2189
Szczegóły |
Tytuł |
2189 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2189 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2189 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2189 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Greene
Moc i chwa�a
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1989
Prze�o�y� Boles�aw Taborski
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk z wydawnictwa "Pax",
Warszawa 1967.
Pisa�a J. Szopa
Korekty dokona�y:
J. Andrzejewska
i U. Maksimowicz
Dla Gervase
Kr�g si� zacisn��; bystra
chart�w si�a@ i �mier� z godzin�
ka�d� bli�ej by�a.@
(Dryden)
Przedmowa
Kiedy po latach wojny zacz�li�my wydawa� najlepsze powie�ci z
literatur zachodnich, ol�ni�y nas wielkie nazwiska Faulknera,
Hemingwaya, Camusa, Sartre.a. Stwarza�o to poz�r, �e stykamy si�
z niezwykle wy�rubowan� przeci�tn� obowi�zuj�cego poziomu w
literaturze �wiatowej, a nie z jej szczytowymi osi�gni�ciami z
lat kilkunastu. Dopiero dzisiejsze wsp�zawodnictwo mi�dzy
wydawnictwami poluj�cymi na g�o�ne, nagradzane pozycje pozwala
odr�ni� sezonowe rewelacje beletrystyczne od prawdziwej
literatury, kt�r� wyznacza najbardziej bezlitosny s�dzia - czas.
Do ksi��ek, kt�re zwyci�sko wytrzyma�y t� pr�b�, nale�y bez
w�tpienia "Moc i chwa�a" Grahama Greene'a. Ta w�a�nie powie��
ustali�a jego pozycj� w czo��wce literatury �wiatowej, utorowa�a
drog� powodzenia, sukces�w wydawniczych dla "Sedna sprawy", "W
Brighton" czy "Tr�du".
O "Mocy i chwale" tak pisze autor:
"Ksi��ka ta daje mi najwi�ksz� satysfakcj� ze wszystkich moich
ksi��ek; nie m�wi to du�o, ale napawa mnie smutkiem, gdy pomy�l�,
�e napisa�em j� przed dwudziestu laty. Czeka�a prawie dziesi��
lat na powodzenie. Pierwsze wydanie w Anglii mia�o 3500
egzemplarzy i ukaza�o si� na miesi�c przed hitlerowsk� inwazj� na
Holandi�. W Stanach Zjednoczonych wydano j� pod trudnym i
wprowadzaj�cym w b��d tytu�em "�cie�ki labiryntu" (poniewa� mego
w�asnego ju� kto� u�y�), a sprzedano, zdaje si�, dwa tysi�ce
egzemplarzy. Jej powojenny sukces we Francji, kt�ry zawdzi�czam
szlachetnemu wst�powi Fran~cois Mauriaca, stworzy�
niebezpiecze�stwo na dw�ch
frontach: Hollywoodu i Watykanu. John
Ford wyprodukowa� pobo�ny film, w kt�rym ksi�dz sta� si�
uosobieniem szlachetno�ci, a porucznika zrobiono �ajdakiem;
powodzenie powie�ci we francuskich ko�ach katolickich spowodowa�o
reakcj�, w wyniku kt�rej francuscy biskupi dwukrotnie odwo�ywali
si� do Rzymu."
Tyle autor. Jego powie�� by�a wynikiem wyprawy do Meksyku w
latach 1937-38. Greene'a, wychowanego w�r�d protestant�w, zawsze
uderza�y - zreszt� lubiane i przez katolik�w - anegdoty,
przyk�ady z �ycia, pomawiania i oskar�ania ksi�y o pija�stwo i
sprawy z kobietami. Obyczaje ksi�y Po�udniowej Ameryki nie
odbiegaj� zbytnio od bujnych,
prawie awanturniczych �ywot�w kleru
w�oskiego w okresie Renesansu. Greene w czasie podr�y obserwuje
�lady niedawnego rozgromienia Ko�cio�a meksyka�skiego - kt�ry
wyparty z powierzchni �ycia, na poz�r przestaje istnie�.
Pisarz uczestniczy� w mszach odprawianych po domach, w
ukryciu, gdzie zamiast dzwonka ministrant stuka� palcem w
pod�og�. Pisarz rozmawia z wiernymi, tropi �lady nielicznych
ksi�y, przekazywanych z r�k do r�k, mimo �e pomoc im okazywana
grozi rozstrzelaniem. Mieszanina naj�arliwszej wiary i ciemnego
przywi�zania, odruch�w niezwyk�ej szlachetno�ci, nawet
bohaterstwa - i chciwo�ci, nienawi�ci, zdrady.
Greene'a wci�ga wzajemna zale�no�� dwu przeciwstawnych si�,
starcie dwu racji, kt�re, jak z �wczesnego uk�adu wynika�o,
musia�y by� w konflikcie. Z jednej strony ksi�dz-pijaczyna,
ojciec kilkuletniego dziecka, s�aby, �wiadomy w�asnej marno�ci -
a z drugiej porucznik "czerwonych koszul", kt�ry go �ciga w imi�
dekretu. Wydaje si�, �e Autor wyidealizowa� swego oficera policji
- tak bywa�o i w "Spokojnym Amerykaninie", i w "Sednie sprawy" -
przyda� przedstawicielom w�aadzy co� z godno�ci filozof�w, ka��c
im b�ysn�� spekulacjami my�lowymi, czasem w formie aforyzm�w. W
Meksyku sprawy by�y jednak o wiele prostsze: nienawi��
eksplodowa�a buntem uciskanych, dla pistoleros najprostszym
za�atwieniem konfliktu by� celny strza� z rewolweru; nie
dyskutowa�, tylko zabi�. Mury starych �wi�ty� pr�bowano rozsadzi�
dynamitem, �eby zbiegli duchowni nie mieli do czego powraca�.
Wyp�dzi� ksi�y lub ich wyt�pi�, albo zmusi�, by si� zaparli
sakramentu, raz na zawsze sko�czy� z religi�.
Min�o kilkana�cie lat. Dzi� wiemy, �e w Meksyku znaleziono
modus vivendi. Ko�ci� przyj�� nowe formy dzia�alno�ci
duszpasterskiej, wierni praktykuj� swobodnie, cho� pr�dy
antyklerykalne s� nadal silne, g��wnie wp�ywowej masonerii.
W tej �wietnej powie�ci interesuje Greene'a jedynie dramatyczna
sytuacja, to, co nazwa�bym wielkimi �owami, gr� pe�n� �miertelnego
ryzyka. Autor nie pr�buje nam wyja�ni�, jak do tego dosz�o, jak
powsta�y tak silne spo�eczne pr�dy wrogo�ci, nienawi�ci, kt�re
doprowadzi�y do czasowego rozproszenia kleru meksyka�skiego.
Jednak polski czytelnik musi sobie zada� takie pytanie. �eby
na nie odpowiedzie�, przyjdzie g��boko si�gn�� w przesz�o��: nie
ma skutk�w bez przyczyn.
Pami�tamy, �e Meksyk w ci�gu wiek�w by� koloni� hiszpa�sk�,
zdobyt� podbojem pe�nym okrucie�stwa, wyrafinowanych zdrad,
nikczemno�ci. Chciwo�� i z�oto by�y motorem dzia�ania
konkwistador�w. Dlatego zrozpaczeni, mordowani Indianie
pochwyconym Hiszpanom roztopione z�oto wlewali do gard�a, by ich
ostatecznie nasyci�.
Cortez kaza� �ywcem piec ostatniego w�adc� zagarni�tego
pa�stwa, by w m�kach wyda� sekret, gdzie ukry� swoje skarby.
�o�nierze hiszpa�scy p�dzili z sob� je�c�w, kt�rzy stanowili
kolejno pokarm dla ps�w. Ka�dy z gubernator�w pragn�� jak
najszybciej zbi� fortun� i wr�ci� do zamorskiej ojczyzny.
Administracja si� zmienia�a, wspieraj�ce j� duchowie�stwo budowa�o
ziemsk� pot�g� Ko�cio�a, dziedziczy�o skarby, trwa�o, gromadz�c
olbrzymie dobra, g��wnie ziemi�. Statystyka, odk�d zacz�a
istnie�, podaje przera�aj�ce liczby, pe�ne gro�nej wymowy, 80%
ziemi by�o w posiadaniu 2% ludno�ci, stawarzaj�c warunki, w
kt�rych 90% ch�op�w pracowa�o jako si�a najemna, niewolniczo
uzale�niona od obszarnika. Najpot�niejszym - niestety - by� kler
meksyka�ski.
N�dza i ciemnota id� w parze; do roku 1910 Meksyk mia� 78%
analfabet�w i dzi� jeszcze daleko do pe�nego nauczania.
Nale�y jednak by� sprawiedliwym, pami�taj�c o tym, �e walk� o
wyzwolenie narodu, zbrojne dzia�ania przeciw Hiszpanom, wsparte
tak�e radykalizmem spo�ecznym, rozpocz�li dwaj ksi�a: Hidalgo i
Morelos, obaj za to, niestety, pot�piani przez episkopat i
skazani na �mier�.
W historii Meksyku duchowie�stwo wy�sze zazwyczaj popiera�o
konserwatywne ugrupowania, odmawiaj�c pomocy - nie tylko
moralnego poparcia, ale nawet cz�stki swoich skarb�w
nagromadzonych w ci�gu wiek�w na dozbrojenie armii, na cele
zabezpieczaj�ce niepodleg�o�� atakowanego kraju.
Dochodzi�o do ra��cych i budz�cych powszechny niepok�j
sojusz�w mi�dzy biskupami meksyka�skimi a interwentami z wojsk
francuskich czy meksyka�skich.
Nar�d meksyka�ski jest w swej wi�kszo�ci katolicki nie tylko z
imienia; jest g��boko przywi�zany do praktyk religijnych. A jednak
na drodze politycznych i ekonomicznych przeobra�e�, zw�aszcza w
czasie walki o wolno��, cz�sto szuka� potencjonalnego wroga w�r�d
upartego, zachowawczego duchowie�stwa, ludzi przewa�nie
cudzoziemskiego pochodzenia, nie zwi�zanych z interesami kraju.
Czy sprawa konfiskaty ziemi ko�cielnej, ogromnych maj�tk�w,
ograniczenie przywilej�w podatkowych, rozbicie owego pa�stwa w
pa�stwie - nie prowadzi�y do konfliktu? Nowe ustawy odcina�y
ksi�y od wszelkiego wp�ywu na �ycie polityczne. Za��dano, by
opu�cili kraj wszyscy duchowni obcego pochodzenia, a by�o ich
ponad 40%. Ksi�a, rodowici Meksykanie, byli zobowi�zani z�o�y�
przysi�g� lojalno�ci wobec rz�du. Wtedy dosz�o do najostrzejszych
spi��, do rozlewu krwi. Ch�opi ch�tnie brali ko�cieln� ziemi�,
mimo �e gro�ono im z ambon ogniem piekielnym. Natomiast burzenie
samych ko�cio��w, przeznaczonych przez w�adze stanowe na
rozbi�rk�, uwa�ali ju� za zamach na swoj� w�asno��. Przodkowie
ich wznie�li te mury, generacje zdobi�y wn�trza, nak�ada�y
wzorzyste sukienki na figury �wi�tych, wiesza�y wota, �ebra�y
odmiany losu ci�kiego jak kamie�. Byli przywi�zani do obrz�d�w;
chrzty, �luby, pogrzeby stawa�y si� najwa�niejszymi wydarzeniami
w ich �yciu. Ziemia to inna sprawa, ziemi� brali bez opor�w, bez
konfliktu w sumieniu, zbyt wiele si� na tych zagonach natrudzili,
ziemia wch�on�a ich pot i �zy, uwa�ali, �e im si� nale�y,
natomiast Ko�cio�a cz�sto bronili, a ksi�dza ukrywali, uwa�aj�c
go za szafarza �aski i sakrament�w, niezb�dnego po�rednika mi�dzy
nimi a Bogiem.
Rz�d Callesa przyst�pi� do wyp�dzania ksi�y jako inspirator�w
meksyka�skiej Wandei, widz�c w nich ostoj� zachowawczej,
feudalnej formacji.
Meksyk pami�ta�, czego do�wiadczy� od okupant�w, dlatego
otworzy� go�cinnie granice wszystkim prze�ladowanym, zw�aszcza z
Hiszpanii i Po�udniowej Ameryki. Zjechali tu t�pieni przez
reakcyjne rz�dy nie tylko socjali�ci i komuni�ci, ale i
uczestnicy nieudanych przewrot�w, walcz�cy z r�nymi dyktaturami,
despotami, zamachowcy i
anarchi�ci. W�a�nie anarchi�ci, przywdziawszy czerwone
koszule, za�atwiali stare
porachunki z ksi�mi, zacz�te jeszcze
w Hiszpanii.
Polowanie, kt�remu ka�e nam towarzyszy� Greene, jest po�cigiem
nie tylko za ksi�dzem, ale i za wrogiem pa�stwa, kt�ry w ko�cu
szuka azylu w Stanach Zjednoczonych, u niedawnego zaborcy Teksasu
i Kalifornii, u tych, co drapie�nym kapita�em pr�bowali sp�ta�
m�od� republik�.
T�o dramatu ksi�dza wymyka si� obserwacji wielkiego pisarza;
jego interesuje psychologia. Jest to zreszt� jego prawo. Ksi�dz
b��kaj�cy si� po india�skich wioskach, ukrywany przez ch�op�w,
udzielaj�cy sakramentu chrztu i
ma��e�stwa, odprawiaj�cy Msz� pod
stra�� - bohaterstwem okupuje w�asne tch�rzostwo i p�yn�cy z
trwogi alkoholizm, zwyk�e cz�owiecze s�abo�ci. W Stanach,
przekroczywszy granic�, jest tylko z�ym ksi�dzem. W Meksyku jest
kandydatem na m�czennika za wiar�. Je�li wraca z samob�jczym
uporem, przeczuwaj�c zasadzk�, w kt�rej przyn�t� jest konaj�cy,
dusza do ocalenia, czyni to i dlatego, �eby ratowa� w�asn�
godno��, samym sob� nie gardzi�.
Graham Greene nie zamierza� dochodzi� przyczyn pozas�u�bowej
zaciek�o�ci po�cigu, nie analizuje pod�o�a historycznego i
ekonomicznego, na kt�rym wyros�a zajad�o�� porucznika-anarchisty.
Mo�e to utrudni�oby warto�ciowanie postaw? Bo czy� ksi�dz
pijaczyna, a zarazem m�czennik, wierny pos�annictwu kap�a�skiemu,
nie sp�aca cz�stki d�ugu za wieki krzywdy, wyzysku i poni�enia
bezrolnych ch�op�w?
O tym warto pami�ta�, to warto wiedzie�, zanim si� zacznie czyta�
t� chyba najwybitniejsz� powie�� Autora, kt�ry jest katolikiem
nie z urodzenia czy tradycji, ale z wyboru.
(Wojciech �ukrowski)
Cz�� pierwsza
Rozdzia� I
Port
Tench wyszed� z domu na upalne s�o�ce meksyka�skie i bia�y
py� drogi, aby dowiedzie� si� o swoj� butl� z eterem. Z dachu
kilka s�p�w spogl�da�o z niemraw� oboj�tno�ci�: nie by� jeszcze
padlin�. W�t�e uczucie buntu zrodzi�o si� w sercu Tencha.
Po�amanymi paznokciami wyrwa� grud� ziemi z drogi i s�abym ruchem
rzuci� j� w ich stron�. Jeden z s�p�w uni�s� si� i poszybowa�
poprzez miasto, ponad malutkim rynkiem, ponad popiersiem by�ego
prezydenta, by�ego genera�a,
by�ego cz�owieka, ponad dwoma straganami, na kt�rych sprzedawano wod�
mineraln�, w stron� rzeki i morza. I tak nic tam nie znajdzie: w
tamtej stronie rekiny opiekowa�y si� padlin�. Tench szed� dalej
przez rynek.
Powiedzia�: "Buenos dias" cz�owiekowi ze strzelb�, kt�ry
oparty o �cian� siedzia� w ma�ym skrawku cienia. Ale to nie by�a
Anglia. Cz�owiek nie odezwa� si� ani s�owem, tylko spogl�da�
niech�tnie na Tencha, jak gdyby nigdy nie mia� do czynienia z tym
cudzoziemcem, jak gdyby to nie Tenchowi zawdzi�cza� dwa trzonowe
z�ote z�by. Poc�c si� Tench przeszed� w kierunku wybrze�a ko�o
urz�du skarbowego, kt�ry kiedy� by� ko�cio�em.
Nagle w po�owie drogi zrozumia�, po co wyszed� z domu... Po
szklank� wody mineralnej? Tylko to mo�na by�o dosta� w tym kraju,
gdzie obowi�zywa�a prohibicja; by�o jeszcze monopolowe piwo, ale
zbyt drogie, �eby je pi� bez specjalnej okazji. Tencha chwyci�y
okropne md�o�ci. Nie, chyba to by�o co� innego, nie woda
mineralna. Oczywi�cie, butla z eterem... Statek by� ju� w porcie.
S�ysza� triumfalny �wist jego syreny, gdy po lunchu le�a� w
��ku. Min�� zak�ad fryzjerski, dwa gabinety dentystyczne i
wyszed� na brzeg rzeki pomi�dzy sk�adem a urz�dem celnym.
Rzeka toczy�a si� ci�ko pomi�dzy plantacjami banan�w prosto
do morza. "Genera� Obregon" by� przycumowany do brzegu i w�a�nie
wy�adowywano piwo. Ze sto skrzy� le�a�o ju� na wybrze�u. Tench
sta� w cieniu urz�du celnego i my�la�: Po co ja tu przyszed�em?
Upa� wyssa� z niego pami��. Zebra� �lin� i splun�� ponuro w
kierunku s�o�ca. Potem usiad� na skrzyni i czeka�. Nic nie ma do
roboty. Nikt nie przyjdzie do niego przed pi�t�.
"Genera� Obregon" - statek d�ugo�ci oko�o trzydziestu metr�w,
mia� kawa�ek uszkodzonej balustrady, jedn� ��d� ratunkow�, dzwon
wisz�cy na sparcia�ym sznurze, lamp� naftow� u dziobu. Wygl�da�o
na to, �e m�g�by przetrwa� ze dwa lub trzy lata na Atlantyku,
je�li nie natrafi na p�nocny wiatr w zatoce. Ten by go oczywi�cie
wyko�czy�. Nie mia�o to jednak �adnego znaczenia: ka�dy,
kupuj�c bilet, by� automatycznie ubezpieczony. Pomi�dzy
zwi�zanymi indykami z p� tuzina pasa�er�w opiera�o si� o
balustrad� i gapi�o na port: na sk�ad towarowy, na pust�,
rozpalon� ulic�, na zak�ady dentyst�w i fryzjer�w.
Tench us�ysza� tu� za sob� skrzyp kabury rewolweru i odwr�ci�
g�ow�. Urz�dnik celny patrzy� na niego ze z�o�ci� i powiedzia�
co�, czego Tench nie dos�ysza�.
- Co prosz�? - spyta�.
- Moje z�by - powiedzia� niewyra�nie celnik.
- Ach tak, pa�skie z�by - rzek� Tench.
Ten cz�owiek w og�le nie mia� z�b�w. To by� pow�d, dla kt�rego
nie m�g� wyra�nie m�wi�. Tench usun�� mu wszystkie. Bra�y go
nudno�ci. Co� mu dolega�o... robaki, dyzenteria...
- Szcz�ka ju� prawie gotowa. Dzi� b�dzie - obiecywa�
machinalnie.
Oczywi�cie, by�o to zupe�nie
niemo�liwe; lecz tak w�a�nie
odk�adaj�c wszystko na potem, tu si� �y�o. Celnik zadowoli� si�
obietnic�. Mo�e zapomni o tym, a zreszt�, co mo�e zrobi�?
Przecie� zap�aci� z g�ry. To by� dla Tencha ca�y �wiat: upa�
i zapominanie o wszystkim, odk�adanie do jutra, a gdy tylko
mo�liwe - got�wka na st�; w�a�ciwie za co? Wpatrywa� si� w dal, w
wolno p�yn�c� rzek�. Przy jej uj�ciu p�etwa rekina porusza�a si�
jak peryskop. Z biegiem lat kilka statk�w osiad�o na mieli�nie.
Podpiera�y teraz brzeg, a ich kominy pochylone by�y jak armaty,
wymierzone w jaki� odleg�y cel poprzez drzewa bananowe i moczary.
Tench my�la�: Butla z eterem, prawie zapomnia�em. Z otwartymi
ustami zacz�� sm�tnie liczy� butelki Cerveza Moctezuma. Sto
czterdzie�ci skrzy�. Dwana�cie razy sto czterdzie�ci. G�sta �lina
zbiera�a mu si� w ustach. Dwana�cie czw�rek to jest czterdzie�ci
osiem. Powiedzia� g�o�no po angielsku: "M�j Bo�e, ale� pi�kna!" -
Tysi�c dwie�cie, tysi�c sze��set osiemdziesi�t. Splun�� patrz�c z
nieokre�lonym zainteresowaniem na dziewczyn�, stoj�c� na dziobie
"Genera�a Obregona". Drobna, szczup�a. Tutejsze kobiety
przewa�nie by�y takie grube. Oczywi�cie, piwne oczy i
nieunikniony b�ysk z�otego z�ba, ale taka �wie�a, m�oda... Tysi�c
sze��set osiemdziesi�t butelek, po pezie za butelk�.
Kto� szepn�� po angielsku:
- Co pan powiedzia�?
Tench odwr�ci� si�.
- Pan jest Anglikiem - zapyta� zdumiony, lecz na widok
okr�g�ej, zapad�ej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem, zmieni�
swe pytanie: - Czy m�wi pan po angielsku?
Tak, m�czyzna odpowiedzia�, �e m�wi po angielsku. Sta�
wyprostowany w cieniu. By� to niski cz�owiek, ubrany w ciemne
miejskie ubranie, dobrze ju� znoszone, a w r�ku mia� niedu��
teczk�. Pod pach� trzyma� jak�� powie��: wida� by�o fragment
krzykliwie kolorowej sceny mi�osnej na ok�adce.
- Przepraszam - powiedzia� - my�la�em, �e to do mnie odezwa�
si� pan przed chwil�. - Mia� wy�upiaste oczy i sprawia� wra�enie
cz�owieka dziwnie weso�ego, jak gdyby dopiero co oblewa�
urodziny... w samotno�ci.
Tench splun��.
- Co ja takiego m�wi�em? - Nie m�g� sobie przypomnie� ani
s�owa.
- Powiedzia� pan: "M�j Bo�e, ale� pi�kna".
- Co ja mog�em mie� na my�li? - Patrzy� w g�r� na bezlitosne
niebo. S�p wisia� tam jak obserwator. - Co? Och, przypuszczam, �e
po prostu t� dziewczyn�. Niecz�sto si� tu widuje taki �adny okaz.
Najwy�ej jedn� lub dwie na rok godne uwagi.
- Ona jest bardzo m�oda.
- Och, ja nie mam �adnych zamiar�w - m�wi� ospale Tench. -
Wolno cz�owiekowi patrze�. Mieszkam samotnie od pi�tnastu lat.
- Tutaj?
- Niedaleko.
Zamilkli obaj. Czas mija�. Cie� urz�du celnego przesun�� si� o
kilka centymetr�w w stron� rzeki. S�p poruszy� si� nieznacznie
jak czarna wskaz�wka zegara.
- Pan przyjecha� tym statkiem? - zapyta� Tench.
- Nie.
- Odje�d�a pan nim?
Ma�y cz�owieczek zdawa� si� wykr�ca� od dania odpowiedzi, ale
w ko�cu, jak gdyby czuj�c, �e trzeba da� jakie� wyja�nienie,
rzek�:
- Ja si� tylko przygl�dam. Zapewne nied�ugo odp�ywa?
- Za par� godzin, do Vera Cruz - odpowiedzia� Tench.
- Bez przystawania po drodze?
- Gdzie� m�g�by stawa�? - Po czym zapyta�: - Sk�d pan si� tu
wzi��?
Obcy odpar� wymijaj�co:
- Przyjecha�em ��dk�.
- Ma pan plantacj�?
- Nie.
- Mi�o jest us�ysze� sw�j j�zyk - zauwa�y� Tench. - Pan
nauczy� si� angielskiego w Stanach?
Tamten przytakn��. Nie by� zbyt rozmowny.
- Ach - m�wi� Tench - co ja bym da� za to, �eby tam by� teraz.
Nie ma pan czasem co� do picia w tej swojej teczce? - doda� po
cichu niespokojnym g�osem. - Niekt�rzy ludzie tam u was... sam
zna�em paru... troch� w celach leczniczych.
- Tylko lekarstwa - powiedzia� tamten.
- Pan jest lekarzem?
Krwi� nabieg�e oczy zerka�y chytrze ukosem na Tencha.
- Pan by mnie pewnie nazwa�... szarlatanem?
- A, cudowne leki? Ka�dy �yje, jak mo�e - zauwa�y� Tench.
- Czy pan dzi� odp�ywa?
- Nie, ja tu przyszed�em po... po... och, i tak wszystko
jedno, po co. - Po�o�y� r�k� na �o��dku i powiedzia�: - Czy nie
ma pan jakiego� lekarstwa na... och, cholera, nie wiem, co mi
jest. Po prostu ten przekl�ty kraj. Ale z tego mnie ani pan, ani
nikt nie wykuruje.
- Pan chce wr�ci� do domu?
- Do domu? - m�wi� Tench. - Tu jest m�j dom. Wie pan, jaki
jest kurs peza w mie�cie Meksyku? Cztery za dolara. Cztery. O
Bo�e. Ora pro nobis.
- Pan jest katolikiem?
- Nie, nie. To tylko takie wyra�enie. Nie wierz� w takie
rzeczy. Zreszt� jest zbyt gor�co - doda� bez sensu.
- Musz� gdzie� usi���.
-Niech pan zajdzie do mnie - powiedzia� Tench. - Mam zapasowy
hamak. Do odej�cia statku jeszcze kupa czasu, je�li pan chce
ogl�da� to widowisko.
- Chcia�em si� zobaczy� z
pewnym cz�owiekiem nazwiskiem Lopez -
powiedzia� obcy.
- Och, on ju� dawno jest rozstrzelany - stwierdzi� Tench.
- Nie �yje?
- Pan wie, jak to jest w tych okolicach. Czy to pana znajomy?
- Nie, nie - zaprzeczy� po�piesznie. - Tylko znajomy
znajomego.
- C�, tak to ju� jest tutaj - ci�gn�� Tench. Zebra� powt�rnie
�lin� i strzykn�� j� w ostre �wiat�o s�oneczne. - Podobno
pomaga�... hm, ludziom niepo��danym... no, wyje�d�a� st�d. Jego
dziewczyna �yje teraz z naczelnikiem policji.
- Jego dziewczyna? Pan ma na my�li c�rk�?
- Nie by� �onaty. Mam na my�li dziewczyn�, z kt�r� �y�.
Tench by� przez chwil� zdziwiony wyrazem twarzy obcego.
- Pan wie, jak to jest - powt�rzy�. Spojrza� w kierunku
"Genera�a Obregona". - Niez�y k�sek z niej. Oczywi�cie za dwa
lata b�dzie jak wszystkie inne: gruba i durna. O Bo�e, jakbym
chcia� si� czego� napi�. Ora pro nobis.
- Mam troch� w�dki - odezwa� si� obcy.
Tench spojrza� na niego przenikliwie.
- Gdzie?
Cz�owiek o zapad�ej twarzy przy�o�y� r�k� do uda, jak gdyby
wskazywa� �r�d�o swej nerwowej weso�o�ci. Tench chwyci� go za
przegub r�ki.
- Ostro�nie - powiedzia�. - Nie tutaj. - Spojrza� na dywan
cienia: na pustej pace siedzia� wartownik i spa�, obok niego
le�a� karabin. - Niech pan przyjdzie do mnie.
- Chcia�em zobaczy� odjazd statku - odpar� niech�tnie
cz�owieczek.
- Och, jeszcze jest par� godzin do odjazdu.
- Par� godzin? Na pewno? Bardzo tu gor�co na s�o�cu.
- Niech pan lepiej idzie ze mn� do domu.
Dom... wyra�enia tego u�ywano tu na okre�lenie czterech �cian,
w kt�rych si� sypia�o. Domu nie by�o nigdy. Szli przez ma�y,
wypalony s�o�cem rynek, gdzie martwy genera� zielenia� od
wilgoci, a pod palmami rozstawiono stragany z napojami gazowanymi.
Dom le�a� jak widok�wkaa na stosie innych poczt�wek. Gdyby
potasowa� wszystkie, m�g�by zobaczy� Nottingham, miejsce urodzenia
na trasie londy�skiego metro, jaki� odosobniony okres w Southend.
Ojciec jego tak�e by� dentyst�. Pierwszym wspomnieniem Tencha
by�o znalezienie w koszu na �mieci wyrzuconego odlewu: chropawe,
bezz�bne, rozdziawione usta z gliny, niby wykopalissko gdzie� z
Dorset - szcz�tki neandertalczyka lub Pithecantropusa. To by�a
jego ulubiona zabawka. Pr�bowano go kusi� mechanicznymi
zabawkami, ale los chcia� inaczej. Jest zawsze taki moment w
dzieci�stwie, gdy drzwi si� otwieraj� i wpuszczaj� przysz�o��.
Upalny mokry port rzeczny i s�py le�a�y w koszu do �mieci,
a on je sobie wybra�. Powinni�my by� wdzi�czni, �e nie mo�emy
widzie� okropno�ci i poni�e� le��cych wok� naszego dzieci�stwa,
w szafach, na p�kach z ksi��kami, wsz�dzie.
Nie by�o bruku: w porze deszczowej wioska (jak� w gruncie
rzeczy by�a ta miejscowo��) zapada�a si� w b�oto. Teraz ziemia
by�a twarda pod stopami jak kamie�. Obaj m�czy�ni mijali w
milczeniu zak�ady fryzjer�w i dentyst�w. S�py na dachach wydawa�y
si� zadowolone jak ptactwo domowe: szuka�y paso�yt�w pod
szerokimi zakurzonymi skrzyd�ami.
- Przepraszam - odezwa� si� Tench, zatrzymawszy si� przed
wielkim, jednopi�trowym drewnianym barakiem z werand�, na kt�rej
ko�ysa� si� hamak. Barak by� troch� wi�kszy ni� inne budy na
w�skiej uliczce, kt�ra ko�czy�a si� bagnem dwie�cie metr�w dalej.
- Mo�e pan chcia�by si� rozejrze�? - m�wi� nerwowo. - Nie chc�
si� chwali�, ale ja tu jestem najlepszym dentyst�. W por�wnaniu z
innymi to nie jest takie z�e miejsce. - Duma chwia�a si� w jego
g�osie jak ro�lina o p�ytkich korzeniach.
Zamkn�wszy drzwi za sob�, wprowadzi� go�cia do �rodka, do
jadalni, gdzie po obu stronach pustego sto�u sta�y dwa krzes�a na
biegunach. By�a tam te� lampa naftowa, kilka starych
ameryka�skich gazet, szafa.
- Zaraz przynios� szklanki - powiedzia� - ale najpierw
chcia�bym panu pokaza�... pan jest wykszta�conym cz�owiekiem... -
Gabinet dentystyczny mia� okno wychodz�ce na podw�rze, po kt�rym
�azi�o z niemraw� godno�ci� kilka indyk�w. W gabinecie sta�a
no�na maszyna do wiercenia z�b�w, fotel dentystyczny kryty
jaskrawo czerwonym pluszem i oszklona szafka, a w niej st�oczone
zakurzone instrumenty. W kubku kleszcze, w rogu p�kni�ta lampka
spirytusowa, a wsz�dzie na p�kach wala�y si� tampony waty.
- Bardzo tu �aadnie - zauwa�y� obcy.
- Nie�le jak na to miasto, prawda? - powiedzia� Tench. - Nie
wyobra�a pan sobie, jakie mam tu trudno�ci. Ta maszyna - ci�gn�� z
gorycz� - jest japo�skiej produkcji. Mam j� tylko miesi�c i ju�
si� psuje. Ale nie sta� mnie na ameryka�skie maszyny.
- Pi�kne okno - powiedzia� obcy.
W okno wprawiony by� witra�: Madonna spogl�da�a przez
moskitier� na indyki chodz�ce po podw�rzu.
- Dosta�em to, gdy pl�drowano ko�ci�. Nie wypada�o, �eby
gabinet dentystyczny nie mia� witra�a. Cywilizacja tego wymaga. W
domu, to znaczy w Anglii, by� zwykle Weso�y Kawaler, sam nie wiem
dlaczego, albo te� R�a Tudor�w. No, ale tu nie by�o wyboru. -
Otworzy� inne drzwi. - Moja pracownia. - Przedmiotem, kt�ry
najbardziej rzuca� si� w oczy, by�o ��ko z zawieszon� nad nim
moskitier�.
- Pan rozumie - rzek� Tench - strasznie tu ciasno. - Z jednej
strony stolarskiego warsztatu sta� dzbanek, miednica i
mydelniczka; z drugiej pompka, taca z piaskiem, obc��ki i ma�y
piecyk.
- Robi� odlewy z gipsu - m�wi� Tench. - Inaczej tu nie mo�na.
- Podni�s� odlew dolnej szcz�ki. Nie zawsze potrafi� je odla�
dok�adnie. Oczywi�cie, pacjenci narzekaj�. - Po�o�y� odlew i
wskaza� inny przedmiot na warsztacie, rzecz o w��knistym i
flakowatym wygl�dzie, z dwoma ma�ymi p�cherzykami z gumy. -
Rozszczep podniebienia - obja�ni�. - Pierwszy raz pr�buj� to
usun��. Foremka Kingsleya. W�tpi�, czy dam sobie z tym rad�. No,
ale trzeba pr�bowa� i�� z post�pem czasu. - Opad�a mu dolna
warga; powr�ci�o bezmy�lne spojrzenie. Upa� w pokoiku
obezw�adnia�. Sta� jak cz�owiek zagubiony w jaskini w�r�d
skamielin i narz�dzi z epoki, o kt�rej wie bardzo niewiele.
- Mo�e usiedliby�my... - zaproponowa� obcy.
Tench wpatrywa� si� w niego wzrokiem bez wyrazu.
- Mogliby�my otworzy� w�dk�.
- Ach racja, w�dka.
Tench wyj�� dwa kieliszki z szafki pod warsztatem i obtar� z
kurzu. Nast�pnie wyszli i usiedli w kszes�ach na biegunach we
frontowym pokoju. Tench nalewa�.
- Z wod�? - spyta� obcy.
- Nie mo�na ufa� tej wodzie. Zaszkodzi�o mi, o tu. - Po�o�y�
r�k� na �o��dku i poci�gn�� d�ugi �yk. - Pan sam zbyt dobrze nie
wygl�da - powiedzia� Tench. Spojrza� na niego uwa�nie. - Pa�skie
z�by. - Brakowa�o jednego k�a, a przednie z�by by�y ��te od
kamienia i psu�y si�. Doda�: - Musi pan o nich pomy�le�.
- Co mi z tego przyjdzie? - powiedzia� obcy. Trzyma� ostro�nie
odrobin� w�dki w kieliszku, jak gdyby to by�o zwierz�, kt�remu
da� schronienie, ale nie ufa�. Wychud�y i zaniedbany, mia� wygl�d
kogo�, kto si� nie liczy�, kogo w dodatku trapi�a choroba lub
niepok�j. Siedzia� na samym brze�ku krzes�a, trzymaj�c na
kolanach teczk� i odsuwaj�c w�dk�, jakby wstydzi� si� swojej
sk�onno�ci do alkoholu.
- Niech pan pije - zach�ca� go Tench (nie by�a to przecie�
jego w�dka). - Dobrze to panu zrobi. - Ciemne ubranie i pochy�e
ramiona go�cia niepokoj�co przypomina�y mu trumn�, a w jego
gnij�cej jamie ustnej �mier� przyczai�a si� ju� teraz. Tench
nala� sobie drugi kieliszek i m�wi� dalej: - Cz�owiek czuje si�
tu bardzo samotnie i przyjemnie jest pogada� sobie po angielsku,
nawet z cudzoziemcem. Mo�e pan by chcia� obejrze� zdj�cie moich
dzieci. - Wyci�gn�� z portfelu po��k�� fotografi� i poda� mu.
Dwoje ma�ych dzieci w ogr�dku wydziera�o sobie ucho konewki. -
Oczywi�cie to by�o szesna�cie lat temu - wyja�ni�.
- Teraz to ju� m�czy�ni.
- Jeden umar�.
- Och - odrzek� tamten �agodnie - ale w chrze�cija�skim kraju.
- �ykn�� nieco w�dki i niezbyt m�drze u�miechn�� si� do Tencha.
- Tak, niew�tpliwie - odpar� Tench ze zdziwieniem. Odchrz�kn��
i doda�: - Nie wydaje mi si� jednak, �eby to mia�o jakie�
znaczenie. - Zamilk�, bo my�li jego zn�w gdzie� si� rozp�yn�y,
szcz�ka opad�a. Wygl�da� szaro i bezmy�lnie, a� wreszcie b�l
�o��dka przywr�ci� mu �wiadomo�� i sk�oni� do si�gni�cia po
kieliszek. - Zaraz, zaraz, o czym to m�wili�my? O dzieciach...
racja. O dzieciach. Ciekawe, jakie to rzeczy zostaj� w pami�ci.
Wie pan, �e pami�tam t� konewk� lepiej ni� dzieci. By�a zielona i
kosztowa�a trzy szylingi jedena�cie i trzy czwarte pensa. M�g�bym
wskaza� sklep, gdzie j� kupi�em. Ale co do dzieci - zamy�li� si�
nad kieliszkiem - nie mog� przypomnie� sobie prawie nic pr�cz ich
p�aczu.
- Dostaje pan listy?
- Przesta�em pisa� przed przyjazdem tutaj. Bo i po co? I tak
nie mog�em posy�a� pieni�dzy. Nie zdziwi�bym si�, gdyby �ona
wysz�a zn�w za m��. Jej matce tylko w to graj. Stara, zgorzknia�a
suka. Nigdy mnie nie lubi�a.
Obcy odezwa� si� cicho:
- To straszne.
Tench spojrza� ze zdziwieniem na swego towarzysza. Tamten
tkwi� w krze�le jak czarny znak zapytania, got�w do odej�cia,
got�w do pozostania. Ze swoj� trzydniow�, siw� brod� wygl�da�
nieporz�dnie i robi� wra�enie cz�owieka s�abego, kogo�, komu
mo�na by�o nakaza� wszystko. Wyja�ni�:
- W og�le �wiat, wie pan, i to, co si� na nim dzieje...
- Niech pan wypije w�dk�.
Pi� ma�ymi �ykami, jakby sobie folgowa�.
- Pan pami�ta to miasto z czas�w przed... przed przyj�ciem
Czerwonych Koszul?
- Owszem.
- Jak szcz�liwe by�o ono wtedy!
- Czy�by? Nie zauwaa�y�em.
- Wtedy przynajmniej ludzie mieli... Boga.
- W stanie z�b�w nie ma �adnej r�nicy - rzek� Tench. Zn�w
nala� sobie w�dki nieznajomego. - To zawsze by�o okropne miejsce.
Samotne. M�j Bo�e, ludzie w Anglii powiedzieliby, �e tu
romantycznie. My�la�em sobie, �e pi�� lat tu sp�dz�, a potem
wyjad�. By�o mn�stwo roboty. Z�ote z�by. Ale p�niej pez spad�. A
teraz nie mog� si� st�d wydosta�. Jednak wyjad� kiedy�. Wycofam
si� z interesu. Wr�c� do kraju. B�d� �y�, jak przysta�o na
d�entelmena. - Zatoczy� r�k� po
pustym, n�dznym pokoju. - Zapomn� o tym wszystkim. Och, ju� nied�ugo tego,
jestem optymist� - zako�czy�.
Obcy nagle spyta�:
- Jak d�ugo jedzie do Vera Cruz?
- Kto?
- Statek.
Tench zas�pi� si�:
- W czterdzie�ci godzin od tej chwili byliby�my na miejscu.
Jest tam dobry hotel "Diligencia". Tak�e dansingi. Weso�e miasto.
- Wydaje si� blisko - rzek� obcy. - A ile kosztowa�by bilet?
- Musia�by si� pan spyta� Lopeza - odpar� Tench. - On ma
agencj�.
- Przecie� Lopez...
- Ach racja, zapomnia�em. Rozstrzelany.
Kto� zapuka� do drzwi. Obcy schowaa� teczk� pod krzes�o, a
Tench ostro�nie podszed� do okna.
- Ostro�no�� nigdy nie zawadzi - stwierdzi�. - Ka�dy dentysta,
kt�ry jest co� wart, ma wrog�w.
S�aby g�os odezwa� si� b�agalnie: "Sw�j" - i Tench otworzy�
drzwi. S�o�ce wpad�o natychmiast do �rodka jak roz�arzona do
bia�o�ci sztaba.
W drzwiach sta� ch�opiec i pyta� o doktora. Mia� wielki
kapelusz i g�upie piwne oczy. Za nim dwa mu�y grzeba�y kopytami i
sapa�y na gor�cej, ubitej drodze. Tench powiedzia�, �e nie jest
lekarzem, lecz dentyst�. Odwr�ciwszy si� zobaczy� swego go�cia,
skulonego w krze�le na biegunach, wpatruj�cego si� jakby
b�agalnie, prosz�co... Ch�opiec m�wi�, �e jest jaki� nowy lekarz
w mie�cie. Stary lekarz mia� febr� i nie chcia� przyj��. Matka
ch�opca by�a chora.
Tench pocz�� sobie co� niejasno przypomina�. Odezwa� si� z
min� odkrywcy:
- Przecie� pan jest lekarzem?
- Nie, nie. Ja musz� z�apa� ten statek.
- Mnie si� zdawa�o, �e pan powiedzia�...
- Zmieni�em zdanie.
- Ach, jeszcze kupa czasu do odjazdu - odpar� Tench. - Nigdy
nie odje�d�aj� punktualnie. - Spyta� ch�opca, jak daleko.
Ch�opiec odpowiedzia�, �e przesz�o dwadzie�cia kilometr�w.
- Za daleko - rzek� Tench. - Id� sobie. Poszukaj kogo innego.
Jak to wie�ci si� roznosz� - powiedzia� do go�cia. - Chyba
wszyscy wiedz�, �e pan jest w mie�cie.
- Ja bym nie potrafi� pom�c - szepn�� obcy niespokojnie.
Zdawa� si� pokornie pyta� Tencha o rad�.
- Id� sobie - powt�rzy� Tench.
Ch�oopiec nie ruszy� si�. Sta� w ostrych promieniach s�o�ca
patrz�c z niezmiern� cierpliwo�ci� i powtarzaj�c, �e matka jego
jest umieraj�ca. Piwne oczy nie wyra�a�y �adnego uczucia.
Stwierdza� fakt. Cz�owiek si� rodzi, jego rodzice umieraj�, sam
si� starzeje i umiera.
- Je�li jest umieraj�ca - powiedzia� Tench - lekarz nie ma po
co do niej chodzi�.
Ale obcy wsta�, jak gdyby wbrew swojej woli nie m�g� si�
oprze� wezwaniu. Rzek� ze smutkiem:
- Zawsze ta sama historia. Tak jak teraz.
- B�dzie si� pan musia� zwija�, �eby zd��y� na statek.
- Nie zd��� - powiedzia�. - Tak ju� mi przeznaczone, �ebym nie
zd��y�. - By� gniewny. - Niech mi pan odda w�dk�. - Poci�gn��
d�ugi �yk patrz�c na nieczu�e dziecko, na rozpalon� ulic� i
niebo, nakrapiane ruchomymi plamkami s�p�w jak gdyby wysypk� od
niestrawno�ci.
- Ale je�li ona umiera... - zacz�� Tench.
- Znam tych ludzi. Ona tak samo umiera, jak ja w tej chwili.
- Pan jej nic nie b�dzie m�g� pom�c.
Ch�opiec obserwowa� ich, jakby go to nic nie obchodzi�o.
Rozmowa tocz�ca si� w obcym j�zyku by�a czym� abstrakcyjnym: on
do tego nie nale�a�, po prostu zaczeka tutaj, a� doktor przyjdzie.
- Pan nic nie wie - powiedzia� gwa�townie obcy. - Ka�dy mi to
stale powtarza: "Ty nic nie pomo�esz". - W�dka dzia�a�a na niego.
Z niezmiern� gorycz� doda�: - S�ysz�, jak to wszyscy m�wi�.
- W ka�dym razie - odezwa� si� Tench - za dwa lub trzy
tygodnie b�dzie drugi statek. Pan jest szcz�liwy, pan mo�e st�d
wyjecha�. Pan nie ma tu kapita�u. - Pomy�la� o swoim kapitale:
japo�ska wiertarka do z�b�w, fotel dentystyczny, lampka
spirytusowa, obc��ki i ma�y piecyk na z�ote plomby. Jest zwi�zany
materialnie z tym krajem.
- Vamos - rzuci� m�czyzna dziecku, a potem odwr�ci� si� do
Tencha i wyrazi� mu wdzi�czno�� za odpoczynek z dala od s�o�ca.
Odznacza� si� swoist�, skarla�� godno�ci�, do kt�rej Tench by�
przyzwyczajony. By�a to godno�� ludzi boj�cych si� odrobiny b�lu,
a jednak siadaj�cych z determinacj� w jego fotelu. By� mo�e nie
lubi� podr�owa� na mule. Po�egna� go w spos�b staro�wiecki: -
B�d� si� modli� za pana.
- By�o mi przyjemnie pana go�ci� - odpowiedzia� Tench.
M�czyzna dosiad� mu�a, a ch�opiec, bardzo powoli, w jaskrawym
blasku s�o�ca pojecha� przodem w kierunku bagien, wn�trza kraju.
To stamt�d w�a�nie wy�oni� si� �w cz�owiek tego rana, by obejrze�
"Genera�a Obregona". Teraz powraca�. Lekko kiwa� si� w siodle pod
wp�ywem w�dki. Przy ko�cu ulicy by� ju� tylko malutk� zawiedzion�
istot�.
Dobrze by�o porozmawia� z obcym - my�la� Tench wracaj�c do
swego pokoju i zamykaj�c za sob� drzwi na klucz (nigdy nie
wiadomo, co si� mo�e przytrafi�). Samotno�� i pustka czeka�y tam
na niego. Lecz by� tak do nich przyzwyczajony, jak do odbicia
w�asnej twarzy w lustrze. Usiad� w krze�le na biegunach i buja�
si� w prz�d i w ty�, wytwarzaj�c lekki przewiew w oci�a�ym
powietrzu. W�ska kolumna mr�wek sun�a przez pok�j ku ma�ej
plamie na pod�odze, gdzie obcy rozla� troch� w�dki. Kr�ci�y si�
po niej, po czym zwartym szykiem maszerowa�y ku przeciwleg�ej
�cianie i znika�y. W oddali, na rzece, "Genera� Obergon"
zagwizda� dwukrotnie, Tench nie wiedzia� dlaczego.
Obcy zostawi� ksi��k�. Le�a�a pod krzes�em, na kt�rym
siedzia�: na ok�adce p�acz�ca kobieta w sukni z czas�w Edwarda
VII kl�cza�a na dywanie, obejmuj�c buty jakiego� m�czyzny -
br�zowe, b�yszcz�ce, o ostrych szpicach. Mia� stercz�ce w�siki i
sta� nad ni� w pogardliwej pozie. Ksi��ka nosi�a tytu�: "La
eterna martyr". Po pewnej chwili Tench podni�s� j� z pod�ogi. Gdy
j� otworzy�, by� zaskoczony. To, co by�o w �rodku, nie by�o
w�a�ciw� tre�ci� ksi��ki. By�a to �acina. Tench zamy�li� si�.
Zamkn�� ksi��k� i zani�s� j� do swej pracowni. Nie m�g� co prawda
jej spali�, ale wola� schowa�, gdy� nie by� pewny; a w�a�ciwie
by� pewny, co w niej jest. W�o�y� j� do piecyka, w kt�rym
przetapia� z�oto. P�niej, z bezmy�lnie otwartymi ustami, stan��
przy warsztacie stolarskim. Przypomnia� sobie, po co chodzi� na
wybrze�e: po butl� z eterem, kt�r� "Genera� Obregon" powinien by�
przywie�� tu, w d� rzeki. Zn�w dobieg� go ryk syreny znad rzeki.
Tench wybieg� na s�o�ce bez kapelusza. Sam m�wi�, �e statek nie
odp�ynie do nast�pnego rana, ale tym ludziom nie mo�na by�o
wierzy�, gdy chodzi�o o niestosowanie si� do rozk�adu jazdy. No i
oczywi�cie: gdy wychodzi� na brzeg pomi�dzy komor� celn� i
sk�adem, "Genera� Obregon" by� ju� oddalony o trzy metry, pruj�c
leniw� rzek� w stron� morza. Tench zacz�� krzycze� w kierunku
statku, lecz na nic to si� nie zda�o. Na wybrze�u nie by�o �ladu
butli. Zawo�a� raz jeszcze i przesta� o tym my�le�. Ostatecznie
nie by�o to takie wa�ne. Odrobina dodatkowego b�lu niewiele
znaczy�a w�r�d ogromu opuszczenia.
Nad "Genera�em Obregonem" zacz�� wia� lekki wietrzyk.
Plantacje banan�w rozpo�ciera�y si� po obu stronach, par� anten
radiowych tkwi�o na wzniesieniu. Port zosta� w tyle. Gdyby
spojrze� wstecz, mo�na by powiedzie�, �e w og�le nie istnia�.
Szeroki Atlantyk otwiera� si� przed parowcem. Wielkie, siwe,
walcowate fale unosi�y dzi�b statku, a powi�zane indyki
przewraca�y si� po pok�adzie. W male�kiej nadbud�wce na pok�adzie
sta� kapitan z wyka�aczk� we w�osach. Ziemia cofa�a si� w takt
wolnego, miarowego ko�ysania. Niespodzianie zapad� zmrok, a na
niebie zawis�y nisko �wiec�ce, jaskrawe gwiazdy. Na dziobie
zapalono lamp� naftow�, a dziewczyna, kt�r� Tench zauwa�y� z
brzegu, zacz�a �agodnie �piewa� melancholijn� i sentymentaln�
piosenk� o r�y, splamionej krwi� prawdziwej mi�o�ci. Jakie�
ogromne poczucie swobody i przestrzeni ogarn�o zatok�, gdy
niska, tropikalna linia wybrze�a zosta�a pochowana w ciemno�ci
jak mumia w grobowcu. "Jestem szcz�liwa" - powiedzia�a do
siebie m�oda dziewczyna, nie zastanawiaj�c si�, dlaczego jest
szcz�liwa.
Daleko w tyle, w g��bi ciemno�ci mu�y wlok�y si� naprz�d.
Dzia�anie w�dki ju� dawno usta�o. Jad�c bagnistym traktem, kt�ry,
gdy przyjd� deszcze, stanie si� zupe�nie nie do przebycia,
m�czyzna unosi� w swym m�zgu d�wi�k syreny "Genera�a Obregona".
Wiedzia�, co to znaczy�o: statek odp�yn�� wed�ug rozk�adu jazdy,
a on zosta� opuszczony. Mimo woli poczu�, �e nienawidzi dziecka
jad�cego przed nim i chorej kobiety. By� niegodny tego, co ni�s�.
Ogarnia� go zewsz�d zapach wilgoci. Wygl�da�o, jakby ta cz��
�wiata nigdy nie zosta�a osuszona w p�omieniach, gdy �wiat
wirowa� w przestrzeni; wch�on�a tylko mg�� i chmury tych
okropnych okolic. Zacz�� si� modli�, podskakuj�c w g�r� i w d� w
takt wielkich krok�w ko�ysz�cego si� i �lizgaj�cego mu�a ze
znakowanym ozorem.
Niech mnie z�api� pr�dko... Niech mnie z�api�. Pr�bowa� uciec,
ale by� - jak kr�l pewnego szczepu w Afryce Zachodniej - swego
ludu niewolnikiem, kt�remu nie wolno si� nawet po�o�y�, �eby
pomy�lne wiatry nie przesta�y wia�.
Rozdzia� II
Stolica
Oddzia� policji powraca� do koszar. Szli nier�wno, z karabinami
zarzuconymi byle jak; strz�py nitek zwisa�y z miejsc po guzikach,
owijacze zsuwa�y si� na kostki, drobni ludzie o czarnych
skrytych oczach Indian. Ma�y rynek na szczycie wzg�rza by�
o�wietlony �ar�wkami zwi�zanymi po trzy i po��czonymi przez
wisz�ce lu�no w g�rze druty. Urz�d skarbowy, Presidencia, zak�ad
dentystyczny, wi�zienie - niski, bia�y budynek z kolumnad�,
datuj�cy si� sprzed trzystu lat, a za nim ulica id�ca stromo w
d� i tylna �ciana zrujnowanego ko�cio�a. Kt�r�dy b�d� si� sz�o,
dochodzi�o si� w ko�cu do wody i rzeki. Z r�owych klasycznych
fasad opada� tynk i ukazywa� stwardnia�e gliniaste b�oto, kt�re
powoli zn�w stawa�o si� b�otem. Na rynku trwa�a w najlepsze
wieczorna parada: kobiety przechadza�y si� w jedn� strron�,
m�czy�ni w drug�. M�odzi ludzie w czerwonych koszulach kr�cili
si� ha�a�liwie przy straganach z napojami gazowanymi.
Porucznik kroczy� na czele swych ludzi z min� wyra�aj�c�
gorzki niesmak. Wygl�da�, jakby zosta� przykuty do nich wbrew
swej woli, blizna na szcz�ce mog�a by� pozosta�o�ci� jakiej�
ucieczki. Jego sztylpy i kabura pistoletu wyczyszczone by�y do
po�ysku; wszystkie guziki mia� nienagannie przyszyte. Ostry,
zakrzywiony nos wystawa� z chudej twarzy tancerza. Jego
schludno�� na tle n�dznego
miasteczka sprawia�a wra�enie
nadmiernej ambicji. Skis�y zapach dochodzi� znad rzeki, a pod
namiotami swych poszarpanych czarnych skrzyde� usadowi�y si� na
dachach s�py. Od czasu do czasu
wynurza�a si� ma�a, niedorozwini�ta
g�owa i porusza�y si� szpony. Dok�adnie o dziewi�tej trzydzie�ci
pogas�y wszystkie �wiat�a na rynku.
Wartownik niezgrabnie sprezentowa� bro� i oddzia� wmaszerowa�
do koszar. Nie czekaj�c na rozkaz, zawiesili karabiny ko�o pokoju
oficerskiego i rozeszli si� po dziedzi�cu, do hamak�w i latryn.
Niekt�rzy �ci�gn�li z n�g buty i po�o�yli si�. Tynk odpada� z
glinianych, bielonych �cian, na kt�rych pokolenia policjant�w
gryzmoli�y rozmaite napisy. Kilku wie�niak�w czeka�o na �awce, z
r�kami opuszczonymi mi�dzy kolana. Nikt nie zwraca� na nich
uwagi. W umywalni bi�o si� dw�ch ludzi.
- Gdzie jest jefe? - zapyta� porucznik.
Nikt nie wiedzia�. Mo�e gra w bilard gdzie� w mie�cie?
Porucznik usiad� przy stole naczelnika z widom� irytacj�; z ty�u,
za jego g�ow� narysowane by�y o��wkiem na bielonej �cianie dwa
splecione serca.
- W porz�dku - powiedzia� - na co czekacie? Wprowad�cie
wi�ni�w. - Weszli k�aniaj�c si�, z kapeluszami w r�ku, jeden za
drugim.
"Taki a taki upi� si� i zachowywa� nieporz�dnie." - "Pi��
pez�w grzywny." - "Ale ja nie mog� zap�aci�, ekscelencjo." -
"Wi�c niech wyczy�ci latryn� i cele." - "Taki a taki uszkodzi�
afisz wyborczy." - "Pi�� pez�w grzywny." - "Taki a taki
przy�apany na noszeniu �wi�tego medalika pod koszul�." - "Pi��
pez�w grzywny."
Przes�uchanie dobiega�o ko�ca. Nie by�o nic wa�nego. Przez
otwarte drzwi wpad�y brz�cz�c moskity.
S�ycha� by�o, jak wartownik na zewn�trz prezentuje bro�. Do
�rodka wszed� gwa�townie naczelnik policji. By� to cz�owiek we
flanelowym bia�ym ubraniu i kapeluszu z szerokim rondem, oty�y, z
r�ow�, nalan� twarz�. Mia� na sobie pas z nabojami i wielki
pistolet, obijaj�cy si� o uda. Trzyma� chusteczk� przy ustach.
By� przygn�biony.
- Zn�w boli mnie z�b - rzek�. - Tak mnie boli.
- Nie mam nic do zameldowania - powiedzia� porucznik z pogard�
w g�osie.
- Gubernator znowu na mnie wsiad� dzisiaj - �ali� si�
naczelnik.
- W�dka?
- Nie, ksi�dz.
- Ostatni zosta� rozstrzelany �adnych par� tygodni temu.- On
jest innego zdania.
- Ca�e nieszcz�cie - powiedzia� porucznik - �e nie mamy
fotografii. - Rzuci� okiem na �cian�, na podobizn� Jamesa
Calvera, poszukiwanego w Stanach Zjednoczonych za rabunek banku i
zab�jstwo: zaci�ta, nieregularna twarz, zdj�ta z dw�ch stron;
opis rozes�any po wszystkich posterunkach Ameryki �rodkowej,
niskie czo�o i fanatyczne oczy cz�owieka, my�l�cego tylko o
jednym. Spojrza� na ni� z �alem: by�o tak ma�o prawdopodobne,
�eby w og�le dotar� na po�udnie, z�api� go w jakiej� spelunce na
granicy, w Juarez lub Piedras Negras czy w Nogales.
- On m�wi, �e mamy - �ali� si� naczelnik. - M�j z�b, och m�j
z�b. - Usi�owa� znale�� co� w kieszeni na biodrze, ale
przeszkadza�a mu kabura. Porucznik niecierpliwie stuka�
b�yszcz�cym butem. - Patrz pan - powiedzia� naczelnik.
Spore grono os�b za sto�em, m�ode dziewcz�ta w bia�ym
mu�linie, zak�opotane starsze kobiety z potarganymi w�osami, za
nimi kilku m�czyzn patrz�cyc