2189

Szczegóły
Tytuł 2189
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2189 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2189 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2189 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Graham Greene Moc i chwa�a Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1989 Prze�o�y� Boles�aw Taborski T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Pax", Warszawa 1967. Pisa�a J. Szopa Korekty dokona�y: J. Andrzejewska i U. Maksimowicz Dla Gervase Kr�g si� zacisn��; bystra chart�w si�a@ i �mier� z godzin� ka�d� bli�ej by�a.@ (Dryden) Przedmowa Kiedy po latach wojny zacz�li�my wydawa� najlepsze powie�ci z literatur zachodnich, ol�ni�y nas wielkie nazwiska Faulknera, Hemingwaya, Camusa, Sartre.a. Stwarza�o to poz�r, �e stykamy si� z niezwykle wy�rubowan� przeci�tn� obowi�zuj�cego poziomu w literaturze �wiatowej, a nie z jej szczytowymi osi�gni�ciami z lat kilkunastu. Dopiero dzisiejsze wsp�zawodnictwo mi�dzy wydawnictwami poluj�cymi na g�o�ne, nagradzane pozycje pozwala odr�ni� sezonowe rewelacje beletrystyczne od prawdziwej literatury, kt�r� wyznacza najbardziej bezlitosny s�dzia - czas. Do ksi��ek, kt�re zwyci�sko wytrzyma�y t� pr�b�, nale�y bez w�tpienia "Moc i chwa�a" Grahama Greene'a. Ta w�a�nie powie�� ustali�a jego pozycj� w czo��wce literatury �wiatowej, utorowa�a drog� powodzenia, sukces�w wydawniczych dla "Sedna sprawy", "W Brighton" czy "Tr�du". O "Mocy i chwale" tak pisze autor: "Ksi��ka ta daje mi najwi�ksz� satysfakcj� ze wszystkich moich ksi��ek; nie m�wi to du�o, ale napawa mnie smutkiem, gdy pomy�l�, �e napisa�em j� przed dwudziestu laty. Czeka�a prawie dziesi�� lat na powodzenie. Pierwsze wydanie w Anglii mia�o 3500 egzemplarzy i ukaza�o si� na miesi�c przed hitlerowsk� inwazj� na Holandi�. W Stanach Zjednoczonych wydano j� pod trudnym i wprowadzaj�cym w b��d tytu�em "�cie�ki labiryntu" (poniewa� mego w�asnego ju� kto� u�y�), a sprzedano, zdaje si�, dwa tysi�ce egzemplarzy. Jej powojenny sukces we Francji, kt�ry zawdzi�czam szlachetnemu wst�powi Fran~cois Mauriaca, stworzy� niebezpiecze�stwo na dw�ch frontach: Hollywoodu i Watykanu. John Ford wyprodukowa� pobo�ny film, w kt�rym ksi�dz sta� si� uosobieniem szlachetno�ci, a porucznika zrobiono �ajdakiem; powodzenie powie�ci we francuskich ko�ach katolickich spowodowa�o reakcj�, w wyniku kt�rej francuscy biskupi dwukrotnie odwo�ywali si� do Rzymu." Tyle autor. Jego powie�� by�a wynikiem wyprawy do Meksyku w latach 1937-38. Greene'a, wychowanego w�r�d protestant�w, zawsze uderza�y - zreszt� lubiane i przez katolik�w - anegdoty, przyk�ady z �ycia, pomawiania i oskar�ania ksi�y o pija�stwo i sprawy z kobietami. Obyczaje ksi�y Po�udniowej Ameryki nie odbiegaj� zbytnio od bujnych, prawie awanturniczych �ywot�w kleru w�oskiego w okresie Renesansu. Greene w czasie podr�y obserwuje �lady niedawnego rozgromienia Ko�cio�a meksyka�skiego - kt�ry wyparty z powierzchni �ycia, na poz�r przestaje istnie�. Pisarz uczestniczy� w mszach odprawianych po domach, w ukryciu, gdzie zamiast dzwonka ministrant stuka� palcem w pod�og�. Pisarz rozmawia z wiernymi, tropi �lady nielicznych ksi�y, przekazywanych z r�k do r�k, mimo �e pomoc im okazywana grozi rozstrzelaniem. Mieszanina naj�arliwszej wiary i ciemnego przywi�zania, odruch�w niezwyk�ej szlachetno�ci, nawet bohaterstwa - i chciwo�ci, nienawi�ci, zdrady. Greene'a wci�ga wzajemna zale�no�� dwu przeciwstawnych si�, starcie dwu racji, kt�re, jak z �wczesnego uk�adu wynika�o, musia�y by� w konflikcie. Z jednej strony ksi�dz-pijaczyna, ojciec kilkuletniego dziecka, s�aby, �wiadomy w�asnej marno�ci - a z drugiej porucznik "czerwonych koszul", kt�ry go �ciga w imi� dekretu. Wydaje si�, �e Autor wyidealizowa� swego oficera policji - tak bywa�o i w "Spokojnym Amerykaninie", i w "Sednie sprawy" - przyda� przedstawicielom w�aadzy co� z godno�ci filozof�w, ka��c im b�ysn�� spekulacjami my�lowymi, czasem w formie aforyzm�w. W Meksyku sprawy by�y jednak o wiele prostsze: nienawi�� eksplodowa�a buntem uciskanych, dla pistoleros najprostszym za�atwieniem konfliktu by� celny strza� z rewolweru; nie dyskutowa�, tylko zabi�. Mury starych �wi�ty� pr�bowano rozsadzi� dynamitem, �eby zbiegli duchowni nie mieli do czego powraca�. Wyp�dzi� ksi�y lub ich wyt�pi�, albo zmusi�, by si� zaparli sakramentu, raz na zawsze sko�czy� z religi�. Min�o kilkana�cie lat. Dzi� wiemy, �e w Meksyku znaleziono modus vivendi. Ko�ci� przyj�� nowe formy dzia�alno�ci duszpasterskiej, wierni praktykuj� swobodnie, cho� pr�dy antyklerykalne s� nadal silne, g��wnie wp�ywowej masonerii. W tej �wietnej powie�ci interesuje Greene'a jedynie dramatyczna sytuacja, to, co nazwa�bym wielkimi �owami, gr� pe�n� �miertelnego ryzyka. Autor nie pr�buje nam wyja�ni�, jak do tego dosz�o, jak powsta�y tak silne spo�eczne pr�dy wrogo�ci, nienawi�ci, kt�re doprowadzi�y do czasowego rozproszenia kleru meksyka�skiego. Jednak polski czytelnik musi sobie zada� takie pytanie. �eby na nie odpowiedzie�, przyjdzie g��boko si�gn�� w przesz�o��: nie ma skutk�w bez przyczyn. Pami�tamy, �e Meksyk w ci�gu wiek�w by� koloni� hiszpa�sk�, zdobyt� podbojem pe�nym okrucie�stwa, wyrafinowanych zdrad, nikczemno�ci. Chciwo�� i z�oto by�y motorem dzia�ania konkwistador�w. Dlatego zrozpaczeni, mordowani Indianie pochwyconym Hiszpanom roztopione z�oto wlewali do gard�a, by ich ostatecznie nasyci�. Cortez kaza� �ywcem piec ostatniego w�adc� zagarni�tego pa�stwa, by w m�kach wyda� sekret, gdzie ukry� swoje skarby. �o�nierze hiszpa�scy p�dzili z sob� je�c�w, kt�rzy stanowili kolejno pokarm dla ps�w. Ka�dy z gubernator�w pragn�� jak najszybciej zbi� fortun� i wr�ci� do zamorskiej ojczyzny. Administracja si� zmienia�a, wspieraj�ce j� duchowie�stwo budowa�o ziemsk� pot�g� Ko�cio�a, dziedziczy�o skarby, trwa�o, gromadz�c olbrzymie dobra, g��wnie ziemi�. Statystyka, odk�d zacz�a istnie�, podaje przera�aj�ce liczby, pe�ne gro�nej wymowy, 80% ziemi by�o w posiadaniu 2% ludno�ci, stawarzaj�c warunki, w kt�rych 90% ch�op�w pracowa�o jako si�a najemna, niewolniczo uzale�niona od obszarnika. Najpot�niejszym - niestety - by� kler meksyka�ski. N�dza i ciemnota id� w parze; do roku 1910 Meksyk mia� 78% analfabet�w i dzi� jeszcze daleko do pe�nego nauczania. Nale�y jednak by� sprawiedliwym, pami�taj�c o tym, �e walk� o wyzwolenie narodu, zbrojne dzia�ania przeciw Hiszpanom, wsparte tak�e radykalizmem spo�ecznym, rozpocz�li dwaj ksi�a: Hidalgo i Morelos, obaj za to, niestety, pot�piani przez episkopat i skazani na �mier�. W historii Meksyku duchowie�stwo wy�sze zazwyczaj popiera�o konserwatywne ugrupowania, odmawiaj�c pomocy - nie tylko moralnego poparcia, ale nawet cz�stki swoich skarb�w nagromadzonych w ci�gu wiek�w na dozbrojenie armii, na cele zabezpieczaj�ce niepodleg�o�� atakowanego kraju. Dochodzi�o do ra��cych i budz�cych powszechny niepok�j sojusz�w mi�dzy biskupami meksyka�skimi a interwentami z wojsk francuskich czy meksyka�skich. Nar�d meksyka�ski jest w swej wi�kszo�ci katolicki nie tylko z imienia; jest g��boko przywi�zany do praktyk religijnych. A jednak na drodze politycznych i ekonomicznych przeobra�e�, zw�aszcza w czasie walki o wolno��, cz�sto szuka� potencjonalnego wroga w�r�d upartego, zachowawczego duchowie�stwa, ludzi przewa�nie cudzoziemskiego pochodzenia, nie zwi�zanych z interesami kraju. Czy sprawa konfiskaty ziemi ko�cielnej, ogromnych maj�tk�w, ograniczenie przywilej�w podatkowych, rozbicie owego pa�stwa w pa�stwie - nie prowadzi�y do konfliktu? Nowe ustawy odcina�y ksi�y od wszelkiego wp�ywu na �ycie polityczne. Za��dano, by opu�cili kraj wszyscy duchowni obcego pochodzenia, a by�o ich ponad 40%. Ksi�a, rodowici Meksykanie, byli zobowi�zani z�o�y� przysi�g� lojalno�ci wobec rz�du. Wtedy dosz�o do najostrzejszych spi��, do rozlewu krwi. Ch�opi ch�tnie brali ko�cieln� ziemi�, mimo �e gro�ono im z ambon ogniem piekielnym. Natomiast burzenie samych ko�cio��w, przeznaczonych przez w�adze stanowe na rozbi�rk�, uwa�ali ju� za zamach na swoj� w�asno��. Przodkowie ich wznie�li te mury, generacje zdobi�y wn�trza, nak�ada�y wzorzyste sukienki na figury �wi�tych, wiesza�y wota, �ebra�y odmiany losu ci�kiego jak kamie�. Byli przywi�zani do obrz�d�w; chrzty, �luby, pogrzeby stawa�y si� najwa�niejszymi wydarzeniami w ich �yciu. Ziemia to inna sprawa, ziemi� brali bez opor�w, bez konfliktu w sumieniu, zbyt wiele si� na tych zagonach natrudzili, ziemia wch�on�a ich pot i �zy, uwa�ali, �e im si� nale�y, natomiast Ko�cio�a cz�sto bronili, a ksi�dza ukrywali, uwa�aj�c go za szafarza �aski i sakrament�w, niezb�dnego po�rednika mi�dzy nimi a Bogiem. Rz�d Callesa przyst�pi� do wyp�dzania ksi�y jako inspirator�w meksyka�skiej Wandei, widz�c w nich ostoj� zachowawczej, feudalnej formacji. Meksyk pami�ta�, czego do�wiadczy� od okupant�w, dlatego otworzy� go�cinnie granice wszystkim prze�ladowanym, zw�aszcza z Hiszpanii i Po�udniowej Ameryki. Zjechali tu t�pieni przez reakcyjne rz�dy nie tylko socjali�ci i komuni�ci, ale i uczestnicy nieudanych przewrot�w, walcz�cy z r�nymi dyktaturami, despotami, zamachowcy i anarchi�ci. W�a�nie anarchi�ci, przywdziawszy czerwone koszule, za�atwiali stare porachunki z ksi�mi, zacz�te jeszcze w Hiszpanii. Polowanie, kt�remu ka�e nam towarzyszy� Greene, jest po�cigiem nie tylko za ksi�dzem, ale i za wrogiem pa�stwa, kt�ry w ko�cu szuka azylu w Stanach Zjednoczonych, u niedawnego zaborcy Teksasu i Kalifornii, u tych, co drapie�nym kapita�em pr�bowali sp�ta� m�od� republik�. T�o dramatu ksi�dza wymyka si� obserwacji wielkiego pisarza; jego interesuje psychologia. Jest to zreszt� jego prawo. Ksi�dz b��kaj�cy si� po india�skich wioskach, ukrywany przez ch�op�w, udzielaj�cy sakramentu chrztu i ma��e�stwa, odprawiaj�cy Msz� pod stra�� - bohaterstwem okupuje w�asne tch�rzostwo i p�yn�cy z trwogi alkoholizm, zwyk�e cz�owiecze s�abo�ci. W Stanach, przekroczywszy granic�, jest tylko z�ym ksi�dzem. W Meksyku jest kandydatem na m�czennika za wiar�. Je�li wraca z samob�jczym uporem, przeczuwaj�c zasadzk�, w kt�rej przyn�t� jest konaj�cy, dusza do ocalenia, czyni to i dlatego, �eby ratowa� w�asn� godno��, samym sob� nie gardzi�. Graham Greene nie zamierza� dochodzi� przyczyn pozas�u�bowej zaciek�o�ci po�cigu, nie analizuje pod�o�a historycznego i ekonomicznego, na kt�rym wyros�a zajad�o�� porucznika-anarchisty. Mo�e to utrudni�oby warto�ciowanie postaw? Bo czy� ksi�dz pijaczyna, a zarazem m�czennik, wierny pos�annictwu kap�a�skiemu, nie sp�aca cz�stki d�ugu za wieki krzywdy, wyzysku i poni�enia bezrolnych ch�op�w? O tym warto pami�ta�, to warto wiedzie�, zanim si� zacznie czyta� t� chyba najwybitniejsz� powie�� Autora, kt�ry jest katolikiem nie z urodzenia czy tradycji, ale z wyboru. (Wojciech �ukrowski) Cz�� pierwsza Rozdzia� I Port Tench wyszed� z domu na upalne s�o�ce meksyka�skie i bia�y py� drogi, aby dowiedzie� si� o swoj� butl� z eterem. Z dachu kilka s�p�w spogl�da�o z niemraw� oboj�tno�ci�: nie by� jeszcze padlin�. W�t�e uczucie buntu zrodzi�o si� w sercu Tencha. Po�amanymi paznokciami wyrwa� grud� ziemi z drogi i s�abym ruchem rzuci� j� w ich stron�. Jeden z s�p�w uni�s� si� i poszybowa� poprzez miasto, ponad malutkim rynkiem, ponad popiersiem by�ego prezydenta, by�ego genera�a, by�ego cz�owieka, ponad dwoma straganami, na kt�rych sprzedawano wod� mineraln�, w stron� rzeki i morza. I tak nic tam nie znajdzie: w tamtej stronie rekiny opiekowa�y si� padlin�. Tench szed� dalej przez rynek. Powiedzia�: "Buenos dias" cz�owiekowi ze strzelb�, kt�ry oparty o �cian� siedzia� w ma�ym skrawku cienia. Ale to nie by�a Anglia. Cz�owiek nie odezwa� si� ani s�owem, tylko spogl�da� niech�tnie na Tencha, jak gdyby nigdy nie mia� do czynienia z tym cudzoziemcem, jak gdyby to nie Tenchowi zawdzi�cza� dwa trzonowe z�ote z�by. Poc�c si� Tench przeszed� w kierunku wybrze�a ko�o urz�du skarbowego, kt�ry kiedy� by� ko�cio�em. Nagle w po�owie drogi zrozumia�, po co wyszed� z domu... Po szklank� wody mineralnej? Tylko to mo�na by�o dosta� w tym kraju, gdzie obowi�zywa�a prohibicja; by�o jeszcze monopolowe piwo, ale zbyt drogie, �eby je pi� bez specjalnej okazji. Tencha chwyci�y okropne md�o�ci. Nie, chyba to by�o co� innego, nie woda mineralna. Oczywi�cie, butla z eterem... Statek by� ju� w porcie. S�ysza� triumfalny �wist jego syreny, gdy po lunchu le�a� w ��ku. Min�� zak�ad fryzjerski, dwa gabinety dentystyczne i wyszed� na brzeg rzeki pomi�dzy sk�adem a urz�dem celnym. Rzeka toczy�a si� ci�ko pomi�dzy plantacjami banan�w prosto do morza. "Genera� Obregon" by� przycumowany do brzegu i w�a�nie wy�adowywano piwo. Ze sto skrzy� le�a�o ju� na wybrze�u. Tench sta� w cieniu urz�du celnego i my�la�: Po co ja tu przyszed�em? Upa� wyssa� z niego pami��. Zebra� �lin� i splun�� ponuro w kierunku s�o�ca. Potem usiad� na skrzyni i czeka�. Nic nie ma do roboty. Nikt nie przyjdzie do niego przed pi�t�. "Genera� Obregon" - statek d�ugo�ci oko�o trzydziestu metr�w, mia� kawa�ek uszkodzonej balustrady, jedn� ��d� ratunkow�, dzwon wisz�cy na sparcia�ym sznurze, lamp� naftow� u dziobu. Wygl�da�o na to, �e m�g�by przetrwa� ze dwa lub trzy lata na Atlantyku, je�li nie natrafi na p�nocny wiatr w zatoce. Ten by go oczywi�cie wyko�czy�. Nie mia�o to jednak �adnego znaczenia: ka�dy, kupuj�c bilet, by� automatycznie ubezpieczony. Pomi�dzy zwi�zanymi indykami z p� tuzina pasa�er�w opiera�o si� o balustrad� i gapi�o na port: na sk�ad towarowy, na pust�, rozpalon� ulic�, na zak�ady dentyst�w i fryzjer�w. Tench us�ysza� tu� za sob� skrzyp kabury rewolweru i odwr�ci� g�ow�. Urz�dnik celny patrzy� na niego ze z�o�ci� i powiedzia� co�, czego Tench nie dos�ysza�. - Co prosz�? - spyta�. - Moje z�by - powiedzia� niewyra�nie celnik. - Ach tak, pa�skie z�by - rzek� Tench. Ten cz�owiek w og�le nie mia� z�b�w. To by� pow�d, dla kt�rego nie m�g� wyra�nie m�wi�. Tench usun�� mu wszystkie. Bra�y go nudno�ci. Co� mu dolega�o... robaki, dyzenteria... - Szcz�ka ju� prawie gotowa. Dzi� b�dzie - obiecywa� machinalnie. Oczywi�cie, by�o to zupe�nie niemo�liwe; lecz tak w�a�nie odk�adaj�c wszystko na potem, tu si� �y�o. Celnik zadowoli� si� obietnic�. Mo�e zapomni o tym, a zreszt�, co mo�e zrobi�? Przecie� zap�aci� z g�ry. To by� dla Tencha ca�y �wiat: upa� i zapominanie o wszystkim, odk�adanie do jutra, a gdy tylko mo�liwe - got�wka na st�; w�a�ciwie za co? Wpatrywa� si� w dal, w wolno p�yn�c� rzek�. Przy jej uj�ciu p�etwa rekina porusza�a si� jak peryskop. Z biegiem lat kilka statk�w osiad�o na mieli�nie. Podpiera�y teraz brzeg, a ich kominy pochylone by�y jak armaty, wymierzone w jaki� odleg�y cel poprzez drzewa bananowe i moczary. Tench my�la�: Butla z eterem, prawie zapomnia�em. Z otwartymi ustami zacz�� sm�tnie liczy� butelki Cerveza Moctezuma. Sto czterdzie�ci skrzy�. Dwana�cie razy sto czterdzie�ci. G�sta �lina zbiera�a mu si� w ustach. Dwana�cie czw�rek to jest czterdzie�ci osiem. Powiedzia� g�o�no po angielsku: "M�j Bo�e, ale� pi�kna!" - Tysi�c dwie�cie, tysi�c sze��set osiemdziesi�t. Splun�� patrz�c z nieokre�lonym zainteresowaniem na dziewczyn�, stoj�c� na dziobie "Genera�a Obregona". Drobna, szczup�a. Tutejsze kobiety przewa�nie by�y takie grube. Oczywi�cie, piwne oczy i nieunikniony b�ysk z�otego z�ba, ale taka �wie�a, m�oda... Tysi�c sze��set osiemdziesi�t butelek, po pezie za butelk�. Kto� szepn�� po angielsku: - Co pan powiedzia�? Tench odwr�ci� si�. - Pan jest Anglikiem - zapyta� zdumiony, lecz na widok okr�g�ej, zapad�ej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem, zmieni� swe pytanie: - Czy m�wi pan po angielsku? Tak, m�czyzna odpowiedzia�, �e m�wi po angielsku. Sta� wyprostowany w cieniu. By� to niski cz�owiek, ubrany w ciemne miejskie ubranie, dobrze ju� znoszone, a w r�ku mia� niedu�� teczk�. Pod pach� trzyma� jak�� powie��: wida� by�o fragment krzykliwie kolorowej sceny mi�osnej na ok�adce. - Przepraszam - powiedzia� - my�la�em, �e to do mnie odezwa� si� pan przed chwil�. - Mia� wy�upiaste oczy i sprawia� wra�enie cz�owieka dziwnie weso�ego, jak gdyby dopiero co oblewa� urodziny... w samotno�ci. Tench splun��. - Co ja takiego m�wi�em? - Nie m�g� sobie przypomnie� ani s�owa. - Powiedzia� pan: "M�j Bo�e, ale� pi�kna". - Co ja mog�em mie� na my�li? - Patrzy� w g�r� na bezlitosne niebo. S�p wisia� tam jak obserwator. - Co? Och, przypuszczam, �e po prostu t� dziewczyn�. Niecz�sto si� tu widuje taki �adny okaz. Najwy�ej jedn� lub dwie na rok godne uwagi. - Ona jest bardzo m�oda. - Och, ja nie mam �adnych zamiar�w - m�wi� ospale Tench. - Wolno cz�owiekowi patrze�. Mieszkam samotnie od pi�tnastu lat. - Tutaj? - Niedaleko. Zamilkli obaj. Czas mija�. Cie� urz�du celnego przesun�� si� o kilka centymetr�w w stron� rzeki. S�p poruszy� si� nieznacznie jak czarna wskaz�wka zegara. - Pan przyjecha� tym statkiem? - zapyta� Tench. - Nie. - Odje�d�a pan nim? Ma�y cz�owieczek zdawa� si� wykr�ca� od dania odpowiedzi, ale w ko�cu, jak gdyby czuj�c, �e trzeba da� jakie� wyja�nienie, rzek�: - Ja si� tylko przygl�dam. Zapewne nied�ugo odp�ywa? - Za par� godzin, do Vera Cruz - odpowiedzia� Tench. - Bez przystawania po drodze? - Gdzie� m�g�by stawa�? - Po czym zapyta�: - Sk�d pan si� tu wzi��? Obcy odpar� wymijaj�co: - Przyjecha�em ��dk�. - Ma pan plantacj�? - Nie. - Mi�o jest us�ysze� sw�j j�zyk - zauwa�y� Tench. - Pan nauczy� si� angielskiego w Stanach? Tamten przytakn��. Nie by� zbyt rozmowny. - Ach - m�wi� Tench - co ja bym da� za to, �eby tam by� teraz. Nie ma pan czasem co� do picia w tej swojej teczce? - doda� po cichu niespokojnym g�osem. - Niekt�rzy ludzie tam u was... sam zna�em paru... troch� w celach leczniczych. - Tylko lekarstwa - powiedzia� tamten. - Pan jest lekarzem? Krwi� nabieg�e oczy zerka�y chytrze ukosem na Tencha. - Pan by mnie pewnie nazwa�... szarlatanem? - A, cudowne leki? Ka�dy �yje, jak mo�e - zauwa�y� Tench. - Czy pan dzi� odp�ywa? - Nie, ja tu przyszed�em po... po... och, i tak wszystko jedno, po co. - Po�o�y� r�k� na �o��dku i powiedzia�: - Czy nie ma pan jakiego� lekarstwa na... och, cholera, nie wiem, co mi jest. Po prostu ten przekl�ty kraj. Ale z tego mnie ani pan, ani nikt nie wykuruje. - Pan chce wr�ci� do domu? - Do domu? - m�wi� Tench. - Tu jest m�j dom. Wie pan, jaki jest kurs peza w mie�cie Meksyku? Cztery za dolara. Cztery. O Bo�e. Ora pro nobis. - Pan jest katolikiem? - Nie, nie. To tylko takie wyra�enie. Nie wierz� w takie rzeczy. Zreszt� jest zbyt gor�co - doda� bez sensu. - Musz� gdzie� usi���. -Niech pan zajdzie do mnie - powiedzia� Tench. - Mam zapasowy hamak. Do odej�cia statku jeszcze kupa czasu, je�li pan chce ogl�da� to widowisko. - Chcia�em si� zobaczy� z pewnym cz�owiekiem nazwiskiem Lopez - powiedzia� obcy. - Och, on ju� dawno jest rozstrzelany - stwierdzi� Tench. - Nie �yje? - Pan wie, jak to jest w tych okolicach. Czy to pana znajomy? - Nie, nie - zaprzeczy� po�piesznie. - Tylko znajomy znajomego. - C�, tak to ju� jest tutaj - ci�gn�� Tench. Zebra� powt�rnie �lin� i strzykn�� j� w ostre �wiat�o s�oneczne. - Podobno pomaga�... hm, ludziom niepo��danym... no, wyje�d�a� st�d. Jego dziewczyna �yje teraz z naczelnikiem policji. - Jego dziewczyna? Pan ma na my�li c�rk�? - Nie by� �onaty. Mam na my�li dziewczyn�, z kt�r� �y�. Tench by� przez chwil� zdziwiony wyrazem twarzy obcego. - Pan wie, jak to jest - powt�rzy�. Spojrza� w kierunku "Genera�a Obregona". - Niez�y k�sek z niej. Oczywi�cie za dwa lata b�dzie jak wszystkie inne: gruba i durna. O Bo�e, jakbym chcia� si� czego� napi�. Ora pro nobis. - Mam troch� w�dki - odezwa� si� obcy. Tench spojrza� na niego przenikliwie. - Gdzie? Cz�owiek o zapad�ej twarzy przy�o�y� r�k� do uda, jak gdyby wskazywa� �r�d�o swej nerwowej weso�o�ci. Tench chwyci� go za przegub r�ki. - Ostro�nie - powiedzia�. - Nie tutaj. - Spojrza� na dywan cienia: na pustej pace siedzia� wartownik i spa�, obok niego le�a� karabin. - Niech pan przyjdzie do mnie. - Chcia�em zobaczy� odjazd statku - odpar� niech�tnie cz�owieczek. - Och, jeszcze jest par� godzin do odjazdu. - Par� godzin? Na pewno? Bardzo tu gor�co na s�o�cu. - Niech pan lepiej idzie ze mn� do domu. Dom... wyra�enia tego u�ywano tu na okre�lenie czterech �cian, w kt�rych si� sypia�o. Domu nie by�o nigdy. Szli przez ma�y, wypalony s�o�cem rynek, gdzie martwy genera� zielenia� od wilgoci, a pod palmami rozstawiono stragany z napojami gazowanymi. Dom le�a� jak widok�wkaa na stosie innych poczt�wek. Gdyby potasowa� wszystkie, m�g�by zobaczy� Nottingham, miejsce urodzenia na trasie londy�skiego metro, jaki� odosobniony okres w Southend. Ojciec jego tak�e by� dentyst�. Pierwszym wspomnieniem Tencha by�o znalezienie w koszu na �mieci wyrzuconego odlewu: chropawe, bezz�bne, rozdziawione usta z gliny, niby wykopalissko gdzie� z Dorset - szcz�tki neandertalczyka lub Pithecantropusa. To by�a jego ulubiona zabawka. Pr�bowano go kusi� mechanicznymi zabawkami, ale los chcia� inaczej. Jest zawsze taki moment w dzieci�stwie, gdy drzwi si� otwieraj� i wpuszczaj� przysz�o��. Upalny mokry port rzeczny i s�py le�a�y w koszu do �mieci, a on je sobie wybra�. Powinni�my by� wdzi�czni, �e nie mo�emy widzie� okropno�ci i poni�e� le��cych wok� naszego dzieci�stwa, w szafach, na p�kach z ksi��kami, wsz�dzie. Nie by�o bruku: w porze deszczowej wioska (jak� w gruncie rzeczy by�a ta miejscowo��) zapada�a si� w b�oto. Teraz ziemia by�a twarda pod stopami jak kamie�. Obaj m�czy�ni mijali w milczeniu zak�ady fryzjer�w i dentyst�w. S�py na dachach wydawa�y si� zadowolone jak ptactwo domowe: szuka�y paso�yt�w pod szerokimi zakurzonymi skrzyd�ami. - Przepraszam - odezwa� si� Tench, zatrzymawszy si� przed wielkim, jednopi�trowym drewnianym barakiem z werand�, na kt�rej ko�ysa� si� hamak. Barak by� troch� wi�kszy ni� inne budy na w�skiej uliczce, kt�ra ko�czy�a si� bagnem dwie�cie metr�w dalej. - Mo�e pan chcia�by si� rozejrze�? - m�wi� nerwowo. - Nie chc� si� chwali�, ale ja tu jestem najlepszym dentyst�. W por�wnaniu z innymi to nie jest takie z�e miejsce. - Duma chwia�a si� w jego g�osie jak ro�lina o p�ytkich korzeniach. Zamkn�wszy drzwi za sob�, wprowadzi� go�cia do �rodka, do jadalni, gdzie po obu stronach pustego sto�u sta�y dwa krzes�a na biegunach. By�a tam te� lampa naftowa, kilka starych ameryka�skich gazet, szafa. - Zaraz przynios� szklanki - powiedzia� - ale najpierw chcia�bym panu pokaza�... pan jest wykszta�conym cz�owiekiem... - Gabinet dentystyczny mia� okno wychodz�ce na podw�rze, po kt�rym �azi�o z niemraw� godno�ci� kilka indyk�w. W gabinecie sta�a no�na maszyna do wiercenia z�b�w, fotel dentystyczny kryty jaskrawo czerwonym pluszem i oszklona szafka, a w niej st�oczone zakurzone instrumenty. W kubku kleszcze, w rogu p�kni�ta lampka spirytusowa, a wsz�dzie na p�kach wala�y si� tampony waty. - Bardzo tu �aadnie - zauwa�y� obcy. - Nie�le jak na to miasto, prawda? - powiedzia� Tench. - Nie wyobra�a pan sobie, jakie mam tu trudno�ci. Ta maszyna - ci�gn�� z gorycz� - jest japo�skiej produkcji. Mam j� tylko miesi�c i ju� si� psuje. Ale nie sta� mnie na ameryka�skie maszyny. - Pi�kne okno - powiedzia� obcy. W okno wprawiony by� witra�: Madonna spogl�da�a przez moskitier� na indyki chodz�ce po podw�rzu. - Dosta�em to, gdy pl�drowano ko�ci�. Nie wypada�o, �eby gabinet dentystyczny nie mia� witra�a. Cywilizacja tego wymaga. W domu, to znaczy w Anglii, by� zwykle Weso�y Kawaler, sam nie wiem dlaczego, albo te� R�a Tudor�w. No, ale tu nie by�o wyboru. - Otworzy� inne drzwi. - Moja pracownia. - Przedmiotem, kt�ry najbardziej rzuca� si� w oczy, by�o ��ko z zawieszon� nad nim moskitier�. - Pan rozumie - rzek� Tench - strasznie tu ciasno. - Z jednej strony stolarskiego warsztatu sta� dzbanek, miednica i mydelniczka; z drugiej pompka, taca z piaskiem, obc��ki i ma�y piecyk. - Robi� odlewy z gipsu - m�wi� Tench. - Inaczej tu nie mo�na. - Podni�s� odlew dolnej szcz�ki. Nie zawsze potrafi� je odla� dok�adnie. Oczywi�cie, pacjenci narzekaj�. - Po�o�y� odlew i wskaza� inny przedmiot na warsztacie, rzecz o w��knistym i flakowatym wygl�dzie, z dwoma ma�ymi p�cherzykami z gumy. - Rozszczep podniebienia - obja�ni�. - Pierwszy raz pr�buj� to usun��. Foremka Kingsleya. W�tpi�, czy dam sobie z tym rad�. No, ale trzeba pr�bowa� i�� z post�pem czasu. - Opad�a mu dolna warga; powr�ci�o bezmy�lne spojrzenie. Upa� w pokoiku obezw�adnia�. Sta� jak cz�owiek zagubiony w jaskini w�r�d skamielin i narz�dzi z epoki, o kt�rej wie bardzo niewiele. - Mo�e usiedliby�my... - zaproponowa� obcy. Tench wpatrywa� si� w niego wzrokiem bez wyrazu. - Mogliby�my otworzy� w�dk�. - Ach racja, w�dka. Tench wyj�� dwa kieliszki z szafki pod warsztatem i obtar� z kurzu. Nast�pnie wyszli i usiedli w kszes�ach na biegunach we frontowym pokoju. Tench nalewa�. - Z wod�? - spyta� obcy. - Nie mo�na ufa� tej wodzie. Zaszkodzi�o mi, o tu. - Po�o�y� r�k� na �o��dku i poci�gn�� d�ugi �yk. - Pan sam zbyt dobrze nie wygl�da - powiedzia� Tench. Spojrza� na niego uwa�nie. - Pa�skie z�by. - Brakowa�o jednego k�a, a przednie z�by by�y ��te od kamienia i psu�y si�. Doda�: - Musi pan o nich pomy�le�. - Co mi z tego przyjdzie? - powiedzia� obcy. Trzyma� ostro�nie odrobin� w�dki w kieliszku, jak gdyby to by�o zwierz�, kt�remu da� schronienie, ale nie ufa�. Wychud�y i zaniedbany, mia� wygl�d kogo�, kto si� nie liczy�, kogo w dodatku trapi�a choroba lub niepok�j. Siedzia� na samym brze�ku krzes�a, trzymaj�c na kolanach teczk� i odsuwaj�c w�dk�, jakby wstydzi� si� swojej sk�onno�ci do alkoholu. - Niech pan pije - zach�ca� go Tench (nie by�a to przecie� jego w�dka). - Dobrze to panu zrobi. - Ciemne ubranie i pochy�e ramiona go�cia niepokoj�co przypomina�y mu trumn�, a w jego gnij�cej jamie ustnej �mier� przyczai�a si� ju� teraz. Tench nala� sobie drugi kieliszek i m�wi� dalej: - Cz�owiek czuje si� tu bardzo samotnie i przyjemnie jest pogada� sobie po angielsku, nawet z cudzoziemcem. Mo�e pan by chcia� obejrze� zdj�cie moich dzieci. - Wyci�gn�� z portfelu po��k�� fotografi� i poda� mu. Dwoje ma�ych dzieci w ogr�dku wydziera�o sobie ucho konewki. - Oczywi�cie to by�o szesna�cie lat temu - wyja�ni�. - Teraz to ju� m�czy�ni. - Jeden umar�. - Och - odrzek� tamten �agodnie - ale w chrze�cija�skim kraju. - �ykn�� nieco w�dki i niezbyt m�drze u�miechn�� si� do Tencha. - Tak, niew�tpliwie - odpar� Tench ze zdziwieniem. Odchrz�kn�� i doda�: - Nie wydaje mi si� jednak, �eby to mia�o jakie� znaczenie. - Zamilk�, bo my�li jego zn�w gdzie� si� rozp�yn�y, szcz�ka opad�a. Wygl�da� szaro i bezmy�lnie, a� wreszcie b�l �o��dka przywr�ci� mu �wiadomo�� i sk�oni� do si�gni�cia po kieliszek. - Zaraz, zaraz, o czym to m�wili�my? O dzieciach... racja. O dzieciach. Ciekawe, jakie to rzeczy zostaj� w pami�ci. Wie pan, �e pami�tam t� konewk� lepiej ni� dzieci. By�a zielona i kosztowa�a trzy szylingi jedena�cie i trzy czwarte pensa. M�g�bym wskaza� sklep, gdzie j� kupi�em. Ale co do dzieci - zamy�li� si� nad kieliszkiem - nie mog� przypomnie� sobie prawie nic pr�cz ich p�aczu. - Dostaje pan listy? - Przesta�em pisa� przed przyjazdem tutaj. Bo i po co? I tak nie mog�em posy�a� pieni�dzy. Nie zdziwi�bym si�, gdyby �ona wysz�a zn�w za m��. Jej matce tylko w to graj. Stara, zgorzknia�a suka. Nigdy mnie nie lubi�a. Obcy odezwa� si� cicho: - To straszne. Tench spojrza� ze zdziwieniem na swego towarzysza. Tamten tkwi� w krze�le jak czarny znak zapytania, got�w do odej�cia, got�w do pozostania. Ze swoj� trzydniow�, siw� brod� wygl�da� nieporz�dnie i robi� wra�enie cz�owieka s�abego, kogo�, komu mo�na by�o nakaza� wszystko. Wyja�ni�: - W og�le �wiat, wie pan, i to, co si� na nim dzieje... - Niech pan wypije w�dk�. Pi� ma�ymi �ykami, jakby sobie folgowa�. - Pan pami�ta to miasto z czas�w przed... przed przyj�ciem Czerwonych Koszul? - Owszem. - Jak szcz�liwe by�o ono wtedy! - Czy�by? Nie zauwaa�y�em. - Wtedy przynajmniej ludzie mieli... Boga. - W stanie z�b�w nie ma �adnej r�nicy - rzek� Tench. Zn�w nala� sobie w�dki nieznajomego. - To zawsze by�o okropne miejsce. Samotne. M�j Bo�e, ludzie w Anglii powiedzieliby, �e tu romantycznie. My�la�em sobie, �e pi�� lat tu sp�dz�, a potem wyjad�. By�o mn�stwo roboty. Z�ote z�by. Ale p�niej pez spad�. A teraz nie mog� si� st�d wydosta�. Jednak wyjad� kiedy�. Wycofam si� z interesu. Wr�c� do kraju. B�d� �y�, jak przysta�o na d�entelmena. - Zatoczy� r�k� po pustym, n�dznym pokoju. - Zapomn� o tym wszystkim. Och, ju� nied�ugo tego, jestem optymist� - zako�czy�. Obcy nagle spyta�: - Jak d�ugo jedzie do Vera Cruz? - Kto? - Statek. Tench zas�pi� si�: - W czterdzie�ci godzin od tej chwili byliby�my na miejscu. Jest tam dobry hotel "Diligencia". Tak�e dansingi. Weso�e miasto. - Wydaje si� blisko - rzek� obcy. - A ile kosztowa�by bilet? - Musia�by si� pan spyta� Lopeza - odpar� Tench. - On ma agencj�. - Przecie� Lopez... - Ach racja, zapomnia�em. Rozstrzelany. Kto� zapuka� do drzwi. Obcy schowaa� teczk� pod krzes�o, a Tench ostro�nie podszed� do okna. - Ostro�no�� nigdy nie zawadzi - stwierdzi�. - Ka�dy dentysta, kt�ry jest co� wart, ma wrog�w. S�aby g�os odezwa� si� b�agalnie: "Sw�j" - i Tench otworzy� drzwi. S�o�ce wpad�o natychmiast do �rodka jak roz�arzona do bia�o�ci sztaba. W drzwiach sta� ch�opiec i pyta� o doktora. Mia� wielki kapelusz i g�upie piwne oczy. Za nim dwa mu�y grzeba�y kopytami i sapa�y na gor�cej, ubitej drodze. Tench powiedzia�, �e nie jest lekarzem, lecz dentyst�. Odwr�ciwszy si� zobaczy� swego go�cia, skulonego w krze�le na biegunach, wpatruj�cego si� jakby b�agalnie, prosz�co... Ch�opiec m�wi�, �e jest jaki� nowy lekarz w mie�cie. Stary lekarz mia� febr� i nie chcia� przyj��. Matka ch�opca by�a chora. Tench pocz�� sobie co� niejasno przypomina�. Odezwa� si� z min� odkrywcy: - Przecie� pan jest lekarzem? - Nie, nie. Ja musz� z�apa� ten statek. - Mnie si� zdawa�o, �e pan powiedzia�... - Zmieni�em zdanie. - Ach, jeszcze kupa czasu do odjazdu - odpar� Tench. - Nigdy nie odje�d�aj� punktualnie. - Spyta� ch�opca, jak daleko. Ch�opiec odpowiedzia�, �e przesz�o dwadzie�cia kilometr�w. - Za daleko - rzek� Tench. - Id� sobie. Poszukaj kogo innego. Jak to wie�ci si� roznosz� - powiedzia� do go�cia. - Chyba wszyscy wiedz�, �e pan jest w mie�cie. - Ja bym nie potrafi� pom�c - szepn�� obcy niespokojnie. Zdawa� si� pokornie pyta� Tencha o rad�. - Id� sobie - powt�rzy� Tench. Ch�oopiec nie ruszy� si�. Sta� w ostrych promieniach s�o�ca patrz�c z niezmiern� cierpliwo�ci� i powtarzaj�c, �e matka jego jest umieraj�ca. Piwne oczy nie wyra�a�y �adnego uczucia. Stwierdza� fakt. Cz�owiek si� rodzi, jego rodzice umieraj�, sam si� starzeje i umiera. - Je�li jest umieraj�ca - powiedzia� Tench - lekarz nie ma po co do niej chodzi�. Ale obcy wsta�, jak gdyby wbrew swojej woli nie m�g� si� oprze� wezwaniu. Rzek� ze smutkiem: - Zawsze ta sama historia. Tak jak teraz. - B�dzie si� pan musia� zwija�, �eby zd��y� na statek. - Nie zd��� - powiedzia�. - Tak ju� mi przeznaczone, �ebym nie zd��y�. - By� gniewny. - Niech mi pan odda w�dk�. - Poci�gn�� d�ugi �yk patrz�c na nieczu�e dziecko, na rozpalon� ulic� i niebo, nakrapiane ruchomymi plamkami s�p�w jak gdyby wysypk� od niestrawno�ci. - Ale je�li ona umiera... - zacz�� Tench. - Znam tych ludzi. Ona tak samo umiera, jak ja w tej chwili. - Pan jej nic nie b�dzie m�g� pom�c. Ch�opiec obserwowa� ich, jakby go to nic nie obchodzi�o. Rozmowa tocz�ca si� w obcym j�zyku by�a czym� abstrakcyjnym: on do tego nie nale�a�, po prostu zaczeka tutaj, a� doktor przyjdzie. - Pan nic nie wie - powiedzia� gwa�townie obcy. - Ka�dy mi to stale powtarza: "Ty nic nie pomo�esz". - W�dka dzia�a�a na niego. Z niezmiern� gorycz� doda�: - S�ysz�, jak to wszyscy m�wi�. - W ka�dym razie - odezwa� si� Tench - za dwa lub trzy tygodnie b�dzie drugi statek. Pan jest szcz�liwy, pan mo�e st�d wyjecha�. Pan nie ma tu kapita�u. - Pomy�la� o swoim kapitale: japo�ska wiertarka do z�b�w, fotel dentystyczny, lampka spirytusowa, obc��ki i ma�y piecyk na z�ote plomby. Jest zwi�zany materialnie z tym krajem. - Vamos - rzuci� m�czyzna dziecku, a potem odwr�ci� si� do Tencha i wyrazi� mu wdzi�czno�� za odpoczynek z dala od s�o�ca. Odznacza� si� swoist�, skarla�� godno�ci�, do kt�rej Tench by� przyzwyczajony. By�a to godno�� ludzi boj�cych si� odrobiny b�lu, a jednak siadaj�cych z determinacj� w jego fotelu. By� mo�e nie lubi� podr�owa� na mule. Po�egna� go w spos�b staro�wiecki: - B�d� si� modli� za pana. - By�o mi przyjemnie pana go�ci� - odpowiedzia� Tench. M�czyzna dosiad� mu�a, a ch�opiec, bardzo powoli, w jaskrawym blasku s�o�ca pojecha� przodem w kierunku bagien, wn�trza kraju. To stamt�d w�a�nie wy�oni� si� �w cz�owiek tego rana, by obejrze� "Genera�a Obregona". Teraz powraca�. Lekko kiwa� si� w siodle pod wp�ywem w�dki. Przy ko�cu ulicy by� ju� tylko malutk� zawiedzion� istot�. Dobrze by�o porozmawia� z obcym - my�la� Tench wracaj�c do swego pokoju i zamykaj�c za sob� drzwi na klucz (nigdy nie wiadomo, co si� mo�e przytrafi�). Samotno�� i pustka czeka�y tam na niego. Lecz by� tak do nich przyzwyczajony, jak do odbicia w�asnej twarzy w lustrze. Usiad� w krze�le na biegunach i buja� si� w prz�d i w ty�, wytwarzaj�c lekki przewiew w oci�a�ym powietrzu. W�ska kolumna mr�wek sun�a przez pok�j ku ma�ej plamie na pod�odze, gdzie obcy rozla� troch� w�dki. Kr�ci�y si� po niej, po czym zwartym szykiem maszerowa�y ku przeciwleg�ej �cianie i znika�y. W oddali, na rzece, "Genera� Obergon" zagwizda� dwukrotnie, Tench nie wiedzia� dlaczego. Obcy zostawi� ksi��k�. Le�a�a pod krzes�em, na kt�rym siedzia�: na ok�adce p�acz�ca kobieta w sukni z czas�w Edwarda VII kl�cza�a na dywanie, obejmuj�c buty jakiego� m�czyzny - br�zowe, b�yszcz�ce, o ostrych szpicach. Mia� stercz�ce w�siki i sta� nad ni� w pogardliwej pozie. Ksi��ka nosi�a tytu�: "La eterna martyr". Po pewnej chwili Tench podni�s� j� z pod�ogi. Gdy j� otworzy�, by� zaskoczony. To, co by�o w �rodku, nie by�o w�a�ciw� tre�ci� ksi��ki. By�a to �acina. Tench zamy�li� si�. Zamkn�� ksi��k� i zani�s� j� do swej pracowni. Nie m�g� co prawda jej spali�, ale wola� schowa�, gdy� nie by� pewny; a w�a�ciwie by� pewny, co w niej jest. W�o�y� j� do piecyka, w kt�rym przetapia� z�oto. P�niej, z bezmy�lnie otwartymi ustami, stan�� przy warsztacie stolarskim. Przypomnia� sobie, po co chodzi� na wybrze�e: po butl� z eterem, kt�r� "Genera� Obregon" powinien by� przywie�� tu, w d� rzeki. Zn�w dobieg� go ryk syreny znad rzeki. Tench wybieg� na s�o�ce bez kapelusza. Sam m�wi�, �e statek nie odp�ynie do nast�pnego rana, ale tym ludziom nie mo�na by�o wierzy�, gdy chodzi�o o niestosowanie si� do rozk�adu jazdy. No i oczywi�cie: gdy wychodzi� na brzeg pomi�dzy komor� celn� i sk�adem, "Genera� Obregon" by� ju� oddalony o trzy metry, pruj�c leniw� rzek� w stron� morza. Tench zacz�� krzycze� w kierunku statku, lecz na nic to si� nie zda�o. Na wybrze�u nie by�o �ladu butli. Zawo�a� raz jeszcze i przesta� o tym my�le�. Ostatecznie nie by�o to takie wa�ne. Odrobina dodatkowego b�lu niewiele znaczy�a w�r�d ogromu opuszczenia. Nad "Genera�em Obregonem" zacz�� wia� lekki wietrzyk. Plantacje banan�w rozpo�ciera�y si� po obu stronach, par� anten radiowych tkwi�o na wzniesieniu. Port zosta� w tyle. Gdyby spojrze� wstecz, mo�na by powiedzie�, �e w og�le nie istnia�. Szeroki Atlantyk otwiera� si� przed parowcem. Wielkie, siwe, walcowate fale unosi�y dzi�b statku, a powi�zane indyki przewraca�y si� po pok�adzie. W male�kiej nadbud�wce na pok�adzie sta� kapitan z wyka�aczk� we w�osach. Ziemia cofa�a si� w takt wolnego, miarowego ko�ysania. Niespodzianie zapad� zmrok, a na niebie zawis�y nisko �wiec�ce, jaskrawe gwiazdy. Na dziobie zapalono lamp� naftow�, a dziewczyna, kt�r� Tench zauwa�y� z brzegu, zacz�a �agodnie �piewa� melancholijn� i sentymentaln� piosenk� o r�y, splamionej krwi� prawdziwej mi�o�ci. Jakie� ogromne poczucie swobody i przestrzeni ogarn�o zatok�, gdy niska, tropikalna linia wybrze�a zosta�a pochowana w ciemno�ci jak mumia w grobowcu. "Jestem szcz�liwa" - powiedzia�a do siebie m�oda dziewczyna, nie zastanawiaj�c si�, dlaczego jest szcz�liwa. Daleko w tyle, w g��bi ciemno�ci mu�y wlok�y si� naprz�d. Dzia�anie w�dki ju� dawno usta�o. Jad�c bagnistym traktem, kt�ry, gdy przyjd� deszcze, stanie si� zupe�nie nie do przebycia, m�czyzna unosi� w swym m�zgu d�wi�k syreny "Genera�a Obregona". Wiedzia�, co to znaczy�o: statek odp�yn�� wed�ug rozk�adu jazdy, a on zosta� opuszczony. Mimo woli poczu�, �e nienawidzi dziecka jad�cego przed nim i chorej kobiety. By� niegodny tego, co ni�s�. Ogarnia� go zewsz�d zapach wilgoci. Wygl�da�o, jakby ta cz�� �wiata nigdy nie zosta�a osuszona w p�omieniach, gdy �wiat wirowa� w przestrzeni; wch�on�a tylko mg�� i chmury tych okropnych okolic. Zacz�� si� modli�, podskakuj�c w g�r� i w d� w takt wielkich krok�w ko�ysz�cego si� i �lizgaj�cego mu�a ze znakowanym ozorem. Niech mnie z�api� pr�dko... Niech mnie z�api�. Pr�bowa� uciec, ale by� - jak kr�l pewnego szczepu w Afryce Zachodniej - swego ludu niewolnikiem, kt�remu nie wolno si� nawet po�o�y�, �eby pomy�lne wiatry nie przesta�y wia�. Rozdzia� II Stolica Oddzia� policji powraca� do koszar. Szli nier�wno, z karabinami zarzuconymi byle jak; strz�py nitek zwisa�y z miejsc po guzikach, owijacze zsuwa�y si� na kostki, drobni ludzie o czarnych skrytych oczach Indian. Ma�y rynek na szczycie wzg�rza by� o�wietlony �ar�wkami zwi�zanymi po trzy i po��czonymi przez wisz�ce lu�no w g�rze druty. Urz�d skarbowy, Presidencia, zak�ad dentystyczny, wi�zienie - niski, bia�y budynek z kolumnad�, datuj�cy si� sprzed trzystu lat, a za nim ulica id�ca stromo w d� i tylna �ciana zrujnowanego ko�cio�a. Kt�r�dy b�d� si� sz�o, dochodzi�o si� w ko�cu do wody i rzeki. Z r�owych klasycznych fasad opada� tynk i ukazywa� stwardnia�e gliniaste b�oto, kt�re powoli zn�w stawa�o si� b�otem. Na rynku trwa�a w najlepsze wieczorna parada: kobiety przechadza�y si� w jedn� strron�, m�czy�ni w drug�. M�odzi ludzie w czerwonych koszulach kr�cili si� ha�a�liwie przy straganach z napojami gazowanymi. Porucznik kroczy� na czele swych ludzi z min� wyra�aj�c� gorzki niesmak. Wygl�da�, jakby zosta� przykuty do nich wbrew swej woli, blizna na szcz�ce mog�a by� pozosta�o�ci� jakiej� ucieczki. Jego sztylpy i kabura pistoletu wyczyszczone by�y do po�ysku; wszystkie guziki mia� nienagannie przyszyte. Ostry, zakrzywiony nos wystawa� z chudej twarzy tancerza. Jego schludno�� na tle n�dznego miasteczka sprawia�a wra�enie nadmiernej ambicji. Skis�y zapach dochodzi� znad rzeki, a pod namiotami swych poszarpanych czarnych skrzyde� usadowi�y si� na dachach s�py. Od czasu do czasu wynurza�a si� ma�a, niedorozwini�ta g�owa i porusza�y si� szpony. Dok�adnie o dziewi�tej trzydzie�ci pogas�y wszystkie �wiat�a na rynku. Wartownik niezgrabnie sprezentowa� bro� i oddzia� wmaszerowa� do koszar. Nie czekaj�c na rozkaz, zawiesili karabiny ko�o pokoju oficerskiego i rozeszli si� po dziedzi�cu, do hamak�w i latryn. Niekt�rzy �ci�gn�li z n�g buty i po�o�yli si�. Tynk odpada� z glinianych, bielonych �cian, na kt�rych pokolenia policjant�w gryzmoli�y rozmaite napisy. Kilku wie�niak�w czeka�o na �awce, z r�kami opuszczonymi mi�dzy kolana. Nikt nie zwraca� na nich uwagi. W umywalni bi�o si� dw�ch ludzi. - Gdzie jest jefe? - zapyta� porucznik. Nikt nie wiedzia�. Mo�e gra w bilard gdzie� w mie�cie? Porucznik usiad� przy stole naczelnika z widom� irytacj�; z ty�u, za jego g�ow� narysowane by�y o��wkiem na bielonej �cianie dwa splecione serca. - W porz�dku - powiedzia� - na co czekacie? Wprowad�cie wi�ni�w. - Weszli k�aniaj�c si�, z kapeluszami w r�ku, jeden za drugim. "Taki a taki upi� si� i zachowywa� nieporz�dnie." - "Pi�� pez�w grzywny." - "Ale ja nie mog� zap�aci�, ekscelencjo." - "Wi�c niech wyczy�ci latryn� i cele." - "Taki a taki uszkodzi� afisz wyborczy." - "Pi�� pez�w grzywny." - "Taki a taki przy�apany na noszeniu �wi�tego medalika pod koszul�." - "Pi�� pez�w grzywny." Przes�uchanie dobiega�o ko�ca. Nie by�o nic wa�nego. Przez otwarte drzwi wpad�y brz�cz�c moskity. S�ycha� by�o, jak wartownik na zewn�trz prezentuje bro�. Do �rodka wszed� gwa�townie naczelnik policji. By� to cz�owiek we flanelowym bia�ym ubraniu i kapeluszu z szerokim rondem, oty�y, z r�ow�, nalan� twarz�. Mia� na sobie pas z nabojami i wielki pistolet, obijaj�cy si� o uda. Trzyma� chusteczk� przy ustach. By� przygn�biony. - Zn�w boli mnie z�b - rzek�. - Tak mnie boli. - Nie mam nic do zameldowania - powiedzia� porucznik z pogard� w g�osie. - Gubernator znowu na mnie wsiad� dzisiaj - �ali� si� naczelnik. - W�dka? - Nie, ksi�dz. - Ostatni zosta� rozstrzelany �adnych par� tygodni temu.- On jest innego zdania. - Ca�e nieszcz�cie - powiedzia� porucznik - �e nie mamy fotografii. - Rzuci� okiem na �cian�, na podobizn� Jamesa Calvera, poszukiwanego w Stanach Zjednoczonych za rabunek banku i zab�jstwo: zaci�ta, nieregularna twarz, zdj�ta z dw�ch stron; opis rozes�any po wszystkich posterunkach Ameryki �rodkowej, niskie czo�o i fanatyczne oczy cz�owieka, my�l�cego tylko o jednym. Spojrza� na ni� z �alem: by�o tak ma�o prawdopodobne, �eby w og�le dotar� na po�udnie, z�api� go w jakiej� spelunce na granicy, w Juarez lub Piedras Negras czy w Nogales. - On m�wi, �e mamy - �ali� si� naczelnik. - M�j z�b, och m�j z�b. - Usi�owa� znale�� co� w kieszeni na biodrze, ale przeszkadza�a mu kabura. Porucznik niecierpliwie stuka� b�yszcz�cym butem. - Patrz pan - powiedzia� naczelnik. Spore grono os�b za sto�em, m�ode dziewcz�ta w bia�ym mu�linie, zak�opotane starsze kobiety z potarganymi w�osami, za nimi kilku m�czyzn patrz�cyc