1879
Szczegóły |
Tytuł |
1879 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1879 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1879 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1879 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robin Cook
ZARAZA
T�umaczy� Przemys�aw Bandel
Nasi szefowie powinni odrzuci� warto�ci rynkowe jako podstawowe dla s�u�by zdrowia i brudne mechanizmy nap�dzaj�ce rynek, w kt�re system ochrony zdrowia zosta� wpl�tany.
Dr Jerome P. Kassirer
"New England Journal of Medicine"
Vol. 333, nr 1, str. 50, 1995
Dla Phyllis,
Stacy'ego, Marilyn,
Dana, Vicky
i Bena
Chcia�bym podzi�kowa� wszystkim moim przyjacio�om i kolegom, kt�rzy zawsze �askawie gotowi s� udziela� wyczerpuj�cych odpowiedzi i s�u�y� radami. W zwi�zku z wydaniem Zarazy chcia�bym przede wszystkim wyrazi� wdzi�czno��:
Dr Charlesowi Wetli, lekarzowi z zak�adu medycyny s�dowej, specjali�cie patologowi;
Dr Jackiemu Lee, lekarzowi z zak�adu medycyny s�dowej, specjali�cie patologowi;
Dr Markowi Neumanowi, dyrektorowi laboratorium wirusologicznego, specjali�cie wirusologowi;
Dr Chuckowi Karpasowi, naczelnemu dyrektorowi laboratorium, specjali�cie patologowi;
Joe Coxowi, prawnikowi i czytelnikowi;
Flashowi Wileyowi, prawnikowi, koszykarzowi, konsultantowi w sprawach kultury rap;
Jean Reeds, pracownicy socjalnej, krytykowi, kt�ra by�a znakomitym �r�d�em bezcennych opinii.
Prolog
12 czerwca 1991 roku, gdy promienie s�oneczne dotkn�y wschodnich wybrze�y kontynentu p�nocnoameryka�skiego, zaczyna� si� kolejny, wspania�y, p�nowiosenny dzie�. Nad wi�ksz� cz�ci� Stan�w Zjednoczonych, Kanady i Meksyku spodziewano si� czystego, s�onecznego nieba. Meteorolodzy ostrzegali jedynie przed mo�liw� burz�, kt�ra mia�a si� rozp�ta� nad Dolin� Tennessee, i przed ewentualnymi ulewami w obszarze od Cie�niny Beringa a� po Przyl�dek Sewarda na Alasce.
Niemal pod wszystkimi wzgl�dami ten dwunasty dzie� czerwca by� identyczny z ka�dym innym dwunastym dniem czerwca. Z jednym wszak zastrze�eniem. Zasz�y trzy, ca�kowicie ze sob� nie powi�zane zdarzenia, kt�re mia�y doprowadzi� do tragicznego przeci�cia si� los�w trzech wpl�tanych w nie os�b.
Godzina 11.36, Deadhorse, Alaska
- Hej! Dick! Tutaj! - zawo�a� Ron Halverton. Macha� szale�czo, aby zwr�ci� na siebie uwag� swego by�ego wsp�lokatora. Nie odwa�y� si� wysi��� z jeepa w ca�ym tym ba�aganie wywo�anym odpraw� na ma�ym lotnisku. Poranny 737 z Anchorage dopiero co wyl�dowa�. S�u�by ochronne bardzo zwraca�y uwag� na pojazdy pozostawione bez opieki w rejonie l�dowiska. Na turyst�w i personel techniczny zajmuj�cy si� tankowaniem czeka�y autobusy i minibusy.
Us�yszawszy swoje imi� i rozpoznawszy Rona, Dick machn�� r�k� i zacz�� si� przepycha� przez piekielny t�um.
Ron obserwowa� zbli�aj�cego si� Dicka. Nie widzia� go od roku, odk�d uko�czyli college, ale Dick wydawa� si� taki jak zawsze: obraz normalno�ci w koszuli od Ralpha Laurena, wiatr�wce i d�insach, z ma�ym plecakiem przerzuconym przez rami�. Jednak Ron zna� prawdziwego Dicka: ambitnego mikrobiologa, kt�ry w samolocie lec�cym z Atlanty na Alask� nie my�la� o niczym, poch�oni�ty nadziej� odkrycia nowej bakterii. Oto facet zakochany w bakteriach i wirusach. Kolekcjonowa� je, tak jak inni kolekcjonuj� karty z baseballistami. Ron u�miechn�� si� i pokr�ci� g�ow� na wspomnienie pe�nych bakterii naczy� laboratoryjnych, kt�re Dick przechowywa� w ich lod�wce na uniwersytecie w Colorado.
Kiedy Ron pozna� Dicka na pierwszym roku, straci� sporo czasu, zanim si� do niego przyzwyczai�. Chocia� bez cienia w�tpliwo�ci by� oddanym przyjacielem, zdarza�y mu si� szczeg�lne i niemo�liwe do przewidzenia zachowania. Z jednej strony by� zapalonym graczem dru�yn uniwersyteckich i kim�, kogo chcia�oby si� mie� u boku, zb��dziwszy w niew�a�ciwej dzielnicy miasta, ale z drugiej strony na pierwszym roku nie m�g� si� zdoby� na wykonanie w laboratorium sekcji �aby.
Na wspomnienie innej, niespodziewanej i zawstydzaj�cej sytuacji, w kt�rej znalaz� si� Dick, Ron ledwo zdusi� w sobie �miech. Wydarzy�o si� to na drugim roku, gdy ca�a grupa jad�c na weekend na narty, wcisn�a si� do jednego samochodu.
Auto prowadzi� Dick i przypadkowo przejecha� kr�lika. Wybuchn�� p�aczem. Nikt nie wiedzia�, jak zareagowa�. W efekcie zacz�to gada� za jego plecami, szczeg�lnie wtedy, kiedy sta�o si� powszechnie wiadome, �e w akademiku wy�apuje karaluchy i wyrzuca je na zewn�trz, zamiast rozdeptywa� i spuszcza� z wod� w toalecie, jak czynili to wszyscy pozostali mieszka�cy.
Dick wrzuci� sw�j niewielki baga� na tylne siedzenie, zanim u�cisn�� wyci�gni�t� d�o� Rona.
U�ciskali si� z rado�ci�.
- Nie do wiary - Ron odezwa� si� pierwszy. - Ty tutaj! W krainie lod�w.
- Takiej okazji nie przepu�ci�bym za nic na �wiecie - odpar� Dick. - Naprawd� mnie wzi�o. Jak daleko st�d do osiedla Eskimos�w?
Ron obejrza� si� nerwowo przez rami�. Zauwa�y� paru ludzi z ochrony. Odwracaj�c si� ponownie w stron� Dicka, zni�y� g�os.
- Opanuj si� - mrukn��. - M�wi�em przecie�, �e ludzie s� na tym punkcie wra�liwi.
- Och, daj spok�j. Chyba nie m�wisz powa�nie? - odpowiedzia� Dick drwi�cym tonem.
- �miertelnie powa�nie - stwierdzi� Ron. - Mog� mnie wyla� za to, �e nie potrafi�em by� dyskretny. �adnej zabawy. Albo zrobimy to raz dwa, albo nie zrobimy w og�le. A ty nie masz prawa nikomu o tym pisn��! Nigdy! Tak obieca�e�!
- Dobrze, ju� dobrze - �agodzi� Dick, u�miechaj�c si�, by uspokoi� przyjaciela. - Masz racj�. Obieca�em. Po prostu nie s�dzi�em, �e to taka powa�na historia.
- To niezwykle powa�na historia - twardo podkre�li� Ron. Doszed� do wniosku, �e chyba pope�ni� b��d, zapraszaj�c Dicka, mimo i� spotkanie z nim zawsze obiecywa�o niez�� zabaw�.
- Ty tu jeste� szefem - uzna� Dick, uderzaj�c Rona przyjacielsko w rami�. - Usta zamykam na k��dk�, a klucz wyrzucam za siebie. Rozchmurz si� i wyluzuj. - W�lizn�� si� do jeepa. - No, ale teraz wyrywajmy st�d i sprawd�my to niezwyk�e odkrycie.
- Nie chcesz przedtem zobaczy�, jak mieszkam? - zapyta� Ron.
- Mam takie przeczucie, �e napatrz� si� jeszcze wi�cej, ni�bym chcia� - odpar� Dick za �miechem.
- My�l�, �e to dobra pora, kiedy wszyscy dooko�a zaj�ci s� lotem z Anchorage i turystami. - Ron przekr�ci� kluczyk w stacyjce i zapali� silnik.
Wyjechali z lotniska i skierowali si� na jedyn� drog� prowadz�c� na p�nocny wsch�d. Droga by�a �wirowa. �eby rozmawia�, musieli przekrzykiwa� warkot silnika.
- Do Prudhoe Bay mamy oko�o osiem mil - odezwa� si� Ron - ale za mniej wi�cej mil� skr�cimy na zach�d. Zapami�taj, je�eli ktokolwiek nas zatrzyma, to jedziemy zobaczy� nowe pole naftowe. Dick skin��. Nie m�g� uwierzy�, �e to z powodu tej sprawy Ron zrobi� si� taki nerwowy. Spogl�daj�c na otaczaj�c� ich p�ask�, bagnist�, monotonn� tundr� przykryt� zachmurzonym, metalicznoszarym niebem, zastanowi� si�, czy to miejsce pasuje do Rona. Domy�la� si�, i� na aluwialnej r�wninie p�nocnej Alaski �ycie nie mog�o by� �atwe. Dla poprawienia nastroju rozpocz�� rozmow�.
- Niez�a pogoda. Ile jest stopni?
- Masz szcz�cie - odpar� Ron. - Przedtem �wieci�o s�o�ce, wi�c jest nieca�e dziesi��. Tutaj nie mo�e by� ju� cieplej. Ciesz si�, dop�ki mo�esz. Po po�udniu b�dzie chyba �nie�yca. Zwykle tak jest. Ci�gle sobie �artujemy i zastanawiamy si�, czy to ostatni �nieg minionej zimy czy ju� pierwszy nast�pnej.
Dick u�miechn�� si� i skin��, ale w duchu nie m�g� si� powstrzyma� od stwierdzenia, �e je�eli tubylcy uwa�aj� to za zabawne, to najwidoczniej ocieraj� si� o szale�stwo.
Kilka minut p�niej Ron skr�ci� w w�sz� i nowsz� drog� prowadz�c� na p�nocny zach�d.
- Jak trafi�e� na to opuszczone igloo? - zapyta� Dick.
- To nie by�o igloo. To by�a chata zbudowana z torfowych cegie� wzmocnionych fiszbinami. Igloo buduje si� jak sza�asy, tylko na pewien czas, na przyk�ad na okres polowa� w krainie lodu. Eskimosi Inupiat mieszkaj� w torfowych chatach.
- Przyznaj� si� do pomy�ki - Dick skwitowa� wyk�ad. - Wi�c jak si� natkn��e� na t� chat�?
- Kompletny przypadek. Znale�li�my j�, kiedy buldo�er przygotowywa� t� drog�. Przekopali�my tunel.
- Czy to wszystko ci�gle tam jeszcze jest? - zapyta� zaniepokojony Dick. - Ba�em si� lotu tutaj. To znaczy, nie chcia�bym, aby ca�a wyprawa okaza�a si� jedynie strat� czasu.
- Bez obaw. Nic nie zosta�o ruszone. Co do tego mo�esz by� pewien - uspokoi� przyjaciela Ron.
- Mo�e na tym obszarze jest wi�cej domostw - zastanowi� si� Dick. - Kto wie? To przecie� mo�e by� wioska.
Ron wzruszy� ramionami.
- Mo�e i tak. Ale nikt nie chce si� o tym przekonywa�. Je�li kto� z odpowiedniego urz�du zwietrzy t� spraw�, zatrzymaj� budow� ruroci�gu do nowego pola. A to oznacza�oby kl�sk�, poniewa� musimy sko�czy� ruroci�g przed zim�, a u nas zima zaczyna si� w sierpniu.
Ron zwolni� i przygl�da� si� teraz uwa�nie poboczu drogi. Nagle zahamowa� tu� przy ma�ym kopcu. Przytrzyma� Dicka za rami�, daj�c mu do zrozumienia, �eby nie rusza� si� ze swojego miejsca, i obejrza� si� za siebie, czy nikt nie nadje�d�a. Upewniwszy si�, �e s� sami, wygramoli� si� z jeepa i gestem nakaza� Dickowi zrobi� to samo.
Si�gn�� do ty�u samochodu i wyci�gn�� dwie stare, pobrudzone b�otem peleryny i r�kawice robocze. Wr�czy� Dickowi jeden komplet.
- B�dziesz tego potrzebowa� - wyja�ni�. - Znajdziemy si� poni�ej wiecznej zmarzliny. - Znowu si�gn�� do jeepa i wyj�� du��, wielce u�yteczn� w podobnych wyprawach latark�. - W porz�dku - odezwa� si� wyra�nie podenerwowany. - Nie powinni�my tutaj zbyt d�ugo zostawa�. Nie chc�, �eby kto� przeje�d�aj�cy drog� zacz�� si� zastanawia�, co te� tu si�, do diab�a, wyprawia.
Ron ruszy� na p�noc od drogi, a Dick pod��y� za nim jak za przewodnikiem. W nie wyja�niony spos�b zmaterializowa� si� nagle ob�ok komar�w i bezlito�nie zaatakowa� intruz�w. Wpatruj�c si� przed siebie, Dick dostrzeg� zamglony brzeg w odleg�o�ci oko�o p� mili. Domy�li� si�, �e to musi by� wybrze�e Morza Arktycznego. Gdziekolwiek spojrze�, nie by�o ucieczki od monotonii p�askiej, ch�ostanej wiatrem, niczym nie wyr�niaj�cej si� tundry si�gaj�cej a� po horyzont. Nad g�ow�, krzycz�c ochryple, kr��y�y morskie ptaki.
Kilkana�cie krok�w od drogi Ron zatrzyma� si�. Jeszcze raz rzuci� spojrzenie w stron� samochodu, sk�oni� si� i z�apa� za kraw�d� sklejki pomalowanej w barwy otaczaj�cej ich tundry. Odci�gn�� p�yt� na bok i ods�oni� g��bok� na ponad p�tora metra jam�. W p�nocnej �cianie do�u znajdowa�o si� wej�cie do w�skiego tunelu.
- Wygl�da, jakby chata zosta�a pogrzebana przez l�d -zauwa�y� Dick.
Ron skin�� g�ow�.
- Podejrzewamy, �e w czasie jakiego� szczeg�lnie pot�nego sztormu fala przynios�a tu kawa� p�ywaj�cego pola lodowego.
- Grobowiec zbudowany przez natur� - powiedzia� Dick.
- Jeste� pewny, �e chcesz to zrobi�? - zapyta� Ron.
- Nie b�d� g�upi - odpar� kr�tko Dick i w�o�y� peleryn� z kapturem oraz r�kawice. - Przelecia�em tysi�ce mil. Idziemy.
Ron wlaz� do dziury i stan�� na czworakach. Zni�aj�c si� jak m�g� najbardziej, wczo�ga� si� do tunelu. Dick posuwa� si� tu� za nim. Poza niesamowit�, pe�n� grozy sylwetk� Rona niewiele m�g� dostrzec. Ciemno�� obejmowa�a go coraz bardziej niczym ci�ki, lodowaty koc. W s�abn�cym �wietle dostrzeg� jeszcze, jak jego oddech zamienia si� w kryszta�ki lodu. Dzi�kowa� Bogu, �e nie cierpi na klaustrofobi�.
Dwa metry dalej �ciany tunelu rozchodzi�y si�. Pod�oga tak�e schodzi�a w d�, daj�c im dodatkowe trzydzie�ci centymetr�w przestrzeni nad g�owami. Otw�r mia� teraz mniej wi�cej metr wysoko�ci i metr szeroko�ci. Ron przesun�� si� pod �cian�, wi�c Dick m�g� podczo�ga� si� tu� obok.
- Cycki starej wied�my maj� w sobie wi�cej ciep�a ni� ta dziura - stwierdzi� Dick.
Snop �wiat�a z latarki Rona o�ywia� k�ty pomieszczenia, o�wietlaj�c kr�tkie, pionowe wzmocnienia wykonane z �eber bia�uchy.
- Z�ama�y si� pod ci�arem lodu jak zapa�ki - powiedzia� Ron. - Gdzie s� mieszka�cy? - zapyta� Dick.
Ron skierowa� �wiat�o w stron� du�ego, tr�jk�tnego kawa�ka lodu, kt�ry najpewniej wpad� do chaty przez dach.
- Po drugiej stronie tego - odpowiedzia� i wr�czy� przyjacielowi latark�.
Dick wzi�� j� i poczo�ga� si� we wskazanym kierunku. Cho� tak bardzo nie chcia� dopu�ci� do siebie z�ych my�li, czu� si� coraz gorzej.
- Jeste� pewien, �e to bezpieczne miejsce? - zapyta� w ko�cu.
- Niczego nie jestem pewien. Mo�e tylko, �e tak to wygl�da�o przez ostatnie siedemdziesi�t pi�� lat albo co� ko�o tego.
Trudno by�o przecisn�� si� obok bry�y brudnego lodu. Gdy Dick znalaz� si� w po�owie drogi, o�wietli� przestrze� za lodowym g�azem.
Zapar�o mu dech w piersiach. St�kn�� tylko cicho z niedowierzaniem. Zdawa�o mu si�, �e jest na wszystko przygotowany, jednak wra�enie wywo�ane przez dr��ce �wiat�o by�o bardziej upiorne, ni� si� spodziewa�. Spogl�da�o na niego blade oblicze zamarzni�tego, brodatego, odzianego w futro m�czyzny. Siedzia� prosto. Oczy mia� otwarte. Swym zimnym b��kitem wyzywaj�co wpatrywa�y si� w Dicka. Dooko�a ust i nosa osadzi� si� r�owy szron.
- Widzisz wszystkich troje? - z ciemno�ci dobieg�o pytanie Rona.
Omi�t� �wiat�em ca�� przestrze�. Drugie cia�o le�a�o na wznak. Jego dolna po�owa szczelnie zamkni�ta by�a w lodowym futerale. Trzecie cia�o, podobnie jak pierwsze, by�o oparte o �cian� w pozycji p�siedz�cej. Obaj byli Eskimosami z charakterystycznymi rysami twarzy, ciemnymi w�osami i oczami. Obaj tak�e mieli r�owy szron dooko�a ust i nosa.
Dickiem niespodziewanie wstrz�sn�o obrzydzenie. Nie spodziewa� si� po sobie podobnej reakcji, na szcz�cie szybko min�a.
- Widzisz gazet�? - znowu zapyta� Ron.
- Jeszcze nie - odpowiedzia� Dick i skierowa� �wiat�o na pod�og�. Zobaczy� zmro�one rumowisko. Wszystko przemieszane razem i skute lodem: ptasie pi�ra, zwierz�ce ko�ci.
- Le�y w pobli�u brodacza - podpowiedzia� Ron.
Za�wieci� w okolice st�p cz�owieka rasy kaukaskiej. Natychmiast zauwa�y� gazet� z Anchorage. Nag��wek wspomina� o wojnie w Europie. Nawet z miejsca, w kt�rym si� znajdowa�, potrafi� odczyta� dat�: 17 kwietnia 1918 roku.
Wygramoli� si� zza g�azu do przedniej cz�ci komory. Pierwsze przera�enie min�o. Teraz czu� wy��cznie podniecenie.
- Chyba mia�e� racj� - powiedzia� do Rona. - Wygl�da, jakby ca�a tr�jka zmar�a na zapalenie p�uc i data dok�adnie pasuje.
- Wiedzia�em, �e to ci� zainteresuje.
- To bardziej ni� interesuj�ce - odpar� Dick. - To mo�e okaza� si� �yciow� szans�. Potrzebuj� pi��.
Z twarzy Rona odp�yn�a ca�a krew.
- Pi��? - powt�rzy� z przera�eniem. - �artujesz sobie. Musisz �artowa�.
- S�dzisz, �e przepuszcz� tak� okazj�? Niedoczekanie twoje. Potrzebuj� nieco tkanki p�ucnej.
- Jezu Chryste! - st�umionym g�osem zawo�a� Ron. - Lepiej, je�li jeszcze raz obiecasz, �e nigdy nikomu nie powiesz!
- Ju� raz obieca�em - odpowiedzia� Dick, wyra�nie poirytowany zachowaniem Rona. - Je�eli znajd� to, czego si� spodziewam, zachowam do mojej kolekcji. Nie martw si�. Nikt si� nie dowie.
Ron pokr�ci� g�ow�.
- Czasami zdaje mi si�, �e jeste� nie z tej ziemi.
- Szkoda czasu, idziemy po pi�k� - odpowiedzia� Dick. Odda� Ronowi latark� i ruszy� do wyj�cia.
Godzina 18.40, Chicago, lotnisko O'Hara
Marilyn Stapleton pomy�la�a o ostatnich dwunastu latach �ycia m�a i poczu�a �zy w oczach. Wiedzia�a, �e gwa�towne zmiany, kt�re spotka�y ich rodzin�, najmocniej uderzy�y w Johna, jednak przecie� musia�a jeszcze my�le� o dzieciach. Spojrza�a na dwie dziewczynki siedz�ce w poczekalni i nerwowo przygl�daj�ce si� mamie. Czu�y, �e ich �ycie znajduje si� na kraw�dzi. John chcia�, aby przeprowadzi�y si� do Chicago, gdzie rozpocz�� specjalizacj� z patologii.
Marilyn przenios�a wzrok na twarz m�a. Zmieni� si� przez te ostatnie kilkana�cie lat. Ufny, pow�ci�gliwy m�czyzna, kt�rego po�lubi�a, zamieni� si� w zgorzknia�ego i niepewnego cz�owieka. Zrzuci� dwadzie�cia pi�� funt�w, niegdy� rumiane, pe�ne policzki zapad�y si�, sprawiaj�c, �e wygl�da� na wychudzonego, zmizerowanego, dopasowanego do nowej osobowo�ci.
Marilyn pokr�ci�a g�ow�. Z trudem przywo�ywa�a wspomnienia sprzed dw�ch lat, kiedy tworzyli wizerunek idealnej, odnosz�cej sukcesy rodziny z przedmie�cia, on - rozkwitaj�ca praktyka okulistyczna, ona - pewna pozycja na wydziale literatury angielskiej Uniwersytetu Illinois.
Ale wtedy w�a�nie na horyzoncie pojawi� si� wielki koncern medyczny AmeriCare i przewalaj�c si� przez Champaign w Illinois, jak wcze�niej przez niezliczone inne miasta, po�era� przychodnie i szpitale z osza�amiaj�c� pr�dko�ci�. John pr�bowa� si� utrzyma�, lecz koniec ko�c�w utraci� pacjent�w. Mia� dwa wyj�cia: podda� si� albo czmychn�� st�d. No i czmychn��. Najpierw rozgl�da� si� za inn� posad� dla okulisty, jednak szybko okaza�o si�, �e na rynku jest wi�cej okulist�w ni� miejsc pracy i �e nie pozostaje mu nic innego, tylko podj�� prac� dla AmeriCare, ewentualnie jakiej� podobnej organizacji. Wtedy postanowi� uciec jeszcze dalej, w now� specjalizacj�.
- My�l�, �e spodoba ci si� �ycie w Chicago - powiedzia� z nadziej� w g�osie. - Tak bardzo t�skni� za wami wszystkimi. Westchn�a.
- My te� t�sknimy za tob�. Ale nie w tym rzecz. Je�li zrezygnuj� z pracy na uniwersytecie, dziewczynki b�d� musia�y p�j�� do zat�oczonej publicznej szko�y w centrum miasta. Twoje wynagrodzenie na sta�u nie pozwoli na wi�cej.
Z charakterystycznym trzaskiem w��czy�y si� megafony, z kt�rych po raz ostatni wezwano pasa�er�w do Champaigne do zaj�cia miejsc w samolocie.
- Musimy ju� i�� - powiedzia�a Marilyn. - Sp�nimy si� na lot.
John skin�� ze zrozumieniem i otar� �z�.
- Wiem. Obiecaj, �e to przemy�lisz.
- Oczywi�cie. Pomy�l� - niemal�e warkn�a. Opami�ta�a si�. Westchn�a raz jeszcze. Nie chcia�a, aby wiedzia�, �e jest zagniewana. - Tylko o tym ostatnio my�l� - doda�a �agodnie.
Unios�a r�ce i zarzuci�a je m�owi na szyj�. Obj�� j� i gwa�townie i mocno przytuli�.
- Uwa�aj - j�kn�a - po�amiesz mi �ebra.
- Kocham ci� - odpowiedzia� st�umionym g�osem. Wtuli� twarz w zag��bienie jej ramienia.
Szczerze odwzajemniwszy u�cisk, Marilyn zawo�a�a dziewczynki i razem skierowa�y si� do wyj�cia. Kontrolerowi przy drzwiach pokaza�a przepustki na pok�ad, przepchn�a przed sob� c�rki i posz�a r�kawem do samolotu. Id�c, macha�a jeszcze do Johna przygl�daj�cego si� przez szyb� z poczekalni. Gdy wchodzili na pok�ad, machn�a raz jeszcze. To mia� by� ostatni gest po�egnania.
- Czy b�dziemy musieli si� przeprowadzi�? - j�kn�a pytaj�co Lydia. Mia�a dziesi�� lat i chodzi�a do pi�tej klasy.
- Ja si� nie przeprowadzam - odezwa�a si� Tamara. Mia�a jedena�cie lat i siln� wol�. - Przeprowadz� si� do Connie. Powiedzia�a, �e mog� z ni� zamieszka�.
- I jestem pewna, �e przedyskutowa�a� to z jej mam� -wtr�ci�a si� sarkastycznie Marilyn.
Walczy�a ze sob� z ca�ych si�, aby dziewczynki nie widzia�y �ez w jej oczach. Pozwoli�a, aby pierwsze wsiad�y do ma�ego samolotu �mig�owego. Skierowa�a je na wyznaczone fotele i stoczy�a k��tni� na temat, kto ma siedzie� oddzielnie. Fotele ustawione by�y bowiem po dwa.
C�rkom, kt�re usilnie domaga�y si� wyja�nie�, wyt�umaczy�a, jaka, og�lnie rzecz bior�c, czeka ich przysz�o��. Prawd� powiedziawszy, nie wiedzia�a, co b�dzie najlepsze dla rodziny. Samolot zapuszcza� silniki z takim warkotem, �e dalsza rozmowa stawa�a si� niemo�liwa. Gdy maszyna opu�ci�a terminal i ko�owa�a na pas startowy, Marilyn przycisn�a nos do okna. Zastanawia�a si�, sk�d we�mie do�� si�y na podj�cie decyzji.
Na po�udniowym zachodzie b�ysn�� piorun i wyrwa� Marilyn z zadumy. Przypomnia� jej, jak bardzo nie lubi�a lot�w takimi samolotami. Nie mia�a tego samego poczucia bezpiecze�stwa w ma�ych samolotach co w du�ych, obs�uguj�cych sta�e linie mi�dzy du�ymi miastami. W nie u�wiadomionym odruchu zacisn�a mocniej pas i sprawdzi�a zabezpieczenie dziewczynek.
Gdy samolot odrywa� si� od ziemi, z tak� si�� zacisn�a d�onie na oparciach fotela, jakby by�a przekonana, �e w ten spos�b pomo�e jej bezpiecznie wzlecie� w powietrze. Dopiero kiedy ziemia wyra�nie oddali�a si� od nich, Marilyn zda�a sobie spraw�, �e wstrzyma�a oddech.
- Jak d�ugo tata zamierza mieszka� w Chicago?! - zawo�a�a Lydia z fotela po drugiej stronie przej�cia.
- Pi�� lat - odpowiedzia�a mama. - A� sko�czy sw�j sta�.
- M�wi�am ci! - wrzasn�a Lydia do Tamary. - Do tego czasu b�dziemy stare.
Nag�y wstrz�s wywo�a� kolejny �miertelny u�cisk d�oni Marilyn na oparciach fotela. Rozgl�dn�a si� po kabinie. Fakt, �e nikt nie panikowa�, by� pewnym pocieszeniem. Zerkn�a przez okno. Samolot ca�kowicie poch�on�y chmury. Kolejna b�yskawica przera�aj�co roz�wietli�a powietrze.
Lecieli na po�udnie. Turbulencje wzrasta�y z cz�stotliwo�ci� odpowiedni� do coraz cz�stszych b�yskawic. Zwi�z�a zapowied� pilota, i� spr�buje znale�� spokojniejszy tunel powietrza na innej wysoko�ci, nieco os�abi�y rosn�cy w Marilyn strach. Pragn�a mie� ju� za sob� ten lot.
Pierwszym sygna�em prawdziwego nieszcz�cia by�o dziwne �wiat�o, kt�re wype�ni�o samolot, a zaraz potem pot�ny wstrz�s i wibracja. Kilku z pasa�er�w wyda�o na wp� st�umione okrzyki, co do reszty zmrozi�o Marilyn. Instynktownie si�gn�a w stron� Tamary i przytuli�a j� mocno do siebie.
Wibracja stawa�a si� coraz silniejsza, gdy samolot z olbrzymim wysi�kiem skr�ca� w prawo. W tym samym momencie ryk silnika przeszed� w og�uszaj�cy skowyt. Czuj�c, �e zosta�a wt�oczona w fotel i ca�kowicie straci�a orientacj� w przestrzeni, Marilyn wyjrza�a przez okno. W pierwszej chwili nie widzia�a nic pr�cz chmur. Wtedy spojrza�a do przodu i serce podesz�o jej do gard�a. Ziemia bieg�a ku nim jak na z�amanie karku! Lecieli prosto ku niej...
Godzina 22.40, Nowy Jork, Manhattan General Hospital
Teresa Hagen pr�bowa�a prze�yka�, lecz sprawia�o jej to trudno�ci, usta mia�a suche jak pieprz. Kilka minut wcze�niej otworzy�a oczy i przez chwil� by�a ca�kiem zdezorientowana. Kiedy zrozumia�a, �e le�y na sali pooperacyjnej, wszystko wr�ci�o w jednym b�ysku.
Problem pojawi� si� bez ostrze�enia poprzedniego wieczoru, kiedy wraz z Matthew wybrali si� na obiad. Nie czu�a �adnego b�lu. Pierwsze zaniepokoi�o j� uczucie wilgoci na wewn�trznej stronie uda. W toalecie z przera�eniem stwierdzi�a, �e krwawi. I nie by�o to kilka krwawych plamek. To by� regularny krwotok. Od pi�ciu miesi�cy by�a w ci��y i przeczuwa�a, �e to mo�e zako�czy� si� nieszcz�ciem.
Od tej chwili wydarzenia potoczy�y si� b�yskawicznie. Skontaktowa�a si� ze swoj� lekark�, doktor Carol Glanz, kt�ra zaproponowa�a spotkanie w Manhattan General Hospital, w izbie przyj��. Lekarz stwierdzi�, i� wszystko wskazuje na ci��� ektopow�. P��d zamiast usadowi� si� w macicy, zatrzyma� si� poza ni�, w jednym z jajowod�w.
Chwil� po przebudzeniu przy ��ku znalaz�a si� jedna z si�str. Zapewnia�a, �e wszystko jest w porz�dku.
- Co z dzieckiem? - zapyta�a Teresa. Wyczu�a grube opatrunki na niepokoj�co p�askim brzuchu.
- Na ten temat lekarz wie znacznie wi�cej ni� ja - odpar�a piel�gniarka. - Powiadomi� pani� doktor, �e pani si� obudzi�a. Wiem, �e chce z pani� porozmawia�.
Zanim piel�gniarka odesz�a, Teresa poskar�y�a si� na sucho�� w gardle. Dosta�a kilka kostek lodu i po chwili zimny p�yn przyni�s� ulg�.
Teresa zamkn�a oczy. Najwidoczniej musia�a si� zdrzemn��, ockn�a si�, s�ysz�c, jak kto� wymawia jej imi�. Doktor Carol Glanz przysz�a z ni� porozmawia�.
- Jak si� czujesz? - zapyta�a lekarka.
Zapewni�a j�, �e dzi�ki kawa�eczkom lodu czuje si� dobrze, i zapyta�a o dziecko.
Doktor Glanz wzi�a g��boki wydech, wyci�gn�a r�k� i po�o�y�a d�o� na ramieniu Teresy.
- Obawiam si�, �e mam dwie smutne wiadomo�ci - powiedzia�a.
Teresa czu�a, jak si� napr�a.
- To by�a ci��a ektopowa - stwierdzi�a, u�ywaj�c medycznego okre�lenia, kt�re, jak s�dzi�a, mia�o u�atwi� trudne zadanie. - Musieli�my przerwa� ci���, no i oczywi�cie dziecka nie uratowali�my.
Teresa skin�a, staraj�c si� nie okazywa� �adnych emocji. Spodziewa�a si� tego i pr�bowa�a zawczasu si� przygotowa�. Jednak nie by�a przygotowana na nast�pn� wiadomo��, kt�r� przekaza�a jej doktor Glanz.
- Niestety operacja nie by�a �atwa. Pojawi�y si� pewne komplikacje, kt�re by�y przyczyn� tak powa�nego krwawienia. Musieli�my po�wi�ci� macic�. Musieli�my j� usun��.
W pierwszej chwili umys� Teresy nie potrafi� zrozumie� tych s��w. Kiwn�a g�ow� i patrzy�a w oczekiwaniu na dalsze, szczeg�owe informacje.
- Wiem, �e to musi by� dla ciebie niezwykle bolesne -m�wi�a dalej doktor Glanz. - Chcia�abym jednak, aby� zrozumia�a, �e zrobili�my wszystko, co mogli�my, aby unikn�� tego nieszcz�liwego rozwi�zania.
Nag�e u�wiadomienie sobie znaczenia s��w, kt�re do niej skierowano, wstrz�sn�o Teres�. Jej spokojny g�os wyrwa� si� z narzuconych okow�w opanowania i krzykn�a w rozpaczy:
- Nie!
Doktor Glanz ze wsp�czuciem �cisn�a j� za rami�.
- To by�o twoje pierwsze dziecko i wiem, co to dla ciebie oznacza. Strasznie mi przykro.
Teresa j�cza�a. Wiadomo�� by�a tak straszna, �e przez moment nie mog�a nawet zap�aka� prawdziwymi �zami. By�a sparali�owana. Ca�e �ycie zak�ada�a, �e b�dzie mia�a dzieci. To sta�o si� cz�ci� jej osobowo�ci. �wiadomo��, �e jest to teraz niemo�liwe, by�a zbyt trudna do przyj�cia.
- Co z moim m�em? - zapyta�a po chwili. - Czy powiedzieli�cie mu?
- Tak - odpar�a doktor Glanz. - Rozmawia�am z nim zaraz po operacji. Jest na dole w twoim pokoju, do kt�rego zaraz ci� przewieziemy.
Rozmawia�y jeszcze o czym�, ale Teresa niewiele z tego zapami�ta�a. Po��czenie dw�ch informacji: o straconym dziecku i o tym, �e nigdy nie b�dzie mia�a nast�pnego, zdruzgota�o j�.
Kwadrans p�niej zjawi� si� piel�gniarz, by zawie�� j� do pokoju. Droga min�a szybko. Nic z niej nie zapami�ta�a. Umys� mia�a wzburzony; potrzebowa�a wsparcia i pomocy.
Gdy dotar�a do pokoju, Matthew rozmawia� przez telefon kom�rkowy. Jak przysta�o na maklera, mia� w nim nieod��cznego przyjaciela.
Piel�gniarka z wpraw� pomog�a Teresie przesun�� si� z ��ka pooperacyjnego do ��ka w pokoju, a na wieszaku umieszczonym za g�ow� powiesi�a kropl�wk�. Po sprawdzeniu, czy wszystko w�a�ciwie dzia�a, poprosi�a Teres�, aby wzywa�a j� zawsze, gdy poczuje tak� potrzeb�, i w ko�cu wysz�a.
Teresa popatrzy�a na Matthew, kt�ry odwr�ci� wzrok po sko�czonej rozmowie. Obawia�a si� o jego reakcj� na wie�� o katastrofie. Byli ma��e�stwem dopiero od trzech miesi�cy.
Zdecydowanym ruchem wy��czy� aparat, z�o�y� i wsun�� do kieszeni marynarki. Odwr�ci� si� w stron� Teresy i przez chwil� wpatrywa� si� w ni�. Krawat mia� polu�niony, a koszul� pod szyj� rozpi�t�.
Pr�bowa�a wyczyta� co� z oblicza m�a, lecz nie zdo�a�a. Przygryza� policzki od wewn�trz.
- Jak si� czujesz? - zapyta� wreszcie bez wi�kszych emocji.
- Tak jak mo�na si� czu� w tej sytuacji - odpar�a. Z ca�ej mocy pragn�a, by podszed� do niej i chwyci� j� za r�k�, lecz on trwa� niewzruszony w swoim miejscu.
- C� za osobliwy stan rzeczy - powiedzia�.
- Nie bardzo rozumiem, o czym m�wisz.
- O tym, �e g��wny pow�d, dla kt�rego si� pobrali�my, w�a�nie przesta� istnie�. Twoje plany nieco si� pokrzy�owa�y.
Teresa powoli otworzy�a usta. Zaszokowana, musia�a jednak wydoby� z siebie g�os.
- Nie podoba mi si� tw�j punkt widzenia - zaprotestowa�a. - Nie zasz�am w ci��� dla za�atwienia jakiej� sprawy.
- No c�, ty masz sw�j punkt widzenia, ja sw�j. Musimy si� zastanowi�, co my teraz z tym zrobimy.
Teresa zamkn�a oczy. Nie potrafi�a da� odpowiedzi. Zupe�nie jakby Matthew wbi� jej w serce n�. Wiedzia�a ju�, �e go nie kocha. Wi�cej, nienawidzi�a go...
Rozdzia� l
�roda, godzina 7.15, 20 marca 1996 roku
Nowy Jork
- Przepraszam - Jack Stapleton z udan� grzeczno�ci� zagadn�� taks�wkarza, ciemnosk�rego Pakista�czyka. - Czy nie zechcia�by pan wysi��� z samochodu, aby�my mogli doko�czy� nasz� dyskusj�?
Jack mia� na my�li to, jak taks�wkarz zajecha� mu drog� na skrzy�owaniu Czterdziestej Sz�stej i Drugiej Avenue. W odwecie, gdy zatrzymali si� na czerwonym �wietle przy Czterdziestej Czwartej, Jack kopn�� w drzwi taks�wki od strony kierowcy. Jak co dzie� jecha� do pracy na swoim g�rskim rowerze.
Taka poranna konfrontacja nie by�a niczym niezwyk�ym. Codzienna trasa Jacka to budz�cy groz� slalom Drug� Avenue od Pi��dziesi�tej Dziewi�tej a� do Trzydziestej. Wszystko przy zab�jczej pr�dko�ci. Cz�sto dochodzi�o do bliskich spotka� z ci�ar�wkami i taks�wkami, no i nieuniknionych w takich sytuacjach k��tni. Ka�dy inny tak� podr� uzna�by za nerwowo wyczerpuj�c�. Jack uwielbia� to. Jak mawia� do koleg�w, dopiero to powoduje, �e krew w nim kr��y.
Dop�ki nie zapali�o si� zielone �wiat�o, Pakista�czyk nie reagowa�, dopiero potem przekl�� Jacka g�o�no i ruszy� pe�nym gazem.
- Ciebie te�! - odkrzycza� Jack. Popeda�owa� na stoj�co, a� zr�wna� si� z samochodami. Teraz dopiero usiad� na siode�ku, ale nogi ci�gle kr�ci�y z furi�.
Ostatecznie dogoni� taks�wkarza, ale zignorowa� go. �mign�� tylko, mijaj�c go. Zdo�a� si� wcisn�� mi�dzy taks�wk� a samoch�d dostawczy.
Na Trzydziestej Jack skr�ci� na wsch�d, przeci�� Pierwsz� Avenue i ostro skr�ci� na ty�y Biura G��wnego Inspektora Zak�adu Medycyny S�dowej dla miasta Nowy Jork. Pracowa� tu od pi�ciu miesi�cy, kiedy to zaoferowano mu posad� wsp�pracownika g��wnego konsultanta. Mia� za sob� specjalizacj� z patologii i roczny sta� jako lekarz s�dowy.
Przeprowadzi� rower obok budki nie umundurowanego stra�nika i pomacha� mu. Skr�caj�c w lewo, min�� biuro kostnicy i sam� kostnic�. Jeszcze raz skr�ci� w lewo, przeszed� obok szeregu ch�odni u�ywanych do przechowywania cia� przed autopsj�. Rower postawi� w k�cie, w kt�rym sta�y proste sosnowe trumny, przeznaczone dla zmar�ych, kt�rzy nie mieli rodzin i bliskich. Zabezpieczy� go kilkoma szyfrowymi k��dkami.
Winda zawioz�a go na pierwsze pi�tro. By�o sporo przed �sm�, wi�c niewielu pracownik�w znajdowa�o si� ju� w pracy. Nawet w biurze przeznaczonym dla policji nie by�o sier�anta Murphy'ego.
Przeszed� przez korytarz i wszed� do strefy zastrze�onej dla personelu. Przywita� si� z Vinniem Amendol�, kt�ry odpowiedzia�, nie podnosz�c wzroku znad gazety. Vinnie by� jednym z pomocnik�w lekarzy patolog�w. Jack cz�sto z nim pracowa�.
Przywita� si� tak�e z Laurie Montgomery, kt�ra by�a jednym z dyplomowanych patolog�w s�dowych. W nocy mia�a dy�ur i do niej nale�a�o opracowanie wszystkich nocnych wypadk�w. W biurze g��wnego inspektora pracowa�a od ponad czterech i p� roku. Podobnie jak Jack, zazwyczaj przychodzi�a do pracy jako jedna z pierwszych.
- Jak widz�, jeszcze raz uda�o ci si� to zrobi�, nie wchodz�c do biura nogami do przodu - zauwa�y�a z�o�liwie Laurie. M�wi�a o niebezpiecznej je�dzie rowerem. "Nogami do przodu" wje�d�ali do biura ci, kt�rzy mieli w �yciu mniej szcz�cia.
- Tylko jedno starcie z taks�wkarzem - poinformowa� Jack. - Przywyk�em do trzech, czterech. Dzisiaj przypomina�o to jazd� przez wiejskie okolice.
- Bez w�tpienia - zgodzi�a si� Laurie, lecz bez g��bszego przekonania. - Osobi�cie uwa�am, �e wiele ryzykujesz tymi swoimi jazdami po mie�cie. Przeprowadza�am ju� kilka autopsji na takich szalonych dostawcach rowerowych. Za ka�dym razem, gdy widz� takiego w�r�d pojazd�w, zastanawiam si�, kiedy zobacz� go na kanale. - "Na kanale" w ich �argonie oznacza�o: na stole w sali autopsyjnej.
Jack nala� sobie kawy i podszed� do biurka, przy kt�rym pracowa�a Laurie.
- Co� szczeg�lnie interesuj�cego? - zapyta�, zagl�daj�c kole�ance przez rami�.
- Zwyk�e rany postrza�owe. Przedawkowanie proch�w.
- Ohyda - wzdrygn�� si� Jack.
- Nie lubisz przedawkowa�?
- Nie. Wszystkie s� takie same. Lubi� niespodzianki, kt�re s� wyzwaniem.
- Mia�am kilka przypadk�w przedawkowania, kt�re doskonale pasowa�y do tej kategorii. Ale to by�o w pierwszym roku pracy.
- Co z nimi?
- To d�uga historia - Laurie odpowiedzia�a wymijaj�co. Wskaza�a na jedno z nazwisk na li�cie. - Oto przypadek, kt�ry mo�e si� wyda� ciekawy: Donald Nodelman. Diagnoza: nie zidentyfikowana choroba zaka�na.
- To z pewno�ci� b�dzie lepsze ni� przedawkowanie -odpar� Jack.
- Nie s�dz�, ale je�li masz ochot�, prosz�, jest tw�j. Nie lubi� zajmowa� si� przypadkami chor�b zaka�nych, nigdy nie lubi�am i nigdy nie polubi�. Kiedy robi�am powierzchowne badania, sk�ra mi cierp�a. Cokolwiek to by�o, by�o piekielnie agresywne. Ofiara mia�a rozleg�y podsk�rny wylew krwi.
- Nieznane mo�e stanowi� wyzwanie - skwitowa� Jack. Wzi�� z biurka Laurie papiery. - Zajm� si� tym z przyjemno�ci�. Zmar� w domu czy w pracy?
- W szpitalu. Przywie�li go z Manhattan General. Ale przyjmowali go nie z powodu infekcji, by� cukrzykiem.
- Zdaje mi si�, �e Manhattan General jest szpitalem AmeriCare - pomy�la� na g�os. - Czy� nie?
- Tak s�dz�. Dlaczego pytasz?
- Poniewa� to mog�oby zamieni� nasz przypadek w osobist� nagrod�. Mo�e b�d� mia� do�� szcz�cia i stwierdz�, �e to co� takiego jak choroba legionist�w. Nie mog� my�le� o niczym przyjemniejszym ni� wywo�anie zgagi u boss�w AmeriCare. Marz�, aby zobaczy� ich, jak si� wij� w b�lach.
- A to dlaczego? - zapyta�a Laurie.
- To d�uga historia - odpowiedzia� z szelmowskim u�miechem. - Kt�rego� pi�knego dnia powinni�my wybra� si� na drinka i ty opowiesz mi o swoich przedawkowaniach, a ja ci opowiem o sobie i AmeriCare.
Laurie nie wiedzia�a, czy zaproszenie by�o powa�ne, czy nie. Niewiele wiedzia�a o Jacku Stapletonie z czas�w przed prac� w biurze inspektora. O ile si� orientowa�a, nikt o nim nic wi�cej nie wiedzia�. Jack by� znakomitym patologiem s�dowym, pomimo �e dopiero co uko�czy� specjalizacj�. Ale nie prowadzi� �ycia towarzyskiego, a w kr�tkich rozmowach nigdy si� nie ods�ania�. Zdo�a�a jedynie ustali�, �e ma czterdzie�ci jeden lat, nie jest �onaty, jest zajmuj�co nonszalancki i pochodzi ze �rodkowego Zachodu.
- Powiem ci, co ustal� - powiedzia� i skierowa� si� do pokoju przej�ciowego.
- Jack, przepraszam! - zawo�a�a za nim Laurie.
Zatrzyma� si� i odwr�ci�.
- Nie pogniewasz si�, je�li dam ci ma�� rad� - zawaha�a si�. M�wi�a impulsywnie. Normalnie nie zachowywa�a si� w ten spos�b, ale ceni�a Jacka i mia�a nadziej�, �e popracuj� jeszcze razem przez jaki� czas.
Szelmowski u�mieszek wr�ci� na usta Jacka. Cofn�� si� do biurka.
- Ale� bardzo prosz�.
- Zapewne pope�niam nietakt - powiedzia�a Laurie.
- Wr�cz przeciwnie. Ceni� sobie twoje zdanie. O czym my�lisz?
- Tylko tyle, �e ty i Calvin Washington nie zgadzali�cie si� ze sob�. Wiem, �e to sprawy osobiste, ale Calvin ma od dawna dobre stosunki z Manhattan General podobnie jak AmeriCare z biurem burmistrza. Uwa�am, �e powiniene� by� ostro�ny.
- Przez ostatnie pi�� lat ostro�no�� nie nale�a�a do moich mocnych stron - przyzna� Jack. - Mam wiele respektu dla naszego wice. Jedynym powodem sporu mi�dzy nami jest jego wiara, i� zasady zosta�y wyryte w kamieniu, s� niezmienne, podczas gdy dla mnie s� raczej rad�, przewodnikiem. Co do AmeriCare, nie dbam ani o ich cele, ani metody.
- Tak w�a�ciwie to nie moja sprawa - powiedzia�a Laurie. - Jednak Calvin powtarza, �e nie widzi ci� w dru�ynie.
- I w tym si� nie myli - odpowiedzia� Jack. - Rzecz w tym, �e rozwin��em w sobie awersj� do mierno�ci. Czuj� si� zaszczycony wsp�prac� z wi�kszo�ci� zatrudnionych tutaj os�b, szczeg�lnie ceni� ciebie. Niemniej jednak jest par� os�b, z kt�rymi nie umiem si� dogada�, i nie ukrywam tego. To wszystko.
- Przyjmuj� to jako komplement.
- Bo to by� komplement.
- Powiadom mnie, co znajdziesz u Nodelmana, a by� mo�e b�d� mia�a dla ciebie jeszcze jedn� spraw�.
- Z przyjemno�ci�. - Odwr�ci� si� i poszed� do pokoju przej�ciowego. Gdy mija� Vinnie, ten b�yskawicznym ruchem z�o�y� gazet�.
- Chod�, Vinnie - zawo�a� Jack. - Czas najwy�szy wskoczy� w kolejny dzie�.
Vinnie ponarzeka�, ale wsta� i ruszy� za Jackiem. Po drodze pr�buj�c z�o�y� porz�dnie gazet�, wpad� na Jacka, kt�ry niespodziewanie zatrzyma� si� przed pokojem Janice Jaeger. Janice by�a jednym z wywiadowc�w s�dowych przydzielanych zwykle patologom lub lekarzom jako asystent. Mia�a nocn� zmian�, od dwudziestej trzeciej do si�dmej rano. Jej obecno�� w biurze zaskoczy�a Jacka. Ma�a kobietka z ciemnymi w�osami i ciemnymi oczami wyra�nie robi�a wra�enie zm�czonej.
- Co ty tu jeszcze robisz? - zapyta� Jack.
- Musz� sko�czy� ostatni raport.
Jack podni�s� dokumenty trzymane w r�ku i zapyta�:
- Czy ty lub Curt robili�cie co� z Nodelmanem?
- Ja - odpar�a Janice. - A co, masz jaki� problem?
- Nic o czym bym ju� teraz wiedzia� - odpowiedzia� ze zduszonym chichotem. Zna� Janice z niezwyk�ej wprost skrupulatno�ci, co czyni�o z niej idealny obiekt do zaczepek. - Czy to wed�ug ciebie przyczyn� zej�cia mia�aby by� choroba szpitalna?
- A c� to, u diab�a, znaczy "choroba szpitalna"? - zapyta� Vinnie.
- To choroba, kt�rej nabywa si� w szpitalu - wyja�ni� Jack.
- Tak mi si� wydaje - zgodzi�a si� Janice. - Facet by� przez pi�� dni w szpitalu z powodu cukrzycy, zanim ujawni�y si� objawy infekcji, a w trzydzie�ci sze�� godzin po ich wyst�pieniu on ju� nie �y�.
Jack a� gwizdn�� z uznania. Cokolwiek to by�o, okaza�o si� naprawd� z�o�liwe.
- To w�a�nie najbardziej zaniepokoi�o lekarza, z kt�rym rozmawia�am.
- Laboratorium przys�a�o jakie� wyniki bada� mikrobiologicznych? - zapyta�.
- Nic nie wykaza�y. Badanie krwi o czwartej nad ranem niczego nie wyja�ni�o. �adnych kultur. Ostateczny wynik wskazuje na zesp� ostrej niewydolno�ci uk�adu oddechowego, lecz badania na wyst�powanie kultur w �linie tak�e da�y wynik negatywny. Jedyny pozytywny wynik da�o zastosowanie barwnika Grama przy badaniu �liny. Badanie wykaza�o obecno�� bakterii gram-ujemnych. To sugeruje dzia�anie kt�rego� z gatunk�w bakterii z rodzaju pa�eczek.
- �adnych wskaza� czy pacjent by� immunologicznie os�abiony? Mo�e mia� AIDS albo by� leczony antymetabolikami?
- Nic z tego, o ile mog�am si� dowiedzie�. Jedyne, co mia� w karcie, to cukrzyca i normalne u ka�dego diabetyka powik�ania. W ka�dym razie je�li znajdziesz do�� czasu i ochoty, o wszystkim mo�esz przeczyta� w raporcie.
- A po co mam traci� czas, je�eli mog� zaczerpn�� wiedzy prosto ze �r�d�a - roze�mia� si� Jack. Podzi�kowa� Janice i skierowa� si� do windy.
- Mam nadziej�, �e zamierzasz w�o�y� skafander - odezwa� si� Vinnie.
Kombinezon, ca�kowicie okrywaj�cy, szczelnie odcinaj�cy od �rodowiska zewn�trznego, z przezroczyst� mask�, zapewnia� maksimum bezpiecze�stwa. Powietrze t�oczone by�o do skafandra przez ma�y wentylator przymocowany z ty�u. Zanim powietrze wype�ni�o kask, przechodzi�o jeszcze przez filtr. Wystarcza�o go do swobodnego oddychania, ale r�wnocze�nie wewn�trz skafandra panowa�a temperatura jak w saunie. Jack nie cierpia� tego.
Jego zdaniem skafander by� zbyt gruby, kr�puj�cy, niewygodny, gor�cy i zbyteczny. Przez ca�y okres specjalizacji nie w�o�y� go ani razu. K�opot polega� na tym, �e g��wny inspektor Nowego Jorku, doktor Harold Bingham zarz�dzi�, aby u�ywa� skafandr�w. Calvin, jego zast�pca, zdawa� si� z ochot� egzekwowa� zarz�dzenie. W rezultacie Jack zmuszony by� znie�� kilka konfrontacji.
- To mo�e by� pierwsza sytuacja, w kt�rej skafander by�by wskazany. - Taka odpowied� przynios�a Vinniemu wyra�n� ulg�. - Dop�ki nie wiemy, z czym mamy do czynienia, musimy zachowa� wszelkie �rodki ostro�no�ci. B�d� co b�d�, to mo�e by� co� podobnego do wirusa Eboli.
Vinnie zatrzyma� si� w p� kroku.
- Naprawd� uwa�asz, �e to mo�liwe? - zapyta� z szeroko otwartymi oczami.
- Nie tylko mo�liwe - odpowiedzia� Jack. Szturchn�� Vinniego w bok. - �artuj�.
- Dzi�ki Bogu - uspokoi� si� pomocnik Jacka. Poszli dalej.
- Ale mo�e jaka� epidemia - doda� Jack.
Vinnie zn�w si� zatrzyma�.
- To by by�o r�wnie kiepsko - stwierdzi�.
Jack wzruszy� ramionami.
- To nic wielkiego, normalka. Dalej, chod�my i rozprawmy si� z tym.
Przestali rozmawia�. Kiedy Vinnie wk�ada� skafander i poszed� do sali autopsyjnej, Jack przegl�da� zawarto�� teczki Nodelmana. By� tam wywiad �rodowiskowy dotycz�cy denata, cz�ciowo wype�nione �wiadectwo zgonu, wykaz nagra� z ogl�dzin zw�ok, dwa arkusze spostrze�e� ze wst�pnych bada�, informacja telefoniczna o �mierci otrzymana w nocy, karta identyfikacyjna, raport dochodzeniowy Janice, formularz do wype�nienia po autopsji oraz wynik bada� laboratoryjnych na obecno�� przeciwcia� HIV.
Pomimo rozmowy z Janice Jack wnikliwie przestudiowa� raport. Zawsze tak robi�. Kiedy sko�czy�, wszed� do pomieszczenia obok sosnowych trumien i w�o�y� sw�j skafander. Teraz ruszy� w stron� sali autopsyjnej, kt�ra znajdowa�a si� po drugiej stronie kostnicy.
Przeklina� kombinezon, gdy przechodzi� obok stu dwudziestu sze�ciu lod�wek przeznaczonych na cia�a. Zamkni�cie w tym urz�dzeniu wprawia�o go w z�y nastr�j, ca�e otoczenie odbiera� z obrzydzeniem. Kostnica kiedy� mog�a uchodzi� za dzie�o sztuki, teraz wymaga�a gruntownego remontu i odnowy. Z wiekowymi, niebieskimi kafelkami na �cianach i poplamion� cementow� pod�og� wygl�da�a jak dekoracja do staro�wieckiego horroru.
Z g��wnego korytarza tak�e by�o wej�cie do sali autopsyjnej, lecz u�ywano go jedynie do wwo�enia i wywo�enia cia�. Zamiast niego Jack skorzysta� z wej�cia prowadz�cego przez ma�e pomieszczenie, w kt�rym zamontowano umywalk�.
Zanim Jack zjawi� si� w sali, Vinnie zdo�a� ju� umie�ci� cia�o Nodelmana na jednym z o�miu sto��w i przygotowa� wszystkie niezb�dne narz�dzia i wyposa�enie do wykonania pracy. Jack zaj�� miejsce z prawej strony denata, Vinnie z lewej.
- Nie wygl�da najlepiej - stwierdzi� Jack. - A na bal przebiera�c�w chyba si� nie wybiera�. - Trudno rozmawia�o si� przez skafander. Dopiero co go w�o�y�, a ju� by� spocony.
Vinnie, kt�ry nigdy nie wiedzia�, jak zareagowa� na pozbawione szacunku wobec ofiar komentarze Jacka, nie odpowiedzia�, chocia� cia�o rzeczywi�cie wygl�da�o makabrycznie.
- Na palcach wida� �lady gangreny - zacz�� ogl�dziny Jack. Uni�s� jedn� z d�oni i dok�adnie przyjrza� si� niemal czarnym opuszkom palc�w. Nast�pnie wskaza� na mocno pokurczone genitalia m�czyzny. - Koniec penisa tak�e zaatakowa�a gangrena. Psiakrew! Ale� to musia�o bole�. Wyobra�asz sobie?
Vinnie nadal trzyma� j�zyk za z�bami.
Jack zacz�� wnikliwie bada� ka�dy cal cia�a m�czyzny. Na szcz�cie dla Vinniego skupi� si� na sporych rozmiar�w podsk�rnych krwawych wylewach na brzuchu i nogach. Nazwa� to plamic�. Nast�pnie stwierdzi�, �e nie znalaz� �adnych �lad�w po uk�szeniu przez insekty.
- To wa�ne - doda�. - Wiele powa�nych chor�b zaka�nych przenoszonych jest przez stawonogi.
- Stawonogi? - zapyta� Vinnie. Nigdy nie wiedzia�, kiedy Jack �artuje.
- Insekty - wyja�ni� zapytany. - Skorupiaki nie stwarzaj� takich problem�w jako nosiciele chor�b.
Vinnie skin�� g�ow� na znak zrozumienia, chocia� nie wiedzia� teraz ani troch� wi�cej ni� wtedy, gdy zadawa� pytanie. Postanowi� zapami�ta� s�owo "stawonogi" i sprawdzi� w encyklopedii jego znaczenie, gdy tylko nadarzy si� taka okazja.
- Jakie jest prawdopodobie�stwo, �e to co�, co go zabi�o, jest zara�liwe? - zapyta� Vinnie.
- Olbrzymie, obawiam si� - odpowiedzia� Jack. - Olbrzymie.
G��wne drzwi na korytarz otworzy�y si� i wjecha�o przez nie kolejne cia�o przywiezione przez Sala D'Ambrosio, tak�e technika medycznego. Ca�kowicie poch�oni�ty zewn�trznymi ogl�dzinami Nodelmana, Jack nie podni�s� nawet wzroku. Zacz�� formu�owa� diagnoz� r�nicow�*.
P� godziny p�niej sze�� z o�miu sto��w zajmowa�y cia�a czekaj�ce na autopsj�. Jeden po drugim zjawiali si� dy�uruj�cy tego dnia lekarze patolodzy. Laurie by�a pierwsza. Podesz�a do sto�u Jacka.
- Masz ju� jaki� pomys�? - zapyta�a.
- Mn�stwo, ale nic ostatecznego - odpar�. - Mog� ci� jednak zapewni�, �e to z�o�liwy przypadek. Wcze�niej wystraszy�em Vinniego, �e to mo�e by� Ebola. Sporo jest tutaj rozsianych wewn�trznaczyniowych skrzep�w.
- M�j Bo�e! - zawo�a�a Laurie. - M�wisz powa�nie?
- Nie, nie do ko�ca. Ale z tego, co dotychczas zbada�em, wynika, �e to ci�gle mo�liwe, cho� nieprawdopodobne. Oczywi�cie nigdy nie widzia�em nikogo, kto zmar� na Ebol�, wi�c nie mog� powiedzie� nic pewnego.
- Czy uwa�asz, �e powinni�my go odizolowa�? - zapyta�a podenerwowana Laurie.
- Na razie nie widz� powod�w. Poza tym ju� zacz��em. Mog� obieca�, �e b�d� ostro�ny, b�d� uwa�a�, �eby jego organy nie znajdowa�y si� poza kontrol�. Powiem ci, co mo�emy zrobi�. Ostrzec laboratorium, �eby uwa�ali z pr�bkami, dop�ki nie postawimy ostatecznej diagnozy.
- Mo�e powinnam zapyta� o zdanie Binghama - zastanowi�a si� Laurie.
- Ach, to by by�o wielce pomocne - Jack skwitowa� propozycj� sarkastycznie. - To tak jakby �lepy poprowadzi� kulawego.
- Nie lekcewa� go tak. Jest naszym szefem.
- Mo�e sobie by� nawet papie�em, nie dbam o to. Wiem, �e powinienem si� z tym upora�, im szybciej, tym lepiej. Je�eli Bingham albo nawet Calvin w��cz� si�, zajmie to ca�y ranek.
- W porz�dku - Laurie ust�pi�a. - Mo�e masz racj�. Masz mnie jednak informowa� o ka�dej anomalii. B�d� przy trzecim stole.
Laurie posz�a do swoich zaj��. Jack tymczasem wzi�� od Vinniego skalpel i ju� zamierza� wykona� naci�cie, gdy spostrzeg�, �e Vinnie odsun�� si� nieco od sto�u.
- Gdzie si� wybierasz? Chcesz na to popatrze� z Queens? -zapyta� pomocnika. - Oczekuj� od ciebie pomocy.
- Troch� si� boj� - przyzna� Vinnie.
- No, ch�opie. Masz na koncie wi�cej autopsji ni� ja. Dawaj tu t� swoj� w�osk� dup�. Mamy robot� do wykonania.
Jack pracowa� szybko, ale sprawnie. Ostro�nie wyjmowa� organy wewn�trzne i bardzo uwa�a�, aby nie zrani� siebie czy Vinniego ostrym narz�dziem.
- Co masz? - zapyta� Chet McGovern, zerkaj�c Jackowi przez rami�.
Chet tak�e by� zatrudniony jako lekarz s�dowy. Rozpocz�� prac� w tym samym miesi�cu co Jack. Ze wszystkich koleg�w on by� najbli�ej Jacka, jako �e pracowali w jednym pokoju i obaj byli nie�onaci. Tyle tylko, �e Chet nigdy nie by� �onaty i maj�c trzydzie�ci sze�� lat, by� m�odszy od Jacka o pi�� lat.
- Co� interesuj�cego - odpowiedzia� Jack. - Tajemnicza choroba tygodnia. A poza tym byczy facet. Skurczybyk nie mia� najmniejszej szansy.
- Wnioski? - zapyta� Chet. Jego wy�wiczone oko natychmiast dostrzeg�o �lady gangreny i rozleg�e wylewy pod sk�r�.
- Mn�stwo. Ale pozw�l, �e poka�� ci, co jest wewn�trz. Z uwag� wys�ucham twojej opinii.
- Jest tam co�, co powinnam zobaczy�? - dobieg�o ich pytanie Laurie.
- Tak, pozw�l tu - poprosi� Jack. - Nie ma sensu przechodzi� przez to dwa razy.
Laurie poleci�a Salowi wyp�uka� jelita denata, kt�rym si� zajmowa�a, i podesz�a do pierwszego sto�u.
- Pierwsz� rzecz�, na kt�r� chcia�bym zwr�ci� wasz� uwag�, s� naczynia limfatyczne. - Jack ods�oni� sk�r� na szyi od brody a� po obojczyk.
- Nic dziwnego, �e autopsje u nas trwaj� tak d�ugo - dobieg� ich g�os z kra�ca �wiata.
Wszystkie oczy spocz�y na doktorze Calvinie Washingtonie, zast�pcy szefa. Onie�mielaj�cy wzrost dw�ch metr�w, sto pi�tna�cie kilo wagi, Murzyn, kt�ry zrezygnowa� z mo�liwo�ci gry w NFL, aby uko�czy� medycyn�.
- Co si� tu, do diab�a, wyprawia? - zakl�� niby �artobliwym tonem. - Co wy, ludzie, my�licie, �e to wakacje?
- Ot, ma�y totalizator - odpowiedzia�a Laurie. - Mamy tu przypadek nieznanej infekcji, wywo�anej, jak si� zdaje, ca�kiem agresywnym wirusem.
- Tak, s�ysza�em - powiedzia� Calvin. - Mia�em telefon od dyrektora Manhattan General. Jest powa�nie zainteresowany spraw�. Jakie orzeczenie?
- Troch� na nie za wcze�nie - wyja�ni� Jack. - Ale mamy tu sporo patologicznych zmian.
Nast�pnie Jack szybko stre�ci� histori� przypadku, powiedzia�, co ustali� po zewn�trznych ogl�dzinach, zwracaj�c szczeg�ln� uwag� na wyra�nie widoczne �lady choroby. Potem wr�ci� do przerwanych ogl�dzin wewn�trznych, wskazuj�c na rozw�j choroby wzd�u� naczy� limfatycznych szyi.
- Niekt�re z w�z��w s� obumar�e - zauwa�y� Calvin.
- Zgadza si� - przytakn�� Jack. - Prawd� powiedziawszy, wi�kszo�� z nich jest obumar�a. Choroba rozprzestrzenia�a si� gwa�townie naczyniami limfatycznymi, prawdopodobnie od gard�a do rozga��zienia oskrzeli.
- Wi�c droga kropelkowa - skonstatowa� Calvin.
- Taka by�a moja pierwsza diagnoza - przyzna� Jack. - Sp�jrzcie na organy wewn�trzne. - Teraz zaprezentowa� p�uca, rozchylaj�c ponacinane p�aty. - Jak mo�ecie zobaczy�, mamy do czynienia z rozleg�ym p�atowym zapaleniem p�uc. Sporo tu zag�szczenia tkanki p�ucnej, ale s� r�wnie� cz�ci obumar�e i wczesne nacieki. Gdyby pacjent �y� d�u�ej, s�dz�, �e mogliby�my zobaczy� objawy zapalenia ropnego.
Calvin gwizdn�� cicho.
- No, no. Wszystko to zasz�o pomimo podania do�ylnie pot�nej dawki antybiotyk�w.
- To szczeg�lnie niepokoj�ce - zgodzi� si� Jack. Od�o�y� ostro�nie p�uca do miski. Nie chcia�, aby co� wypad�o, rozprysn�o si� i skazi�o powietrze. Nast�pnie wzi�� w�trob� i delikatnym ruchem ods�oni� naci�t� powierzchni�.
- Jaki� proces - oznajmi�, wskazuj�c palcem miejsca, w kt�rych zacz�y zachodzi� zmiany. - Jednak nie tak gwa�towny jak w p�ucach. - Od�o�y� w�trob� i si�gn�� po �ledzion�. Wewn�trz wyst�powa�y podobne zmiany patologiczne jak w poprzednio ogl�danych organach. Upewni� si�, �e wszyscy dobrze si� im przyjrzeli. - Na razie tyle - powiedzia� Jack i ostro�nie od�o�y� �ledzion� do miski. - B�dziemy musieli poczeka� na wyniki badania mikroskopowego, ale ju� teraz my�l�, �e ostateczn� odpowied� otrzymamy z laboratorium.
- Jakie domys�y na tym etapie? - zapyta� Calvin.
Jack pozwoli� sobie na kr�tki �miech.
- Tak, na tym etapie musz� to by� domys�y. Nie znalaz�em niczego typowego dla tej choroby. Lecz jej piorunuj�ce dzia�anie co� nam powinno podpowiedzie�.
- Jaka jest pa�ska diagnoza r�nicowa? - naciska� Calvin. - No dalej, geniuszu, nie daj si� prosi�.
- Ummmmm - mrukn�� Jack. - By� pan uprzejmy postawi� mnie w trudnym po�o�eniu. Ale niech b�dzie, powiem wam, co mi przesz�o przez g�ow�. Po pierwsze nie uwa�am, aby to mog�y by� bakterie z rodzaju pa�eczek, jak podejrzewano w szpitalu. Choroba jest zbyt agresywna. Mog�oby to by� co� nietypowego jak paciorkowiec grupy A lub nawet gronkowiec wytwarzaj�cy silne toksyny. Ale pozwol� sobie w to w�tpi�, tym bardziej �e zgodnie z sugesti� wynikaj�c� z badania z u�yciem barwnika Grama mamy do czynienia z pa�eczkami. Konkluduj�c, musz� stwierdzi�, �e to raczej co� jak tularemia czy d�uma.
- Ho, ho! - zawo�a� Calvin. - Odkrywa pan jak�� wielce tajemnicz� chorob� w tym, co zwyk�o si� nazywa� infekcj� szpitaln�. Czy nie s�ysza� pan nigdy tego powiedzenia: kiedy s�yszysz t�tent kopyt, pomy�l o koniach, nie o zebrach?
- Powiedzia�em jedynie, jakie my�li chodz� mi po g�owie. To jedynie diagnoza r�nicowa. Staram si� po prostu zachowywa� otwarty umys�.
- Dobrze - odpowiedzia� uspokajaj�co Calvin. - Czy to wszystko?
- Nie, to nie wszystko - stwierdzi� Jack. - Wzi��em r�wnie� pod rozwag� i tak� mo�liwo��, �e badania da�y fa�szywy wynik, a wtedy dopuszczam nie tylko paciorkowce i gronkowce, ale i meningokoki. Mog� r�wnie� dorzuci� gor�czk� plamist� G�r Skalistych oraz hantawirus. Cholera, mog� nawet dorzuci� wirusow� gor�czk� krwotoczn� typu Ebola.
- No teraz w�a�nie zosta�y przekroczone granice stratosfery - Calvin skwitowa� domys�y Jacka. - Wr��my do rzeczywisto�ci. Gdybym poprosi�, aby zaryzykowa� pan i powiedzia�, kt�ra z wymienionych chor�b pasuje najbardziej do tego, co wiemy o badanym przyp