2174

Szczegóły
Tytuł 2174
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2174 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2174 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2174 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pierre La Mure Moulin Rouge Powie�� o �yciu Henryka de Toulouse_Lautreca Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 Prze�o�y�a Jadwiga Dmochowska T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Wydanie II Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Krajowa Agencja Wydawnicza", Pozna� 1989 Pisa� A. Galbarski, Korekty dokonali: K. Kruk K. Kopi�ska Kurtyna si� podnosi I - Nie ruszaj si�, prosz�, maman! (mama) B�d� robi� tw�j portret. - Jak to, jeszcze jeden! Ale� Henryku, przecie� nie dalej jak wczoraj narysowa�e� m�j portret. Adela, hrabina de Toulouse_Lautrec, z�o�y�a rob�tk� w fa�dach krynoliny i u�miechn�a si� patrz�c z g�ry na ch�opczyka, kt�ry siedzia� przed ni� skulony na trawniku. - Nie zmieni�am si� chyba od wczoraj, co? Mam taki sam nos, takie same usta, tak� sam� brod�... Obj�a spojrzeniem g�st� szop� czarnych lok�w, b�agalne, czarne oczy niemal za du�e w ma�ej, wyci�tej w kszta�cie serca twarzyczce, wygniecione ubranko marynarskie, o��wek nachylony nad szkicownikiem w niecierpliwym oczekiwaniu. Riri, najdro�szy Riri! By� dla niej wszystkim na �wiecie, zado��uczynieniem za rozczarowania, �ale, samotno��. - Dlaczego nie zrobisz szkicu Duna? - podsun�a mu pomys�. - Ju� to zrobi�em. Nawet dwa razy. - Spojrza� na gordon_settera drzemi�cego pod sto�em z pyszczkiem mi�dzy �apami. - Dun �pi teraz, a kiedy �pi nie ma �adnego wyrazu. Zreszt� wol� rysowa� ciebie. Jeste� �adniejsza. Z powag� przyj�a ten naiwny komplement. - Zgoda. Ale tylko pi�� minut, ani minuty d�u�ej. Pe�nym wdzi�ku ruchem zdj�a kapelusz ogrodowy o szerokich skrzyd�ach, ods�aniaj�c g�adko zaczesane, kasztanowe w�osy z przedzia�kiem po�rodku, jak z�o�one skrzyd�a przykrywaj�ce uszy. - Ju� nied�ugo czas na spacer. J�zef b�dzie tu lada chwila. Dok�d dzi� pojedziemy? Nie odpowiedzia�. O��wek posuwa� si� ju� szybko po papierze. W ciszy s�onecznego, wrze�niowego popo�udnia 1872 roku matka i syn byli sami, oddaleni od �wiata, szcz�liwi. Doko�a dobrze znane przedmioty, otoczenie drogie sercu, bliskie, nieco stonowane, przy�mione. Doko�a nich trawniki roz�ciela�y swe zielone kobierce; s�o�ce sta�o jeszcze do�� wysoko na niebie. Ptaki plotkowa�y na kraw�dziach gniazd, po czym odfruwa�y w im tylko wiadomych sprawach. Poprzez ��kn�ce li�cie jawor�w rysowa� si� z�baty kontur �redniowiecznego zamku z naro�nymi wie�ami, blankami strzelnic i w�skimi �ukami okien. Przed chwil� stary Tomasz, za�ywny i uroczysty w swej granatowej liberii, sprz�tn�� tac� po herbacie z min� dumn� i wynios��, jak przysta�o marsza�kowi staro�ytnej ksi���cej siedziby, i oddali� si�; za nim kroczy� Dominik, m�odzian w wieku lat pi��dziesi�ciu o�miu, maj�cy za sob� zaledwie dwana�cie lat s�u�by. Par� minut p�niej ciotka Armandyna z�o�y�a gazet�. Nie by�a ona niczyj� ciotk�, tylko dalek� krewn�, kt�ra przyby�a przed siedmiu laty na zamek i mieszka�a tam dotychczas, cho� wizyta jej mia�a trwa� tylko tydzie�. Chrz�kn�wszy z lekka par� razy, oddali�a si� pod pozorem, �e musi napisa� par� list�w, co w istocie znaczy�o, �e chce uci�� ma�� drzemk� przed obiadem. Pod wiecz�r J�zef, stangret z bokobrodami w kszta�cie kotlet�w, przyjdzie oznajmi�, �e pow�z pani hrabiny czeka. Obiad skromny, lecz uroczysty b�dzie podany przez starego kamerdynera i lokai w liberiach w ciemnawej, zbyt obszernej i zimnej jadalni obwieszonej ponurymi gobelinami i portretami przodk�w o twarzach surowych, w pe�nej zbroi. Po deserze m�ody hrabia, na p� senny, wejdzie po monumentalnych schodach na g�r� do pokoju sypialnego, a matka pod��y wkr�tce za nim. Usi�dzie na kraw�dzi ��ka, opowie mu o Panu Jezusie, jakim by� grzecznym dzieckiem, o Joannie d.arc i opowie raz jeszcze o pierwszej wyprawie krzy�owej i o tym, jak jego pra_pra_pra_pra_pra_pradziadek Rajmund IV, hrabia Tuluzy, prowadzi� rycerzy chrze�cija�skich do Jerozolimy, aby wyzwoli� gr�b Zbawiciela z r�k niedobrych Turk�w. Poca�unek, ostatnia pieszczota. Senne: "Bonsoir maman" (dobranoc mamo). Matka podci�gnie mu prze�cierad�o pod sam� brod�, zawinie go w ko�derk� i rzuciwszy mu po�egnalne spojrzenie, przejdzie do swojej sypialni. Jedno po drugim zgasn� �wiat�a w gotyckich oknach. I znowu, tak jak co dzie� od wiek�w, noc rozpostrze sw�j p�aszcz nad zamkiem hrabi�w Tuluzy. - Dok�d dzi� pojedziemy? - zapyta�a znowu matka. - Do starej cegielni czy do kaplicy �wi�tej Anny? Henryk by� tak zaj�ty, �e odpowiedzia� tylko potakuj�cym kiwni�ciem g�owy: tu czy tam, wszystko jedno. Lekka chmura przes�oni�a pogodn� melancholi� jej twarzy. Biedny Riri, nie domy�la� si�, �e b�dzie to jego ostatnia przeja�d�ka. Nie wiedzia� jeszcze, �e �ycie jest wiecznie powtarzaj�cym si� po�egnaniem i �e jutro mo�e by� niepodobne do dzisiaj. Nigdy ju� nie wdrapie si� po stopniach amerykana, nie przytuli si� do matki, gdy ona we�mie lejce w r�k�; nigdy ju� nie b�dzie jecha� polnymi drogami paplaj�c, dra�ni�c J�zefa siedz�cego z ty�u, na ko�le, z za�o�onymi r�kami i kamienn� twarz�, albo zadaj�c tysi�ce pyta� i rozgl�daj�c si� doko�a b�yszcz�cymi, chciwymi oczami. �ycie zada mu pierwszy okrutny cios. P�knie pierwsza ni� w motku ich silnie z sob� zwi�zanych istnie�. Z czasem p�ka� b�d� kolejno nast�pne nici, a� wreszcie ca�a tkanina si� postrz�pi. Henryk p�jdzie w �wiat jak wszyscy ch�opcy. Pani de Toulouse_Lautrec westchn�a, wargi jej zadr�a�y. - Nie ruszaj si�! - b�aga� Henryk. - Rysuj� w�a�nie usta, a to najtrudniejsze! I zn�w jej oczy spocz�y na ma�ej, skulonej figurce; �ci�gni�te brwi, dolna warga bezwiednie przygryziona w skupionym wysi�ku. Po kim odziedziczy� t� zdumiewaj�c� pasj� rysunku? By�a to zagadka nawet dla niej, kt�ra zna�a ka�d� nawet najtajniejsz� my�l synka, jego up�r, jego potrzeb� mi�o�ci i uznania, jego ma�e serduszko tak spragnione tkliwego uczucia, �e nieraz przerywa� zabaw�, by przybiec do matki i rzuci� si� jej na szyj�. To zami�owanie by�o tym dziwniejsze, �e dziecko przejawia�o tak ma�e zainteresowanie sztuk�. Ach, to mu przejdzie, tak jak ostatnia decyzja, �e zostanie kapitanem marynarki... - Czy opowiada�am ci kiedy, jak chcia�e� narysowa� wo�u jego ekscelencji ksi�dzu arcybiskupowi? - Temu staremu t�u�ciochowi, co tu przyje�d�a zje�� obiad? - Nie "zje�� obiad", Henryku, tylko "na obiad". I - m�wi�a teraz dobrze mu znanym, surowym g�osem - nie trzeba m�wi� o jego ekscelencji "ten stary t�u�cioch". - Ale on jest t�usty, prawda? - Podni�s� na ni� okr�g�e, zdziwione oczy; tak niewiele jeszcze rozumia�. - Prawie tak t�usty jak stary Tomasz. - Tak. Ale to jest osoba duchowna i piastuje bardzo wysok� godno��. Dlatego ca�ujemy jego pier�cie� i m�wimy: "Tak, wasza wielebno��", "Nie, wasza wielebno��". - Ale... - Tak czy inaczej - ci�gn�a z po�piechem, chc�c unikn�� dalszych dyskusji - by�o to na chrzcinach twojego brata Ryszarda... - Brata? Nie wiedzia�em, �e mam brata. Gdzie� on jest? - Wr�ci� do nieba. �y� tylko kilka miesi�cy. - Oo! - zaw�d jego by� szczery, ale kr�tkotrwa�y. - Dlaczego go ochrzczono w takim razie? - Dlatego, �e ka�dy musi by� ochrzczony, �eby p�j�� do nieba. - I ja te� jestem ochrzczony? - Oczywi�cie. To zaspokoi�o zdaje si� jego ciekawo��, powr�ci� bowiem do rysunku. - Wi�c i ja p�jd� do nieba, jak umr�. - G�os jego zdradza� g��bokie przekonanie, ale ani cienia rado�ci. - Mo�e... je�eli b�dziesz grzeczny i je�li b�dziesz ca�ym sercem kocha� Boga. - Nie mog� - powiedzia� z pewno�ci� w g�osie. - Nie mog� kocha� go ca�ym sercem, bo wi�cej kocham ciebie. - Nie wolno ci tak m�wi�, Henryku. - Ale kiedy to prawda! - utkwi� w niej oczy pe�ne dzieci�cej przekory. - Przecie� ja ciebie wi�cej kocham. Opar�a r�ce na kolanach i przygl�da�a mu si� bacznie. Wiedzia�a, �e ch�opiec nie ust�pi w tej sprawie. Mo�e zreszt� ��da�a za wiele od dziecka wymagaj�c, by kocha�o Boga, kt�ry nigdy go nie uca�owa�, nigdy nie otuli� ko�derk�... - No, ju� dobrze, dobrze. Ja tak�e ci� kocham, Henryku - powiedzia�a czuj�c, �e ch�opiec czeka na to zapewnienie. - A teraz przesta� mi przerywa�, inaczej nigdy ci nie opowiem historyjki z tym wo�em. Dzia�o si� to cztery lata temu, by�e� jeszcze ma�ym, trzyletnim b�kiem... Przyciszonym, drgaj�cym tkliwo�ci� g�osem opowiedzia�a mu o chrzcinach jego braciszka Ryszarda, kt�rego wcale nie pami�ta�. Po ceremonii arcybiskup zaprowadzi� go�ci do zakrystii, gdzie mieli z�o�y� podpisy w ksi�dze parafialnej. W�wczas Henryk, kt�ry by� dot�d bardzo grzeczny, upar� si�, �e i on podpisze si� "w tej wielkiej ksi�dze". "Ale�, moje dziecko - perswadowa� mu dostojnik Ko�cio�a - jak�e mo�esz z�o�y� sw�j podpis, skoro nie umiesz jeszcze pisa�". Henryk odpowiedzia� wynio�le: "W takim razie narysuj� wo�u!". Opowiadanie nie zdawa�o si� go zbytnio interesowa�. �mia�ym ruchem kre�li� ostatnie poci�gni�cia o��wkiem. - Gotowe! Poda� matce szkic z triumfuj�cym u�miechem. * Zdumiewaj�ce portrety, robione przez Henryka de Toulouse_Lautreca w dzieci�stwie, znajduj� si� w muzeum w Albi. (Przyp. aut.). - Widzisz, nawet nieca�e pi�� minut! Udawa�a, �e zachwyca si� portretem. - Ach, jaki �adny! Jeste� prawdziwym artyst�. - Po�o�y�a szkicownik na �awce ogrodowej. - Usi�d� przy mnie, Riri. Od razu nastawi� uszu. Nikt poza maman nie nazywa� go Riri, a i ona m�wi�a tak do niego tylko w wyj�tkowych okazjach. To zdrobnienie by�o dla nich jakby tajemniczym has�em. Bywa�o nieraz zapowiedzi� wyj�tkowych �ask - na przyk�ad, je�li zachowywa� si� bardzo przyk�adnie podczas mszy �wi�tej albo je�li doliczy� do stu, czasem jednak zwiastowa�o jak�� wa�n�, a niemi�� wiadomo��. - Masz ju� siedem lat - zacz�a matka, kiedy przytuli� si� do niej - jeste� du�ym ch�opcem. Chcesz by� kapitanem wielkiego statku, prawda? �eglowa� po ca�ym �wiecie i szkicowa� lwy, tygrysy i dzikus�w? Kiwn�� g�ow� bez wielkiego przekonania, wtedy matka przytuli�a go mocniej do siebie jakby chc�c z�agodzi� cios. - A wi�c ju� czas, �eby� poszed� do szko�y. - Do szko�y? - powt�rzy� z niejasnym niepokojem. - Ale ja nie chc� p�j�� do szko�y. - Wiem, moje male�stwo, a jednak trzeba. Wszyscy ch�opcy id� do szko�y. - R�ka jej pieszczotliwie g�adzi�a czarne, k�dzierzawe w�osy. - W Pary�u jest taka du�a szko�a, nazywa si� "Fontanes". Chodz� do niej sami grzeczni ch�opcy. Graj� w r�ne gry i doskonale si� bawi�. Naprawd� doskonale. - Ale ja nie chc� i�� do szko�y! Oczy dziecka nape�ni�y si� �zami. Nie bardzo rozumia�, co matka mia�a na my�li, ale mia� uczucie, �e �wiat dooko�a niego wali si� w gruzy: spacery amerykanem, lekcje z maman albo ciotk� Armandyn�, przeja�d�ki na kucyku B�benku u boku J�zefa, wizyty w stajni, portrety ch�opc�w stajennych, zabawy w chowanego z Ann� w korytarzach zamku... - Tsss! - Maman przy�o�y�a palec do ust. - Grzeczny ch�opiec nigdy nie m�wi: "Ja nie chc�". I nie trzeba p�aka�. �aden Toulouse_Lautrec nie p�acze. Osuszy�a mu �zy, wytar�a nos t�umacz�c, �e kto�, kto nosi nazwisko Toulouse_Lautrec, nie mo�e p�aka� ani poci�ga� nosem, musi by� zawsze u�miechni�ty i dzielny jak jego pra_pra_pra_pra_pra_pradziadek Rajmund, kt�ry dowodzi� pierwsz� wypraw� krzy�ow�. - Zreszt� - doda�a - J�zef i Anna pojad� z nami. - Naprawd�? Ta wiadomo�� pocieszy�a troch� ch�opca. Anna by�a to stara niania maman. By�a bardzo niziutka, w pomarszczonej twarzy b�yszcza�y niebieskie oczy. Nie mia�a ju� z�b�w i tak wci�ga�a wargi, �e zdawa�o si�, �e nie ma tak�e ust. Od rana do wieczora drepta�a po korytarzach zamku, a skrzyd�a jej bia�ego czepka powiewa�y jak skrzyd�a ptaka. Kiedy prz�d�a we�n� w swoim pokoju, pozwala�a Henrykowi siada� przy sobie na podn�ku i dr��cym falsetem �piewa�a mu ballady prowansalskie. Obecno�� J�zefa tak�e dodawa�a otuchy. By� zawsze cz�stk� najbli�szego otoczenia, tak jak stary Tomasz, jak jawory w ogrodzie, jak rodzinne portrety w jadalni. Cho� rzadko si� u�miecha�, by� niezawodnym przyjacielem nie m�wi�c ju� o tym, �e stanowi� wspania�y model do portret�w w tym swoim cylindrze z kokardk� z boku, bia�ych spodniach i granatowym fraku. - A to jeszcze nie koniec - ci�gn�a dalej maman. - W Pary�u zobaczysz... Zgadnij kogo? - Poczeka�a sekund�, zanim wyjawi�a najwi�ksz� atrakcj�. - Zobaczysz pap�! - Pap�! Ach, w takim razie rzeczy przedstawia�y si� w zupe�nie innym �wietle. Papa by� cudowny. Z chwil�, gdy przyje�d�a� do zamku, zapomina�o si� o lekcjach. Plan zaj�� szed� w k�t. �ycie nabiera�o smaku, stawa�o si� podniecaj�ce, pe�ne niespodzianek. Nawet stare zamczysko zdawa�o si� budzi� ze snu, rozbrzmiewa�o echem krok�w w d�ugich butach do konnej jazdy, d�wi�kiem rozkazuj�cego g�osu. Zaczyna�y si� dalekie spacery z pap�, kt�ry strzela� z bata, opowiada� wstrz�saj�ce historie o koniach, polowaniach i wojnach. - Czy zamieszkamy w jego zamku? - Zachwyt zal�ni� w oczach dziecka. - W Pary�u ludzie nie mieszkaj� w zamkach. Mieszkaj� w pa�acach albo w pi�knych apartamentach z balkonami, z kt�rych wida�, co si� dzieje na ulicy. - Ale b�dziemy mieszka� razem z nim? - nalega� uparcie. - Tak, w ka�dym razie przez pewien czas. B�dzie ci� zabiera� ze sob� na spacery do Lasku Bulo�skiego. Jest to ogromny las z jeziorem po�rodku, na kt�rym ludzie �lizgaj� si� zim�. Bo w Pary�u zim� bywa �nieg. Zabierze ci� tak�e do cyrku. S� tam prawdziwe lwy i s�onie, i klowni. Tyle jest ciekawych rzeczy w Pary�u... Karuzele, teatry marionetek... Henryk s�ucha� s��w matki z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami, zapominaj�c otrze� �zy, kt�re dr�a�y mu jeszcze na rz�sach. W ci�gu nast�pnych dni panowa� w zamku wielki rozgardiasz. S�u�ba biega�a na wszystkie strony jak stadko sp�oszonych kur. Maman, zamiast bawi� si� z synkiem, prowadzi�a d�ugie rozmowy ze starym Tomaszem, z Augustem, starszym ogrodnikiem, z Szymonem, kt�ry opiekowa� si� stajni�. Na korytarzach pe�no by�o otwartych kufr�w. Sko�czy�y si� lekcje konnej jazdy. Po tygodniu takich przygotowa� nast�pi�a wzruszaj�ca chwila wyjazdu z nieod��cznymi "Au revoir" (do widzenia), pospiesznymi poca�unkami w oba policzki, zgie�kiem na stacji i lokomotyw� buchaj�c� k��bami pary niczym rumak przed bitw�. A potem szereg niezwyk�ych odkry�: przedzia� ze spr�ynowymi siedzeniami, siatkami na baga�e i dziwacznymi oknami, kt�re mo�na by�o podnosi� albo opuszcza�. Trzy przeci�g�e gwizdki, zgrzyt �elaznych k� o szyny i stacja pe�na ludzi pocz�a cofa� si� i oddala�. Otaczaj�ca Albi r�wnina przesuwa�a si� teraz przed oczami dziecka: drzewa, rzeki, kryte dach�wk� fermy, kt�rych nigdy jeszcze nie widzia�. - Patrz, maman! Patrz! Ciekawe z pocz�tku widoki sta�y si� jednostajne, a nawet nudne. Henryk zasn��. Kiedy si� obudzi�, poci�g mkn�� ju� przez przedmie�cia Pary�a. Ch�opiec przylepi� twarzyczk� do szyby. - Patrz, maman! Deszcz pada! Widzia� teraz wysokie, kwadratowe, brzydkie domy kryte �upkow� dach�wk�, z susz�c� si� w oknach bielizn�. Gdzieniegdzie w g�r� strzela�y kominy fabryczne. Pomi�dzy drzewami widoczne by�y pe�ne chwast�w skrawki ogr�dk�w o po�amanych p�otach. Stosy pogi�tego �elastwa rdzewia�y na deszczu. Wzd�u� b�otnistych ulic nisko spu�ciwszy g�owy spieszyli, niby skrz�tne mr�wki, m�czy�ni i kobiety otuleni w p�aszcze. Zamiast b��kitnego nieba Albi ca�un brudnych chmur. Jakie� to brzydkie miasto ten Pary�! Nareszcie z g��bokim westchnieniem ulgi lokomotywa stan�a. Jacy� ludzie w granatowych bluzach, m�wi�cy ochryp�ym g�osem, wtargn�li do przedzia�u, porwali walizy jak swoj� w�asno�� i oddalili si� ci�kim krokiem. Maman naci�gn�a r�kawiczki i poprawi�a kapelusz. Na peronie falowa�o morze wyczekuj�cych twarzy. A tam, g�ruj�c nad t�umem, u�miechni�ty, z brod� starannie ostrzy�on� w klin, bardzo pi�kny w swym l�ni�cym cylindrze, z lask� o z�otej ga�ce pod pach� i bia�ym go�dzikiem w butonierce sta� - papa! �ycie hrabiego Alfonsa de Toulouse_Lautreca up�ywa�o w�r�d przyj��, kt�re wydawa� w swoim pawilonie my�liwskim lub na zamku jednego z przyjaci�. Je�li nie polowa� z psami w Anglii, nie by� obecny na wy�cigach w Longchamps, Ascot albo na Derby w Epsom, polowa� zazwyczaj na grouse, * z kt�rym� z arystokrat�w r�wnie jak on zapalonym do tego sportu albo na dziki w lesie pod Orleanem. Mo�na go by�o r�wnie� spotka� na tarasie "Caf~e de la Paix" albo "Pre Catelan", jak s�czy� ma�ymi �yczkami kieliszek kseresu, w foyer opery g�aszcz�cego policzek baletnicy w suto marszczonej tiulowej sp�dniczce lub w lo�y pochylonego nad r�czk� wytwornej damy, by uca�owa� koniuszki jej palc�w. Hrabia Alfons de Toulouse_Lautrec wypoczywa� po tym pracowitym pr�niactwie w swoim apartamencie w hotelu "Perey". By� to hotel dla elity towarzyskiej po�o�ony w pobli�u Place de la Madeleine; mieszka� tam po kawalersku, otoczony trofeami je�dzieckimi, strzelbami, s�u�b� osobist� i ukochanymi soko�ami, kt�re trzyma� w zacienionym, w specjalnie do tego celu przystosowanym pokoju. Grouse - ptak podobny do kuropatwy, spotykany jedynie w Szkocji. Od chwili przyjazdu �ony i synka cierpia� w milczeniu nad zak��ceniem zwyk�ego trybu �ycia i m�nie znosi� to brzemi�. Zabra� Henryka do Cirque d.hiver i wozi� na spacery po Lasku Bulo�skim. Spacerowali razem po wielkich bulwarach i ogrodach Tuilerii, sp�dzili ca�e popo�udnie w Jardin des Plantes przygl�daj�c si� ma�pom, tygrysom i ziewaj�cym lwom. Tego wieczoru hrabia w dalszym ci�gu spe�nia� sw�j ojcowski obowi�zek. Ubrany w wi�niowy smoking, wyci�gn�wszy d�ugie nogi w stron� kominka, stara� si� wyt�umaczy� synowi, co to znaczy urodzi� si� hrabi� de Toulouse_Lautrec. - A wi�c, m�j drogi ch�opcze, jego kr�lewska mo�� i tw�j pradziad stryjeczny, Pons, wracali sobie truchcikiem przez las Fontainebleau po polowaniu, wspominaj�c szcz�liwe lata m�odo�ci, kiedy bawili si� z pi�tnastoletni� w�wczas Mari� Antonin�. Oczywi�cie by�o to przed ow� przekl�t� rewolucj�, zanim zacz�� rz�dzi� mot�och... Si�gn�� po stoj�cy przy nim kieliszek koniaku. - Nagle - tu poci�gn�� �yk alkoholu, po czym przesun�� palcem po wargach - nagle ko� twego pradziadka sp�oszy� si� i zrzuci� go z siod�a. Henryk, kt�ry siedzia� wyprostowany na brze�ku g��bokiego fotela, obitego czerwon� sk�r�, nie m�g� powstrzyma� okrzyku wsp�czucia, po chwili za� doda�: - Czy pradziadek si� zabi�? - Nie, nie zabi� si�. - A czy zrobi� sobie krzywd�? - Nie. Ka�dy je�dziec godny tej nazwy nieraz w �yciu spad� z konia. To nie �aden wstyd spa�� z konia. I mnie si� to zdarzy�o par� razy. To w�a�ciwo�� tego sportu. Ale wiesz, co zrobi� tw�j pradziad skoro tylko wsta� z ziemi? - Wsiad� na konia. - Nie - odrzek� hrabia kr�c�c przecz�co g�ow�. - Nie, odpi�� spodnie i nie ruszaj�c si� z miejsca opr�ni� p�cherz. - Czy to znaczy, �e zrobi� pipi? Przed kr�lem? - zdumia�o si� dziecko. - Na brod� �wi�tego J�zefa! To w�a�nie uczyni�! A dlaczego? Dlatego, �e tw�j pradziad, stryj Pons, by� cz�owiekiem bardzo dobrze wychowanym, kt�ry wiedzia�, jak si� zachowa� we wszystkich okoliczno�ciach. Zna� etykiet� dworsk�. Ot� istnieje stary zwyczaj, �e je�li kto spadnie z konia w obecno�ci kr�la, winien z miejsca opr�ni� p�cherz. Z miejsca! Zapami�taj to sobie, Henryku, tak aby je�li kiedykolwiek jego kr�lewska mo�� odzyska tron, ty za� towarzyszy�by� mu konno, a ko� tw�j by si� sp�oszy� i zrzuci� ci� - �eby� nie zachowa� si� jak g�upi mieszczuch, lecz wiedzia�, co ci zrobi� wypada. B�ysn�� bia�ymi z�bami u�miechaj�c si� do Henryka zza ob�ok�w dymu poobiedniego hawa�skiego cygara. Ch�opiec patrzy� na ojca z uwielbieniem, co sprawia�o przyjemno�� hrabiemu. Jakie to mi�e dziecko, ten Henryk. Troch� nie�mia�y i naiwny, nafaszerowany katechizmem i podobnymi bajkami, ale czego mo�na si� by�o spodziewa� po matce, kt�ra chodzi�a na msz� co niedziela i mia�a kl�cznik w sypialni? Za kilka lat hrabia we�mie w swoje r�ce wychowanie ch�opca i zrobi z niego d�entelmena. - Tak, Henryku, taka jest r�nica pomi�dzy arystokrat� a mieszczuchem. Arystokrata zawsze wie, jak ma si� zachowa�, mieszczuch natomiast... Henryk nie spuszcza� oczu z ojca. Czy� nie by� wspania�y? Czy ktokolwiek m�g� mie� pi�kniejszego, bardziej inteligentnego pap�? Nawet na ulicy ludzie si� za nim ogl�dali, kiedy przechodzi� wywijaj�c m�ynka lask�. Wszystko, co by�o z nim zwi�zane, dzia�a�o na wyobra�ni�; mieszka� z nim razem w tym hotelu, s�ucha� opowiada�, jak nale�y post�powa�, gdy si� jedzie konno przy boku kr�la... Cho�by samo przesiadywanie z ojcem po obiedzie jak doros�y, zamiast zaraz i�� spa�, jak to dotychczas bywa�o, nawet je�eli trudno by�o opanowa� senno��. A ten pok�j! Nigdzie na ca�ym �wiecie nie by�o chyba podobnego pokoju! Jelenie rogi wisz�ce na �cianach wyk�adanych d�bow� boazeri�, srebrne puchary na kominku, strzelby starannie ustawione w oszklonych szafkach, wsz�dzie pe�no rycin przedstawiaj�cych konie i je�d�c�w. Pachnia�o tu star� sk�r�, tytoniem i przygod�. Henryk b�dzie mia� taki sam pok�j, jak doro�nie. B�dzie chodzi� z lask� o z�otej ga�ce, pali� ogromne cygara i pi� wszystko to, co pije papa. - A wi�c uczyniwszy zado�� etykiecie, tw�j pradziad dosiad� konia i obaj z kr�lem zacz�li na nowo wspomina� dawne dobre czasy m�odo�ci. Oczywi�cie kr�l nie by� w�wczas kr�lem. Nazywano go hrabbi� d.artois. A czy wiesz, dlaczego nosi� to nazwisko? Czeka� chwil�, po czym u�miech rozja�ni� jego twarz zako�czon� kr�tk�, czarn� br�dk�. - Naturalnie, �e nie wiesz. Wi�c ci to powiem, ale s�uchaj uwa�nie. Przechyli� si� w fotelu i poci�gn�� �yk koniaku. - W dawnych, bardzo dawnych czasach Francja dzieli�a si� na prowincje. By�y to Artois, Szampania, Burgundia, Akwitania i inne. Na czele ka�dej prowincji sta� wielki pan, czasem hrabia, a czasem ksi���. Zale�nie od tego prowincje nazywa�y si� hrabstwami albo ksi�stwami. Czasem ten sam wielki pan by� zarazem hrabi� i ksi�ciem. My na przyk�ad byli�my hrabiami Tuluzy i ksi���tami Akwitanii. To bardzo wa�ne. Zamilk� na chwil�, aby umys� dziecka zd��y� sobie przyswoi� te wiadomo�ci. - Nigdy, nigdy tego nie zapomnij, Henryku. Byli�my hrabiami Tuluzy, jak r�wnie� ksi���tami Akwitanii. Rola pedagoga by�a czym� nowym dla hrabiego i sprawia�a mu satysfakcj�. - Jeste� �pi�cy, Henryku? - Nie papo. - Dobrze. Byli�my wi�c nie tylko hrabiami Tuluzy i ksi���tami Akwitanii, ale tak�e hrabiami Quercy, Louergue, Albi. Byli�my r�wnie� markizami Narbonne i Gothia i wicehrabiami Lautrec. Ale - tu utkwi� w synku przeszywaj�ce spojrzenie, a g�os jego przybra� ton uroczysty - przede wszystkim, moje dziecko, nie zapomnij nigdy, �e jeste�my i zawsze byli�my hrabiami Tuluzy! - Oczy jego nabra�y niezwykle �agodnego blasku. - Dzi� to ja jestem g�ow� rodu. Kiedy� nast�pi twoja kolej. A potem b�dzie ni� tw�j syn, a potem jego syn i syn jego syna... I tak dalej, p�ki b�dzie istnia�a Francja. Zauwa�y�, �e oczy Henryka zasz�y mg��. - No, dosy� na dzi�. Jeste� straszliwie �pi�cy. Id� si� po�� ch�opcze. I nie zapomnij tego, co ci powiedzia�em. Henryk wsta�. Kiedy ca�owa� ojca na dobranoc, hrabia przytrzyma� go za r�kaw. - Wyro�nie z ciebie dzielny ch�opiec, co? - u�miechn�� si�. - J�zef mi powiedzia�, �e jeste� dobrym je�d�cem. To wspaniale, m�j ch�opcze. Na brod� �wi�tego J�zefa, je�eli my, hrabiowie de Toulouse, co� potrafimy, to je�dzi� konno! W przysz�ym roku latem pojedziesz do Loury i we�miesz udzia� w polowaniu. Nigdy nie jest zbyt wcze�nie uczy� si� tych rzeczy. I nic tak nie uczy dobrze siedzie� w siodle, jak polowanie na jelenia. W ci�gu nast�pnego tygodnia Henryk dowiedzia� si� jeszcze wiele o rodzinie hrabi�w Tuluzy, wtajemniczono go te� w arkana genealogii rod�w szlacheckich i nauczono odr�nia� jej odcienie. - Widzisz, m�j ch�opcze, s� hrabiowie i hrabiowie. Tak samo jak s� wina i wina, konie i konie i jak si� o tym przekonasz za kilka lat, kobiety i kobiety. Istniej� comtes de petite noblesse. * Zwykli ch�opi w mizernych, licz�cych sobie najwy�ej sto lub dwie�cie lat zamkach. Istniej� comtes de robes, * wywodz�cy si� z palestry, dawni s�dziowie, wy�si urz�dnicy oraz inni mali dygnitarze ancien r~egime. * S� te� tak �mieszne istoty jak hrabiowie Cesarstwa i nieopisanie groteskowe postacie hrabi�w papieskich. Ale o tych nawet m�wi� nie warto, gdy� ci nie zwiod� nikogo z wyj�tkiem dziedziczek wielkich fortun z Chicago. Comtes de petite noblesse - dos�ownie: z drobnej szlachty. Tu ni�szego rz�du. Comtes de robes - w�a�ciwie: noblesse de robe. Szlachta wywodz�ca si� z palestry. Ancien r~egime - dawny system rz�d�w - okre�lenie ustroju Francji sprzed 1789 r. - Co to jest Chicago? - zapyta� Henryk. - Miasto w Ameryce, gdzie ludzie trudni� si� biciem �wi� i wydaj� c�rki za arystokrat�w z papiermach~e (masa papierowa). Wielka to szkoda, gdy� Amerykanki s� przewa�nie diablo �adne. Mniejsza z tym. S� wreszcie prawdziwi hrabiowie, tak jak hrabia de Toulouse_Lautrec, autentyczni, feudalni suwereni. Ci za�, m�j ch�opcze, to zupe�nie inna para b�t�w, jak zwyk� m�wi� tw�j pradziadek. Byli to prawdziwi, wielcy panowie, rycerstwo miecza. Rz�dzili swoimi prowincjami, sprawowali s�dy, wydawali prawa, mieli w�asny dw�r, wysy�ali lub przyjmowali ambasador�w i wypowiadeali wojny. Wypowiedzieli�my nawet wojn� papie�owi! I chc�c mu dowie��, �e to nie �arty, zacz�li�my od tego, �e powiesili�my jego ambasadora. W owych czasach byli�my najmo�niejszymi, najznaczniejszymi panami we Francji. - Znaczniejszymi ni� jego ekscelencja arcybiskup? - Arcybiskup! G�o�ny wybuch �miechu hrabiego Alfonsa nape�ni� ca�y pok�j. - Jak to! Hrabia Toulouse_Lautrec wart jest tyle co dwunastu arcybiskup�w i jeszcze dw�ch_trzech kardyna��w na dok�adk�. Na brod� �wi�tego J�zefa, a kt� ci powiedzia�, �e arcybiskup jest osob� znaczn�? - Nikt - odpar� szybko Henryk. Je�li nie m�wi� o swoim rodzie, hrabia Alfons pokazywa� synkowi bro� my�liwsk�, pozwala� mu przyk�ada� bro� do ramienia, �eby nauczy� si� ni� obchodzi�. Opowiada� mu o polowaniach konnych albo o sokolnictwie, sport ten by� jego najwi�ksz� pasj� i uchodzi� w tej dziedzinie za autorytet �wiatowej s�awy. A potem nagle porzuca� wieki �rednie, soko�y i polowania i przekszta�ca� si� w uroczego bywalca paryskich bulwar�w. Kiedy szed� w bia�ych getrach, poci�gaj�c cygaro, wys�anym dywanami korytarzem hotelu, pokoj�wki dyga�y przed nim i szepta�y z zachwytem: "Bonjour, monsieur le comte" (Dzie� dobry, panie hrabio). Je�eli by�y m�ode i �adne, klepa� je po policzku, je�li za� napotka� star� i brzydk�, dotyka� tylko grzecznie cylindra i przechodzi�. Wkr�tce jednak obecno�� �ony i dziecka pocz�a ci��y� hrabiemu. Szorstko zwraca� si� do s�u�by, przy posi�kach prawie ust nie otwiera�. Sko�czy�y si� rozmowy o hrabiach Tuluzy, nie by�o ju� odczyt�w o uk�adaniu soko��w. - Tw�j ojciec ma wiele wa�nych spraw na g�owie - powiedzia�a kiedy� hrabina synkowi. - Obawiam si�, �e mu przeszkadzamy. Tego popo�udnia pojechali oboje z matk� powozem do wspania�ej kamienicy czynszowej przy bulwarze Malesherbes. By�o tam monumentalne wej�cie wyk�adane marmurem, schody polrywa� czerwony dywan, na ka�dym pode�cie sta�y palmy w ogromnych wazonach. �ysy jegomo�� w surducie poprowadzi� ich na drugie pi�tro, tam otworzy� drzwi i usun�� si�, �eby ich przepu�ci�. Henryk zobaczy� przede wszystkim szeroki korytarz ci�gn�cy si� przez ca�� d�ugo�� mieszkania. Oczywi�cie trudno go by�o por�wnywa� z cudownymi korytarzami zamkowymi, w kt�rych mo�na si� by�o bawi� w chowanego ca�ymi dniami, ale do�� obszerny, aby m�c pobiega�. Olbrzymi, kryszta�owy �wiecznik wisia� jeszcze w pustym salonie. - Czy ci pa�stwo, co tu mieszkali, zapomnieli go zabra�? - zapyta�. Zajrzeli jeszcze do kilku ogo�oconych z mebli pokoi, po czym matka powiedzia�a: - To b�dzie nasz nowy dom, Henryku. Czy my�lisz, �e go polubisz? Odpowiedzia�, �e tak i to bardzo. W kilka dni potem nadesz�y meble i rozmieszczono je w pokojach. Wiele rzeczy przys�ano z Albi. Henryk z rado�ci� wita� dobrze znane przedmioty. W buduarze maman znalaz� si� du�y, g��boki fotel i dywan savonnerie, * na kt�rym stawia� pierwsze swoje kroki. Umieszczono tam r�wnie� biureczko z r�anego drzewa, rozwieszono osiemnastowieczne pastele, a na kominku pojawi� si� ma�y zegar alabastrowy, kt�ry Henryk zna�, odk�d m�g� si�gn�� pami�ci�. Zdawa�o mu si� chwilami, �e w og�le nie wyjecha� z rodzinnego domu. Savonnerie - dywan wyprodukowany w manufakturze w Savonnerie. Pierwszy dzie�, kt�ry Henryk sp�dzi� w szkole, zaznaczy� si� kilkoma nowymi odkryciami i wzbudzi� wiele obaw. Ojciec Mantoy, nauczyciel, zacz�� lekcj� od wyrecytowania "Modlitwy do Ducha �wi�tego". Po czym mia� kr�tkie przem�wienie do ch�opc�w wst�puj�cych do szko�y Fontanes. T�umaczy� im, jak wielkiego dost�pili przywileju, otrzymaj� bowiem r�wnocze�nie wychowanie chrze�cija�skie i wkrocz� we wspania�� dziedzin� wiedzy. Po czym bez dalszej ceremonii zszed� z katedry i zacz�� dyktowa�: - Niebo jest b��kitne... �nieg jest bia�y... Krew jest czerwona. Nasz sztandar jest b��kitno_bia�o_czerwony. Zatrzyma� si� i zajrza� przez rami� Henryka. - Bardzo dobrze, moje dziecko - szepn��. - Bardzo dobrze! Nie przestaj�c si� u�miecha� przechadza� si� pomi�dzy pulpitami, sutanna szele�ci�a doko�a jego n�g, r�ce mia� z�o�one na plecach. -, Morze jest b��kitne. Drzewa s� zielone... Podczas pauzy Henryk by� osamotniony. Tak jak m�wi�a maman, wsz�dzie by�o pe�no ch�opc�w. Biegali, �miali si� i bawili doskonale. Ale wszyscy zdawali si� zna� mi�dzy sob� i widocznie nie mieli wcale zamiaru przyj�� go do swego grona. W�a�nie patrzy� z zazdro�ci� jak koledzy fikaj� koz�y, kiedy podszed� do niego jasnow�osy, piegowaty ch�opiec w kr�tkich spodenkach i wyk�adanym ko�nierzyku. - Jeste� nowy? - zacz�� zatrzymuj�c si� o par� krok�w od Henryka. - Tak. - Ja tak�e. Przez chwil� przygl�dali si� sobie nawzajem z niczym nie zm�con�, dzieci�c� szczero�ci�. - Kim chcesz by�, jak doro�niesz? - Kapitanem marynarki. - A ja b�d� piratem. Jasnow�osy ch�opiec przybli�y� si� o krok. - Czy chcia�by� by� piratem tak jak ja? - Nie wiem. Co oni robi�? - Trzymaj� kordelasy w z�bach, zagarniaj� okr�ty i wycinaj� w pie� ca�� za�og�. - A �e zacz�y mu si� przypomina� szczeg�y czytanych opowie�ci, uzupe�ni�: - Potem, jak ju� za�atwi� si� ze wszystkimi, wracaj� do swojej wyspy, zakopuj� zdobyte skarby w piasku, ta�cz� i pij� rum. Wszystko to bardzo trafi�o Henrykowi do przekonania. - Mo�e uda�oby si� nam dosta� na ten sam statek? Jak si� nazywasz? - Maurycy. Maurycy Joyant. A ty? - Henryk de Toulouse_Lautrec. - C� za d�ugie nazwisko! Obaj ch�opcy zbli�yli si� jeszcze o krok. Po chwili milczenia Maurycy spyta�: - Ile masz lat? - Nied�ugo sko�cz� osiem. - Ja mam ju� prawie osiem i p�! - nacieszywszy si� t� przewag�, pyta� dalej: - Sk�d przyjecha�e�? - Z Albi. - Gdzie to jest? - Daleko. Bardzo daleko. Trzeba prawie ca�y dzie� jecha� poci�giem. - Czy tam bywa �nieg? Henryk pokr�ci� strapiony g�ow�. - Czasem bywa �nieg w g�rach. - Tam, gdzie ja mieszkam, �nieg pada przez ca�� zim� - powiedzia� Maurycy. Triumf jego by� ca�kowity, mimo to b��kitne oczy b�yszcza�y �yczliwie, a u�miech nie znik� z piegowatej twarzy. - Chcesz si� bawi�? - Tak. - No to zobaczymy, kto pr�dzej biega. Tego wieczoru Henryk wtargn�� do buduaru matki i zdyszany oznajmi� jej, �e ma przyjaciela i �e zamierza by� piratem. - B�dziemy zagarnia� statki i wycina� w pie� ca�� za�og�. A potem ta�czy�, gra� na harmonii i zakopywa� skarby w piasku. Od tego dnia szko�a nabra�a uroku. Jeszcze kulku ch�opc�w z Fontanes zamierza�o zosta� piratami, co ju� samo przez si� stanowi�o solidn� podstaw� porozumienia. Koledzy przyj�li Henryka do wszystkich zabaw. Pauzy bywa�y teraz zawsze za kr�tkie. Biega�, krzycza�, miota� si�, a� pot wyst�powa� mu na twarzy. Nawet lekcje nie by�y zn�w takie najgorsze. Ojciec Mantoy by� z niego zadowolony. - Popatrz, Maman! Popatrz! Tego dnia ojciec Mantoy w obecno�ci ca�ej szko�y przypi�� mu Croix d.honneur - prze�licznie wykonan� z emalii i mosi�dzu miniatur� krzy�a Legii Honorowej - na jego marynarskiej bluzie. Maman a� tchu zabrak�o, pog�aska�a krzy�, o�wiadczy�a, �e to najpi�kniejsza rzecz, jak� kiedykolwiek w �yciu widzia�a. - Jestem z ciebie dumna, Riri! - powiedzia�a tul�c go do piersi. D�ugo trzyma�a go w obj�ciach i powtarza�a: - Taka dumna! Powoli, stopniowo zamek, przeja�d�ki amerykanem, portrety, a nawet spacery konne na B�benku odsun�y si� troch� w cie�. �ycie Henryka sta�o si� spraw� powa�n�, uj�t� w �cis�y regulamin: rozpoczyna� go co rano J�zef pukaniem do drzwi. - Ju� si�dma, paniczu. Czas wstawa�! My� si� z po�piechem, a potem p�dzi� do pokoju jadalnego, gdzie Anna, u�miechni�ta, w bia�ym czepeczku, czeka�a na niego z fili�ank� dymi�cej czekolady. Ostatni k�s rogalika. Przelotny poca�unek. Zerwana gwa�townym ruchem z wieszaka peleryna i beret z czerwonym pomponem. Wreszcie, o punkt wp� do �smej, wy�cig w d� wy�o�onych p�sowym dywanem schod�w. O par� krok�w za nim, w przepisowej odleg�o�ci szed� J�zef w meloniku i czarnym p�aszczu w�o�onym na liberi�. Henryk i Maurycy byli teraz nieroz��czni. Na lekcji pisywali do siebie karteczki, bawili si� razem podczas pauzy. W niedziel� szli do parku Monceau, biegali z k�kami i bawili si� w Indian chowaj�c si� po�r�d kolumn ma�ej grackiej �wi�tyni nad stawem. Je�li pada� deszcz, bawili si� w pirat�w w d�ugim korytarzu mieszkania przy bulwarze Malesherbes. Brali J�zefa do niewoli. Wci�gali go na sw�j statek i kazali mu i�� po desce. Sztyletowali pokoj�wk�, dokuczali kucharce i strzelaj�c z drewnianych pistolet�w wdzierali si� do pokoju Anny. O zmnroku, kiedy le�eli wyci�gni�ci w salonie na dywanie przed kominkiem z twarzami jeszcze wysmarowanymi palonym korkiem, Maurycy zapyta� nagle: - Co by� na to powiedzia�, gdyby�my nie zostali piratami, tylko traperami kanadyjskimi? - Traperami! - wykrzykn�� Henryk zaskoczony t� nag�� zmian� plan�w. Podoba� mu si� zaw�d pirata, wywieszanie czarnej flagi i wskakiwanie na pok�ad statk�w angielskich. - A co robi� traperzy? - Je�d�� konno przez dziewicze lasy, poluj� na nied�wiedzie i bij� si� z Indianami. Mieszkaliby�my w drewnianej chatce nad jeziorem. Henryk zastanawia� si� g��boko nad t� propozycj�. Niezaprzeczenie brzmia�a bardzo poci�gaj�co, podoba�a mu si� zw�aszcza perspektywa sp�dzenia �ycia przy boku Maurycego. Jednak�e chc�c zaznaczy� swoj� niezale�no��, wysun�� kilka obiekcji, kt�re Maurycy z punktu odparowa�. Tote� wkr�tce z�o�y� bro�. - No wi�c dobrze, b�dziemy traperami, ale tylko pod warunkiem, �e zamieszkamy razem i nikogo wi�cej nie przyjmiemy do kompanii. Nie rozstaniemy si� nigdy. - Nigdy - jak echo powt�rzy� Maurycy. - Czy aby na pewno? Jak my�lisz? D�ugo zastanawiali si� w milczeniu. - Jest na to tylko jeden spos�b - o�wiadczy� w ko�cu Maurycy. - Musimy zawrze� braterstwo krwi. W�wczas b�dziemy z sob� zwi�zani na �mier� i �ycie. - Wyczyta� to wyra�enie w jakiej� ksi��ce i bardzo mu si� spodoba�o. - C� ty na to? Chcesz zawrze� ze mn� braterstwo krwi? Henryk skwapliwie kiwn�� g�ow�. - A ty? - Ja te�. Ale pami�taj, �e to na ca�e �ycie. Tego nie mo�na cofn��. I mo�na mie� tylko jednego brata. To znaczy, �e je�li kiedykolwiek jeden z nas znajdzie si� w opa�ach, drugi musi pospieszy� mu na ratunek. Jeszcze tego samego wieczoru, podczas gdy marcowy deszcz strumieniami sp�ywa� po szybach, ka�dy z nich rozdrapa� sobie d�o� szpilk� i wymienili krople krwi. Po czym uroczy�cie u�cisn�li sobie r�ce. - Teraz musimy z�o�y� u�wi�con� przysi�g� - powiedzia� Maurycy. - A la vie et ~a la mort! (Na �mier� i �ycie!) - A la vie et ~a la mort - powt�rzy� Henryk z bij�cym sercem. - Plu�my teraz w ogie�, �eby to jeszcze bardziej u�wi�ci�! - Teraz jeste�my z sob� zwi�zani na �mier� i �ycie - powiedzia� Henryk u�miechaj�c si� ze szcz�cia. - To tak, jak by�my byli bra�mi, rodzonymi bra�mi! Tak up�ywa�a pierwsza zima w Pary�u. Na bulwarze Malesherbes kasztany pokry�y si� p�kami. Pewnego dnia Henryk zasta� mieszkanie zawalone kuframi, dywany zwini�te, obrazy zas�oni�te mu�linem, pokrowce na meblach. Ani si� obejrza�, a ju� nadszed� koniec roku szkolnego. II Wakacje dobiega�y ko�ca. Nied�ugo czas b�dzie wraca� do szko�y. Jaka� to by�a rado�� znale�� si� na zamku Albi, portretowa� wszystkich doko�a, bawi� si� w chowanego w kr�tych korytarzach, chodzi� do stajni, co rano je�dzi� na kucu B�benku i, rzecz prosta, pisywa� d�ugie, bez�adne listy do przybranego brata