1822

Szczegóły
Tytuł 1822
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1822 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1822 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1822 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STEPHEN KING Marzenia i Koszmary II (Nightmares And Dreamscapes) (Prze�o�y� Micha� Wroczy�ski) Zamieszczone opowiadania: Pora deszczowa M�j �liczny kucyk Przepraszam to nie pomy�ka Ludzie Godziny Dziesi�tej Crouch End Dom na Maple Street Pi�ta �wiartka Sprawa doktora Ostatnia sprawa Umneya Pa�ka ni�ej! Brookly�ski sierpie� Noty �ebrak i diament Pora deszczowa (Rainy Season) O wp� do pi�tej po po�udniu John i Elise Grahamowie znale�li wreszcie drog� do male�kiej wioski le��cej, niczym ziarenko piasku w w�tpliwej jako�ci perle, w �rodku okr�gu Willow w stanie Maine. Osada znajdowa�a si� nieca�e osiem kilometr�w od Hempstead Place, ale oni dwukrotnie skr�cili w niew�a�ciw� stron�. Kiedy ju� wjechali na Main Street, byli spoceni, by�o im gor�co i wszystkiego mieli serdecznie dosy�. Podczas d�ugiej jazdy z St Louis w ich fordzie przesta�a dzia�a� klimatyzacja, a temperatura na zewn�trz dochodzi�a do czterdziestu pi�ciu stopni. Tak ciep�o nie jest - pomy�la� John Graham. Dawniej mawiano, �e to nie kwestia upa�u, ale wilgotno�ci powietrza. Odnosi� wra�enie, �e m�g�by wy�yma� z niego krople ciep�ej wody. Niebo pozostawa�o wprawdzie przejrzy�cie czyste i b��kitne, ale czu�o si�, �e w ka�dej chwili mo�e zacz�� pada�. Kurcz� blade... czu�, �e ju� zacz�o pada�. - Tam jest ten supermarket, o kt�rym wspomina�a Milly Cousins - odezwa�a si� Elise, wskazuj�c palcem kierunek. John chrz�kn��. - Na supermarket przysz�o�ci to on nie wygl�da. - Nie - przyzna�a ostro�nie Elise. Oboje zreszt� zachowywali si� ostro�nie. Od dw�ch lat byli ma��e�stwem i naprawd� si� kochali, ale teraz mieli za sob� d�ug� drog� z St Louis odbyt� samochodem z zepsutym radiem i nie dzia�aj�c� klimatyzacj�. John spodziewa� si�, i� tutaj, w Willow, sp�dz� cudowne lato (powinni, zw�aszcza �e za ich pobyt p�aci� Uniwersytet Missouri), lecz podejrzewa�, �e minie co najmniej tydzie�, zanim na dobre si� rozlokuj�. Ale z powodu panuj�cego upa�u awantura wisia�a w powietrzu. A �adne z nich nie chcia�o takiego pocz�tku wakacji. John powoli prowadzi� samoch�d po Main Street, zmierzaj�c do sklepu spo�ywczego, w kt�rym sprzedawano r�wnie� artyku�y gospodarstwa domowego. Po obu stronach werandy wisia�y zardzewia�e szyldy przedstawiaj�ce niebieskiego or�a, wi�c John stwierdzi�, �e mie�ci si� tutaj r�wnie� poczta. W popo�udniowym �wietle sklep sprawia� wra�enie u�pionego. Pod tablic� z napisem: KANAPKI W�OSKIE PIZZA ARTYKU�Y SPO�YWCZE ZEZWOLENIA NA W�DKOWANIE sta�o tylko stare, zdezelowane volvo, ale w por�wnaniu z reszt� miasteczka miejsce to wydawa�o si� wr�cz t�tni� �yciem. W witrynie, mimo �e do zmierzchu brakowa�o jeszcze prawie trzech godzin, z sykiem pali� si� neon reklamuj�cy piwo. Bardzo istotne - pomy�la� John. - Z ca�� pewno�ci� w�a�ciciel, zanim umie�ci� tutaj ten neon, musia� ca�� spraw� uzgodni� z w�adzami stanowymi. - My�la�am, �e Maine to atrakcyjne tereny rekreacyjne - odezwa�a si� Elise. - S�dz�c po tym, co tu widzimy, Willow le�y na uboczu g��wnego szlaku turystycznego - odpar� John. Wyszli z samochodu i wspi�li si� po schodkach na werand�. Na wyplatanym, bujanym fotelu siedzia� starszy jegomo��, kt�ry zmierzy� ich przenikliwym spojrzeniem ma�ych, niebieskich oczu. Robi� skr�ta w palcach, sypi�c tytoniem na roz�o�onego u jego n�g psa. By�o to wielkie, p�owe psisko rasy bardzo wielorasowej. Zwierz� z�o�y�o �apy dok�adnie pod biegunem fotela. Starzec nie zwraca� najmniejszej uwagi na psa, zupe�nie jakby nie zdawa� sobie sprawy z jego obecno�ci, ale ilekro� fotel wychyla� si� do przodu, biegun zatrzymywa� si� o milimetry od psich �ap. Widok ten z niezrozumia�ych wzgl�d�w bardzo zafascynowa� Elise. - Witam pani� i pana - odezwa� si� starzec. - Dzie� dobry - odpar�a Elise i przes�a�a mu lekki, niezobowi�zuj�cy u�miech. - Cze�� - powiedzia� John. - Nazywam si�... - Pan Graham - przerwa� mu pogodnie stary cz�owiek. - Pan i pani Grahamowie. Przyjechali pa�stwo do Hempstead Place na wakacje. S�ysza�em, �e napisa� pan kilka ksi��ek. - Tak, o migracjach ludno�ci we Francji w siedemnastym wieku - potwierdzi� John. - Widz�, �e wie�� o nas ju� tu dotar�a. - Dotar�a - przyzna� starzec. - Wie pan, jak to jest w ma�ych miasteczkach. - Wsun�� do ust papierosa, kt�ry natychmiast si� rozpad�, siej�c tytoniem po udach staruszka i rozci�gni�tym na ziemi psie. Zwierz� nawet nie drgn�o. - Och, niezdara - mrukn�� starzec, odrywaj�c z dolnej wargi bibu�k�. - �ona nie pozwala mi pali�. M�wi, �e czyta�a, i� od papieros�w dostaje si� raka, ja zreszt� te� o tym czyta�em. - Przyjechali�my do miasteczka zrobi� ma�e zakupy - wtr�ci�a Elise. - Stary dom, w kt�rym mieszkamy, okaza� si� cudowny, ale spi�arnia jest pusta. - Ayuh - mrukn�� starzec. - Mi�o mi was pozna�. Nazywam si� Henry Eden. - Wyci�gn�� w ich stron� pomarszczon� d�o�, a John ni� potrz�sn��. Po chwili gest powt�rzy�a Elise. Zrobili to bardzo delikatnie i starzec najwyra�niej ten fakt doceni�. - Spodziewa�em si� was tutaj p� godziny temu. Musieli�cie gdzie� �le skr�ci�. My�l�, �e w okolicy jest zbyt wiele dr�g jak na takie ma�e miasteczko. - Roze�mia� si� g�uchym, niezdrowym �miechem, kt�ry natychmiast przeszed� w kaszel na�ogowego palacza. - Ayuh, w Willow mamy wiele dr�g! - doda� i ponownie si� roze�mia�. John zmarszczy� lekko brwi. - Dlaczego pan si� nas spodziewa�? - zapyta�. - Dzwoni�a Lucy Doucette z wiadomo�ci�, �e ko�o jej domu przejechali przybysze - wyja�ni� Eden. Si�gn�� po kapciuch z tytoniem Top, otworzy� go i wyci�gn�� kartonik z bibu�kami. - Nie zna pani Lucy, ale ona twierdzi, �e zna c�rk� pani bratanka. - Czy ma pan na my�li stryjeczn� babk� Milly Cou-sins? - zainteresowa�a si� Elise. - Tak - odrzek� Eden. Nak�ada� tyto� na bibu�k�, ale wi�kszo�� zn�w wyl�dowa�a na grzbiecie spoczywaj�cego u jego st�p psa. Kiedy John Graham zaczyna� ju� podejrzewa�, �e psisko jest martwe, zwierzak uni�s� ogon i pu�ci� g�o�nego b�ka. No tak, skomplemen-towa� mnie - b�ysn�o Johnowi w g�owie. - W Willow wszyscy s� ze wszystkimi spokrewnieni - ci�gn�� stery cz�owiek. - Lucy mieszka u st�p wzg�rza. Chcia�em do was telefonowa�, ale skoro powiedzia�a, �e ju� jedziecie... - A sk�d pan wiedzia�, �e akurat tutaj jedziemy? - zainteresowa� si� John. Henry Eden wzruszy� ramionami, jakby zamierza� powiedzie�: A gdzie� tu indziej mo�na jecha�? - Chcia� pan z nami porozmawia�? - zapyta�a Elise. - C�, mo�na to i tak uj��. Po�lini� bibu�k�, sklei� papierosa i wsun�� go w usta. John obserwowa� starca, ciekaw, czy i ten papieros rozpadnie si� jak poprzedni. By� nieco zdezorientowany; zupe�nie, jakby mia� do czynienia z jak�� bukoliczn� wersj� agenta CIA. Skr�t jakim� cudem si� nie rozklei�. Do por�czy fotela przyklejony by� kawa�ek zw�glonego papieru �ciernego. Eden potar� o niego zapa�k� i przy�o�y� p�omyk do papierosa. O ma�y w�os ca�ego przy tym nie spali�. - My�l�, �e zechcecie sp�dzi� t� noc poza miastem - powiedzia� w ko�cu. John zamruga� oczyma. - Poza miastem? Dlaczego mieliby�my to robi�? Przecie� dopiero przyjechali�my. - A jednak, prosz� pana, moim zdaniem nie by�oby to z�e rozwi�zanie - rozleg� si� za plecami Johna czyj� g�os. Graham obejrza� si�. Zobaczy� wysok� kobiet� o opadni�tych ramionach, stoj�c� za zardzewia�ymi, wahad�owymi drzwiami sklepu. Nad jej g�ow� wisia�a blaszana reklama ches-terfield�w: DWADZIE�CIA PRZEPYSZNYCH PALE�. Kobieta pchn�a drzwi i wysz�a na werand�. Mia�a ziemist�, zm�czon� twarz, ale w jej rysach malowa�a si� inteligencja. W jednej r�ce trzyma�a bochenek chleba, a w drugiej karton z sze�cioma piwami Dawson's Ale. - Jestem Laura Stanton - o�wiadczy�a. - Mi�o mi pa�stwa pozna�. Nie chcemy by� niego�cinni, lecz dzisiejszej nocy mamy w Willow por� deszczow�. John i Elise wymienili zdumione spojrzenia, po czym Elise popatrzy�a w g�r�. Poza kilkoma postrz�pionymi barankami zapowiadaj�cymi pi�kn� pogod� niebo by�o nieskazitelnie niebieskie. - Wiem, jak wygl�da - powiedzia�a pani Stanton. - Ale to jeszcze o niczym nie �wiadczy. Prawda, Henry? - Jasne - mrukn�� Eden. Zaci�gn�� si� mocno ko�lawym skr�tem, a nast�pnie cisn�� niedopa�ek za balustrad� werandy. - Mog� pa�stwo wyczu� wilgo� w powietrzu - doda�a pani Stanton. - A to ju� m�wi bardzo wiele, prawda, Henry? - Ayuh - burkn�� Eden. - To ju� siedem lat. Dok�adnie, co do dnia. - Co do dnia - przytakn�a Laura Stanton. Oboje popatrzyli wyczekuj�co na Graham�w. - Przepraszam - b�kn�a Elise. - Nie rozumiem. Czy to jaki� miejscowy �arcik? Tym razem Henry Eden i Laura Stanton wymienili spojrzenia, a potem jednocze�nie znacz�co westchn�li. - Nie cierpi� tego - o�wiadczy�a Laura Stanton, a John Graham nie mia� zielonego poj�cia, czy powiedzia�a to do siebie, czy do starca. - Ale to musi si� dokona� - odpar� Eden. Kobieta skin�a g�ow� i ponownie westchn�a. By�o to westchnienie kogo�, kto na chwil� zdj�� z plec�w ogromny ci�ar i teraz ponownie musi go zarzuci� na grzbiet. - Nie zdarza si� to zbyt cz�sto - stwierdzi�a pani Stanton. - W Willow pora deszczowa nastaje co siedem lat... - Siedemnastego czerwca - u�ci�li� Eden. - Pora deszczowa raz na siedem lat, siedemnastego czerwca. Tak si� dzieje zawsze, nawet w lata przest�pne. To tylko jedna noc, lecz nazywamy j� por� deszczow�. Niech mnie diabli wezm�, je�li wiem dlaczego. A ty, Lauro, wiesz? - Nie - odpar�a. - I prosz�, nie przerywaj mi ci�gle. Henry, my�l�, �e zaczynasz grzybie�. - Przepraszam, �e �yj�. Odwo�a�em w�a�nie karawan - odpar� starzec, najwyra�niej dotkni�ty do �ywego. Elise popatrzy�a z niepokojem na Johna. O co tym ludziom chodzi? - pyta�o jej spojrzenie. - A mo�e brakuje im pi�tej klepki? John nie wiedzia�, ale zaczyna� �a�owa�, �e nie pojechali po zakupy do Augusty. Przy okazji mogliby zatrzyma� si� przy jakim� straganie przy drodze numer siedemna�cie i przek�si� ma��e na kolacj�. - Prosz� mnie pos�ucha� - odezwa�a si� serdecznie pani Stanton. - Zarezerwowali�my dla pa�stwa pok�j w motelu Wonderview na Woolwich. Mieli wprawdzie komplet go�ci, ale kierownikiem jest tam m�j kuzyn i dlatego na moj� szczeg�ln� pro�b� przygotowa� pok�j. Mo�ecie wr�ci� tu jutro i sp�dzi� z nami ca�e lato. B�dzie nam bardzo mi�o. - Je�li ma to by� �art, to go nie rozumiem - burkn�� John. - Nie, to nie �art - powiedzia�a i popatrzy�a na Edena, kt�ry natychmiast szybko skin�� g�ow�, jakby chcia� powiedzie�: No, dalej, nie wycofuj si� i m�w do ko�ca. Kobieta przenios�a wzrok na Johna i Elise. Najwyra�niej wzi�a si� w gar��, bo powiedzia�a: - Ot� co siedem lat Willow nawiedza deszcz ropuch. Teraz ju� wiecie. - Ropuch - powt�rzy�a Elise odleg�ym, zamy�lonym, ja-chyba-�ni�, g�osem. - Ropuch, ayuh! - potwierdzi� rado�nie Eden. John rozejrza� si� ostro�nie, jakby szuka� sk�dsi� pomocy. Ale Main Street by�a kompletnie wymar�a. Wi�cej, wszystkie okiennice w okolicznych domach pozatrzaskiwane zosta�y na g�ucho. Po jezdni nie przeje�d�a� �aden samoch�d. Chodnikiem nie szed� �aden przechodzie�. Mo�emy mie� k�opoty - pomy�la�. - Je�li wszyscy tutaj s� r�wnie stukni�ci jak ta dw�jka, naprawd� mo�emy mie� powa�ne k�opoty. Nieoczekiwanie przypomnia�a mu si� "Loteria" Shirley Jack-son, opowiadanie, kt�re czyta�, gdy by� na pierwszym roku studi�w. - Niech pa�stwo sobie nie my�l�, �e stoj� tutaj i wygaduj� g�upoty, bo tak lubi� - ci�gn�a Laura Stanton. - Po prostu spe�niamy z Henrym nasz obowi�zek. Tak naprawd� ropuchy nie spadaj� z nieba. Czeka nas wprost ulewa ropuch. - Chod�my - powiedzia� John. Uj�� Elise za �okie�, po czym przes�a� starcowi i kobiecie u�miech r�wnie prawdziwy jak banknot sze�ciodolarowy. - Mi�o by�o pa�stwa pozna�. Sprowadzi� Elise z werandy, zerkaj�c ze dwa lub trzy razy przez rami� na starca oraz kobiet� o oklap�ych ramionach i wymizerowanej twarzy. Obawia� si� ca�kowicie odwr�ci� do nich plecami. Kobieta zrobi�a krok w ich stron�, a John si� potkn��. O ma�o nie spad� ze schod�w. - Wiem, �e troch� trudno w to uwierzy� - powiedzia�a. - Zapewne my�l� pa�stwo, �e jestem trzepni�ta. - Wcale nie - odpar� John. Na twarzy pojawi� mu si� szeroki, nieszczery u�miech, kt�ry w jego mniemaniu si�ga� od ucha do ucha. Jezu s�odki, dlaczego w og�le opuszcza�em St Louis? - pomy�la�. Przejecha� prawie dwa i p� tysi�ca kilometr�w samochodem z radiem do bani i schrzanion� klimatyzacj� po to tylko, �eby spotka� rolnika Jekylla i pani� Hyde. - No to w porz�dku - powiedzia�a Laura Stanton tak �agodnie i z tak osobliwie pogodnym wyrazem twarzy, �e John, kt�rego od forda dzieli�y jeszcze dobre dwa metry, przystan�� pod tablic� z napisem KANAPKI W�OSKIE. - Nawet ludzie, kt�rzy s�yszeli o deszczu ropuch, �ab, ptak�w i innych tego typu atrakcji, nie wyobra�aj� sobie, co si� dzieje w Willow co siedem lat. Chc� wi�c da� pa�stwu dobr� rad�. Je�li mimo wszystko zamierzacie tu zosta�, nie opuszczajcie w nocy domu. Je�li zostaniecie w domu, najprawdopodobniej nic si� nie stanie. - I radz� dobrze zatrzasn�� okiennice - dorzuci� Eden. W tej samej chwili psisko unios�o ogon i pu�ci�o kolejnego b�ka, zupe�nie jakby chcia�o tym podkre�li� wag� s��w swego pana. - C�... tak zrobimy - odpar�a niepewnie Elise. John otworzy� drzwi forda od strony pasa�era i prawie si�� wepchn�� Elise do �rodka. - Na pewno - potwierdzi� z tym szerokim, nieszczerym u�miechem. - I prosz� do nas jutro wr�ci�! - zawo�a� Eden, kiedy John spiesznie zajmowa� miejsce za kierownic� forda. - Jutro b�dziecie tu bezpieczni... - Urwa� i po chwili doda�: - Je�li w og�le jeszcze b�dziecie. John skin�� mu r�k�, w��czy� silnik i odjecha�. Na werandzie przez chwil� panowa�a cisza, a starzec i kobieta o bladej, niezdrowej cerze obserwowali nikn�cy w perspektywie Main Street samoch�d. Odje�d�a� nieco szybciej, ni� tu dotar�. - C�, swoje zrobili�my - stwierdzi� z zadowoleniem stary cz�owiek. - Tak - przyzna�a pani Stanton: - Ale czuj� si� jak dupa wo�owa. Zawsze czuj� si� jak dupa wo�owa, kiedy widz�, jak na nas patrz�. Jak patrz� na mnie. - C�, ostatecznie zdarza, si� to tylko raz na siedem lat - mrukn�� starzec. - No i musi si� dokona� w�a�nie w taki spos�b, poniewa�... - Poniewa� to cz�� rytua�u - doko�czy�a pos�pnie. - Ayuh, cz�� rytua�u. Pies podni�s� ogon i jeszcze raz pierdn��, jakby zgadza� si� z t� opini�. Kobieta tr�ci�a nog� zwierz� i bior�c si� pod boki, o�wiadczy�a starcowi: - To najsmrodliwszy kundel w czterech miastach, Henry Eden! Pies warkn��, d�wign�� si� i zwl�k� z werandy, przystaj�c tylko na chwil�, �eby obrzuci� Laur� Stanton pe�nym wyrzutu spojrzeniem. - Nic na to nie poradzi - stwierdzi� Eden. Kobieta westchn�a i popatrzy�a na ulic�, w perspektywie kt�rej znikn�� ford. - Fatalnie - powiedzia�a. - Sprawiaj� bardzo sympatyczne wra�enie. - Ale my nic nie mo�emy na to poradzi� - o�wiadczy� Henry Eden i zacz�� skr�ca� nowego papierosa. Tak zatem Grahamowie zako�czyli dzie� kolacj� w budzie, gdzie serwowano ma��e. Znale�li ten bar w s�siednim miasteczku o nazwie Woolwich ("Ojczyzna malowniczego motelu Wonderview" - powiedzia� John, na pr�no staraj�c si� wywo�a� u�miech na twarzy Elise). Zaj�li stolik ustawiony na �wie�ym powietrzu pod starym, roz�o�ystym srebrzystym �wierkiem. Buda i jej otoczenie stanowi�y ostry kontrast w stosunku do Main Street w Willow. Parking prawie pe�en pojazd�w (wi�kszo�� samochod�w, podobnie jak ich ford, mia�a tablice rejestracyjne innych stan�w), wsz�dzie ugania�a si� rozwrzesz-czana dzieciarnia z twarzami umorusanymi lodami, podczas gdy rodzice, oganiaj�c si� od muszek, czekali, a� z g�o�nika padnie numer ich zam�wienia. Lokal oferowa� ca�kiem przyzwoity wyb�r potraw. Tak naprawd� - pomy�la� John - mo�na tu dosta� wszystko, co zmie�ci si� na patelni z wrz�cym olejem. - Nie wiem, czy wytrzymam w tym miasteczku dwa dni, a co dopiero m�wi� o dw�ch miesi�cach - o�wiadczy�a Elise. - Ta r�a, kt�r� nam tu podarowano, ma du�o kolc�w, lecz ani jednego kwiatu, Johnny. - To by� tylko �art, nic wi�cej. Miejscowi zawsze w ten spos�b dworuj� sobie z turyst�w. Ale masz racj�, posun�li si� troch� za daleko. Teraz zapewne tego �a�uj�. - Wygl�da�o na to, �e m�wi� powa�nie - odpar�a. - B�d� si� wstydzi�a tam wr�ci� i ponownie spojrze� temu staruchowi w oczy. - Tym si� akurat nie przejmuj. S�dz�c po jego papierosach, wszed� w wiek, w kt�rym wszystkich spotyka po raz pierwszy w �yciu. Nawet najdawniejszych przyjaci�. Elise pr�bowa�a zachowa� powag�, ale nie wytrzyma�a i wy-buchn�a �miechem. - Jeste� okrutny - stwierdzi�a. - Szczery, ale na pewno nie okrutny. Nie m�wi�, �e cierpi na chorob� Alzheimera, ale sprawia wra�enie kogo�, kto potrzebuje mapy drogowej, �eby trafi� do w�asnej toalety. - A gdzie si� podziali wszyscy mieszka�cy miasteczka? Osada wygl�da�a jak wymar�a. - Cz�� na kolacji w klubie rolnika Grange, a cz�� farmerskich �on siedzi w maso�skiej Eastern Star i gra w karty - odpar� John i przeci�gn�� si�. Zerkn�� Elise do koszyczka z ma��ami. - Nie zjad�a� zbyt wiele, kochanie. - Kochanie nie by�o g�odne. - M�wi� ci, to tylko taki �art - powiedzia�, bior�c j� za r�k�. - Rozchmurz si�. - Naprawd�... naprawd� tak uwa�asz? - Naprawd�, naprawd�. S�dz�... hej, czy w Willow w stanie Maine naprawd� co siedem lat spadaj� z nieba ropuchy? Brzmi to jak tekst wyj�ty z komicznego monologu w wykonaniu Stevena Wrighta. Elise u�miechn�a si� blado. - Nie spadaj� - poprawi�a. - To ulewa ropuch. - Podpisuj� si� pod niez�omn� zasad� ka�dego wytrawnego w�dkarza: jak ju� mam otworzy� g�b�, to powiedzie� najwi�ksz� g�upot�. Gdy jako dziecko bywa�em na obozach m�odzie�owych, odpowiednikiem tego by�a zabawa w strzelanego. Wysy�a�o si� dzieciaka na odludzie, a potem urz�dza�o na niego zbiorowe polowanie. Tak naprawd� niczym si� to nie r�ni. Je�li si� g��biej nad tym zastanowisz, nie powinno ci� to wcale dziwi�. - Dlaczego ma nie dziwi�? - Ludzie, kt�rzy �yj� z turyst�w, maj� mentalno�� takich w�a�nie letnich obozowicz�w. - Ale� nic nie wskazywa�o na to, �e tamta kobieta stroi sobie z nas �arty. Prawd� m�wi�c, Johnny... ona bardzo mnie wystraszy�a. Pogodne i sympatyczne zazwyczaj rysy Johna Grahama sta�y si� nagle twarde i ostre. Wyraz ten nie pasowa� do jego twarzy, ale tym razem nie by� ani nieszczery, ani udawany. - Wiem - warkn��, zbieraj�c ze sto�u sztu�ce, serwetki i plastikowe koszyczki. - I musz� nas za to przeprosi�. G�upota zawsze jest g�upot�; to zrozumiem. Ale je�li kto� pr�buje straszy� moj� �on�... do licha, nawet mnie troch� wystraszyli... potrafi� by� zdecydowany. Gotowa do drogi? - A trafisz z powrotem do domu? U�miechn�� si� i w jednej chwili zn�w zaczai by� sob�. - Rozsypywa�em za nami okruchy chleba. - Jeste� taki m�dry, kochanie - powiedzia�a wstaj�c. Na jej twarzy zn�w go�ci� u�miech, na widok kt�rego Johna ogarn�a rado��. Wci�gn�a g��boko powietrze w p�uca... co dokona�o cudu z jej piersiami skrytymi pod niebiesk�, bawe�nian� koszulk�... po czym odetchn�a. - Chyba wilgotno�� powietrza jest mniejsza. - Jasne - odpar� John, po czym niczym koszykarz wrzuci� z p�obrotu serwetki, sztu�ce i koszyczki do pojemnika na �mieci. Pu�ci� do �ony perskie oko. - I koniec z por� deszczow�. Ale kiedy skr�cili w Hempstead Road, powietrze zn�w sta�o si� straszliwie parne. John odnosi� wra�enie, �e jego podkoszulek zmienia si� w lepk� paj�czyn� dok�adnie oblepiaj�c� mu tors i plecy. Nadci�ga� zmierzch, lecz niebo, cho� pociemnia�o, w dalszym ci�gu by�o czyste. Niemniej John odnosi� wra�enie, �e gdyby mia� przy sobie s�omk�, m�g�by przez ni� spija� przenikaj�c� powietrze wilgo�. Po drodze min�li tylko jeden dom, u st�p wzg�rza, na szczycie kt�rego znajdowa�o si� Hempstead Place. Kiedy przeje�d�ali obok budynku, w jednym z okien John dostrzeg� sylwetk� stoj�cej nieruchomo kobiety. Najwyra�niej ich obserwowa�a. - To ta znajoma ciotecznej babki twojej Milly - odezwa� si� John. - Teraz z pewno�ci� zadzwoni do tych pomyle�c�w ze sklepu z meldunkiem, �e ju� przejechali�my. Zastanawiam si�, czy, je�li zatrzymamy si� tu na d�u�ej, powyci�gaj� te wszystkie pierdz�ce poduszki, �miacze i gryziszcz�ki. - Tamten pies nie potrzebowa� pierdz�cej poduszki. John wybuchn�� �miechem i skin�� g�ow�. Pi�� minut p�niej skr�cali na podjazd prowadz�cy do wynaj�tego dla nich domu. Alejka by�a fatalnie zaro�ni�ta zielskiem i niskimi krzaczkami, wi�c John postanowi� zrobi� z tym porz�dek jeszcze przed nadej�ciem prawdziwego lata. Samo Hempstead Place by�o typow� wiejsk�, wzniesion� bez jednolitego planu farm�, kt�r� kolejne pokolenia w�a�cicieli rozbudowywa�y w miar� potrzeb. Za domem sta�a stodo�a po��czona z budynkiem trzema rozpadaj�cymi si� szopami. Dwie z nich nikn�y prawie ca�kowicie w bujnej g�stwinie letniego, wonnego wiciokrzewu. Sprzed domu rozci�ga� si� przepyszny widok na miasteczko, zw�aszcza w tak pogodny wiecz�r jak ten. John zastanawia� si� przez chwil� nad tym, jak przy takiej wilgotno�ci powietrze mo�e by� a� tak przejrzyste. Do stoj�cego przed autem m�a do��czy�a Elise. Obj�li si� ramionami w pasie i d�u�sz� chwil� kontemplowali widok �agodnych wzg�rz ci�gn�cych si� w kierunku Augusty, a nadchodz�cy zmierzch powoli spowija� ich cieniem. - Cudownie - mrukn�a Elise. - I pos�uchaj tylko tych d�wi�k�w - doda� John. Oko�o pi��dziesi�ciu metr�w za stodo�� zaczyna� si� podmok�y teren poro�ni�ty trzcin� i wysok� traw�. Dobiega� stamt�d og�uszaj�cy rechot �ab, kt�re B�g z sobie tylko wiadomych wzgl�d�w obdarzy� tak silnymi strunami g�osowymi. - No c�, �ab jest tu pod dostatkiem - zauwa�y�a Elise. - Ale nie ma �adnych ropuch. - Popatrzy� w niebo, na kt�rym Wenus otworzy�a swe p�on�ce ch�odem oko. - Tam, popatrz, Elise! Tam, wysoko! Chmury ropuch! Elise zachichota�a. - "Dzisiejszego wieczoru w male�kim miasteczku Wil-low - zacz�a deklamowa� - zimny front ropuch spotka� si� z ciep�ym frontem tryton�w i w wyniku tego..." - Tr�ci�a Johna �okciem. - Chod�my do �rodka - powiedzia�a. Weszli do domu. Ale w swojej prywatnej grze w "Monopol" omin�li pole "Start" i nie zainkasowali dwustu dolar�w. Natychmiast poszli do ��ka. Mniej wi�cej po godzinie Elise wyrwa�o z rozkosznej drzemki g�uche uderzenie w dach. Unios�a si� na �okciu. - Johnny, co to by�o? - Huzz! - burkn��, odwracaj�c si� w jej stron�. Ropuchy - b�ysn�o jej w g�owie i zachichota�a... ale by� to bardzo nerwowy chichot. Wy�lizgn�a si� z po�cieli i podesz�a do okna. Ale zanim spojrza�a na ziemi�, �eby sprawdzi�, co to spad�o, unios�a twarz ku niebu. By�o bezchmurne i rozja�nione bezlikiem l�ni�cych gwiazd. Spogl�da�a w nie jak zahipnotyzowana, uj�ta ich prost� urod�. �up! Jak oparzona odskoczy�a od okna i popatrzy�a na sufit. Cokolwiek to by�o, spad�o na dach dok�adnie nad jej g�ow�. - John! Johnny! Obud� si�! - Hmmm... co si� dzieje? Usiad� na ��ku. Mia� potargane w�osy. - Zacz�o si�! - powiedzia�a i zachichota�a piskliwie. - Deszcz �ab. - Ropuch - poprawi� j� John. - Ellie, o czym ty m�... �up-lup. Rozejrza� si�, a potem spu�ci� nogi z ��ka. - To �mieszne - powiedzia� cicho ze z�o�ci�. - O co ci... �up - TRZASK. Na parterze zadzwoni�y szyby. - Cholera jasna! - warkn�� przez z�by i zacz�� wk�ada� d�insy. - Do�� tego dobrego... kurwa. Do��! Seria kolejnych, mi�kkich uderze� w �ciany i dach domu. Elise, nagle mocno przestraszona, przytuli�a si� do m�a. - O co ci chodzi? - zapyta�a. - Chodzi mi o to, �e tamta wariatka i staruch, a mo�e i kilku ich znajomych, ciskaj� czym� w nasz dom - wyja�ni�. - Ale zaraz zrobi� z tym porz�dek. Mo�e i maj� w tym miasteczku zwyczaj wyczyniania brewerii przed domami letnik�w, ale... �UP! TRZASK! - Cholera JASNA! - wrzasn�� John i pobieg� do holu. - Nie zostawiaj mnie tu samej! - zawo�a�a Elise i pod��y�a jego �ladem. John zapali� �wiat�o w korytarzu, po czym p�dem ruszy� na parter. �omoty i dudnienie stawa�y si� coraz g�o�niejsze, coraz cz�stsze, coraz natarczywsze, ale Elise mia�a czas pomy�le�: Ilu mieszka�c�w miasteczka przysz�o pod nasz dom? Ilu z nich robi te ma�pie figle? I czym rzucaj�? Kamieniami zawini�tymi w poszewki? John dotar� do ko�ca schod�w i wkroczy� do salonu. Znajdowa�o si� tam wielkie okno, za kt�rym rozci�ga� si� widok, jaki niedawno podziwiali. Szyba by�a wybita, a dywan pokrywa�y od�amki szk�a. Chcia� od razu podej�� do okna i krzykn��, �e idzie po strzelb�, ale w tej samej chwili jego wzrok pad� na pokrywaj�ce pod�og� szk�o. U�wiadomi� sobie, �e jest boso. Stan�� bez ruchu i przez chwil� nie wiedzia�, co ma dalej robi�. Wtedy w�a�nie dostrzeg� le��cy w�r�d szcz�tk�w rozbitej szyby ciemny przedmiot - kamie�, kt�rym jeden z tych skretynia�ych skurwysyn�w wybi� okno - i ogarn�a go �lepa furia. Mia� w�a�nie podskoczy� do okna, nie bacz�c na to, �e jest bez but�w, kiedy ujrza�, �e kamie� si� poruszy�. To wcale nie kamie� - pomy�la�. - To... - John? - dobieg� go g�os Elise. Po ca�ym domu nios�y si� te p�aszcz�ce �oskoty; zupe�nie jakby budynek bombardowa�y wielkie ziarna rozmi�k�ego gradu. - John, co to jest? - Ropucha - stwierdzi� t�po. Ze wzrokiem wlepionym w poruszaj�cy si� w�r�d pot�uczonego szk�a ciemny kszta�t powiedzia� to bardziej do siebie ni� do �ony. Uni�s� g�ow� i wyjrza� za okno. Na widok tego, co tam zobaczy�, oniemia� z niedowierzania i zgrozy. Nie dostrzeg� ju� ani wzg�rz, ani nawet horyzontu... do licha, z najwy�szym trudem rozr�nia� stodo��, a przecie� znajdowa�a si� nie dalej ni� pi�tna�cie metr�w od domu. Wszystko zas�ania�a ulewa spadaj�cych z nieba mrocznych cieni. Przez wybite okno do domu wpad�y trzy kolejne stwory. Jeden wyl�dowa� na pod�odze, w niewielkiej odleg�o�ci od swego drgaj�cego kumpla. Spad� na ostre kawa�ki pot�uczonego szk�a; z jego cia�a trysn�y grube stru�ki ciemnego p�ynu. Elise wrzasn�a. Pozosta�e dwa stwory uczepi�y si� zas�on, kt�re zacz�y falowa� i wydyma� si� jakby targa�y nimi mocne podmuchy wiatru. Jednej ropusze uda�o si� wyswobodzi� ze splot�w materia�u. Natychmiast skokami ruszy�a w stron� Johna. John, d�oni�, kt�ra by�a jak nie jego, pomaca� na o�lep �cian�, natrafi� na kontakt i zapali� lamp�. Stw�r, kt�ry skaka� w jego stron� po zas�anej od�amkami szk�a pod�odze, by� ropuch�; ale r�wnie� ni� nie by�. Jego zielono-czarne cia�o by�o stanowczo zbyt du�e, zbyt bry�owate i pokryte guzami. Czarno-z�ociste oczy wybrzusza�y si� niczym dziwaczne jajka. Z rozwartej paszcz�ki stercza� ca�y bukiet ogromnych, ostrych jak ig�y z�b�w. Zarechota� przera�liwie i skoczy� na Johna jak wybity spr�yn�. A za nim, przez wyt�uczone okno, wpada�y kolejne ropuchy. Te, kt�re uderza�y bezpo�rednio w pod�og�, gin�y, b�d� to rozdarte szk�em, b�d� od impetu samego upadku. Ale wiele l�dowa�o bezpiecznie na zas�onach, niczym na batucie, i bez szkody z�azi�o na parkiet. - Wyno� si� st�d! - krzykn�� John do �ony i kopn�� ropuch�, kt�ra go zaatakowa�a; rzecz nie do poj�cia, a jednak prawdziwa. Stw�r wcale si� nie cofn��, lecz przeciwnie, wbi� przypominaj�ce ig�y z�by w wielki palec u jego nogi. B�l by� okropny, pal�cy, przejmuj�cy do szpiku ko�ci. John, niewiele my�l�c, z p�obrotu, najmocniej jak potrafi�, kopn�� w �cian�. Poczu�, �e w paluchu p�k�a mu ko��, ale przy okazji roztrzaska� i ropuch�, kt�rej posoka, jak rozbry�ni�ta wiatrakiem, ochlapa�a p�koli�cie boazeri�. Jego palec natomiast przypomina� zwariowany drogowskaz pokazuj�cy wszystkie kierunki �wiata naraz. Elise sta�a w progu prowadz�cych z korytarza drzwi jak s�up soli. Z ca�ego domu dobiega� ha�as t�uczonych szyb. Kiedy sko�czyli si� kocha�, w�o�y�a podkoszulek m�a i teraz obiema r�kami �ciska�a pod szyj� jego brzegi. Powietrze przewierca�y odra�aj�ce rechoty. - Wyno� si� st�d, Elise! - ponownie wrzasn�� John. Odwr�ci� si� w jej stron� i potrz�sn�� skrwawion� nog�. Ropucha, kt�ra go ugryz�a, by�a wprawdzie martwa, ale ci�gle wisia�a u jego stopy wczepiona w ni� olbrzymimi, nieprawdopodobnymi z�biskami, tkwi�cymi w ranie niczym haczyki w�dkarskie. Kopn�� powietrze, jakby uderza� niewidzialn� pi�k�, i ropucha wreszcie odpad�a. Wyp�owia�y dywan w salonie by� ju� dos�ownie pokryty nadymaj�cymi si�, skacz�cymi cielskami. I wszystkie skaka�y w ich stron�. John pobieg� do drzwi. Stopa natrafi�a na ropuch�, kt�ra p�k�a pod ci�arem cz�owieka. Pi�ta po�lizgn�a si� na przypominaj�cych galaret� wn�trzno�ciach i John o ma�o nie upad�. Elise pu�ci�a wreszcie brzeg podkoszulka. Wyci�gn�a do m�a ramiona. Zataczaj�c si�, przeszli do holu, John natychmiast zatrzasn�� za nimi drzwi do salonu, mia�d��c przy okazji ropuch�, kt�ra znalaz�a si� w�a�nie w progu. Drzwi rozci�y j� na p�. Przednia cz�� stwora wykr�ca�a si� i dygota�a na pod�odze, czarny pysk z odra�aj�cymi z�bami otwiera� si� i zamyka�. Wytrzeszczone, czarnoz�ociste �lepia gapi�y si� t�po na Johna i Elise. Elise uj�a twarz w d�onie i zacz�a histerycznie wy�. John chcia� j� przytuli�, ale potrz�sn�a g�ow� i gwa�townie odskoczy�a. Na twarz spada�y jej kosmyki w�os�w. Walenie ropuch w dach by�o paskudne, ale znacznie gorsze okaza�y si� rechot i cmokanie, poniewa� dochodzi�y z wn�trza domu... z ka�dej jego cz�ci. John pomy�la� o starcu siedz�cym w bujanym fotelu na werandzie przed sklepem, przypomnia� sobie jego s�owa: "I radz� dobrze zatrzasn�� okiennice". Chryste Panie, dlaczego mu nie uwierzy�em? - kl�� si� w my�lach. I zaraz pojawi�a si� kolejna refleksja: Jak m�g�bym mu uwierzy�? W ca�ym moim �yciu nie wydarzy�o si� nic takiego, co by mnie sk�oni�o do tego, �eby mu uwierzy�! A przez �oskot spadaj�cych nieustannie na ziemi� ropuch, przez mlaskania, kiedy rozbryzgiwa�y si� na dachu, przebija� du�o bardziej z�owieszczy d�wi�k; odg�os gryzionego i roz�upywanego drewna, gdy ropuchy pr�bowa�y przegry�� drzwi i wydosta� si� z salonu. John us�ysza�, �e pod zmasowanym naporem ich cia� zawiasy zaczynaj� trzeszcze�. Odwr�ci� si� i ujrza� ca�e tuziny zeskakuj�cych po g��wnych schodach stwor�w. - Elise! - zawo�a� i chwyci� �on� za rami�. Ci�gle wrzeszcza�a. I zn�w wyszarpn�a si� z jego u�cisku. R�kaw podkoszulka p�k�. Przez chwil� John spogl�da� t�pym, nie rozumiej�cym wzrokiem na strz�p materia�u, kt�ry �ciska� w d�oni, po czym upu�ci� go na pod�og�. - Elise, do jasnej cholery! Wrzasn�a jeszcze piskliwiej i odskoczy�a do ty�u. Pierwsze szar�uj�ce po schodach ropuchy dotar�y ju� na korytarz i skwapliwie posuwa�y si� w ich stron�. Rozleg� si� kruchy trzask, kiedy p�k�o male�kie okienko nad wej�ciowymi drzwiami. Prze�lizgn�a si� przez nie nast�pna, spad�a na dywan i le��c na grzbiecie, �wieci�a r�owym brzuchem w ciemne c�tki i wymachiwa�a w powietrzu wyposa�onymi w b�ony �apami. John ponownie chwyci� �on�, �eby ni� potrz�sn��. - Musimy zej�� do piwnicy! W piwnicy b�dziemy bezpieczni! - Nie! - odwrzasn�a Elise. Jej oczy by�y dwoma olbrzymimi zerami i John poj��, �e Elise nie odrzuca pomys�u ucieczki do piwnicy. Elise po prostu odrzuca wszystko. Nie by�o czasu na mi�e gesty, �agodne metody i czu�e s��wka. Chwyci� j� za podkoszulek i powl�k� korytarzem, jak policjant wlecze do radiowozu opornego aresztanta. Najbli�sza z�a��ca ze schod�w ropucha wykona�a gigantyczny skok, przelecia�a w powietrzu szerokim �ukiem i k�apn�a paszcz�k� pe�n� z�b�w, przypominaj�cych ig�y do cerowania, dok�adnie w tym miejscu, gdzie przed sekund� jeszcze znajdowa�a si� bosa pi�ta Elise. W po�owie holu Elise wr�ci� jednak zdrowy rozs�dek, poj�a, o co Johnowi chodzi, i ju� z w�asnej woli pobieg�a za nim. Dotarli do drzwi. John przekr�ci� ga�k�, po czym silnie poci�gn�� j� do siebie. Drzwi ani drgn�y. - Cholera! - krzykn�� i zn�w szarpn�� ga�k�. Nic. - John, po�piesz si�! Obejrza�a si� przez rami�. Korytarzem par�o mrowie ropuch. Jak oszala�e w�azi�y na siebie, przeskakiwa�y si�, szorowa�y bokami o tapety we wzorek w pn�ce r�e, przewraca�y si� na grzbiety. Wtedy tratowa�y je nadci�gaj�ce z ty�u zast�py kolejnych stwor�w. Wszystkie by�y uzbrojone w z�biska, posiada�y z�ocisto-czarne oczy i p�kate jak sk�rzane mieszki cia�a. - JOHN, PROSZ�! PRO... Z szeregu wyskoczy�a jedna i wpi�a si� w lewe udo Elise, tu� nad kolanem. Ta wrzasn�a, chwyci�a stwora, wbijaj�c palce w jego sk�r�, rozerwa�a p�cherze z ciemnym p�ynem. Odci�gn�a go od nogi i podni�s�szy, przez chwil� mu si� przygl�da�a. Mia�a go tu� przed nosem. Potworek zgrzyta� pot�pie�czo z�bami niczym male�ka, lecz mordercza maszyna fabryczna. Po chwili Elise z ca�ych si� cisn�a ropuch�. Stw�r przelecia� przez korytarz i rozbryzn�� si� na �cianie, dok�adnie naprzeciwko drzwi prowadz�cych do kuchni. Ropucha nie spad�a; pozosta�a na �cianie, przylepiona do niej w�asnymi wn�trzno�ciami niczym klejem. - JOHN! JEZU, JOHN! John Graham poj�� nagle, gdzie pope�ni� b��d, i teraz zamiast ci�gn�� drzwi do siebie, pchn�� je. Otworzy�y si� z takim impetem, �e o ma�o si� nie przewr�ci� i nie spad� z prowadz�cych do piwnicy schod�w. Przez chwil� ju� my�la�, �e jego matka straci�a syna. Zam��ci� r�kami w poszukiwaniu balustrady, zacisn�� na niej palce i w tej samej chwili min�a go w p�dzie Elise, o ma�o przy tym nie str�caj�c go ze stopni. Zbiega�a, wyj�c niczym syrena stra�acka w �rodku nocy. Bo�e drogi, spadnie - b�ysn�a Johnowi my�l. - Jak amen w pacierzu spadnie; spadnie, skr�ci sobie kark... Ale jako� nie spad�a. Dotar�a na sam d�, osun�a si� na pod�og� i szlochaj�c chwyci�a si� za poranion� nog�. A po stopniach do piwnicy wskakiwa�y ropuchy. John odzyska� r�wnowag�, odwr�ci� si� i zatrzasn�� drzwi na g�ucho. Kilka stwor�w znalaz�o si� jednak po ich stronie. Stacza�y si� po schodach i spada�y mi�dzy s�upkami balustrady. Jeden wyskoczy� prawie pionowo w g�r�, a John wybuchn�� nieoczekiwanie dzikim �miechem; z przera�liw� jasno�ci� wyobrazi� sobie Pana Ropucha z Ropuszego Dworu podr�uj�cego na pogo zamiast w automobilu. Nie przestaj�c si� �mia�, zacisn�� praw� d�o� w pi��, a z chwil� gdy ropucha znalaz�a si� w najwy�szym punkcie i zamar�a w bezruchu, kiedy energia jej wyskoku zr�wnowa�y�a si� z si�� przyci�gania ziemskiego, wyr�n�� j� w sam �rodek pulsuj�cego brzucha. Polecia�a w mrok, sk�d dobieg�o soczyste plosk, gdy stw�r uderzy� o piec. Pomaca� r�k� po �cianie. Natrafi� na metalowy cylinder staro�wieckiej latarki z kolankowym w��cznikiem. Jak tylko rozb�ys�o �wiat�o, Elise zacz�a si� ponownie drze�. We w�osy wpl�ta�a si� jej ropucha, kt�ra natychmiast zarechota�a, przekr�ci�a si� i ugryz�a kobiet� w kark. Skulony potw�r przypomina� zniekszta�cony wa�ek do w�os�w. Elise zerwa�a si� na r�wne nogi i jak oszala�a zacz�a biega� po piwnicy, w jaki� magiczny spos�b tylko nie wpadaj�c na kt�re� z licznych pude�, jakimi zastawione by�o pomieszczenie. Uderzy�a w jedn� z belek podpieraj�cych strop, odwr�ci�a si� do niej ty�em i dwukrotnie wyr�n�a w ni� karkiem. Rozleg�o si� dono�ne mla�ni�cie, a nast�pnie chlupot ciekn�cego czarnego p�ynu. Ropucha pu�ci�a w�osy i stoczy�a si� po podkoszulku, zostawiaj�c na nim smugi posoki. Elise nieustannie wrzeszcza�a. Pobrzmiewaj�cy w tym krzyku ton szale�stwa przej�� Johna zimnym dreszczem. Na wp� biegn�c, na wp� wlok�c za sob� nogi, przeby� schody wiod�ce do piwnicy i zamkn�� Elise w ramionach. W pierwszej chwili stawia�a op�r, ale szybko si� podda�a. Jej wrzaski powoli przechodzi�y w ci�g�y szloch. I wtedy przez odg�osy spadaj�cych na dom i na ziemi� ropuch dotar� do nich rechot �ab, kt�re wraz z nimi dosta�y si� do piwnicy. Elise wyrwa�a si� Johnowi z obj��. L�ni�co bia�e ga�ki oczne chodzi�y jej w oczodo�ach jak oszala�e. - Gdzie one s�? - wydysza�a resztk� tchu. M�wi�a ochryp�ym szeptem; od krzyku prawie straci�a g�os. - John, gdzie one s�? Nie musieli si� nawet rozgl�da�; ropuchy zlokalizowa�y ju� ofiary i zacz�y zapalczywie skaka� w ich stron�. Grahamowie cofn�li si�. John dostrzeg� zardzewia�y szpadel oparty o �cian�. Chwyci� go i zabija� ka�d� ropuch�, kt�ra podlaz�a na wyci�gni�cie styliska. Dotar�a do nich tylko jedna. Wskoczy�a na stoj�ce na ziemi pud�o, a z pud�a na Elise. Chwyci�a j� z�bami za koszulk� i kopi�c �apami zawis�a mi�dzy piersiami. - Nie ruszaj si�! - warkn�� do �ony John. Odstawi� szpadel, zrobi� dwa kroki i oderwa� ropuch� od bluzki. W z�bach potworka zosta� strz�p materia�u. Kiedy stworzenie wi�o si�, pulsowa�o i dr�a�o w r�ce Johna, z k�a ci�gle zwisa� mu kawa�ek bawe�ny. Pokryta brodawkami sk�ra ropuchy by�a sucha, ale nieprzyjemnie ciep�a i w jaki� spos�b ruchliwa. John zacisn�� d�onie w pi�ci, mia�d��c zwierz�. Spomi�dzy palc�w pociek�a mu krew i �luz. Do piwnicy dosta� si� nieca�y tuzin ropuch; niebawem wszystkie by�y ju� martwe. John i Elise przytulili si� do siebie i ws�uchiwali w dobiegaj�cy zza �cian nieustanny �oskot ulewy ropuch. John powi�d� wzrokiem po male�kich okienkach piwnicy. By�y brudne i ciemne. Nagle wyobrazi� sobie, jak musi wygl�da� dom od zewn�trz; ca�y zagrzebany w wydmach wij�cych si�, skacz�cych ropuch. - Musimy zabezpieczy� okna - powiedzia� ochryple. - Pod ich ci�arem trzasn� szyby, a wtedy to paskudztwo wleje si� do �rodka. - Ale czym? - zapyta�a szeptem Elise. - Czym mamy je zabezpieczy�? John rozejrza� si� i wskaza� kilka starych i brudnych p�yt dykty, kt�re sta�y oparte o �cian�. Nie jest to du�o, ale zawsze co� - pomy�la�. - Tym - wyja�ni�. - Pom� po�ama� mi je na kawa�ki. Pracowali szybko i gor�czkowo. W piwnicy by�y tylko cztery okienka. Niewielkie rozmiary futryn sprawi�y, �e szyby w nich wytrzyma�y d�u�ej ni� w du�ych oknach na g�rze. Ko�czyli w�a�nie zabija� ostatnie, kiedy do ich uszu dobieg� trzask p�kaj�cej za dykt� szyby... ale sama dykta wytrzyma�a. Powlekli si� zn�w na �rodek piwnicy. John mocno utyka� z powodu z�amanego palca. Z g�ry schod�w dotar� �oskot gryzionych przez ropuchy drzwi. - Co b�dzie, jak je przegryz�? - szepn�a Elise. - Nie wiem - odpar�... i w tej chwili pu�ci�a klapa od zsypu na w�giel. Klapa by�a od lat nie u�ywana, ale teraz, cho� solidna i mocna, pod olbrzymim naporem p�k�a, a do piwnicy z impetem wp�yn�� potok ropuch. Tym razem Elise nawet nie krzykn�a; mia�a kompletnie zdarte struny g�osowe. Po tym, jak p�k�a klapa zsypu na w�giel, Grahamom pozosta�o ju� niewiele czasu, ale dop�ki si� wszystko nie sko�czy�o, John dar� si� za nich oboje. Oko�o p�nocy ulewa ropuch w Willow os�ab�a, przechodz�c w �agodn�, skrzecz�c� m�awk�. O wp� do drugiej nad ranem na sosn� rosn�c� obok jeziora spad�a z ciemnego, rozgwie�d�onego nieba ostatnia ropucha. Zeskoczy�a na ziemi� i znikn�a w ciemno�ci. Na kolejnych siedem lat nasta� spok�j. Mniej wi�cej kwadrans po pi�tej na horyzoncie pojawi�y si� pierwsze zorze. Willow pokrywa� wij�cy si�, skacz�cy, drgaj�cy i ha�a�liwy kobierzec. Budynki przy Main Street straci�y naro�niki i k�ty. Wszystko by�o zaokr�glone, garbate i poprzekrzy-wiane. Znak drogowy z napisem: WITAMY W WILLOW W STANIE MAINE TO MI�E MIEJSCE! wygl�da�, jakby kto� ze trzydzie�ci razy wypali� w niego z dubelt�wki. Dziury porobi�y naturalnie spadaj�ce z nieba ropuchy. Tablica przed sklepem spo�ywczym i z artyku�ami gospodarczymi, gdzie widnia� napis: KANAPKI W�OSKIE PIZZA ARTYKU�Y SPO�YWCZE ZEZWOLENIA NA W�DKOWANIE zosta�a w og�le zerwana. Wsz�dzie, jak okiem si�gn��, ropuchy bawi�y si� niczym uczniowie przeskakuj�cy przez plecy pochylonych koleg�w. Na ka�dym dystrybutorze paliwa na stacji Donny's Sunoco odbywa� si� niewielki, ropuszy sejmik. Dwa stworzenia siedzia�y na powoli obracaj�cym si� stalowym ramieniu wiatrowskazu umieszczonego na dachu sklepu z kuchenkami gazowymi. Wygl�da�y jak zdeformowane dzieci na karuzeli. Na jeziorze, w kilku kajakach, kt�re spuszczono na wod� mimo tak wczesnej pory roku (w jeziorze Willow bez wzgl�du na to, czy mia�y tego roku spada� ropuchy, czy nie, przed czwartym lipca pluskali si� tylko najbardziej zagorzali amatorzy p�ywania), pi�trzy�y si� stosy ropuch, a ryby wprost oszala�y od nadmiaru �arcia. Co chwila tu i tam rozlega�o si� d�wi�czne plip! plip!, kiedy kt�ra� rozpychaj�ca si� na kajaku ropucha spada�a do wody i s�u�y�a za �niadanie zg�odnia�emu �ososiowi czy pstr�gowi. Zar�wno w samym miasteczku jak poza nim drogi - "w okolicy jest zbyt wiele dr�g jak na takie ma�e miasteczko", jak powiedzia� Henry Eden - dos�ownie wybrukowane zosta�y ropuchami. W Willow chwilowo nie by�o pr�du, poniewa� spadaj�ce stworzenia pozrywa�y w wielu miejscach druty. Wi�kszo�� ogrod�w r�wnie� zosta�a zdewastowana, ale w mie�cie i okolicy nie znajdowa�o si� zbyt wiele farm. Kilkana�cie os�b hodowa�o wprawdzie stosunkowo liczne stada mlecznych kr�w, ale na t� noc w por� wyprowadzono zwierz�ta w bezpieczne miejsca. W�a�ciciele mlecznych gospodarstw dobrze wiedzieli o porze deszczowej i nie chcieli, �eby hordy skacz�cych, krwio�erczych ropuch przetrzebi�y im byd�o. Bo c�, do licha, powiedzieliby firmom ubezpieczeniowym? Kiedy w Hempstead Place nasta� �wit, na dachu domu dostrzec by�o mo�na sterty martwych ropuch. Te bestie, spadaj�ce z nieba jak bomby, zerwa�y wi�kszo�� rynien, a podw�rko by�o nimi zas�ane. Stworzenia wskakiwa�y i wyskakiwa�y ze stodo�y, kominy by�y ich pe�ne. Potworki nonszalancko skaka�y sobie przy ko�ach forda Johna Grahama i siedzia�y rechocz�cymi ordynkami na przednim siedzeniu niczym wierni w kongregacji ko�cielnej czekaj�cy na rozpocz�cie mszy. Stosy ropuch, g��wnie ju� martwych, niczym zaspy zalega�y pod �cianami budynku. Niekt�re zaspy mia�y po dwa metry wysoko�ci. O sz�stej zero pi�� nad horyzontem pokaza�o si� s�o�ce. Kiedy uderzy�y pierwsze jego promienie, ropuchy zacz�y si� roztapia�. Ich sk�ry ja�nia�y, stawa�y si� bia�e, a nast�pnie przezroczyste. Wkr�tce nad ich cia�ami unosi� si� opar przypominaj�cy zapachem bagienne wyziewy, a po ich sk�rach sp�ywa�y strumyki wilgoci. Oczy stwor�w zapada�y si� w g��b czaszek lub wy�azi�y z oczodo��w, w zale�no�ci od pozycji, w jakiej stworzenie le�a�o. Sk�ry p�ka�y z trzaskiem i po jakich� dziesi�ciu minutach w ca�ym Willow s�ycha� by�o wystrza�y, jakby otwierano szampany. P�niej ropuchy zacz�y gwa�townie si� rozk�ada� i zlewa� w ka�u�e mlecznosinej shmeg, przypominaj�cej m�skie nasienie. Wsi�ka�y w dziury i szczeliny w dachu budynku Hempstead Place. Skapywa�y z nie oberwanych rynien niczym ropa. �ywe ropuchy zdech�y; zdech�e po prostu gni�y, zamieniaj�c si� w �w bia�y p�yn. Ciecz przez chwil� si� pieni�a, a nast�pnie wsi�ka�a w ziemi�. Z ziemi wydobywa�y si� w�skie smu�ki pary i przez kr�tki czas wszystkie pola i tereny Willow wygl�da�y jak dogorywaj�cy wulkan. Kwadrans po si�dmej wszystko si� sko�czy�o. Teraz mieszka�cy miasta musieli tylko naprawi� wyrz�dzone szkody. Wydawa�o si� to niewielk� cen� za kolejnych siedem lat spokojnej egzystencji w tym zapomnianym prawie przez Boga i ludzi, cichym zak�tku Maine. Pi�� minut po �smej zdezelowane volvo Laury Stanton skr�ci�o na podw�rko sklepu spo�ywczego, w kt�rym sprzedawano r�wnie� artyku�y gospodarcze. Kiedy Laura wysiad�a z auta, wygl�da�a jeszcze bladziej i marniej ni� zazwyczaj. Bo naprawd� by�a chora; w dalszym ci�gu trzyma�a w r�ce karton z sze�cioma butelkami Dawson's Ale; z tym tylko, �e obecnie by�y one puste. Laura Stanton mia�a pot�nego kaca. Na werand� wyszed� Henry Eden, a za nim wycz�apa� pies. - Albo zabierzesz tego kundla do �rodka, albo ja robi� w ty� zwrot i ju� mnie tu nie ma - powiedzia�a stoj�ca na dole schodk�w Laura. - On nie mo�e powstrzyma� tych b�k�w, Lauro. - Ale to nie znaczy, �e musz� s�ucha�, jak pierdzi. W ka�dym razie chwilowo. G�owa mnie boli jak trzy skurwysyny i ostatnia rzecz, na kt�r� mam dzisiejszego ranka ochot�, to wys�uchiwa�, jak tw�j pies wygrywa dup� "Hail Columbia". - Wejd� do domu, Toby - mrukn�� Henry, przytrzymuj�c otwarte drzwi. Toby popatrzy� na niego wilgotnymi oczyma, jakby chcia� powiedzie�: Czy musz�? Tutaj jest ciekawiej. - Wracaj do domu. Toby znikn�� w �rodku i Henry zamkn�� drzwi. Laura odczeka�a, a� us�yszy trzask zapadki zamka, i dopiero wtedy wspi�a si� na werand�. - Tablica przed sklepem odpad�a - poinformowa�a, wr�czaj�c mu karton z pustymi flaszkami. - Nie jestem �lepy, kobieto - odpar� Henry. Nie by� tego ranka w szczeg�lnie dobrym nastroju. Podobnie zreszt� jak kilku innych mieszka�c�w Willow. Ci�ko zasn��, s�ysz�c nieustanny �oskot deszczu ropuch. �aska boska, �e taka noc nast�powa�a tylko raz na siedem lat. Inaczej ludzie by dostali zajoba. - Zanie� te butelki do sklepu - powiedzia�a Laura. Odmrukn�� co� niezrozumiale. - Co tam mamroczesz? - M�wi�, �e powinni�my byli mocniej ich przycisn�� - odpar� buntowniczo Henry. - To by�o sympatyczne ma��e�stwo. Powinni�my byli mocniej ich przycisn��. Mimo �upania w g�owie Laura poczu�a przyp�yw wsp�czucia dla starca i po�o�y�a mu d�o� na ramieniu. - Taki jest rytua� - stwierdzi�a. - Czasami mam ochot� pieprzy� rytua�. - Henry! Cofn�a gwa�townie r�k� z jego ramienia. Na przek�r samej sobie by�a wstrz��ni�ta. Ostatecznie nie m�odnieje - napomnia�a si� w duchu. - Trybiki pod sufitem troch� zardzewia�y. - Nic mnie to nie obchodzi - upiera� si�. - Sprawiali wra�enie bardzo sympatycznych m�odych ludzi. Ty uwa�asz tak samo i nie pr�buj mi wmawia�, �e tak nie jest. - Uwa�am, �e byli bardzo sympatyczni - zgodzi�a si�. - Ale nic nie mogli�my zrobi�, Henry. Ostatecznie sam to wczoraj wieczorem powiedzia�e�. - Wiem - odpar� i westchn��. - Nie ka�emy im tu zostawa� - stwierdzi�a Laura. - Przeciwnie. Ostrzegamy ich przed pozostaniem w mie�cie. Decyzja nale�y do nich. I zawsze postanawiaj� zosta�. Ale to ich sprawa. To r�wnie� cz�� rytua�u. - Wiem - powt�rzy�. Odetchn�� g��boko i skrzywi� si�. - Nie cierpi� tego smrodu, kiedy to si� ko�czy. Ca�e to przekl�te miasto cuchnie jak skwa�nia�e mleko. - W po�udnie po zapachu nie zostanie �ladu. Sam wiesz o tym najlepiej. - Ayuh. Ale mam nadziej�, �e kiedy si� to powt�rzy, ja ju� b�d� w�cha� kwiatki od do�u, Lauro. A je�li nie, to mam przynajmniej nadziej�, �e kto� inny przejmie po mnie obowi�zek spotykania tych, kt�rzy pojawiaj� si� tu� przed por� deszczow�. Jak ka�dy cz�owiek, chc� zda� uczciwie rachunek, kiedy przyjdzie dzie� zap�aty. Ale m�wi� ci, m�czyzna jest zm�czony ropuchami. Nawet je�li przychodz� raz na siedem lat, m�czyzna jest zm�czony ropuchami. - Kobieta r�wnie� - powiedzia�a cicho. - No c�... - Westchn�� i rozejrza� si�. - S�dz�, �e powinni�my zabra� si� do porz�dkowania tego ba�aganu. - Jasne - zgodzi�a si� Laura. - I wiesz co, Henry? My nie tworzymy rytua�u. My tylko post�pujemy zgodnie z nim. - Wiem, ale... - I wszystko jeszcze mo�e si� zmieni�. Nie wiadomo kiedy ani dlaczego. Mo�e to by�a ju� ostatnia pora deszczowa? A mo�e nast�pnym razem nie pojawi si� nikt spoza miasta i... - Nie m�w tak - powiedzia� z l�kiem Henry. - Je�li nikt si� nie pojawi, ropuchy mog� nie odej�� o �wicie. - Czy nie rozumiesz? - spyta�a Laura. - Musisz wraz ze mn� przez to wszystko przej��. - C� - odpar�. - Ale to kawa� czasu. Tak, tak. Siedem lat to kawa� czasu. - Tak. - Byli bardzo sympatycznymi m�odymi lud�mi, prawda? - Tak - powt�rzy�a. - Co� okropnego - stwierdzi� z nut� �alu Henry, ale tym razem Laura nic nie odpowiedzia�a. Po chwili Eden zapyta� j�, czy pomo�e mu zawiesi� tablic�. Na przek�r t�pemu b�lowi g�owy Laura odpar�a, �e zrobi to z ch�ci�. Nie znosi�a, gdy Henry wpada� w przygn�bienie, zw�aszcza wtedy, gdy przygn�bia�a go �wiadomo��, �e nie mo�e o niczym decydowa�, na przyk�ad o przyp�ywach i odp�ywach lub o fazach ksi�yca. Kiedy ko�czyli prac�, czu� si� ju� odrobin� lepiej. - Ayuh - westchn��. - Siedem lat to kawa� czasu. I tak jest zawsze - pomy�la�a. - Zawsze przychodzi pora deszczowa, a wraz z ni� pojawiaj� si� obcy. Zawsze we dwoje; zawsze kobieta i m�czyzna. I zawsze m�wimy im, co si� wydarzy, a oni nam nie wierz�, i dzieje si�... co si� dzieje. - Chod�, stary dziadu - mrukn�a. - Pocz�stuj mnie herbat�, nim rozsadzi mi ten cholerny �eb. Przygotowa� herbat� i zanim sko�czyli j� pi�, w ca�ym mie�cie rozleg� si� stukot m�otk�w i wizgot pi�. Przez wychodz�ce na Main Street okno widzieli, jak ludzie reperuj� okiennice, rozmawiaj� ze sob� i �miej� si�. Powietrze by�o ciep�e i suche, niebo jasne, b��kitne i lekko zamglone, a pora deszczowa w Willow min�a. M�j �liczny kucyk (My Pretty Pony) Starzec siedzia� w drzwiach stodo�y wype�nionej zapachem jab�ek, hu�ta� si� w fotelu na biegunach i strasznie chcia� nie chcie� zapali�. Nie chcia� pali� nie z powodu zalece� lekarza, ale dlatego, �e ostatnio serce �opota�o mu ju� nieustannie. Obserwowa� tego g�upiego sukinsyna Osgooda, jak z twarz� opart� o pie� drzewa szybko liczy, a nast�pnie od-wraca si�, zaklepuje Cliveya i wybucha �miechem. Usta rozdziawi� tak szeroko, �e starzec m�g� dostrzec jego bardzo ju� popsute z�by i przez chwil� zastanawia� si�, jak oddech ch�opaka musi �mierdzie�; niczym wyziew z najg��bszych zakamark�w wilgotnej piwnicy. A przecie� szczeniak mia� dopiero jedena�cie lat. Starzec obserwowa� Osgooda, kt�ry zanosi� si� tym swoim rechotliwym, przypominaj�cym ryk os�a �miechem. Ch�opiec �mia� si� tak serdecznie, �e w pewnej chwili musia� zgi�� si� wp� i oprze� d�onie na kolanach. �mia� si� tak g�o�no, �e reszta dzieciarni wychyn�a ze swoich kryj�wek, �eby sprawdzi�, co si� wydarzy�o. Po chwili i pozosta�e dzieci �mia�y si� jak szalone. Sta�y w promieniach porannego s�o�ca, natrz�saj�c si� z wnuka starca, kt�ry zapomnia� ju�, jak bardzo chce mu si� pali�. Pragn�� jedynie wiedzie�, czy Clivey zacznie p�aka�. Poj��, �e ten problem obchodzi go bardziej ni� jakikolwiek inny w ci�gu ostatnich kilkunastu miesi�cy. Obchodzi go nawet bardziej ni� zbli�aj�ca si� do niego szybkimi krokami �mier�. - Zaklepa�e� go! - zawodzi�a roze�miana dzieciarnia. - Zaklepa�e�, zaklepa�e�, zaklepa�e� go! Clivey sta� nieporuszony jak g�az na polu rolnika i czeka�, a� przeminie huragan �miechu i zaczn� dalsz� zabaw�, w kt�rej tym razem on b�dzie kry�, a niemi�y pocz�tek odejdzie w nie-pami��. Niebawem zabawa zn�w trwa�a na ca�ego. P�niej przysz�o po�udnie i ch�opcy porozchodzili si� do dom�w. Sta-rzec zastanawia� si�, czy Clivey b�dzie mia� apetyt. Ch�opiec jednak tylko d�uba� widelcem w kartoflach i groszku, a niewielkie kawa�ki mi�sa rzuca� siedz�cemu pod sto�em psu. Stary cz�owiek obserwowa� to z zainteresowaniem, odpowiada� na pytania innych, ale nie przyk�ada� wi�kszej wagi ani do ich s��w, ani do swoich. My�lami kr��y� wok� ch�opca. Kiedy na stole zosta�y ju� tylko okruchy po cie�cie, starca zn�w nasz�a ochota na to, czego mu nie by�o wolno. Postano-wi� zatem uci�� sobie drzemk�. Id�c na g�r�, przystan�� w po�owie schod�w, poniewa� jego serce zacz�o przypomina� wentylator, w kt�ry wpad�a talia kart. Sta� tak na stopniach z po-chylon� nisko g�ow� i czeka�, czy to jest ju� ten ostatni (wcze�niej mia� dwa). Kiedy palpitacje min�y, ruszy� na g�r�, w pokoju zdj�� ubranie, zosta� tylko w kalesonach i po�o�y� si� na czystej, bia�ej narzucie. Na jego ko�cisty t