygowa� osobi�cie "sam dyrektor" i kierownik literacki w jednej osobie. Na przyk�ad w kt�rym� tam roku pojawi� si� film z Jadwig� Smosarsk�, pod szlagierowym tytu�em Tr�dowata. Teatr Popularny prowadzi� ci�k� walk� o publiczno�� z okolicznymi kinami, szczeg�lnie z jednym, kt�re si� nazywa�o "Kometa". Ot� w "Komecie" za trzy tygodnie mia�a si� odby� premiera Tr�dowatej. C� tedy robi kierownik literacki "Popularniaka"? Siada do maszyny, w trzy noce dokonuje przer�bki teatralnej Tr�dowatej i - na tydzie� przed premier� w "Komecie" - wystawia j� na swojej scenie. Sukces przechodzi wszelkie oczekiwania. W teatrze wali si�. Kino zosta�o wyprzedzone. P�niej dla r�wnowagi zagra�o si� Mazep� i wszystko by�o w porz�dku. Publiczno�� mieli�my znakomit� - wra�liw�, �miej�c� si� ca�ym gard�em lub p�acz�c� rzewnymi �zami, nie zawsze we w�a�ciwych miejscach, ale o�ywion� najlepszymi ch�ciami. W�r�d niej wielu wypr�bowanych przyjaci� teatru, troszk� czasem �enuj�cych. Nale�a�a do nich na przyk�ad ferajna niejakiego Tasiemki, �yj�ca w pewnym okresie z gangsterskiego procederu wymuszania okup�w od handluj�cych na pobliskim Kercelaku. Tak si� sk�ada�o, �e panowie, kt�rzy po po�udniu w spos�b twardy i bezwzgl�dny egzekwowali nale�no�� od kupca, dajmy na to, wpuszczaj�c mu za koszul� �yw� mysz, wieczorem �kali w teatrze na Dw�ch sierotach czy innym wstrz�saj�cym dramacie. Oczywi�cie nie mieli zwyczaju p�aci� za wej�cie. Przechodzili obok bileter�w i ze s�owami: "Miesi�czny" uchylali po�y marynarki ukazuj�c kolb� "gnata", czyli starego b�benkowego rewolweru systemu Smith-Wes-son. Teatr honorowa� te abonamenty bez s�owa protestu, zw�aszcza �e obecno�� na sali "tasiemkowc�w" przydawa�a si� nieraz. By�a to jakby nieoficjalna s�u�ba porz�dkowa naszego przybytku. Biada �wczesnym chuliganom czy pijakom, kt�rzy odwa�yli si� rozrabia� lub bar�o�y�. Natychmiast gdzie� z g��bi widowni podnosi�o si� paru pan�w i jakkolwiek po cichu, z wielkim taktem, ale pomimo to stanowczo, wyprowadza�o niekarn� jednostk� z sali. Po czym rozlega� si� dono�ny rumor spadaj�cego ze schod�w cia�a. Incydent by� wyczerpany, ko�czy�o go definitywnie zjawienie si� w mojej kancelarii funkcjonariuszy stra�y porz�dkowej, kt�rzy meldowali: - Panie dyrektorze, wszystko w najwi�kszym porz�deczku. Bar�oga odp�yn��! Na szcz�cie teatr znajdowa� si� na pierwszym pi�trze i sp�awiony widz wychodzi� z przygody ca�o, ale odt�d odnosi� si� z pietyzmem do naszej �wi�tyni sztuki. Rzecz jasna, �e w tych warunkach nie mog�o by� u nas mowy o wyra�aniu g�o�nego niezadowolenia z ogl�danego widowiska. W innych teatrach to si� zdarza�o. Na przyk�ad na premierze jakiej� sztuki Krzywoszewskiego w Teatrze Polskim protestowali przeciwko autorowi skamandryci, graj�c na tr�bkach i piszcza�kach. U nas by�oby to niemo�liwe. Mimo jednak tej opieki, mimo mi�o�ci ludu kino zwyci�y�o i teatr zamkn�� swoje podwoje, a dyrektor znalaz� si� na lodzie. W�wczas poda� mi r�k� Kercelak. GLINY ID�! Jak powszechnie wiadomo, Kercelak by� najbardziej uniwersalnym domem towarowym Warszawy. Dosta� tu mo�na by�o wszystko, od flak�w z pulpetami a� do u�ywanych kot��w gorzelniczych, nie m�wi�c o takich specjalno�ciach, jak rasowe go��bie, garderoba m�ska, gramofony, w�gierska s�onina, obuwie, zegarki bez werk�w, radioaparaty, �wi�toja�ski chleb, rowery, kr�liki, bro� palna, pokarm dla z�otych rybek itd., itd. M�wi�o si� w Warszawie, �e gdyby kto� zapragn�� kupi� na Kercelaku nawet �yraf� czy bengalskiego tygrysa, us�u�ni kupcy miejscowi dostarczyliby mu ich - po cenach przedmiot�w u�ywanych - z Ogrodu Zoologicznego. Oto jak wygl�da� na przyk�ad handel garderob�. Powa�ny, sympatycznej powierzchowno�ci pan z przewieszonymi przez rami� dwiema parami �akietowych spodni sprzedaje klientowi garnitur smokingowy: - Prosz� klejenta, garnitur jest zupe�nie nowy, po jednem samob�jcom, co si� zakocha�, frajer w n�kie kopany, bez wzajemno�ci i w taki spos�b �ycie sobie zmuszony by� odebra�. - A w jaki dese�? - Za pomoc� za�ycia trucizny. - Znakiem tego �lady na klapach by� musz�, bo rzec2 wiadoma, �e samob�jc� podlega �o��dkowem cierpieniom. - To by� cz�owiek jenteligentny, kt�ren my�la�, �e go w tem garniturze pochowaj�, i dlatego do ostatniej minuty swojego ubranka oszcz�dza�. Ale rodzina, choler� warta, nieboszczyka w papierowym fraku pochowa�a, a ubranie za ci�kie pieni�dze mnie sprzeda�a. Po prawdzie szkoda do tromny takiego materia�u i takich dodatk�w. Ten garnitur jeszcze i pana szanownego przetrzyma. �elazo, nie towar. Na ten argument klient ju�-ju� chcia� wyjmowa� pieni�dze, kiedy nagle rozleg�o si� has�o: - Zjazd z towarem! Gliny id�! Transakcja oczywi�cie nie dosz�a do skutku. Kupiec z garniturem po samob�jcy da� szczupaka pod jaki� stragan, a klient oniemia� ze zdziwienia. By�a to jedna z bardzo cz�stych tu ob�aw policyjnych w poszukiwaniu kradzionych rzeczy, szczeg�lnie rower�w. Setka z g�r� stalowych rumak�w zosta�a zakwestionowana, a w�a�ciciele poddani szczeg�owej rewizji. - Panie w�adza, tylko ostro�nie z kieszeniamy, bo mnie pan fotografie narzeczonej wyrzucisz i b�d� mia� z tego potem nieprzyjemno�� - prosi� jeden z "rowerzyst�w". Drugi zn�w b�aga�, �eby go tylko "pod pachamy" nie rusza�, bo ma �achotki i jak si� zacznie �mia�, to do wieczora nie b�dzie si� m�g� uspokoi�. Ale przedstawiciele w�adzy nie honorowali na og� skromnych �ycze� swych ofiar, wyci�gaj�c im z kieszeni i spod pach r�ne "lewe" artyku�y handlowe. Oczywi�cie w tych warunkach nie mog�o by� ju� mowy o normalnych obrotach. Du�� cz�� przedmiot�w zbytu zakwestionowano. Oko�o dwustu wyborowych klient�w i tak� mniej wi�cej ilo�� przedstawicieli �wiata kupieckiego zabra�a policja na przes�uchanie, kt�re nie mog�o si� dobrze sko�czy�. Nawet po odje�dzie policji zgaszony nastr�j nie wr�ci�. Gdzieniegdzie jeszcze kto� tam kupowa� go��bia lub wiewi�rk� w klatce, ale bez przekonania, ot tak, dla podtrzymania tradycji. Ale nie zawsze tak bywa�o. Normalnie Kercelak kipia� �yciem i wrza� ruchem handlowym. Zw�aszcza w sobotnie popo�udnia. Tam to w�a�nie nas�ucha�em si� warszawskiej gwary, tam podpatrzy�em mn�stwo typ�w, z kt�rych potem powstali pan Piecyk, Walory W�tr�bka z Gieni�, szwagier Piekutoszczak i inni. W ten w�a�nie spos�b Kercelak poda� mi d�o� pomocn�. A MO�E BY TAK - DZIENNIKARSTWO? Dyrektorskie prze�ycia zdegustowa�y mnie do teatru ca�kowicie. Wyperswadowa�em go sobie w ci�gu jednego dnia i zacz��em si� rozgl�da� za jakim� innym zawodem. Przypomnia�em sobie sw�j sukces w Wiarusie i p�niejsze osi�gni�cia autorskie i postanowi�em zosta� dziennikarzem. Sekretarzem "Kuriera Warszawskiego" by� w�wczas Tadeusz Ko�czy�, kt�rego zna�em jako recenzenta pisuj�cego sprawozdania z naszego teatru. Ko�czy� przyj�� mnie serdecznie i powiedzia�, �e nie �wi�ci garnki lepi�, i od razu da� mi pr�bne dziennikarskie zadanie. A �e by�a akurat zima, okres Bo�ego Narodzenia, kaza� mi opisa� tak zwan� "choink�" domu akademickiego. Nie pami�tam ju�, co ja tam popisa�em, do��, �e Ko�czy� pochwali� mnie za oszcz�dno�� s�owa, co by�o podobno rzadk� zalet� u debiutant�w. Zauwa�y� jednak, �e t� oszcz�dno�� posun��em mo�e troch� za daleko nie umieszczaj�c we wzmiance, gdzie i kiedy ta "choinka" si� odby�a. Brak te� by�o jednego orzeczenia. Dopisa�em, co trzeba, notatka si� ukaza�a i zainkasowa�em pierwsze swoje honorarium dziennikarskie, za kt�re kupi�em sobie niezw�ocznie paczk� papieros�w "Maden" oraz zapa�ki. Na nic wi�cej na razie nie starczy�o, ale pocz�tek by� zrobiony. Nast�pne wiersz�wki by�y ju� znacznie poka�niejsze. A wreszcie rozwin��em normaln� dzia�alno�� dziennikarsk� w "Kurierze Czerwonym". Popo�udni�wka ta zosta�a w�a�nie �wie�o za�o�ona przez Henryka Butkiewicza i Antoniego Lewandowskiego w skromnym, trzypokojowym chyba, lokalu na Nowym �wiecie. Nie mia�a w�asnej drukarni, redaktorzy pracowali w ciasnocie, w ci�kich warunkach, ale by�o to pismo, kt�re zrewolucjonizowa�o pras� warszawsk�. Nie by�o w nim d�ugich tasiemcowych artyku��w, nie by�o nawet nekrolog�w, stanowi�cych podwaliny finansowe takiego na przyk�ad "Kuriera Warszawskiego". Kr�tkie, zwi�z�e, sensacyjne wiadomo�ci i bardzo d�ugie tytu�y, zawieraj�ce najcz�ciej ca�kowite ich streszczenie. �ywy uk�ad numeru udost�pnia� go ludziom, kt�rzy dotychczas gazet nie czytali. "Czerwoniak", nazwany tak od drukowanego czerwon� farb� tytu�u, z miejsca prawie podbi� Warszaw�. Szed� jak woda. Spr�bowa�em si� tam dosta� ze swymi kawa�kami. Uda�o si�. Napisa�em kilka kr�tkich obrazk�w z "warszawskiego bruku", naszpikowanych gwar�, kt�r�, jak si� to m�wi, mia�em w ma�ym palcu. Pomijaj�c ju� kontakt z wolsk� publiczno�ci� w teatrze, wcze�niej jeszcze zapozna�em si� gruntownie z tym warszawskim dialektem w�a�nie na Kercelaku. Mieszka�em w jego pobli�u przez lat kilkana�cie, na rogu Ch�odnej i Przyokopowej. Tam w�a�nie przenie�li si� moi rodzice z ulicy Wielkiej i tam, na tym wielkim placu, pe�nym bud, budek, stragan�w, klatek z go��biami i stoisk z psami, przys�uchuj�c si� rozmowom handlowc�w z kupuj�cymi poznawa�em tajniki i niuanse tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku opr�cz wymiany drobnotowarowej odbywa�o si� co� jeszcze. Gwary poszczeg�lnych dzielnic Warszawy zlewa�y si� w jeden dialekt warszawski, kt�ry mnie tak zafrapowa� swoj� oryginalno�ci� i celno�ci�, �e ju� w szkole zacz��em nim pisa� �wiczenia z j�zyka polskiego. Oczywi�cie wtedy, kiedy mieli�my zadane opisanie tego� Kercelaka lub jakiej� sceny z warszawskiej ulicy. A musz� powiedzie�, �e mia�em wyj�tkowe szcz�cie, bo trafi�em na �wiat�ego pedagoga polonist�, kt�ry nie podszed� do gwary po belfersku, traktuj�c j� jak zepsut� mow� polsk�, ale uwa�a� gwar� za ludowy j�zyk warszawski, kt�ry nale�y zapisa�, �eby nie poszed� w zapomnienie. Pedagogiem tym by� Norbert Barlicki, dzia�acz polityczny, jeden z przyw�dc�w robotniczej lewicy, z zawodu nauczyciel j�zyka polskiego. Barlicki zach�ca� mnie do pisania t� gwar�, aczkolwiek post�pami moimi nie zachwyca� si� zbytnio. Mawia� zwykle oddaj�c moj� prac� pi�mienn�: - Pan Wiechecki, jak zawsze, prze�lizgn�� si� po temacie, ale �e zrobi� to nie�le - trzy plus. Poza owe trzy plus nie uda�o mi si� nigdy w szkole wyskoczy�, ale na tej gwarze �lizgam si� ju� kilkadziesi�t lat i chwal� to sobie. W�a�nie jej znajomo�� pozwoli�a mi na zaj�cie w "Kurierze Czerwonym" dobrej pozycji. Codziennie niemal dostarcza�em gazecie swoje "micha�ki" z warszawskiej ulicy. By�y to najcz�ciej gwarowe dialogi, pods�uchane niby rozmowy przechodni�w lub takich funkcjonariuszy, jak dozorca domu, zwrotniczy tramwajowy czy str� nocny, zwany w gwarze "papug�". Oczywi�cie m�wili zawsze na tematy aktualne. Z czasem zacz��em si� wypuszcza� na wi�ksze reporta�e, najcz�ciej z �wczesnego podziemia kryminalnego. Dopomaga�a mi w tym znajomo�� z niejakim Marianem Szabra�skim, komisarzem urz�du �ledczego. On to wtajemnicza� mnie w ciemne kulisy handlu �ywym towarem czy skromnego warszawskiego rynku transakcji narkotykami, on przedstawi� mi obraz �wiata kasiarzy, szopenfeldziarzy, kieszonkowc�w, potokarzy itp. Zabiera� mnie nieraz na wycieczki do dzielnic, gdzie mia�y siedlisko te m�ty Warszawy. Kiedy� poszli�my na ulic� Stawki. By�y tam domy zamieszkane wy��cznie przez rycerzy kryminalnego przemys�u. Stan�li�my na rogu ulicy. - Czy pan co zauwa�y�? - zapyta� mnie Szabra�ski. - Nie - odpowiedzia�em gapi�c si� na nielicznych przechodni�w. - A dzieci? - Jakie dzieci? - No, nie spostrzeg� pan, �e dzieci, bawi�ce si� przed chwil� na ulicy, rozpierzch�y si� po bramach? - A co to znaczy? - Pobieg�y da� cynk rodzicom, �e ja zjawi�em si� na ulicy. - Moje uszanowanie dla pana komisarza. Jak zdr�weczko, jak? - powita�a nas jaka� godna matrona w narzuconym na ramiona karaku�owym futrze. Komisarz przywita� si� z ni� grzecznie, stwierdzaj�c, �e dobrze si� czuje, i poszli�my dalej. - To jest g��wna tutejsza paserka. Na razie nie mamy do niej interesu. A ci dwaj panowie, kt�rzy tam stoj� pod bram�, to konsule. - Jak to konsule? - No, kanciarze robi�cy ludzi "na konsula", czyli wy�udzaj�cy od kmiotk�w dolary za wizy za pomoc� zamiany kopert. Komisarz wskaza� na dw�ch eleganckich pan�w, stoj�cych przed bram� w cokolwiek niekompletnych strojach - brakowa�o im przypinanych ko�nierzyk�w i krawat�w. "Dyplomaci" sk�onili si� uprzejmie z u�miechem dobrych znajomych. Kiedy� poszli�my na Smocz� do pewnej restauracji, gdzie urz�dowa� prawdziwy dobroczy�ca ludzi, kt�rzy padli ofiar� kradzie�y. By� to starszy, solidny pan z senatorsk� brod�, podejmuj�cy si� odnalezienia skradzionych przedmiot�w. Oczywi�cie za odpowiedni� prowizj�, zwrotem koszt�w w�amania i godziwym wynagrodzeniem dla w�amywacza. Warszawiacy korzystali cz�sto z jego us�ug, nale�a�o tylko stosunkowo jak najpr�dzej zg�osi� si� na Smocz�, poda� szczeg�y wypadku i nie targowa� si�. - Drogo? - mawia� w�wczas - co znaczy drogo? Z�odzieja za robot� i rezykie nic si� nie nale�y, narz�dzia si� nie niszcz�, a m�j procent te� nie zarobi�em? Za darmo tu p�jd� siedzie�, tak? Jednym s�owem, by� to cz�owiek wysoce ustosunkowany, kt�ry nie �a�owa� swego drogocennego czasu dla przyj�cia z pomoc� bli�nim, nie zapominaj�c r�wnie� o sobie. Poniewa� biuro kradzie�owego po�rednictwa by�o chwilowo nieczynne i zacny mediator zaj�ty by� wy��cznie spo�ywaniem g�siego pipka, popatrzyli�my tylko na-niego i wyszli�my. Ale w czas jaki� potem zaszed� wypadek powoduj�cy, �e sam zacz��em si� namy�la�, czy nie skoczy� na Smocz�. Mianowicie w Teatrze Letnim, gdy po przedstawieniu odbiera�em w szatni garderob�, w�o�y�em na chwil� portfel do tylnej kieszeni spodni. Oczywi�cie w minut� ju� go nie by�o. Nie zawiera� nawet zbyt wielkiej got�wki, tylko sto z�otych, ale by�y w nim: dow�d osobisty, dokument wojskowy i par� wa�nych papierk�w, kt�rych powt�rne wyrabianie mo�e cz�owiekowi potwornie zatru� �ycie. Tu� przed z�o�eniem wizyty ustosunkowanemu panu ze Smoczej spotka�em na ulicy komisarza Szabra�skiego. Wyst�pi�em do niego z pretensj�: - �adnie pilnujecie Warszawy. Do teatru p�j�� nie mo�na, �eby doliniarze cz�owieka nie obrobili. Szabra�ski wys�ucha� opowie�ci o okoliczno�ciach mojego wypadku i rzek�: - A wi�c zosta� redaktor zrobiony "na dupnika". Robota fachowa. Portfel ju� jest u nas. Oczywi�cie bez pieni�dzy. Kaza� mi si� zg�osi� do urz�du �ledczego, numer pokoju taki to a taki, tam mi wydadz� moj� w�asno��. Bo, jak twierdzi�, policja ma cich�, nie pisan� umow� z zawodowymi z�odziejami, kt�rzy po wyj�ciu got�wki wrzucaj� portfele do najbli�szej skrzynki pocztowej. A poczta odsy�a je do urz�du �ledczego. Nie uwierzy�em w idealne dzia�anie tej umowy i do urz�du si� nie zg�osi�em. Dopiero po tygodniu przechodz�c przez Dani�owiczowsk� wst�pi�em do biur warszawskiego Scotland Yardu. We wskazanym przez Szabra�skiego pokoju siedzia� zgorzknia�y urz�dnik, kt�ry niech�tnie wysun�� wielk� szuflad� zawieraj�c� setki chyba portfeli, jeden obok drugiego. Pogrzeba� chwil�, wyj�� m�j i odda� mi go. - Ten? - Ten sam - odrzek�em wzruszony, u�ciskawszy d�o� skwaszonemu Szerlokowi. W portfelu poza pieni�dzmi niczego nie brakowa�o. By� nawet los loteryjny, kt�rego ci�gnienie jeszcze si� nie odby�o. Rozczulony, po przyj�ciu do redakcji napisa�em list otwarty do szanownego z�odzieja z gor�cym podzi�kowaniem za uszanowanie moich dokument�w, o�wiadczaj�c w zako�czeniu, �e na tych d�entelme�skich zasadach zawsze got�w jestem "wsp�pracowa�" z zawodowymi z�odziejami. Opr�cz listu napisa�em jeszcze du�y reporta� o warszawskich doliniarzach. Dosta�em za niego jak�� wi�ksz� sum�. Tak, �e w�a�ciwie zarobi�em na tej kradzie�y jakie� kilkadziesi�t z�otych, no i do�wiadczenie, �eby nigdy nie umieszcza� portfela w tylnej kieszeni spodni, bo mo�na by� "zrobionym" na, trafnie mo�e, ale niezbyt przyjemnie nazywanego przez warszawskich z�odziei, frajera. KARIERA SZEMRANEJ MOWY Reporta�e i wi�ksze kawa�ki, tak zwane trzyszpalt�w-ki, podpisywa�em w "Kurierze Czerwonym" pe�nym imieniem i nazwiskiem, kr�tkie felietoniki skr�tem: Wiech. �ona twierdzi�a, �e robi� to przez wrodzone lenistwo, �e mi si� nie chce, jak si� nale�y, podpisywa�. Bo ja wiem? Mo�e. Faktem jest, �e "Wiech" zwyci�y� i sta� si� moim kryptonimem, a z czasem zrobi� wielk� karier� naukow�. Znakomity j�zykoznawca, profesor Witold Doroszewski w kt�rej� ze swoich prac "wiechem", pisanym przez ma�� liter�, nazwa� wszelkie gwarowe warszawskie odst�pstwa od poprawno�ci j�zykowej. W og�le pojawi�y si� wkr�tce uczone dysertacje na temat gwary wprowadzonej przeze mnie na �amy gazet, a potem do ksi��ek - zbiork�w felieton�w. Opr�cz profesora Doroszewskiego inni uczeni zaj�li si� gwar� warszawsk�, powsta�y na ten temat liczne prace, wychodz� specjalne s�owniki. Wiele wiedzy, trudu i talentu po�wi�ci� skromnej szemranej mowie warszawskiej profesor Bronis�aw Wieczorkiewicz. Pr�buj� niekiedy czyta� te prace i z podziwu wyj�� nie mog�, �e o tym wszystkim nie wiedzia�em. A zacz�o si� skromnie od dialog�w mi�dzy panem Konstantym Pijawk� a pani� Mordzielakow�, na podw�rzu ko�o trzepaka na ulicy Konopackiej. A mo�e to pan Piecyk z Targ�wka zacz�� wprowadza� w mod� warszawsk� gwar�, pierwszy by� to bowiem bohater, z kt�rym kr�tkie fingowane wywiady zacz��em zamieszcza� w "czerwoniaku", a w�a�ciwie "czerwoniakach", bo zach�ceni powodzeniem wydawcy "Kuriera" stworzyli wkr�tce kilka jego odmian. Rano wychodzi� "Express Poranny" za dwadzie�cia groszy i jego ta�sza o po�ow� odmiana pod tytu�em "Dzie� Dobry". W po�udnie ukazywa� si�, jak si� to rzek�o, "Kurier Czerwony", a zaraz po nim, chyba oko�o godziny drugiej, "Dobry Wiecz�r", te� ta�szy - za dziesi�tk�. Tak, �e brakowa�o tylko pism pod tytu�ami: "Dobranoc" i "Moje Uszanowanie", �eby wszystkie formy powitania i po�egnania by�y nimi obj�te. Jednak na razie ta mnogo�� gazet, wypuszczanych przez jedno wydawnictwo, znajdowa�a na rynku nabywc�w, mo�e przez �atw�, sensacyjn� swoj� form�. Pisywa�em do wszystkich tych pism. W "Dzie� Dobry" prowadzi�em nawet przez czas jaki� porady mi�osno--matrymonialno-salonowe. Co� w rodzaju "Przekrojowego" Savoir vivreu czy Kulis serc drukowanych w "Kulisach". Nie lubi�em tej roboty, stosy list�w, na kt�re trzeba by�o odpowiada�, przera�a�y mnie. I cho� nazywa�o si� to Dobre rady J�zefa Gaw�dy, dzi� wiem, �e rady te nie by�y chyba za dobre, bo J�zef Gaw�da by� cholernie znudzony sercowymi k�opotami swoich korespondent�w i sypa� wskaz�wkami bez wi�kszego namys�u. Pocieszam si� jedynie tym, �e by�y one w wi�kszo�ci niezrozumia�e dla adresat�w, a zatem trudne do wprowadzenia w czyn. Mimo to J�zef Gaw�da zdoby� du�� popularno��, zw�aszcza w�r�d prowincjonalnych czytelniczek. Dosz�o do tego, �e kiedy� zjawi�a si� w redakcji korpulentna blondynka z dwuletnim ch�opczykiem na r�ku, pragn�ca zobaczy� si� z J�zefem Gaw�d�, to jest ze mn�. Kiedy wyszed�em do hallu i przedstawi�em si�, blondynka omal nie zemdla�a. A potem ton�c we �zach o�wiadczy�a, �e ojciec nie�lubnego jej dziecka, odwiedzaj�c od czasu do czasu miasto, w kt�rym zamieszkiwa�a, podawa� si� ni mniej, ni wi�cej, tylko za J�zefa Gaw�d� z "Dzie� Dobry". Wskutek rad udzielanych na miejscu zosta�a matk� tego w�a�nie dzieci�cia. Oczywi�cie wszystko si� wyja�ni�o, ale z�o�liwi koledzy d�ugo jeszcze twierdzili, �e ch�opczyk by� kubek w kubek do mnie podobny. Z ulg� te� odda�em wkr�tce Gaw�d� w inne r�ce, gdy� zaproponowano mi obj�cie stanowiska sprawozdawcy z s�du grodzkiego. W GReCKIM S�DZIE Podj��em si� tego nie bez obaw, czy dam sobie rad� z now� dziedzin� pracy dziennikarskiej, wymagaj�c� chocia� pobie�nej znajomo�ci procedury s�dowej i terminologii prawniczej. Ale wysz�o nie�le. Nie zastanawiaj�c si� specjalnie nad zagadnieniami prawnymi, opisywa�em to, co widzia�em na sali s�dowej. w spos�b felietonowy. I tu znowu przysz�o mi w sukurs gwarowe wykszta�cenie. Klientem s�d�w grodzkich by� w wi�kszo�ci wypadk�w szary warszawiak, przewa�nie pos�uguj�cy si� t� gwar�. Odtwarzaj�c dialogi, jakie toczy�y si� przed s�dem mi�dzy stronami, cytuj�c czasem dos�ownie zeznania oskar�onych lub wynurzenia �wiadk�w, mia�em prawie gotowy felieton. Mo�na tam by�o us�ysze� prawdziwe per�y warszawskiego wys�owienia. Stylowy bowiem warszawiak, postawiony przed karz�ce oblicze sprawiedliwo�ci, stara� si� wywrze� na s�dzie jak najlepsze wra�enie. Nie m�wi� ju� o tym, �e