2140
Szczegóły |
Tytuł |
2140 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2140 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2140 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2140 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Helena Mniszek
Tr�dowata
Tom
Ca�o�� w tomach
Wydanie II
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�,
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk
z "Wydawnictwa Literackiego",
Krak�w 1988
Pisa� R. Sitarczuk
Korekty dokona�y:
K. Kruk i K. Kopi�ska
Cz�� Pierwsza
I
Dnia�o. Wstawa� �wit.
Jasna smuga na wschodzie
rozszerza�a si� dalej i dalej. Z
r�owej wpada�a w tony blade,
coraz �wietlistsze, prawie
przejrzyste, haftowane na tle
z�otog�owic.
Powietrze, pe�ne surowych
powiew�w nocnych, wch�ania�o
s�oneczne smugi, wilgoci� mg�y
opadaj�c na d�, z ka�d� chwil�
by�o rze�wiejsze, jak
brylantowe.
Zbudzone ptaki dzwoni�y
niezliczon� ilo�ci� �wiergot�w.
Drzewa, otulone puchami zieleni
majowej, szemra�y na powitanie
jutrzenki - przedniej stra�y
s�o�ca.
Pa�ac w S�odkowcach sta�
cichy, b�yszcz�c w r�owych
topielach wschodu bia�ymi murami
�cian i jaskraw� zielono�ci�
strzy�onych lip, kt�re wie�cem
stroi�y fasad�.
Za ogrodem i parkiem
przed�wi�cza� ju� dzwonek
gospodarski. W ciszy poranku
brzmia� dono�nie, ko�ata�,
roznosz�c echo po izbach
mieszka� folwarcznych. Ostrym
g�osem zrywa� czelad� z po�cieli
do roboty.
Mieszka�c�w pa�acu d�wi�k ten
nie obudzi�.
Po chwili jednak na lewym
skrzydle parterowym otworzono
weneckie okno. �wie�y oddech
wiosny dmuchn�� na delikatne
zas�ony szyb, muskaj�c puszyste
sobolowo z�ote w�osy Stefci
Rudeckiej, ciekawie wychylonej
na �wiat.
By�a w bieli�nie, z warkoczem
troch� roztarganym. Obudzi� j�
odg�os dzwonka i kuku�ki
wo�aj�cej w parku.
Dziewczyna podskoczy�a do
okna.
Ranek zachwyci� j�,
powietrze orze�wi�o, wci�ga�a
je w piersi z lubo�ci�.
Widok kwiat�w, pokrytych
blaskiem rosy, �wiergot ptak�w
oczarowa� j�, rozmarzy� troch�.
P�sowe usta u�miecha�y si�
majowo jak poranek, ale w du�ych
fio�kowych oczach pozosta�
smutek, niezgodny z m�odzie�cz�
postaci� i weso�ym g�osem, jakim
zawo�a�a:
- Cudny �wiat! Ju� nie zasn�,
p�jd� do lasu!
Odbieg�a od okna i zacz�a si�
ubiera�.
W�osy splot�a w warkocz i
zwin�a w ci�ki w�ze� z ty�u
g�owy; z natury falowa�y
puszysto, os�aniaj�c mi�kkimi
zwojami drobne uszy i k�ty
�adnie zarysowanego czo�a.
Narzuci�a na siebie skromn�
sukni� z szarego batystu,
ozdabiaj�c j� sznurem r�owych
korali, b�yszcz�cych jak du�e
czere�nie.
Ubrana, zajrza�a do
s�siedniego pokoju. Ciemny od
zapuszczonych firanek, wygl�da�,
jakby sam spa�.
Stefcia szepn�a:
- Lucia �pi smacznie. Sama
p�jd�.
Na palcach przesz�a par� pokoi
bogato i gustownie urz�dzonych.
W ogromnej sieni pa�acowej
zatrzyma�a si� bezradnie,
ujrzawszy ci�kie oszklone drzwi
zamkni�te na klucz.
Pom�g� jej s�u��cy, kt�ry
w�a�nie szed� po schodach ze
szczotkami w r�ku. Szeroko
otworzy� zaspane oczy na jej
widok, ale uprzejmie pospieszy�
odkr�ci� zamek.
Po chwili wbieg�a do parku.
Chodz�c po �wirowanych
uliczkach, zrywa�a bia�e smuk�e
narcyzy. Liliowy bez w bujnych
ki�ciach opada� z krzak�w,
rozko�ysany, pachn�cy. Kielichy
narcyz�w, przeczysto bia�e,
wonne, pe�ne by�y ch�odnej rosy;
��te oczy kwiat�w w czerwonej
rz�sie wygl�da�y jak za�zawione.
Dzewczyna przychyla�a do ust
bia�e czarki i pi�a te �zy ze
swawolnym u�miechem.
Pierwsza m�odo�� jej �ycia i
pierwsze poranne blaski s�o�ca
z�o�y�y si� w pot�ny hejna�
szcz�cia, sp�yn�y do duszy
stubarwn� t�cz�.
Podskakiwa�a do wi�kszych
bukiet�w bzu, strz�saj�c z
pachn�cych pi�ropusz�w kroplisty
deszcz na swe l�ni�ce w�osy. W
�wietle s�onecznych ja�ni g�owa
jej migota�a niby w srebrzystej
rosie.
Z wi�zi� kwiat�w wysz�a z
parku do ogrodu owocowego i tu
krzykn�a z zachwytem. Wspaniale
przystrojone kwieciem drzewa
sta�y uroczyste. Jab�onie, w
r�owych p�kach, mia�y wygl�d
m�ody, pieszcz�cy wzrok. Wi�nie
sta�y osypane biel� kwiat�w,
niby szeregi dziewcz�t id�cych
do �lubu w bia�ych welonach.
Zapach p�yn�� dusz�cy, ga��zie
sypa�y potoki woni. S�o�ce
malowa�o z�otem kwiaty, wiatr
ni�s� szumy, brz�cza�y pszczo�y.
Czasem, oderwany z drzewa, bia�y
motyl unosi� si� w g�r� jak
strz��ni�ty kwiat.
Stefcia, upojona zapachem,
od�ama�a par� ga��zek
wi�niowych, przypinaj�c je do
w�os�w, do paska, i tak
ukwiecona, sz�a w�sk� uliczk�,
wysadzon� krzewami porzeczek.
Uliczka wiod�a do lasu za
ogrodem, zwanego borkiem.
Stefcia odchyla�a zroszone
ga��zie, okryte nik�ym, jakby
sp�owia�ym kwiatem; mn�stwo tych
seledynowych liszek zwisa�o na
ciemniejsze li�cie, tworz�c
malownicz� gr� kolor�w. Szary
batyst pokrywa�a b�yszcz�ca
mgie�ka rosy, pryska�a na twarz
i r�ce dziewczyny, lecz j� to
bawi�o.
Bieg�a do ma�ej bramki w
sztachetach, otworzy�a j� i
brodz�c w mokrej obfitej trawie,
przesz�a skrawek ��ki,
przedzielaj�cej ogr�d owocowy od
lasu. W�r�d wysokich sosen i
roz�o�ystych drzew li�ciastych
zacz�a �piewa�.
Ko�o n�g jej �mign�a
wiewi�rka i pr�dko wskoczy�a na
drzewo. �wierka�y wr�ble,
monotonnie stuka� dzi�cio�.
W pobliskiej olszynce �licznym
sopranem wy�piewywa� s�owik, z
g��bi lasu wo�a�a tenorem
kuku�ka, najwi�ksza pr�niaczka
mi�dzy ptakami. �wiat le�ny
wrza� �yciem, pe�en szczebiot�w,
nawo�ywa�, fruwa�, pe�en
chrz�stu igie� sosnowych, szumu
leszczyny, d�wi�cza�, hucza�,
brzmia�.
Zbudzone echa sz�y daleko,
rozgwarzone, weso�e.
U�miechni�ta dziewczyna p�awi�a
si� w s�o�cu, nurzaj�c w
kwiatach i zieleni.
Ale wkr�tce jej promienisto��
znik�a. Jaka� chmura za�mi�a
m�od� jej twarz, matuj�c blask
oczu w oprawie bujnych, ciemnych
rz�s. �adne g�ste brwi zsun�a
na czole i opuszczaj�c na
mokry mech sukni�, rzek�a z
niech�ci�:
- Mam si� te� czego cieszy�!
Przypomnia�a sobie, �e min��
miesi�c, jak jest nauczycielk� w
S�odkowcach.
Jak tan czas d�ugo p�ynie!
Nigdy nie my�la�a o zajmowaniu
posady, nie potrzebuj�c pracowa�
na siebie. Ale sta�o si�
inaczej.
Materialnie nic jej do
nauczycielstwa nie zmusza�o.
By�a c�rk� zamo�nych obywateli
z Kr�lestwa, kt�rzy opr�cz niej
mieli jeszcze dwoje m�odszych
dzieci. Ona ko�czy�a
dziewi�tna�cie lat. Chodz�c po
lesie Stefcia wspomina�a
okoliczno�ci, jakie j� wygna�y z
domu.
Pi�kna posta� Emunda
Pr�tnickiego uwypukla�a si�
g��wnie i jej dziecinne uczucia
dla tego cz�owieka.
Kiedy powr�ci� ze szko�y
dubla�skiej, porwa� Stefci� si��
urody. Nie badaj�c tre�ci
zakocha�a si� pierwszy raz w
�yciu, gwa�townie, na �lepo, bez
odrobiny prawdziwej mi�o�ci.
Pr�tnicki odurzy� jej g�ow�
nieco romantyczn� i egzaltowan�.
Stefcia, sko�czywszy pensj� w
Warszawie, ucz�szcza�a na kursa
zbiorowe. W�wczas mia�a
sposobno�� pozna� troch�
m�odzie�y ze sfer ucz�cych si�.
Przewa�nie byli to ch�opcy
szlachetni, o idealnych
porywach. Stefcia nie wyobra�a�a
sobie innych. Pr�tnicki wyzyska�
jej �atwowierno��, a podniecony
urod� dziewczyny, chcia� j�
zdoby� i maskowa� si� zr�cznie.
Potrafi� nawet zjednywa� sobie
pa�stwa Rudeckich. I trwa�a
sielanka.
Ale ojciec Stefci, jakkolwiek
wiedzia�, �e m�odzi wyznali
sobie wzajemnie uczucia,
jednak�e na urz�dowe o�wiadczyny
nie pozwala�. Przeczuwa�, �e si�
tu spotka�y dwie natury
ca�kiem odmienne...
W pi�kne barwy Edmunda stary
obywatel nie wierzy�. Zna� "pap�
Pr�tnickiego", a ten w m�tach
spo�ecznych mia� pewne
zastosowanie. W swej c�rce
Rudecki widzia� tyle idealnego
zapa�u, takie bogactwo uczu�, �e
z obaw� wyczekiwa� zako�czenia
tej sielanki. Nie w�tpi�, �e to
nast�pi, i ba� si� o Stefci�...
Przeczucia go nie zawiod�y.
"Papa Pr�tnicki", sprzyjaj�c
zamiarowi syna, zacz�� jednak z
umiej�tno�ci� s�dziego �ledczego
wywiadywa� si� o posag Stefci.
Suma kilkinastu tysi�cy oburza�a
go.
Synowi wyt�umaczy�
bezzasadno�� takiego zwi�zku i
namawia� do zerwania. Dowodzi�
mu, �e ze sw� urod� i nazwiskiem
powinien o�eni� si� z cyfr�
stutysi�czn�.
Stefcia w owym czasie
zaczyna�a ju� w�tpi� w
o�lepiaj�cy blask swego idea�u.
Robi�a pr�by, szukaj�c na nim
plam. Jej inteligencja i
wra�liwo�� popycha�y j� do tego.
I nast�pi� przewr�t.
Okopcone szk�o da� jej w r�k�
sam "papa Pr�tnicki", rozpocz��
bowiem o�wiadczyny jej ojcu od
pytania, ile c�rka dostanie
posagu.
S�owa te zniweczy�y wszystko.
Pan Rudecki odm�wi� stanowczo,
zadowolony, �e do�� wcze�nie
odkry� istotne zamiary
Pr�tnickich.
Ale Stefcia, pragn�c upewni�
si� w szlachetno�ci Edmunda,
spojrza�a �mia�o w jego blask
duchowy, czaruj�cy j� pe�ni�
uroku.
I ujrza�a za�mienie na
�wietlnej tarczy swych marze�.
Ujrza�a wielkie pi�tna egoizmu
i pr�no�ci, a zamiast
wznios�ych uczu� spostrzeg�a
brutaln� natur�, d���c� jedynie
do w�asnego u�ycia.
Edmund przedstawi� si� jak �w
kwiat krwio�erczy, kt�ry urod� i
silnym zapachem zwabia ku sobie
�atwowierne owady, a gdy
z�udzone poddadz� si�
magnetycznej sile, w�wczas
zamyka nad nimi kielich i
bezwstydnie odkrywa prawdziw�
warto�� wewn�trzn�. Zabija owady
trucizn� swych nami�tno�ci,
wch�ania je, by �ywi� si� ich
kosztem.
Ona by�a zaledwo na brzegu
zdradnego kielicha. Uratowano j�
wcze�nie od zguby.
Stefcia, my�l�c o tym, usiad�a
na pniu i obj�wszy kolana,
zwiesi�a smutnie g�ow�.
Pierwszy zaw�d �ycia
pozostawi� w jej duszy wiele
goryczy! Dawna, bezgraniczna
wiara w ludzi os�ab�a, znik�
zapa� do g��bokich poryw�w.
We w�asnym poj�ciu dziewczyna
nie czu�a si� ju� zdoln� do
uczu� gor�tszych, zapominaj�c,
�e ma lat dziewi�tna�cie i bujny
temerament.
Delikatny szron pesymizmu
osiad� nik�� warstw� na jej
idealnych marzeniach, ale
zwi�ksza� si�, nawet ju� w
S�odkowcach.
Po zerwaniu z Edmundem Stefcia
postanowi�a wyjecha� z domu.
Pali� j� wstyd i �al, chcia�a
uciec jak najdalej. �ni�a o
szerokich �wiatach, dalekich
przestrzeniach, rwa�o j�
naprz�d!...
Powodowana �yw� natur�,
tworzy�a w my�lach barwne
obrazy, pelne fantazji. Buja�a
w l�ni�cych wizjach, czuj�c
pewn� ciasnot� w dotychczasowych
warunkach. Po kr�tkiej walce
wyjecha�a z ojcem poszuka�
posady nauczycielki. Wszelkie
t�umaczenia rodzic�w nie
odnios�y skutk�w. W ko�cu ulegli
s�dz�c, �e to kr�tkotrwa�y
kaprys, spowodowany pierwszym
zawodem �yciowym, ale obawiali
si� o wyb�r odpowiedniego
miejsca.
Sz�o dosy� trudno. Grymasi�a
Stefcia i pan Rudecki.
Stefcia wydawa�a si� niekt�rym
paniom za �adn�, szczeg�lnie gdy
same by�y pe�ne pretensji lub
mia�y brzydsze c�rki. Po wielu
niepowodzeniach posad�
znaleziono. Baronow� Elzonowsk�
uroda
Stefci nie razi�a, przeciwnie
- uj�a j�.
Jednak�e baronowa spyta�a
dziewczyny, czy nie b�dzie si�
nudzi� w S�odkowcach, gdy�
mieszka tam tylko ona z c�rk�,
stary ojciec i r�wnie� stary
rezydent, dawny nauczyciel jej
brata. Ale Stefcia pragn�a
ciszy, nawet zgodzi�a si� na
warunek niepowr�cenia do domu na
wakacje. Przera�a�y j� odleg�e
S�odkowce, jednak co� j� tam
ci�gn�o.
Pan Rudecki, opowiedziawszy
histori� poprzedzaj�c� wyjazd
c�rki, prosi� pani
Elzonowskiej o troskliw� opiek�
nad Stefci�, na co otrzyma�
obietnic�, wypowiedzian� do��
wynio�le z odrobin�
serdeczno�ci.
Niepokoi�o go arystokratyczne
pochodzenie baronowej.
Arystokracji nie chcia� dla
c�rki, wiedz�c, �e nauczycielka
nawet w obywatelskich domach
bywa rozmaicie traktowan�. Dr�a�
na my�l, �e w wielkopa�skim
pa�acu mog� jego Stefci�
obra�a�.
Ale wiedzia� przy tym, �e
arystokracja rodowa jest
wyj�tkowo uprzejm� i �e
prawdziwy wielki pan
staro�ytnego rodu zawsze jest
grzeczniejszy od wielkiego pana
parweniusza.
Nazwisko baronowej uspakaja�o
pana Rudeckiego. Zauwa�y� w niej
typ wielkiej damy, troch�
sztywnej, lecz nie pozbawionej
sympatyczniejszych stron.
Uczennic� sw� Stefcia pozna�a
na miejscu.
Lucia mia�a rok szesnasty.
Do�� w�t�a, wydelikacona i �adna
dziewczynka, o bardzo jasnych
w�osach i niebieskich oczach,
r�ni�a si� z matk�
powierzchownie i usposobieniem.
Ze Stefci� zgodzi�y si�. Wkr�tce
nast�pi�a kole�e�ska przyja��.
Stefcia podnios�a si� z pnia i
posz�a w g��b lasu.
- Czy ja tu wytrwam do ko�ca?
Oj, w�tpi�! - szepn�a.
Jej mi�o�� do Pr�tnickiego,
b�yskotliwa i w�t�a jak motyl
�yj�cy kr�tko, zgas�a.
Niepokoi�o j� teraz co� innego.
Wszyscy byli dla niej dobrzy,
szczeg�lniej stary dziadek
Luci, pan Maciej Michorowski,
typ magnata, ale mi�y typ.
Okazywa� on jej wiele serca,
nazywaj�c Steni�. M�wi�, �e mu
takie spieszczenie jej imienia
przypomina dobre czasy z
m�odo�ci. Stefcia nie wiedzia�a,
jaki to rodzaj wspomnie�, ale
czu�a dla starca wdzi�czno�� za
sympati� i ojcowsk� dobro�. Nie
lubi�a jego wnuka, w�a�ciciela
S�odkowic, m�odego ordynata
Waldemara Michorowskiego.
Mieszka� o dwie mile w ordynacji
G��bowiczach i w S�odkowcach
bywa� cz�sto. Nie omin�� nigdy
sposobno�ci, aby si� z ni� nie
dra�ni� zuchwale. Ile razy on
przyje�d�a�, Stefcia wpada�a w
najgorszy humor, z�o�liwe jego
zaczepki zbywaj�c milczeniem lub
gniewem.
- Ten mnie zmusi do
opuszczenia S�odkowic - my�la�a
z �alem.
Stefcia, s�ysz�c o nim same
pochwa�y, zdziwi�a si�.
- Wi�c tylko dla mnie jest
takim?... Przypomina
Pr�tnickiego, ale po
zdemaskowaniu.
Ten si� nie kr�puje, nie udaje
idealnego; brutalno�� swej
natury ods�ania jawnie. A co
lepsze: czy �wiat z�udze� czy
�wiat marze�, czy �wiat
rzeczywisto�ci?... To wszystko
jak kwiat o pi�knej barwie i
czarownej woni.
Barwa - to marzenie.
Wo� - to z�udzenie.
Rzeczywisto�� - to prosta
�odyga i szara ziemia, z jakiej
wyrasta.
M�ody Michorowski jest w�a�nie
rzeczywisto�ci�, bez upi�ksze�.
Stefcia biega�a w lesie,
unosz�c si� w�asnymi my�lami.
Ka�da sosna, polanka, nawet
wiewi�rki i kuku�ka
przypomina�y jej Ruczajew i
t�sknota do domu ros�a...
Pierwszy raz przera�ona zapyta�a
siebie, jak mog�a zgodzi� si� na
warunek, aby na wakacje nie
powraca� do rodziny.
W bagnistym zak�tku le�nym
znalaz�a mn�stwo niezapominajek,
jaskr�w, gor�co ��tych pe�nik�w
��kowych i ze �zami w oczach
zacz�a je zrywa�. Ca�owa�a
niezapominajki, bo jej
przypomina�y olszynk�
ruczajewsk�.
Z p�kiem zroszonych kwiat�w
zawr�ci�a do ogrodu.
S�o�ce, wzniesione ju� wysoko,
wsi�ka�o w szczelinki pomi�dzy
li��mi, zrzucaj�c na puszyst�
traw� olbrzymi z�oty niew�d.
Wtem na drodze �rodkowej w
borku Stefcia ujrza�a sun�cego
wolno je�d�ca.
A� drgn�a z gniewu.
By� to Waldemar Michorowski.
Jecha� na pysznym, czarnym jak
lawa wierzchowcu. �adnie
wygl�da�o na nim zamszowe
siod�o, ��ty czaprak i
uzdeczka.
Ko� arabski szed� z fantazj�,
nogi stawiaj�c klasycznie, z
wdzi�cznie przegi�t� szyj�
niespokojnie gryz� w�dzid�o.
Ordynat siedzia� jak
przymurowany, opi�ty w elegancki
str�j do konnych wycieczek, w
d�ugich botfortach. Wygl�da�
zgrabnie i postawnie.
Jad�c st�pa, m�ody pan,
widocznie zamy�lony, patrza�
przed siebie, uderzaj�c pejczem
po ko�cach but�w. S�o�ce nieci�o
iskierki na b�yszcz�cych
ostrogach.
Stefcia cofn�a si� za drzewo,
lecz nag�ym ruchem sp�oszy�a z
ga��zki krask�. Ptak zatrzepota�
skrzyd�ami, kwil�c g�o�no.
Michorowski spojrza� w t�
stron�.
Stefci krew uderzy�a do g�owy.
- Zobaczy� mi�!... Bo�e!... �e
te� ja go zawsze spotka� musz�!
Przykl�k�a po rozsypane
kwiaty, udaj�c, �e go nie widzi.
Ale on ju� podjecha� blisko,
zdj�� czapk� i zawo�a�
�artobliwie:
- Dzie� dobry pani! Co pani tu
robi tak rano? Gdzie pani
zdoby�a tyle kwiat�w? Po�r�d
tych drzew jest pani jak
rusa�ka.
- Tote� spotka�am wilko�aka -
odpar�a z gniewem bez namys�u.
On podni�s� brwi i z�o�liwie
u�miechni�ty odrzek�:
- Owszem, chc� by� wilko�akiem
przy pani jako rusa�ce.
Stefcia poczerwienia�a
gwa�townie.
- Czy pan jedzie do S�odkowic?
- zapyta�a ch�odno.
- Tak. Mam zamiar pani� tam
odprowadzi�.
- Ja sama trafi� do domu.
- Bardzo w�tpi�! Przede
wszystkim nie ud�wignie pani
tego zielska. To wa�y ca�y pud.
Musz� pani ul�y�.
Zeskoczy� z konia i z
wytwornym uk�onem czeka� na
podanie r�ki.
Stefcia zawaha�a
si�, lecz poda�a mu j� wzburzona
i pr�dko cofn�a.
- Ale� nie obj��em palc�w
pani... Nie! Stanowczo jestem
zad�umiony! - zawo�a�
rozk�adaj�c r�ce komicznym
ruchem.
Mia�a go ochot� bi�.
Michorowski patrza� na ni� z
ironicznym u�miechem. Ona dr�a�a
z gniewu pod spojrzeniem jego
szarych oczu.
Zebrawszy kwiaty, kiwn�a mu
dumnie g�ow� i rzek�a odchodz�c:
- �egnam pana.
- Hm, pani jest energiczna,
ale i ja musz� jecha� do
S�odkowic. Inna droga nie
istnieje.
Stefcia skr�ci�a w las,
wskazuj�c na bielej�cy pas
drogi.
- Prosz�, niech pan jedzie.
- A pani?
- Ja id� lasem.
- Nie mog� pani zostawi� w tej
puszczy. Pani jest dzi� tak
nerwow�, �e zab��dzi�aby �atwo.
Post�powa� obok niej,
prowadz�c konia za uzd�.
Stefcia zaci�a wargi. Sz�a
pr�dko, milcz�c.
On m�wi� wci�� g�osem
przesi�kni�tym z�o�liwo�ci�:
- Wie pani co? Niech pani
si�dzie na mego konia, a ja b�d�
i�� obok jak pa�. Albo jeszcze
lepiej: si�d�my razem. Na
rusa�k� i wilko�aka tak
stosowniej.
Stefcia nie odpowiedzia�a,
przy�pieszaj�c kroku.
- Pani ode mnie ucieka jak od
straszyd�a le�nego. Przecie ze
mnie wcale �adny ch�opczyk, co?
Nie uwa�a pani?
�adnej odpowiedzi.
- Aha! Milczenie jest znakiem
potwierdzenia. Bardzo mi� to
cieszy! Odda�a mi pani nareszcie
sprawiedliwo��.
Sk�oni� si� g�ow� �artobliwie, z
umy�ln� uni�ono�ci�.
- Przede wszystkim jest pan
�le wychowany - wybuchn�a
Stefcia.
- Doprawdy? Pierwszy raz
s�ysz�! Zawsze uchodzi�em za
gentlemana.
- Pan gentleman?! - zawo�a�a
ze �miechem.
Gniew za�wieci� w jej oczach.
Zmarszczy� brwi i szarpi�c konia,
przeszy� j� oczyma. Ale trwa�o
to chwilk�. Odpar� z ironi�:
- W takim razie mo�emy sobie
po kole�e�sku poda� r�ce, gdy�
i pani nieuprzejma.
- Panie ordynacie, czy pan uwolni
mi� dzi� od swego towarzystwa?
- O tak, pani: w S�odkowcach.
- Bo�e! za co mi� karzesz! -
szepta�a do siebie.
Ordynat wybuchn�� �miechem.
- Z czego si� pan �mieje? Czy
ze swej niedelikatno�ci?
- O nie, pani! Ale pierwszy
raz widz� m�od� pann�, kt�r�
widocznie przera�am. Jak mi B�g
mi�y, tak to dla mnie nowy
objaw.
- Pierwszy raz jest pan tak
niegrzeczny dla m�odej panny. Za
wiele pan sobie pozwala.
- Eee! pozwala�em sobie cz�sto
wi�cej, ale w �adnej nie
wzbudza�em tak panicznego
strachu jak w pani.
- Ja si� pana boj�? Pyszny pan
jest! Ja pana...
- Nie cierpi� - doko�czy�.
- Tak!
- Dzi�kuj�! Przynajmniej
szczerze! Nikt na spowiedzi
wi�kszej prawdy nie powiedzia�.
Pani utopi�aby mi� w �y�ce wody.
Kto by pomy�la�, �e w tak
delikatnym stworzeniu tyle
siedzi z�o�ci. Skandal! Pani mi�
nie cierpi! Ha! c� robi�!
Mo�emy si� pomordowa� w tym
lesie, wol� odjecha� samotnie.
Gdyby mi pani wydrapa�a oczy,
co powiedzia�by na to ca�y �wiat
kobiecy? Zabrak�oby krepy
�a�obnej w sklepach, liczba
samob�jczy� wzros�aby
zastraszaj�co, a pani� skaza�yby
moje wielbicielki na gilotyn�.
Wskoczy� na konia i wznosz�c
do g�ry czapk�, zawo�a�:
- Do widzenia! Umykam!
Zawr�ci� do drogi, uderzy�
konia ostrogami i pocwa�owa�,
roznosz�c g�o�ny t�tent po
lesie.
Stefcia odetchn�a.
- Nareszcie!... Pojecha�...
obrzyd�y cynik! Obrazi�am go...
Tym lepiej, nie b�dzie mi
dokucza�.
Spiesznie pod��y�a w stron�
pa�acu.
Waldemar zrywa� konia
munsztukiem, smaga� szpicr�zg� i
przez zaci�ni�te wargi wyrzuca�
s�owa ostre:
- Romantyczka... przybiera
poza kr�lewny. Poczekaj! zdejm�
ja twoj� koron�!... Wol�
diablice ni� mniszki, ale nie
mog� cierpie�, gdy diablica
pozuje na westalk�.
Wzruszy� ramionami.
- Ona podobna do ksi�niczki,
a ja do szarana. W tym
wypadku jestem szatanem... No...
zobaczymy!
I spi�� konia ostrogami.
II
W ogrodowej altanie przy
stoliku siedzia�a Lucia
Elzonowska ze sw� nauczycielk� i
s�ucha�a z zaj�ciem wyk�adu
literatury. Stefcia opowiada�a
barwnie naj�wietniejsze czasy
pi�miennictwa w Polsce,
przytaczaj�c ciekawsze ust�py z
dzie� s�awnych poet�w. Wymow� i
zapa�em umia�a porwa� uczennic�.
- Czy ty, Luciu, nigdy nie
uczy�a� si� literatury
ojczystej? - spyta�a Stefcia,
widz�c zaciekawienie
dziewczynki.
- Owszem, co� tam, ale bardzo
ma�o - odpar�a Lucia. -
Poprzedniczka pani, panna Klara,
dowodzi�a, �e w naszej sferze
trzeba umie� du�o j�zyk�w obcych
i obc� literatur�, o polskiej
za� m�wi�a, �e mi si� na nic nie
przyda.
- Czy panna Klara jest Polk�?
- Tak, ale to wielka
arystokratka, przesi�kni�ta
naszymi pogl�dami.
- Jakie� s� wasze pogl�dy?
- Nie wiem, czy potrafi�
wyt�umaczy�, ale s�dz�, �e chyba
polegaj� na... Nie, nie umiem
tego powiedzie�.
- Ja ci pomog�. Polegaj� na
tym, aby mie� cze�� dla
wszystkiego, co francuskie,
niemieckie, s�owem obce, byle
nie dla tego, co nasze, polskie.
Nieprawda�?
- Sk�d pani o tym tak dobrze
wie?
- Domy�lam si�. Czy twoja
matka tak samo si� zapatruje?
- Naturalnie! Mama nie czyta
nic po polsku, ze mn� rozmawia
tylko po francusku i wierzy
jedynie w zagranic�.
- A dziadzio? - spyta�a
Stefcia.
- O, dziadzio przeciwnie!
Zawsze o to sprzeczki z mam�.
Dziadzio m�wi, �e to wstyd
zapomnie� o swojej narodowo�ci -
�e ka�dy powinien najwi�cej
ceni� i kocha� to, co w�asne.
Ale mamy te argumenta nie
przekonuj�.
- Tw�j dziadzio bardzo zacny
cz�owiek.
- Pani kocha dziadzia?
- Szanuj� go, ufam w jego
rozum.
- I dziadzio pani� lubi, i ja
to widz�. Ale... i Waldy jest
tych samych pogl�d�w. Dlaczego
pani go nie znosi?
- Moja Luciu, c� mi� pan
Waldemar obchodzi?
Lucia odrzek�a ze �miechem:
- Wie pani, �e mi�dzy mam� a
Waldym wieczne k��tnie. Teraz
jeszcze pani przyby�a. Biedny
Waldy!
- Ko�czmy lekcj� - przerwa�a
Stefcia. - Masz jeszcze napisa�
wypracowanie.
Lucia zarzuci�a jej r�ce na
szyj� i rzek�a pieszczotliwie:
- To jutro, moja droga pani,
Dzi� nic nie napisz�, czuj� to.
Tak mnie pani zachwyci�a
literatur�, �e o niczym wi�cej
nie mog� my�le�. Musi mi pani
da� do czytania co� naszego, a
wszystkich Niemc�w i Francuz�w
schowam na dno szafy, niech ich
tam mole jedz�.
- Nie mo�na wpada� z jednej
ostateczno�ci w drug�, moja
Luciu. I obcych powinna� pozna�
lepiej.
- Ale naszych wi�cej, prawda?
Dzi� powiem o tym dziadziowi i
Waldy, b�d� radzi. Waldy zawsze
mi� nazywa� papu�k�... Cz�sto,
przyje�d�aj�c, pyta�: "C� tam
papu�k� nauczyli nowego?" Mama
zaraz w d�sy, a panna Klara z
milutkim u�miechem m�wi�a: "Vous
plaisantez, monsieur le conte"
(fr. - Pan �artuje, panie
hrabio). Bo ona go nazywa�a
hrabi�. Ale Waldy odpowiada�
niby grzecznie, lecz z gniewem:
"Nie jestem �adnym "conte".
Raczy pani zapami�ta�".
- A c� na to panna Klara?
- Obra�a�a si�. Do mnie
m�wi�a: "Votre cousin est de
t~estable. Il n~est pas sage"
(fr. - Tw�j kuzyn jest
obrzydliwy. On nie jest
grzeczny) - i przez par� dni nie
wychodzi�a do niego. Ale potem
by�o znowu: "monsieur le comte",
a Waldy j� przestrzega�. Tak
trwa�o ci�gle.
- Widocznie pan Michorowski
uwa�a za ulubiony sport
dokuczanie nauczycielkom -
rzek�a Stefcia z przek�sem.
- Ale� co znowu! Waldy
nienawidzi� panny Klary, a ona
si� w nim kocha�a, ja wiem.
Panna Klara to ju� zupe�nie
stara panna, ale w pretensjach.
Jak tylko Waldy przyjecha�,
fryzowa�a w�osy i pudrowa�a si�,
a� na sukni� puder opada�. Waldy
j� ogromnie wy�miewa�. Razu
jednego na obiad przysz�a
upudrowana niemo�liwie i
opowiada�a, �e zwiedza�y�my m�yn
turbinowy. Waldy, w�wczas czego�
z�y, rzek� bez wahania: "Zna� to
na pani". - "Dlaczego?" -
spyta�a. - "Bo pani ca�a w
m�ce". Wtedy gniewa�a si� na
niego przez tydzie�.
Stefcia wzruszy�a ramionami,
pomagaj�c Luci sk�ada� ksi��ki i
kajety, i my�la�a o smutnej doli
nauczycielki, kt�ra w dodatku
jest star� pann�. O pannie
Klarze s�ysza�a ju� wiele
rzeczy: kpili sobie z niej
wszyscy, ile chcieli. Kiedy�
mo�e i j� b�d� wy�miewa�, cho�
nie jest star� pann�.
A Lucia powolnym g�osem m�wi�a
dalej, kr�c�c jasn� g�ow�:
- Chcia�abym si� kiedy
zakocha�, wie pani? To musi by�
przyjemne. Ale w kim? W
S�odkowcach nie ma kandydata.
Chyba pan Ksawery. Ha! ha! On ma
za du�� �ysin� i m�wi do mnie:
"moje dziecko". Bardzo tego nie
lubi�. Jest tu w O�arowie hrabia
Trestka, ale w nim si� nie
zakocham, bo ma tak� gapiowat�
min�. Zreszt� on stara si� o
pann� Rit�. Ot! szala�abym
napewno za Waldym, ale on jest
moim wujecznym bratem. On bardzo
przystojny, elegancki, ale za
powa�ny, czasem si� tylko
rozdokazuje.
- Moja Luciu, nie my�l o
takich rzeczach - wtr�ci�a
Stefcia. - Jeste� za m�oda.
Przyjdzie czas i na to. Im
p�niej, tym lepiej.
- Pani tak m�wi, bo sama z
tego powodu mia�a du�o smutk�w.
- Sk�d wiesz?
- Wiem od mamy.
Stefcia poruszy�a g�ow�.
- Mama czasem wszystko mi
m�wi, ale czasem nic. Zreszt�
c� w tym z�ego? Przecie� nie
zawsze bywa taki koniec
rozpaczliwy, zwykle doznaje si�
du�o szcz�cia.
- Ty ju� o tym wiesz? -spyta�a
Stefcia ubawiona.
- Ja, czytaj�c du�o powie�ci
francuskich, wiem, co znaczy
mi�o��, lecz na sobie nigdy jej
nie do�wiadczy�am. Kiedy�
zapyta�am Waldemara, co si�
w�wczas czuje - bo on ju� mo�e
by� do�wiadczony.
- I c� ci odpowiedzia�?
Lucia machn�a r�k�.
- Ech, Waldy zawsze �artuje.
Powiedzia� mi tak: "Kocha� si�
to jest zupe�nie to samo, co
odrabia� lekcj� arytmetyki" - bo
wie, �e najgorzej nie lubi�
rachunk�w. Pani mog�aby mi co�
powiedzie�, ale pani nie powie.
B�d� czeka� na podobne
wiadomo�ci z w�asnej praktyki.
- Tylko nie zaprz�taj g�owy
oczekiwaniem. Powtarzam: to za
wcze�nie.
Lucia zrobi�a ruch, jakby
sobie co� przypominaj�c, i z
weso�� mimik� szepn�a:
- Ju� wiem! Ot� i zakocham
si�, nawet pr�dko, mo�e za
tydzie� lub za dwa. Ma tu
przyjecha� praktykant, m�wi�
Waldy. On ma takich kilku w
G��bowiczach, z dobrych rodzin.
I ten, co tu przyjedzie, jest
podobno z dobrej rodziny, taki,
co mu nic nie p�ac� i on nie
p�aci. B�dzie mieszka� w
pawilonie, ale jada� z nami.
Chcia� si� tu dosta� hrabia S.,
lecz podobno okropny lalu�, wi�c
Waldy odm�wi�.
- A ten mo�e nie zadowoli
twego gustu? - rzek�a Stefcia,
my�l�c o czym innym.
- No, zapewne! Ale je�li
�adny, to si� zakocham.
W tej chwili wszed� do altany
m�ody pokojowiec i rzek�
s�u�bowo:
- Ja�nie pani prosi do sto�u.
Po czym, nie czekaj�c rozkazu,
zabra� ksi��k� i ni�s� do pa�acu
z wielk� czci�.
W sali jadalnej, stylowej, z
sufitem w p�yty mahoniowe,
wszyscy ju� byli zebrani. Pani
Elzonowska, siedz�c w krze�le,
oczekiwa�a na c�rk�.
W r�ce gniot�a serwet�, mia�a
wygl�d zirytowany. Porusza�a
ustami z grymasem i podnosi�a
jedn� brew pr�dko, co u niej
oznacza�o niezadowolenie. Obok
niej siedzia� pan Maciej
Michorowski, starzec
osiemdziesi�cioletni. Szczup�y i
troch� pochylony, robi�
sympatyczne wra�enie rozumnym
wyrazem twarzy bladej,
ozdobionej siwym w�sem i
dwojgiem mi�ych szarych oczu.
Rysami twarzy przypomina�
cesarza Franciszka J�zefa i
dziwn� ufno�� wzbudza� w ka�dym.
Poci�gaj�cym u�miechem ujmowa�
wszystkich, jakby m�wi�c:
"Szanujcie mi� i kochajcie".
Teraz s�ucha� wnuka,
rozwa�aj�c ka�de jego s�owo.
Staruszek widzia� w nim swe
odrodzenie, m�odo��.
Waldemyr, oparty o wysok�
por�cz krzes�a, rozdra�niony, ze
zmarszczonymi brwiami, dowodzi�
co�, na co si� nie zgadza�, co
oburza�o pani� Elzonowsk�.
Czwart� osob� przy stole by�
pan Ksawery, emeryt, stary i
�ysy, wielki smakosz. Ten,
widz�c, �e ordynat nie siada,
sta� r�wnie�, z min�
nieszcz�liw�. Nie zajmowa�a go
rozmowa Waldemara z ciotk�: on
po�era� oczyma waz�, stoj�c� na
bocznym stole, z kt�rej
ulatywa�a wo� zupy "~a la reine"
(fr. - kr�lewska). Zerka�
strapiony na baronow� i na
wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten
oczekiwa� has�a rozlewania zupy.
Nareszcie Stefcia i Lucia
wesz�y. Pani Idalia spojrza�a
bystro na Waldemara, daj�c mu do
zrozumienia, �e czas zako�czy�
rozmow�. Ale ordynat sam umilk�.
Pr�dko podszed� do panien i
uca�owawszy Luci�, sk�oni� si�
Stefci z wyszukan� elegancj�.
Ironiczny u�miech od razu osiad�
mu na ustach.
- Po takiej poezji, jak las i
kwiaty, spotykamy si� przy
prozaicznym obiedzie. Czy to
pani nie razi? - spyta�.
Stefcia poczerwienia�a. Jego
s�owa zniweczy�y jej humor w
jednej chwili.
- Nie my�la�am o tym - odpar�a
ch�odno.
- Szkoda! A ja w�tpi�em, czy
pani� zobacz�. W tej puszczy
m�g�by pani� porwa� jaki
szcz�liwy wilko�ak, po�kn��
�ywcem lub unie�� do swych
komyszy. Bardzo rad jestem, �e
pani ocala�a.
- Czy i ty, Waldy, by�e� rano
w borku z pann� Stefani�? -
spyta�a Lucia.
Pani Elzonowska popatrzy�a na
Stefci� zmru�onymi oczyma jak
szpareczkami i z odpowiednim
grymasem ust spu�ci�a je znowu
na talerz.
Waldemar zauwa�y� przykro�� na
twarzy Stefci, spojrza� bystro
na Luci� i odpowiedzia�
swobodnie:
- Jad�c przez las widzia�em
pann� Stefani� spaceruj�c�.
Stefcia uczu�a wdzi�czno�� dla
niego.
S�u��cy obni�s� zup�. Zacz�to
j� spo�ywa� w milczeniu. Takie
ciche obiady zdarza�y si� tu
rzadko, ale bywa�y ci�kie jak
gradowa chmura.
Stefcia pozna�a, �e chmura i
dzi� wisi nad sto�em.
Pani Idalia, siedz�c bez
s�owa, wygl�da�a, jak gdyby
po�kn�a kij. Sztywna jej
posta�, ch��d bij�cy z twarzy
ozi�bia� i pana Macieja.
Staruszek chcia� rozweseli�
wszystkich, rzuca� od czasu do
czasu jakie� zdanie, ale rozmowa
nie klei�a si�. Z�y humor pani
domu dzia�a� przygn�biaj�co.
Nawet pan Ksawery, chocia� nie
traci� apetytu, spogl�da� na
baronow� z obaw�.
Tylko ordynat zachowa�
swobod�, lecz tak�e milcza�.
Wypi� dwa kieliszki starki. Po
zupie lokaj ci�gle dolewa�
mader�, zdziwiony, �e m�ody pan
ma tak wyj�tkowe pragnienie. Po
pol�dwicy Waldemar pi� na umor
burgunda, lecz zdziwienie
s�u��cego wzros�o, gdy podano
szparagi. Zwykle ordynat nie
lubi� tej potrawy, ale dzi�
drugi raz kaza� sobie podawa�.
Pani Elzonowska spojrza�a z
min� istoty wy�szej, kt�ra by
nie potrafi�a dobiera� jednej
potrawy. Uwa�a�a to za nie
estetyczne, w ich sferze
nies�ychane. Jej z�y humor
znalaz� uj�cie, nie wytrzyma�a.
Bez podniesienia oczu rzek�a po
francusku, g�osem troch�
sycz�cym, ci�gn�c wyrazy:
- Nie rozumiem, jak mo�na dwa
razy bra� z p�miska. Bierze si�
tylko raz odpowiedni� ilo�� dla
zaspokojenia apetytu.
Pan Maciej patrza� na c�rk� z
wym�wk� w oczach. Nie rozumia�
rozdra�nienia posuni�tego a� do
niegrzeczno�ci. Ale Waldemar nie
zawstydzi� si�, przeciwnie,
rozweseli�o go to. Zerkn�� na
ciotk� z�o�liwie, na Stefci�
figlarnie, u�miechn�� si� i
zawo�a� do lokaja:
- Jacenty! podaj mi jeszcze
szparagi.
Pani Idalia zaci�a usta. Pan
Maciej teraz na wnuka spojrza� z
wym�wk�.
Stefcia i Lucia wstrzymywa�y
�miech, tylko lekkie drgnienie
k�cik�w ust Stefci wskazywa�o,
�e j� ta scena ubawi�a.
Jednak�e Waldemar to zauwa�y�.
Zacz�� dowcipkowa� za panem
Ksawerym, wreszcie rzek�:
- Zapraszam pana do G��bowicz
na ca�e lato, dobrze? B�dzie pan
mia� wszystko, czego dusza
zapragnie. Co dzie� zupa "~a la
reine", szparagi, bo ja pasjami
polubi�em szparagi - co dzie�
gra w szachy, dziennik
ilustrowany. Nawet na pa�sk�
intencj� urz�dz� iluminacj�,
kt�r� pan tak lubi. C�, zgoda?
Pan Ksawery wyj�� z
przepa�cistej kieszeni surduta
ogromn� chustk�, dok�adnie
wytar� sobie �ysin� i dopiero
w�wczas odpowiedzia�:
- Co panu po mnie, panie
ordynacie? Dob�d� ju� w
S�odkowcach.
- W S�odkowcach b�dzie kto�
inny... m�odszy. Pan nie
potrafisz bawi� dam! To, widzi
pan, wy��czna zdolno��. My obaj,
aposto�owie celibatu, trzymajmy
si� razem w G��bowiczach. Tu
moja pani ciotka �yczy sobie
kogo� zabawniejszego.
Pani Idalia wzruszy�a
ramionami.
- Zechciej �askawie nie
narzuca� mi w�asnych kaprys�w -
rzek�a kwa�no.
Waldemar powa�nie pochyli�
g�ow�.
- Zawsze jestem ma twoje
us�ugi, kochana ciociu.
Poczem rzek� do Stefci:
- Pani wyroczni�, pani
g�osuje, czy pan Ksawery ma
zosta� w S�odkowcach, czy mam go
zabra� do G��bowicz?
- Moje zdanie zbyteczne -
odpar�a Stefcia podra�niona.
Waldemar utwi� w niej szare,
przenikliwe oczy z wyrazem
troch� szata�skim. Potrz�sn��
g�ow� i zawo�a� z udanym �alem.
- Desperacja! Nie mam weny do
pani. Co krok to rekuza! Pani
jest dla mnie okrutn�. Luciu,
czemu nie nawr�cisz panny
Stefanii na moj� stron�?
Powinna� tego dokaza�.
Dziewczynka spojrza�a na matk�
i spu�ci�a oczy. Widocznie
chcia�a co� odpowiedzie�, lecz
surowa twarz matki onie�mieli�a
j�.
Wtem przem�wi� pan Maciej,
chc�c nada� innny kierunek
rozmowie:
- Czy b�dziesz nocowa�, Waldy?
- Bro� Bo�e! A to po co? Wydam
ostatnie polecenia Kleczowi i
jad�.
Spojrza� na Stefci� i doda�:
- Chyba panna Stefania zechce,
abym zosta� jako partner do
tenisa. W takim razie zapominam
dzisiaj o G��bowiczach i...
- Waldy, prosz� ci�, nie
�artuj - przerwa� pan Maciej,
bardzo niezadowolony.
- Ale� ja wcale nie �artuj�!
Panna Stefania mo�e mi� sk�oni�
do zostania. Wi�c... s�ucham
wyroku?
I pochylony patrza� na Stefci�
zuchwa�ym wzrokiem.
- S�ucham wyroku! - powt�rzy�.
- Stefci� obla�a gor�ca krew
oburzenia.
Z jak� przyjemno�ci� cisn�aby
w twarz tego magnata serwetk�
lub talerzem
Podnios�a na niego oczy pe�ne
gniewu i odrzek�a:
- M�wi�am panu, �e nie grywam
w tenisa, i jeszcze raz to
powtarzam.
- Ach! wi�c zostan�
nauczycielem pani. R�cz� za
�wietne rezultaty.
- Zbytek �aski - rzuci�a
gniewnie.
Wldemar m�wi� dalej:
- Pani jest nies�ychanie do
twarzy w koralach. Wygl�daj�
apetycznie, jak dojrza�e wi�nie.
Gdybym by� wr�blem, nie
odp�dzi�aby mi� pani od siebie,
objad�bym wszystkie. Tymczasem
tylko �link� �ykam.
Stefcia zblad�a, zagryz�a usta
i obrzuciwszy Waldemara ch�odnym
wzrokiem, spu�ci�a oczy.
Obiad sko�czy� si�. Baronowa
wsta�a nie spojrzawszy na nikogo
i pr�dko wysz�a z sali.
W S�odkowcach przy powstaniu
od sto�u nie dzi�kowali sobie.
Taki panowa� zwyczaj. Stefci� on
razi� i stale oddawa�a wszystkim
og�lny uk�on.
Pani Idalia z zasady na uk�on
taki nie odpowiada�a, a pan
Maciej zawsze nawet podawa�
Stefci r�k�, co j� kr�powa�o ze
wzgl�du na pani� Idali�.
Ordynat dla dokuczenia ciotce
i dla w�asnej przyjemno�ci
r�wnie� podawa� Stefci r�k�,
wiedz�c, �e j� tym rozgniewa.
Ale dzi� Stefcia, chc�c unikn��
podzi�kowa�a, powsta�a pr�dzej
od baronowej i sk�oniwszy si�
�adnie g�ow� panu Maciejowi,
pod��y�a w stron� drzwi.
Waldemar zr�cznie zast�pi� jej
drog� i wyci�gaj�c d�o�
przem�wi�:
- Dzi�kuj� pani za mi�e
vis_~a_vis.
Stefcia cofn�a si� i nie
podaj�c mu r�ki przesz�a, nawet
na niego nie patrz�c.
M�ody magnat patrza� na
Stefci� zdumiony. Kiedy znik�a
za drzwiami, szarpn�� �adne
z�otawoblond w�osy i nic nie
m�wi�c poszed� do swego
gabinetu.
Usiad� na fotelu przed
biurkiem, wyj�� z kieszeni
kosztown� cygarniczk�, wydoby�
cygaro i zacz�� zapala� z
nadzwyczajn� uwag� i
namaszczeniem. Pe�ne, barwne,
zmys�owe usta wydyma� lekko,
pykaj�c z cygara b��kitnym
dymkiem.
Z brwi� namarszczon� siedzia�,
z widocznym skupieniem w szarych
oczach. �wieci�y w nich
z�owrogie p�omyki. Po chwili
poruszy� si�, wsun�� r�ce w
kieszenie, za�o�y� nog� na nog�
i rozparty wygodnie w fotelu,
rzek� g�o�no, nie wyjmuj�c z
ust cygara:
- Po prostu da�a mi w pysk.
Ubawiony w�asnymi s�owami,
szepn�� znowu:
- Zuch dziewczyna! Ale
temperament ma piekielny!...
III
W par� godzin potem ordynat
powsta� od biurka i podaj�c r�k�
rz�dcy rzek� grzecznie:
- Sko�czyli�my. Je�liby zasz�o
co� niespodziewanego, prosz�
telefonowa�, b�d� ca�y czas w
domu.
Rz�dca Klecz sk�oni� si� z
uszanowaniem, z pewn� czci�
dotykaj�c r�ki Michorowskiego,
zapyta� zdziwiony:
- Pan ordynat nie pr�dko
b�dzie w S�odkowcach?
- O tak! do tygodnia, mo�e
d�u�ej.
- W takim razie musz� jeszcze
trudzi� pana w jednej kwestii.
- Prosz�.
- Chc� mianowicie spyta�, jak�
czw�rk� przeznacza pan ordynat
na wy��czny u�ytek pa�acu: kar�,
kasztany czy gniade?
- Dlaczego pan o to pyta?
- Bo kare s� to konie bardzo
delikatne. Pani baronowa cz�sto
je�dzi do Szal, do hrabstwa
�wileckich. To jest przecie
cztery mile i niet�ga droga.
Konie, do naszych dr�g
przyzwyczajone, przychodz� jak
haki. Pani baronowa ostro
je�dzi. Ja sam nie mog�
przedstawi�, ale wola�bym, �eby
jedna czw�rka by�a wy��cznie
przeznaczona dla rozjazd�w, bo
w�wczas ju� bym nie odpowiada�
za konie.
Waldemar s�ucha� pr�dkiej mowy
rz�dcy, przek�adaj�c papiery na
biurku. Podni�s� g�ow�, spojrza�
na Klecza ze zdziwieniem i rzek�
spokojnie:
- Przede wszystkim stangret
odpowiada za konie po takiej
wycieczce, nie pan.
Klecz zmiesza� si�.
- Tak, w�a�ciwie. Ale� ja mog�
odpowiada� za to, �e je daj�.
Michorowski przesun�� r�k� po
czole i rzek� z akcentem:
- Prosz� pana, czy mej ciotce
wszystko jedno, jakimi ko�mi
jedzie?
Klecz zmiesza� si� mocniej.
- Nie, pani baronowa zawsze
sama dysponuje i rozmaicie:
czasem kare, czasem kasztany.
- A wi�c musi pozosta� tak,
jak jest.
Klecz zrozumia�, �e
niezr�cznie poruszy� t� spraw� i
�e powinien ju� odej��.
Spojrza� na ordynata: widok jego
zsuni�tych brwi i wyd�tych ust
dotkn�� rz�dc� niemile. Ocz�w
ordynata nie widzia�, gdy� by�y
spuszczone na papiery, ale
domy�la� si�, �e wyraz ich nie
jest zach�caj�cy.
Klecz zawsze podziwia�
grzeczno�� tego magnata wzgl�dem
podw�adnych. Lecz wiedzia�, �e
zmarszczenie brwi,
charakterystyczne wyd�cie ust i
wielkopa�skie zaniedbanie w
ca�ej postaci nie jest u niego
oznak� zbyt dobrego humoru.
Rzek� z uk�onem:
- Przepraszam, �e si�
o�mieli�em.
- O, prosz� pana! - odrzek�
Michorowski szczeg�lnym tonem
jakby przebaczenia i zarazem
oburzenia za te przeprosiny.
Wypowiedzia� te s�owa
wspania�omy�lnie i karc�co.
Podni�s� przy tym g�ow� i
b�yskawicznie spojrza� na
Klecza. Ten pragn�� ju� nie by�
w gabinecie.
- Moje uszanowanie - rzek�
k�aniaj�c si� powt�rnie.
- Do widzenia! - rzuci�
ordynat kr�tko, z odpowiednim
kiwni�ciem g�owy.
Podni�s� przy tym brwi
nerwowym ruchem.
Klecz wyszed�. Ordynat
odetchn��.
- Wiecznie skargi na ciotk� -
mrukn�� z�y - i zawsze Klecz.
No, ale ju� dzi� zrozumia�. Nie
lubi� dawa� takich nauk.
Przeszed� si� po gabinecie i
pokr�ci� g�ow�.
- Ten j� lubi! - rzek� prawie
g�o�no.
Zjawi� si� kamerdyner Jacenty.
- Starszy pan prosi ja�nie
pana do siebie.
- Dobrze. Ka� siod�a� konia.
Pan Maciej czyta� u siebie w