1817

Szczegóły
Tytuł 1817
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1817 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1817 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1817 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Doskona�a pr�nia" autor: Stanis�aw Lem ("Czytelnik" - Warszawa) Pisanie recenzji z nie istniej�cych ksi��ek nie jest wynalazkiem Lema; nie tylko u pisarza wsp�czesnego - J. L. Borgesa - znajdujemy takie pr�by (np. jako "Om�wienie dzie�a Herberta Quaine" w tomie "Labirynty"), koncept si�ga dalej - i nawet Rabelais nie by� pierwszym, kt�ry go u�y�. Lecz "Doskona�a pr�nia" jest kuriozalna o tyle, �e chce by� antologi� tylko takich w�a�nie krytyk. Systematyczno�� pedanterii czy �artu? Podejrzewamy autora o intencj� �artu, a wra�enia tego nie os�abia wst�p - s��nisty i teoretyczny, w kt�rym czytamy: "Pisanie powie�ci to forma utraty swob�d tw�rczych. (...). Z kolei recenzowanie ksi��ek to katorga jeszcze mniej szlachetna. O pisarzu da si� przynajmniej powiedzie�, �e sam siebie zniewoli� - obranym tematem. Krytyk jest w gorszym po�o�eniu: jak kator�nik do swych taczek, tak do dzie�a omawianego przykuty jest recenzent. Pisarz traci wolno�� we w�asnej, krytyk - w cudzej ksi��ce". Emfaza tych uproszcze� jest zbyt jawna, by�my j� brali serio. W dalszym akapicie wst�pu ("Autozoil") czytamy: "Literatura opowiada�a nam dot�d o fikcyjnych postaciach. My p�jdziemy dalej: b�dziemy opisywali fikcyjne ksi��ki. Oto szansa odzyskania swob�d tw�rczych, a jednocze�nie za�lubiny dw�ch sprzecznych duch�w - beletrysty i krytyka". "Autozoil" - wywodzi Lem - ma by� kreacj� swobodn� "w kwadracie", poniewa� krytyk tekstu, je�li wprowadzony w sam �w tekst, b�dzie mia� wi�cej szans manewrowych od narratora tradycyjnej czy nietradycyjnej literatury. Z tym mo�na by si� zgodzi�, bo istotnie literatura walczy dzi� o wi�kszy dystans do tworzonego, jak biegacz o drugi oddech. Gorzej, �e ten uczony wst�p jako� nie chce si� ko�czy�. Lem opowiada w nim o dodatnich stronach nico�ci, o idealnych obiektach matematycznych i nowych metapoziomach j�zyka. Jak na �art, troch� to ju� przeci�gni�te. Co wi�cej - uwertur� t� Lem wyprowadza czytelnika (a mo�e i samego siebie?) w pole. Gdy� na "Doskona�� pr�ni�" sk�adaj� si� pseudorecenzje, kt�re nie s� tylko zbiorem kawa��w. Podzieli�bym je, w niezgodzie z autorem, na takie trzy grupy: 1) Parodie, pastisze i kpiny: tu nale�� "Robinsonady", "Nic, czyli konsekwencja" (oba teksty drwi�, niejednakowo, z Nouveau Roman), ewentualnie jeszcze - "Ty" i "Gigamesz". Co prawda pozycja "Ty" jest dosy� ryzykowna, albowiem wymy�li� z�� ksi��k�, kt�r� mo�na zjecha� za to, �e z�a, jest rzecz� zbyt tani�. Najoryginalniejsza formalnie jest powie�� "Nic, czyli konsekwencja", poniewa� na pewno nikt nie m�g�by jej napisa�, wi�c chwyt zastosowany, pseudorecenzji, pozwala na sztuczk� akrobatyczn�: jako krytyk� ksi��ki, kt�rej nie tylko nie ma, ale nie mo�e by�. "Gigamesz" najmniej przypad� mi do gustu. Chodzi o worek i o szyd�o; czy jednak doprawdy warto zbywa� takimi dowcipami arcydzie�a? By� mo�e, je�li si� ich samemu nie pisze. 2) Szkice brulionowe (bo to s� w ko�cu swoiste bruliony), takie jak "Gruppenfuhrer Louis XVI" lub "Idiota", a tak�e "Kwestia tempa". Ka�dy z nich m�g�, kto wie, zosta� embrionem dobrej powie�ci. Ale te powie�ci trzeba by jednak pierwej napisa�. Streszczenie, krytyczne czy nie, to w ko�cu tylko przystawka, robi�ca nam apetyt na danie, jakiego nie ma w kuchni. Dlaczego nie ma? Krytyka insynuacjami to nie fair play, ale raz sobie na ni� pozwol�. Autor mia� pomys�y, kt�rych nie potrafi� zrealizowa� w pe�nym formacie; napisa� nie umia�, a nie pisa� by�o mu �al: ot i ca�a geneza tej cz�ci "Doskona�ej pr�ni". Lem, dostatecznie bystry, �eby przewidzie� w�a�nie taki zarzut, postanowi� si� os�oni� - wst�pem. Dlatego m�wi w ,,Autozoilu" o n�dzy warsztatu prozy, o tym, jak to trzeba po rzemie�lniczemu wystrugiwa� opisy, �e "markiza wysz�a z domu o pi�tej". Lecz dobry warsztat nie jest n�dzny. Lem przel�k� si� trudno�ci, jakie stawia� ka�dy z trzech tytu��w, nazywanych przeze mnie tylko przyk�adowo. Wola� nie ryzykowa�, wykr�ci� si� sianem, p�j�� na unik. M�wi�c, jak to "ka�da ksi��ka jest grobem bez liku innych, kt�re unicestwi�a, bo wypar�a", daje do zrozumienia, �e ma pomys��w wi�cej ni� biologicznego czasu (Ars longa, vita brevis). Ale znacznych, wiele rokuj�cych pomys��w nie ma a� tak wiele w "Doskona�ej pr�ni". S� w niej pokazy zr�czno�ci, o kt�rych wspomnia�em; lecz w�wczas idzie o �arty. Podejrzewam jednak rzecz powa�niejsz�, mianowicie - t�sknot� nie do urzeczywistnienia. O tym, �e si� nie myl�, przekonuje mnie ostatnia grupa utwor�w tomu. takich jak "De Impossibilitate Vitae", "Kultura jako b��d" - a zw�aszcza - "Nowa Kosmogonia". "Kultura jako b��d" stawia na g�owie pogl�dy, jakie Lem niejednokrotnie wyg�asza�, tak w swoich ksi��kach beletrystycznych, jak dyskursywnych. Erupcja technologii, tam pi�tnowana jako likwidatorka kultury, tu zostaje pasowana na wyzwolicielk� ludzko�ci. Po raz drugi okazuje si� Lem apostat� w "De Impossibilitate Vitae". Niechaj nas nie zmyli zabawny absurd d�ugich �a�cuch�w przyczynowych kroniki rodzinnej: nie o te komiczno�ci anegdoty idzie, lecz o atak na �wi�te �wi�tych Lema - na teori� prawdopodobie�stwa, wi�c przypadku, wi�c tej kategorii, na kt�rej budowa� i wznosi� rozmaite swoje obszerne koncepcje. Atak odbywa si� w sytuacji b�aze�skiej i to ma st�pi� jego ostrze. Czy by� wi�c cho� przez chwil� niegroteskowo pomy�lany? W�tpliwo�ci takie rozprasza "Nowa Kosmogonia", istna piece de resistance ksi��ki, schowana w niej niczym ko� troja�ski. Ani to �art, ani recenzja fikcyjna, wi�c co w�a�ciwie? Przyci�ki by�by to �art, obwieszony tak masywn� argumentacj� naukow� - wiadomo, Lem zjad� encyklopedie, wystarczy potrz�sn�� nim, �eby zamrowi�o od logarytm�w i formu�. "Nowa Kosmogonia" to fikcyjna oracja laureata Nagrody Nobla, rysuj�ca rewolucyjny obraz Universum. Gdybym nie zna� �adnej innej ksi��ki Lema, m�g�bym ostatecznie przypu�ci�, �e mia� to by� kawa� dla trzydziestu wtajemniczonych, to jest fizyk�w i innych relatywist�w na ca�ym �wiecie. Wydaje si� to jednak nieprawdopodobne. A wi�c? Podejrzewam, znowu, koncept, kt�ry autora ol�ni� - i kt�rego si� przel�k�. Oczywi�cie nigdy si� do tego nie przyzna, i ani ja, ani nikt inny nie udowodni mu, �e na serio wzi�� obraz Kosmosu jako Gry. Mo�e si� zawsze powo�a� na �artobliwo�� kontekstu, na sam tytu� ksi��ki ("Doskona�a pr�nia" - a wi�c m�wi si� "o niczym"), zreszt� najlepszy azyl i wym�wka to licentia poetica. A jednak s�dz�, �e za wszystkimi tymi tekstami kryje si� powaga. Kosmos jako Gra? Intencjonalna Fizyka? Czciciel nauki, le��cy plackiem przed jej �w. metodologi�, Lem nie m�g� si� pasowa� na jej pierwszego herezjarch� i odszczepie�ca. Nie m�g� zatem tej my�li w�o�y� do �adnej dyskursywnej wypowiedzi. A zn�w uczyni� ide� "Gry w Kosmos" osi� fabularnej intrygi - znaczy�oby to napisa� jeszcze jedn�, kt�r�� tam z rz�du pozycj� "normalnej Science Fiction". C� pozostawa�o? Na zdrowy rozum - nic innego, jak milcze�. Ot� ksi��ki, kt�rych literat nie pisze, do kt�rych nie we�mie si� na pewno, �eby tam nie wiedzie� co, kt�rym mo�na przypisa� fikcyjnych autor�w - takie ksi��ki, przez to, �e nie istniej�, s� chyba dziwnie podobne do solennego milczenia? Czy mo�na si� jeszcze bardziej oddystansowa� od heterodoksyjnych my�li? Je�li si� m�wi o tych ksi��kach, o tych wyst�pieniach, jako cudzych - to tyle prawie, co m�wi� - milcz�c. Zw�aszcza gdy odbywa si� to w scenerii �artu. A wi�c z wynoszonych pod sercem d�ugoletnich g�od�w za po�ywnym realizmem, z my�li zbyt zuchwa�ych wzgl�dem pogl�d�w w�asnych, aby mo�na je wprost wypowiedzie�, ze wszystkiego, o czym si� roi nadaremnie - wynik�a w�a�nie "Doskona�a pr�nia". Teoretyczny wst�p, co niby uzasadnia "nowy gatunek literatury" - to manewr dla odwr�cenia uwagi, to ruch eksponowany rozmy�lnie, jakim prestidigitator odwodzi nasz wzrok od tego, co naprawd� robi. Mamy uwierzy�, �e odb�d� si� pokazy zr�czno�ci, kiedy jest inaczej. To nie chwyt "pseudorecenzji" zrodzi� owe utwory, to one, domagaj�c si� - na pr�no - wyrazu, pos�u�y�y si� tym chwytem jako ekskuz� i pretekstem. Pod nieobecno�� chwytu wszystko to pozosta�oby w sferze przemilcze�. Chodzi bowiem o zdrad� fantazjowania na rzecz dobrze uziemionego realizmu, o zaprza�stwo w empirii, o herezj� w nauce. Czy�by Lem my�la�, �e nie zostanie przejrzany w swej machinacji? Jest wcale prosta: ze �miechem wykrzykiwa� to, czego by si� nie �mia�o powa�nie wyszepta�. Wbrew temu, co m�wi wst�p, krytyk nie musi by� "przykuty do ksi��ki jak kator�nik do taczek": nie w tym jego wolno��, �e mo�e ksi��k� wywy�szy� lub poni�y�, lecz w tym, �e mo�e przez ni� spojrze�, jak przez mikroskop, w autora, a w�wczas "Doskona�a pr�nia" okazuje si� opowie�ci� o tym, czego si� chce, ale czego si� nie ma. To ksi��ka marze� nie spe�nionych. I jedynym fortelem, jakiego m�g�by jeszcze u�y� klucz�cy Lem, by�by kontratak: w postaci twierdzenia, �e to nie ja, krytyk, lecz on sam, autor, napisa� niniejsz� recenzj� i uczyni� z niej kolejn� cz�stk� "Doskona�ej pr�ni". "LES ROBINSONADES" par Marcel Coscat (Ed. du Seuil - Paris) Po Robinsonie Defoego przyszed�, dla dziatwy okrojony, Robinson szwajcarski oraz mn�stwo dalej infantylizowanych wersji bezludnego �ywota; par� za� lat temu "Olimpia" paryska opublikowa�a, id�c z duchem czasu, "�ycie seksualne Robinsona Crusoe", rzecz trywialn�, kt�rej autora i nazywa� nie warto, ukry� si� bowiem pod jednym z tych pseudonim�w, co stanowi� w�asno�� samego wydawcy, anga�uj�cego wyrobnik�w pi�ra w wiadomym celu. Lecz na "Robinsonady" Marcela Coscat warto by�o poczeka�. Jest to Robinsona Crusoe �ycie towarzyskie, prace spo�eczno-charytatywne, jego �ywot mozolny, trudny i t�umny, albowiem chodzi o socjologi� samotno�ci - o masow� kultur� wyspy bezludnej, wprost p�kaj�cej od t�oku pod koniec powie�ci. Pan Coscat nie napisa�, jak rych�o spostrzega czytelnik, utworu o charakterze plagiatowym ani komercjalnym. Nie zajmuje si� ani sensacj�, ani pornografi� bezludzia, kieruj�c chu� rozbitka ku drzewom palmowym z ich w�ochatymi kokosami, ku rybom, kozom, siekierom, grzybom i w�dlinom, uratowanym ze strzaskanego statku. W tej ksi��ce, na przek�r "Olimpii", Robinson nie jest ju� rozjuszonym samcem, kt�ry niczym falliczny jednoro�ec tratuj�c krzewy, zasiewy trzciny cukrowej i bambusu, gwa�ci piaski pla�y, szczyty g�rskie, wody zatoki, skwiry mew, wynios�e cienie albatros�w czy rekiny, burz� ku brzegowi zap�dzane. �akn�cy takich tre�ci nie znajdzie w tej ksi��ce po�ywienia dla rozj�trzonej wyobra�ni. Robinson Marcela Coscat jest to logik w stanie czystym, skrajny konwencjonalista, filozof, kt�ry wyprowadzi� z doktryny wnioski tak daleko, jak to by�o mo�liwe, rozbicie za� statku - tr�jmasztowca "Patrycji" - by�o dla� jedynie otwarciem wr�t, przeci�ciem sznur�w, przygotowaniem laboratoryjnej aparatury pod eksperyment, bo to by� akt, kt�ry umo�liwi� mu dotarcie do w�asnego jestestwa, nie ska�onego obecno�ci� Innych. Sergiusz N., rozpoznawszy swe po�o�enie, nie tyle godzi si� ulegle, ile postanawia zosta� prawdziwym Robinsonem, zaczynaj�c od dobrowolnego przyj�cia tego w�a�nie imienia, co jest o tyle racjonalne, �e z dotychczasowego �ywota nie b�dzie m�g� ju� czerpa� �adnych korzy�ci. Los rozbitka, w ca�okszta�cie bytowych niewyg�d, jest dostatecznie ju� niemi�y, �eby go jeszcze warto by�o doprawia� daremnymi z g�ry wysi�kami pami�ci, rozt�sknionej za utraconym. Taki �wiat, jaki si� zastaje, trzeba po ludzku urz�dzi�; a wi�c zar�wno wysp�, jak i siebie postanawia by�y Sergiusz N. urobi� od zerowego pocz�tku. Nowy Robinson p. Coscat nie ma �adnych z�udze�; wie, �e bohater Defoego by� fikcj�, jego za� �yciowy wzorzec - marynarz Selkirk - okaza� si�, odnaleziony przypadkiem po latach przez jaki� bryg, istot� tak dokumentnie zbydl�con�, �e wyzbyt� mowy. Robinson Defoego ocali� si� nie dzi�ki Pi�taszkowi - ten przyby� zbyt p�no - ale �e sumiennie liczy� na kompani� surow� wprawdzie, lecz najlepsz� z mo�liwych dla purytanina - samego Pana Boga mianowicie. To �w towarzysz narzuci� mu srogi pedantyzm zachowania, uporczyw� pracowito��, rachunki sumienia i t� zw�aszcza skromno�� schludn�, kt�ra tak rozjuszy�a autora paryskiej "Olimpii", �e j� frontalnie wzi�� na rogi wyuzdania. Sergiusz N., czyli Nowy Robinson, czuj�c w sobie niejak� moc tw�rcz�, jednego nie sporz�dzi na pewno i o tym wie z g�ry: Najwy�szy na pewno mu nie wyjdzie. Jest to racjonalista i jako racjonalista zabiera si� do dzie�a. Rozwa�y� chce wszystko, a wi�c zaczyna od tego, czy mo�e nie by�oby rzecz� najroztropniejsz� nic zgo�a nie robi�; najpewniej doprowadzi to do ob��kania, lecz kto wie, czy ono nie b�dzie pozycj� wcale wygodna; Ba, gdyby� to mo�na sobie by�o dobra� typ szale�stwa niczym krawat do koszuli; eufori� ch�opomaniakaln� z jej trwa�� rado�ci�, Robinson ch�tnie by nawet sobie zaszczepi�, ale sk�d pewno��, czy nie zdryfuje w depresj�, ko�cz�c� si� pr�bami samob�jstwa? Ta my�l zra�a go, zw�aszcza pod wzgl�dem estetycznym, a poza tym bierno�� nie le�y w jego naturze. Na powieszenie si� czy utopienie te� zawsze b�dzie mia� chwil� czasu - wi�c i taki wariant odk�ada ad acta. �wiat sn�w - m�wi sobie na jednej z pierwszych stronic powie�ci - to jest owo Nigdzie, kt�re mo�e by� wr�cz doskona�e; to utopia, os�abiona w wyrazisto�ci, bo s�abowicie rozcapierzona, ton�ca w nocnych pracach m�zgu, kt�ry nie stoi w�wczas na wysoko�ci zada� jawy. "We �nie odwiedzaj� mnie - rzecze Robinson - rozmaite osoby i zadaj� mi pytania, na kt�re nie znam odpowiedzi, p�ki nie padnie z ich ust. Mia�o�by to oznacza�, �e te osoby s� kawa�kami, odsznurowuj�cymi si� od mego jestestwa, jego p�powinowym przed�u�eniem? M�wi� tak to popada� w okropny b��d. Jak nie wiem, czy owe ju� smaczne dla mnie glisty, t�u�ciutkie bia�e robaki znajduj� si� pod tym oto p�askim kamieniem, kt�ry poczynam troskliwie podwa�a� du�ym palcem bosej nogi, tak te� nie wiem, co kryje si� w umys�ach os�b, wizytuj�cych mnie we �nie. Wzgl�dem mojego Ja s� zatem te osoby r�wnie zewn�trzne jak te glisty: nie o to wcale idzie, �eby zatrze� r�nic� mi�dzy snem i jaw� - to jest droga szale�stwa! - lecz o to, �eby wytworzy� nowy, lepszy porz�dek. Co we �nie udaje si� tylko niekiedy, byle jako, pokr�tnie, chwiejnie i od wypadku, nale�y naprostowa�, �cisn��, dokojarzy� i umocni�; sen do jawy przycumowany, na jaw� jako metoda wyprowadzony, jawie s�u��cy, jaw� zaludniwszy, napchawszy j� samym najlepszym towarem, przestanie by� snem, a jawa, pod wp�ywem takiej kuracji, stanie si� i po staremu trze�wa, i po nowemu ukszta�towana. Poniewa� jestem sam, nie musz� liczy� si� ju� z nikim; ale, poniewa� zarazem wiedza o tym, i� sam jestem, to dla mnie trucizna, przeto nie b�d� sam; faktycznie na Pana Boga mnie nie sta�, ale to jeszcze nie znaczy od razu, �e nie sta� mnie na Nikogo!" I dalej powiada nasz logiczny Robinson: "Cz�owiek bez Innych to ryba bez wody, ale jak wi�kszo�� w�d jest brudna i zapaskudzona tak i moje �rodowiska by�y �mietnikami. Krewnych, rodzic�w, szef�w, nauczycieli nie sam sobie wybiera�em, nawet kochanek to dotyczy, bo si� nawija�y, jak popad�o: w tym przebiera�em (je�li w og�le przebiera�em), co traf da�. Skoro, jak byle �miertelnik, skazany by�em na porodowo-rodzinno-towarzyskie okoliczno�ci przypadkowe, to i nie ma czego �a�owa�. A przeto: niech si� rozlegnie pierwsze s�owo Genesis: �Precz z tym ch�amem! �". Wypowiada, widzimy, te s�owa z namaszczeniem, dor�wnuj�cym Stw�rczemu: "Niech si� stanie..." Gdy� w�a�nie �wiat sobie zaczyna stwarza� Robinson od zera. Ju� nie tylko za spraw� akcydentalnej katastrofy oczyszczony od ludzi, lecz z postanowienia rozpoczyna kreacj� na ca�ego. Tak doskona�y logicznie bohater Marcela Coscat nakre�la program, kt�ry go potem zniszczy i wyszydzi - czy�by, niczym ludzki �wiat, swojego Stw�rc�? Robinson nie wie, od czego zacz��: mia��eby otoczy� si� istotami idealnymi? Anio�ami? Pegazami? (Przez kilka chwil ma chrapk� na centaura.) Ale, wyzbyty z�udze�, pojmuje, �e obecno�� istot jako� doskona�ych bokiem mu wyjdzie. Tote� na pocz�tek przydaje sobie tego, o kim dot�d, dawniej, tylko m�g� roi�, mianowicie wiernego s�ug�, butlera, garderobianego i lokaja w jednej osobie - t�ustego (t�u�ci s� pogodni!) Glumma. W toku tej pierwszej Robinsonady rozmy�la nasz czeladnik na Kreatora o demokracji, kt�r�, jak ka�dy cz�owiek (tego jest pewien), znosi� jeno z konieczno�ci. Jeszcze ch�opcem marzy� przedsennie o tym, jak by to lubo by�o urodzi� si� wielkim panem w jakowym� �redniowieczu. Teraz nareszcie marzenia mo�e zi�ci�. Glumm jest porz�dnie g�upi, bo tym pana swego samoczynnie wywy�sza; do g�owy nic mu oryginalnego nie przychodzi, wi�c s�u�b nigdy nie wym�wi; wszystko spe�nia w lot, to nawet, czego pan jeszcze nie zd��y� za��da�. Autor nie wyja�nia wcale, czy Robinson i jak za Glumma pracuje, poniewa� opowie�� p�ynie od pierwszej (Robinsona) osoby: je�eli wi�c nawet �w (a jak mo�e by� inaczej?) wszystko to sam ciszkiem-milczkiem czyni, co uchodzi potem za wyniki lokajskich s�u�b, dzia�a w�wczas w doskona�ej bezmy�lno�ci, tote� dostrzegalne s� tylko rezultaty owych mozo��w. Ledwo Robinson przetrze rankiem oczy, jeszcze snem sklejone, ju� le�� u jego wezg�owia troskliwie przygotowane ostry�ki, jakie najbardziej lubi, morsk� wod� lekko posolone, kwaskiem szczawiowych zi� przyprawione do smaku, a na przek�sk� - glisty mi�kkie, jak mase�ko bia�e, na schludnych talerzykach-kamykach; a ot opodal i buciki si� �wiec� do blasku wyczyszczone kokosowym w��knem, i odzie� czeka, g�azem gor�cym od s�o�ca wyprasowana, gdzie i u spodni kant, i u surduta �wie�y kwiatuszek, ale pan i tak zwykle troch� pozrz�dzi, �niadaj�c i ubieraj�c si�, na obiad zamawia rybitw�, na kolacj� - mleczko kokosowe, ale dobrze wych��d�e - Glumm, jak na dobrego butlera przysta�o, rozkaz�w s�ucha, jasna rzecz, w kornym milczeniu. Pan zrz�dzi - s�uga s�ucha; pan ka�e - s�uga musi; mi�e to �ycie, spokojne, troch� jak jaki� wczas wioskowy. Robinson chodzi na spacery, zbiera kamyki co ciekawsze, kolekcj� nawet sobie ich zak�ada, Glumm tymczasem posi�ki szykuje - a przy tym sam w og�le nic nie je: co za oszcz�dno�� na ekspensie i wygoda! Lecz niebawem wewn�trz stosunk�w Pana i S�ugi pojawia si� pierwsze ziarno piachu. Istnienie Glumma nie jest do zakwestionowania: w�tpi� w nie to tyle, co w�tpi� w to, �e drzewa stoj� i chmury p�yn� tak�e, kiedy nikt na nie nie patrzy. Lecz s�u�bisto�� lokaja, staranno�� jego, wierny pos�uch, uleg�o�� staj� si� wr�cz nu��ce. Buty zawsze czekaj� wyczyszczone, ostry�ki pachn� u twardego �o�a co rana, Glumm nic nie gada - jeszcze by te�, Pan nie znosi s�u��cych rezoner�w, ale z tego wida�, �e Glumma jako osoby w og�le na wyspie nie ma; Robinson postanawia co� takiego doda�, co sytuacj�, zbyt prost�, wi�c prymitywn�, podrafinuje. Dorobi� Glummowi opiesza�o�ci, przekory, figli w g�owie si� nie da: ju� przecie� taki jest, jaki jest w�a�nie; zbyt mocno zaistnia�; anga�uje tedy Robinson jako pomocnika-kuchcika ma�ego Smena. Brudne to, ale przystojne, rzek�by� - niemal cyga�skie ch�opi�, troch� leniuch, ale bystry, sk�onny do psich figl�w, i teraz nie Pan, lecz Lokaj zaczyna mie� coraz wi�cej roboty - nie z obs�ugiwaniem Pana, lecz z ukrywaniem przed pa�skim okiem wszystkiego, czego ten smarkacz nie wymy�li. W efekcie Glumma, �e jest wci�� zaj�ty kurtyzowaniem Smena, nie ma w wy�szym nawet stopniu ni� dot�d, Robinson mo�e czasem, od niechcenia, s�ucha� odg�os�w po�ajanek Glummowych, niesionych w jego stron� wiatrem morskim (g�os Glumma, skrzecz�cy - dziwnie przypomina g�os du�ych rybitw), ale sam przecie� w te swary s�ug wkracza� nie b�dzie! Smen odci�ga Glumma od Pana? Smen p�jdzie precz, ju� zosta� wygoniony na cztery wiatry. Nawet ostrygi podjada�! Pan got�w zapomnie� o ma�ym epizodzie - c�, kiedy Glumm nie ca�kiem potrafi. Opuszcza si� w pracach: �ajanie nic nie pomaga; lokaj dalej milczy, cichszy od wody, ni�szy od trawy, ale co�, teraz to jasne, sobie zacz�� my�le�. Nie b�dzie Pan bra� na spytki lokaja ani si� jego szczero�ci doprasza� - komu� ma by� spowiednikiem?! Nie idzie wszystko jak z p�atka, surowe s�owo nie skutkuje - a wi�c i ty, stary durniu, zmiataj mi z oczu! Na�ci trzymiesi�czn� pensj� - bodaje� sczez�! Robinson, dumny jak ka�dy Pan, ca�y dzie� zmarnuje, �eby tratw� skleci�, tak dostaje si� na pok�ad roztrzaskanej u raf "Patrycji": pieni�dzy, na szcz�cie, ba�wany nie zabra�y. Rachunki wyr�wnane, Glumm znika, c� - kiedy pieni�dze odliczone pozostawi�. Robinson, tak zel�ony przez lokaja, nie wie, co czyni�. Czuje pope�niony b��d, chocia� na razie tylko sam� intuicj�: co, co takiego si� nie uda�o!? Jam Pan, ja wszystko mog�! - rzecze sobie zaraz na pokrzepienie i anga�uje Sierodk�. Jest ona - domy�lamy si� - zarazem przywo�aniem paradygmatu Pietaszka i jego opozycj� (Pi�taszek tak si� ma do Sierodki, jak Pi�tek do �rody). Lecz to m�ode, do�� sobie proste dziewcz� mog�oby wystawi� Pana na pokusy. M�g�by �atwo zgin�� w jej obj�ciach cudownych, poniewa� nieosi�galnych, zatraci� si� gor�czk� w rui i porubstwie, oszale� na punkcie bladego, zagadkowego u�mieszku, nik�ego profilka, pi�t bosych, gorzkich od popio�u ogniska, woniej�cych baranim t�uszczem p�atk�w uszu. Wi�c od razu, z dobrego natchnienia, czyni Sierodk� tr�jnog�; w zwyklejszej, to jest trywialnie obiektywnej codzienno�ci nie m�g�by tego uczyni�! Lecz tu jest Panem Stworzenia. Zrobi� tak, jak ten, kto, maj�c beczk� metylowego alkoholu, truj�cego, a zapraszaj�cego do opilstwa, sam j� przed sob� zagwa�d�a, albowiem b�dzie �y� wpodle pokusy, kt�rej nigdy nie zaspokoi; zarazem b�dzie mia� mn�stwo roboty my�lowej, bo jego chu� wci�� b�dzie jurnie odejmowa�a beczce jej szpunt hermetyczny. Tak to b�dzie odt�d Robinson �y� obok tr�jnogiej dziewczyny, zdolny, owszem, imaginowa� j� sobie bez �rodkowej nogi, lecz to i wszystko. Zostanie bogaczem uczu� nie wydatkowanych, umizg�w nie strwonionych (bo niby po co je trwoni� przy kim� takim?). Ma�a Sierodka, kojarz�c mu si� i z sierotk�, i ze �rodkiem (Mittwoch, �rodek tygodnia: Sexus jawnie w tym usymboliczniony), zostanie jego Beatrycz�. Czy ta durna dzierlatka-czternastolatka wiedzia�a w og�le cokolwiek o dantejskich skurczach po��dliwo�ci Dantego? Robinson jest prawdziwie z siebie zadowolony. Sam j� stworzy� i sam j� przed sob� - tr�jno�no�ci� - w tym�e akcie zabarykadowa�. Rych�o atoli rzecz trzeszcze� zaczyna. Skoncentrowawszy si� na sk�din�d wa�nym problemie, Robinson zarazem zaniedba� tylu wa�nych rys�w Sierodki! Najpierw idzie o rzeczy jeszcze dosy� niewinne. Chcia�by czasem podpatrywa� ma��, ale do�� ma dumy na to, �eby si� tej ch�tce przeciwstawi�. Lecz potem roz�a�� si� mu po m�zgu my�li rozmaite. Dziewczyna robi to, co dawniej do Glumma nale�a�o. Ostryg zbieranie nic to; ale piel�gnacja garderoby Pana, nawet jego osobistej bielizny? W tym ju� mo�na dostrzec pierwiastek dwuznaczno�ci - nie! - jednoznaczno�ci zgo�a! Wi�c wstaje chy�kiem, ca�kiem ciemn� noc�, kiedy ona jeszcze �pi na pewno, �eby ineksprymable wypra� w zatoczce. Ale, skoro zaczyna tak wcze�nie wstawa�, w�a�ciwie dlaczego nie m�g�by raz jeden, ot tak, dla �miechu (ale tylko swojego, pa�skiego, samotnego �mieszku) wypra� jej rzeczy? Czy nie obdarowa� jej nimi? Sam, na przek�r rekinom, wyp�ywa� parokrotnie, aby spenetrowa� kad�ub "Patrycji" - jako� znalaz� nieco damskich fata�aszk�w, sp�dniczek, sukienek, majteczek; a kiedy je wypierze, trzeba wszak wszystko powiesi� na sznurku mi�dzy pniami dwu palm. Niebezpieczna zabawa! I to tym bardziej niebezpieczna, �e cho� Glumma ju� na wyspie nie ma jako lokaja, nie sczez� on przecie� do ko�ca. Robinson prawie �e s�yszy jego sapi�cy oddech, my�li si� jego domy�la: mnie to jako� Wielmo�ny Pan nic nigdy nie wypra�. Istniej�c, Glumm nigdy by nie powa�y� si� powiedzie� czego� tak� zuchwa�� aluzj� nadzianego, lecz nieobecny okazuje si� fatalnie gadatliwy! Nie ma Glumma, w samej rzeczy: lecz jest pustka po nim! Nie wida� go w �adnym konkretnym miejscu, ale i kiedy s�u�y�, chowa� si� skromnie, wszak i wtedy nie w�azi� Panu w drog�, na oczy nie �mia� si� pokazywa�. Teraz Glummem wprost straszy: jego patologiczny s�u�alczy wytrzeszcz, jego skrzekliwy g�os - wszystko nadci�ga; odleg�e sprzeczki ze Smenem - skrzecz� w skwirach byle rybitwy; to Glumm nadstawia w�ochat� pier� w dojrza�ych kokosach (do czego prowadzi bezwstyd takich aluzji!), wygina si� �usk� palmowych pni i rybimi oczami (wytrzeszcz!) jak topielec spod fali wypatruje Robinsona. Gdzie? Ano tam, gdzie ska�a na cyplu - bo mia� swoje ma�e hobby Glumm: lubi� siadywa� u przyl�dka i przeklina� chrapliwie stare, a przez to ca�kiem os�ab�e wieloryby, puszczaj�ce swoje fontanny w ramach rodzinnego �ycia na oceanie. �eby to si� mo�na by�o z Sierodk� dogada�, a przez to stosunki, ju� bardzo nies�u�bowe, osadzi�, zaw�zi�, uprzystojni� wedle pos�uchu i rozkazu, surowo�ci i dojrza�o�ci pa�sko-m�skiej! Ale� to prosta w gruncie rzeczy dziewczyna; o Glummie ani s�ysza�a; m�wi� do niej to tyle, co gada� do obrazu. Je�li nawet sobie jakie� swoje pomy�li - na pewno nigdy nic nie powie. Niby to z prostoty, nie�mia�o�ci (to� s�u�y!), ale naprawd� taka dziewczy�sko�� jest instynktownie chytra, wybornie ca�� sk�r� pojmuje, ku czemu - nie: przeciwko czemu Pan rzeczowy, spokojny, opanowany i wynios�y! Znika nadto na ca�e godziny: do nocy jej nie wida�. Mo�e Smen? No, bo nie Glumm, to wykluczone! Nie ma go na wyspie na pewno! Naiwny czytelnik (takich niestety nie brak) ju� tu zdolen pomy�le� sobie, �e Robinson cierpi od omam�w, �e wkroczy� w szale�stwo. Nic podobnego! Je�li jest niewolnikiem, to tylko w�asnej kreacji. Nie mo�e bowiem powiedzie� sobie tej rzeczy jedynej, kt�ra podzia�a�aby na� w spos�b radykalny - ozdrowie�czo. A mianowicie, �e Glumma w og�le nigdy nie by�o, tak jak i Smena. Po pierwsze, tym samym ta, kt�ra jest teraz - Sierodk� - uleg�aby, jako bezbronna ofiara, niszcz�cemu przyp�ywowi tak jawnej negacji. Ponadto za�, raz tak z�o�one wyja�nienie kompletnie, na zawsze ju� Robinsona sparali�uje jako Stw�rc�. Tote� bez wzgl�du na to, co jeszcze si� stanie, on si� tak samo nie mo�e przyzna� przed samym sob� do nico�ci stwarzanego, jak si� rzetelny, prawdziwy Stw�rca nigdy nie przyzna do stworzonego - z�o�ci. Gdy� to by znaczy�o, w obu wypadkach, kl�sk� ca�kowit�. B�g z�a nie stworzy�; i Robinson w jakowym� nic przez analogi� te� nie pracuje. Ka�dy jako wi�zie� swojej Genesis z ducha. Tak to jest Robinson bezbronnie na Glumma wydany. Glumm jest - ale zawsze dalej, ni�by go mo�na dosi�gn�� kamieniem, pa�k�, i nie pomo�e nawet zastawianie na� przywi�zanej po ciemku do palika Sierodki (do czego ju� Robinson dochodzi!). Wygnany lokaj jest nigdzie, a przeto wsz�dzie. Nieszcz�sny Robinson, co tak chcia� unikn�� bylejako�ci, tak otoczy� si� zamierza� wybra�cami, zanieczy�ci� sobie, bo zaglummi� ca�� wysp�. Bohater cierpi istne katusze. Doskona�e s� zw�aszcza opisy nocnych sprzeczek z Sierodk�, owych dialog�w, rytmicznie poprzedzielanych jej nad�sanym, samiczym, ku�liwie p�czniej�cym milczeniem rozm�w, w kt�rych Robinson zatraca wszelk� miar�, hamulce, ca�a pa�sko�� opada z niego, ju� jest jej po prostu w�asno�ci� - od jej jednego skinienia, od mrugni�cia, od u�miechu zale�ny. A czuje przez ciemno�� ten ma�y, nik�y u�miech dziewczyny, kiedy za�, znu�ony, zlany potem, przewraca si� do �witu na twardym pos�aniu, nachodz� go my�li rozwi�z�e i szalone; poczyna sobie roi�, co te� by m�g� uczyni� z Sierodk�... mo�e zadzia�a� w spos�b rajski? St�d - w jego roztrz�saniach - aluzje, poprzez pyt� z chustki i pytona, do biblijnego w�a, st�d odcinanie, na pr�b�, g�owy mewie, �eby z niej, po odj�ciu litery "M", pozosta�a sama tylko Ewa, kt�rej Adamem, jasna rzecz, zosta�by Robinson. Lecz wie dobrze, �e je�li Glumma pozby� si� nie mo�e, cho� ten by� mu wysoce oboj�tny w czasie swego lokajstwa, to ju� plan usuni�cia Sierodki oznacza�by katastrof�. Ka�da forma jej obecno�ci lepsza jest od rozstania: to jasne. Wi�c przychodzi historia upodlenia. Conocne pranie fata�aszk�w staje si� jakowym� misterium prawdziwym. Zbudzony w �rodku nocy, pilnie nas�uchuje jej oddechu. Wie zarazem, �e teraz mo�e przynajmniej walczy� z sob� o to, aby nie poruszy� si� z miejsca, aby w tamtym kierunku nie wyci�gn�� r�ki - ale, gdyby wygoni� ma�� okrutnic�, a, w�wczas koniec! W pierwszych promieniach s�o�ca jej bielizna, tak sprana, wybielona s�o�cem, dziurawa (o, lokalizacja tych dziur!), frywolnie furkoce na wietrze; Robinson poznaje wszystkie mo�liwo�ci m�czarni najbanalniejszych, jakie s� przywilejem nieszcz�liwie zakochanego. A jej nadt�uczone lusterko, a jej grzebyk... Robinson zaczyna ucieka� z jaskini-mieszkania, ju� nie brzydzi si� rafy, z kt�rej l�y� Glumm stare, leniwe wieloryby. Lecz d�u�ej tak by� nie mo�e: a wi�c niech nie b�dzie. I oto pod��a na pla��, aby czeka� na wielki, bia�y kad�ub "Pherganica", parowca transatlantyckiego, kt�ry burza (te� chyba por�cznie wyimaginowana?) wyrzuci na ci�ki piach, parz�cy stopy, zasnuty l�nieniem umieraj�cych per�op�aw�w. C� to jednak oznacza, �e niekt�re per�op�awy kryj� w sobie szpilki do w�os�w, a inne wypluwaj� mi�kko�luzowym mla�ni�ciem - pod nogi Robinsona - niedopa�ki zmoczonych cameli? Czy nie wskazuje rzecz wyra�nie, znakami tymi, na to, �e nawet pla�a, piach, drgaj�ca woda i jej piany, �ciekaj�ce w to� po g�adzi�nie, tak�e nie s� ju� cz�stkami materialnego �wiata? Lecz czy tak jest, czy nie jest - przecie� �w dramat, kt�ry rozpoczyna si� na pla�y, gdy kad�ub "Pherganica", pruj�cy si� na rafach w potwornym �oskocie, wysypuje swoj� niewiarygodn� zawarto�� przed ta�cz�cym Robinsonem, ten dramat jest ca�kiem realny, jako p�acz uczu� nie odwzajemnionych... Od tego miejsca, wyznajmy, ksi��ka staje si� coraz trudniejsza do zrozumienia i wymaga nie byle jakiego wysi�ku odbiorcy. Linia rozwojowa, dot�d precyzyjna, wik�a si� i p�tli. Czy�by autor umy�lnie chcia� dysonansami zam�ci� wymow� romansu? Do czego s�u�� oba sto�ki barowe, kt�re urodzi�a Sierodka - domy�lamy si�, �e ich tr�jno�no�� jest prost� cech� dziedziczn�, to jasne, dobrze, ale kto by� ojcem tych sto�k�w? By�a�by ju� rzecz w stanie niepokalanego pocz�cia mebli?? Dlaczego Glumm, kt�ry poprzednio tylko plu� na wieloryby, okazuje si� ich krewnym (Robinson m�wi o nim do Sierodki per "kuzyn waleni")? A dalej: na pocz�tku drugiego tomu Robinson ma od trojga do pi�ciorga dzieci. Niepewno�� liczby pojmujemy jeszcze: to jedna z cech halucynatorycznego �wiata, kiedy si� ju� bardzo skomplikowa�: Stw�rca nie jest ju� pewno w stanie wszystkich naraz szczeg��w stworzonego utrzyma� porz�dnie w pami�ci. Bardzo dobrze. Lecz z kim mia� te dzieci Robinson? Czy stworzy� je czystym aktem intencjonalnym, jak poprzednio Glumma, Sierodk�, Smena, czy te� pocz�� je w akcie po�rednio wyimaginowanym - z niewiast�? O trzeciej nodze Sierodki w drugim tomie ani jedno s�owo nie pada. Znaczy�o�by to rodzaj antykreacyjnej ekstrakcji? W �smym rozdziale rzecz zdaje si� potwierdza� ten fragment rozmowy z kocurem "Pherganica", w kt�rym �w powiada do Robinsona ,,ty wyrwinogo". Ale skoro tego kocura Robinson wcale nie odnalaz� na statku ani inaczej nie stworzy�, bo kota wymy�li�a ta ciotka Glumma, o kt�rej �ona Glumma m�wi, �e by�a "po�o�nic� Hiperborej�w", nie wiadomo, niestety, czy Sierodka mia�a opr�cz sto�k�w jakie� dzieci, czy nie. Sierodka do dzieci si� nie przyznaje: przynajmniej w ten spos�b, �e nie odpowiada na �adne pytania Robinsona podczas wielkiej sceny zazdro�ci, w kt�rej nieszcz�nik plecie ju� stryczek z w��kna kokosowego. "Nierobinsonem" zowie siebie bohater w tej scenie, a nawet "NICNIEROBINSONEM". Ale skoro tyle rzeczy zrobi� dot�d (tj. stworzy�), jak �w passus nale�a�oby pojmowa�? Dlaczego Robinson powiada, �e nie b�d�c tak dok�adnie tr�jno�nyn; niczym Sierodka, przecie� jest pod tym wzgl�dem do niej poniek�d odleg�e podobny - to jedno jeszcze jako tako da si� wyrozumie�, lecz uwaga owa, zamykaj�ca pierwszy tom, nie ma w drugim ani kontynuacji anatomicznej ani artystycznej. Dalej, historia ciotki od Hiperborej�w wygl�da raczej niesmacznie, jak i ch�r dzieci�cy, co akompaniuje jej metamorfozie: ("Nas tu trzy, cztery i p�, Pi�tachu stary" - przy czym Pi�tach jest to stryj Sierodki - ryby o nim bulgoc� w III rozdziale, zn�w chodzi o jakie� aluzje do pi�t, ale nie wiadomo, czyich). Im dalej w drugi tom, tym bardziej zbija on z panta�yku. Robinson wprost z Sierodk� w og�le ju� nie rozmawia w drugiej jego cz�ci: ostatni akt komunikacji - to �w list, noc�, w jaskini, w popiele ogniska przez ni� napisany po omacku, list do Robinsona, kt�ry ten odczytuje ze �witem - ale dr�y ju� poprzednio, domy�laj�c si� jego tre�ci w mrokach, kiedy wodzi palcami po wystyg�ym �u�lu... "�eby jej da� wreszcie spok�j!" - napisa�a, a on nie �mia� nic ju� odpowiedzie�, uciek� jak niepyszny - po co? �eby organizowa� wybory Miss Per�op�aw�w, �eby ok�ada� kijem palmy, wyzywaj�c je od ostatnich, �eby na promenadzie pla�owej krzycze� sw�j program zaprz�gni�cia wyspy do wielorybich ogon�w! Wtedy te�, w ci�gu jednego przedpo�udnia, powstaj� owe t�umy, kt�re Robinson powo�uje do egzystencji byle jako, od niechcenia, wypisuj�c nazwiska, imiona, przydomki, gdzie popadnie - po czym zdaje si� nast�powa� chaos kompletny: jako sceny ze zbijaniem tratwy i z jej rozbijaniem, ze stawianiem domu dla Sierodki i jego k�adzeniem, z r�kami, co tyle� tyj�, ile nogi chudn�, z niemo�liw� orgi� bez burak�w, kiedy bohater nie potrafi odr�ni� uszu od uszek ani krwi od barszczu! Wszystko to razem - nieomal sto siedemdziesi�t stron, nie licz�c epilogu! - wywo�uje wra�enie, �e albo Robinson zapar� si� pierwotnych plan�w, albo �e si� sam autor zagubi� w dziele. Jako� Jules Nefastes o�wiadczy� w "Figaro Litteraire", �e utw�r jest "kliniczny po prostu". Ob��dowi, wbrew swojemu prakseologicznemu planowi Kreacji, Sergiusz N. uj�� nie m�g�. Skutkiem prawdziwie konsekwentnej kreacji solipsystycznej musi by� schizofrenia. T� banaln� prawd� ksi��ka stara si� zilustrowa�. Tote� Nefastes uwa�a j� za intelektualnie ja�ow�, jakkolwiek zabawn� miejscami - a to dla autorskiej inwencji. Anatol Fauche natomiast w "La Nouvelle Critique" kwestionuje os�d swego kolegi z "Figaro Litteraire" powiadaj�c, naszym zdaniem zupe�nie do rzeczy, �e Nefastes, bez wzgl�du na to, o czym prawi� "Robinsonady", jest niekompetentny psychiatrycznie (po czym nast�puje d�ugi wyw�d o braku wszelkiego zwi�zku mi�dzy solipsyzmem a schizofreni�, lecz my, maj�c ten problem za ca�kiem dla ksi��ki nieistotny, odsy�amy Czytelnika do "Nowej Krytyki" w tym wzgl�dzie). A Fauche tak nast�pnie wyk�ada filozofi� powie�ci: dzie�o ukazuje, �e akt kreacji jest asymetryczny, bo wprawdzie wszystko da si� my�l� stworzy�, lecz nie wszystko (nic prawie) da si� potem unicestwi�. Na to nie pozwala sama pami�� tworz�cego, niepodleg�a jego woli. Pod�ug Fauche'a powie�� nie ma co prawda nic wsp�lnego z histori� kliniczn� (pewnego szale�stwa na bezludziu), ale pokazuje stan zab��kania w kreacji: dzia�ania Robinsona (w drugim tomie) s� o tyle tylko bezsensowne, �e on sam ju� z nich nic nie ma; natomiast psychologicznie t�umacz� si� ca�kiem jasno. To szamotanina, typowa dla cz�owieka brn�cego w sytuacje, jakie tylko cz�stkowo antycypowa�; sytuacje te, krzepn�c pod�ug praw sobie w�a�ciwych, bior� go w niewol�. Z realnych sytuacji - podkre�la Fauche - mo�na realnie uciec; z my�lanych natomiast si� nie wycofasz; tote� "Robinsonady" wyjawiaj� to tylko, �e cz�owiekowi prawdziwy �wiat jest niezb�dny ("prawdziwy �wiat zewn�trzny jest prawdziwym �wiatem wewn�trznym"). Robinson pana Coscat wcale nie by� szalony - to tylko jego plan sporz�dzenia sobie syntetycznego uniwersum na wyspie bezludnej by� ju� w powiciu skazany na kl�sk�. Si�� tych wniosk�w Fauche tak�e odmawia "Robinsonadom" g��bszych warto�ci, bo - tak wy�o�one - dzie�o istotnie okazuje si� nader ubogie. Zdaniem niniejszego recenzenta obaj cytowani krytycy przeszli obok utworu, nie odczytawszy nale�ycie jego zawarto�ci. Autor wy�o�y�, naszym zdaniem, rzecz daleko mniej banaln� zar�wno od historii ob��du na wyspie bezludnej, jak i od polemiki z tez� o kreacyjnej wszechmocy solipsyzmu. (Polemika ostatniego typu by�aby w og�le nonsensem, poniewa� w systemowej filozofii nikt nigdy twierdzenia o solipsystycznej wszechmocy tw�rczej nie g�osi�; gdzie jak gdzie, ale w filozofii walka z wiatrakami na pewno nie pop�aca.) Pod�ug naszego przekonania to, co czyni Robinson, kiedy "szaleje", �adn� wariacj� nie jest - i nie jest to te� jakowe� polemiczne g�upstwo. Wst�pna intencja bohatera powie�ci jest racjonalnie zdrowa. Wie on o tym, �e ograniczeniem ka�dego cz�owieka s� Inni; mniemanie, pochopnie st�d wyprowadzane, jakoby likwidacja Innych dostarcza�a podmiotowi wolno�ci doskona�ej, jest psychologicznym fa�szem, odpowiadaj�cym fa�szowi fizycznemu, co by g�osi�, i� skoro kszta�ty nadaj� wodzie ukszta�towania naczy�, w jakich j� trzyma�, to strzaskanie wszelkich naczy� dostarczy wodzie "absolutnej wolno�ci". Tymczasem jak woda, wyzbyta naczy�, rozlewa si� w ka�u��, tak te� eksploduje ca�kowicie osamotniony cz�owiek, przy czym eksplozja ta jest form� kompletnej dekulturalizacji. Je�li si� nie ma Boga i je�li si� ponadto nie ma ani Innych, ani nadziei ich powrotu, trzeba si� ratowa� zbudowaniem systemu jakiej� wiary, kt�ry wzgl�dem tworz�cego j� musi by� zewn�trzny. Robinson p. Coscat zrozumia� t� prost� nauk�. A dalej: dla zwyk�ego cz�owieka istotami najbardziej po��danymi, a zarazem ca�kowicie realnymi s� istoty nieosi�galne. Ka�dy wie o kr�lowej angielskiej, o jej siostrze, ksi�niczce, o by�ej prezydentowej USA, o s�ynnych gwiazdach filmowych, to jest w rzeczywiste istnienie takich os�b nikt normalny ani troch� nie w�tpi - jakkolwiek tego ich istnienia nie mo�e do�wiadczy� bezpo�rednio (namacalnie). Z kolei ten, kto mo�e si� poszczyci� bezpo�redni� znajomo�ci� takich os�b, ju� nie b�dzie widzia� w nich fenomenalnych idea��w bogactwa, kobieco�ci, w�adzy, urody itd.. poniewa� wchodz�c z nimi w kontakty do�wiadcza, si�� codziennych rzeczy, zupe�nie zwyk�ej, normalnej, ludzkiej ich u�omno�ci. Albowiem osoby takie w zbli�eniu wcale nie s� przecie� istotami boskimi czy inaczej nadzwyczajnymi. Wi�c prawdziwie szczytuj�ce perfekcj�, prawdziwie otch�annie przez to po��dane, wyt�sknione, upragnione mog� by� tylko istoty dalekie a� do pe�nej nieosi�galno�ci. Magnetycznego uroku przydaje im wyniesienie ponad t�umy; nie przymioty cia�a czy ducha, lecz nieprzenikliwy dystans spo�eczny wytwarza ich kusz�c� aureol�. Ot� ten rys rzeczywistego �wiata usi�uje Robinson powt�rzy� na swojej wyspie, wewn�trz kr�lestwa byt�w przez siebie wyimaginowanych. Zrazu dzia�a b��dnie, a to, gdy� po prostu fizycznie odwraca si� plecami ku tworzonemu - Glummom, Smenom itp. - dystans wszak�e, do�� naturalny mi�dzy panem i s�ug�, rad by prze�ama�, kiedy przydaje sobie kobiet�. Glumma ani m�g� ani chcia� wzi�� w obj�cia; teraz - wobec dziewczyny - ju� tylko nie mo�e. I nie o to chodzi (bo to nie jest �aden intelektualny problem!), �e on nieby�ej nie m�g� w obj�cia chwyci�. Ma si� rozumie�, �e to niemo�liwe! Sz�o o to, �eby utworzy� my�l� tak� sytuacj�, kt�rej w�asne, naturalne prawo po wiek udaremni erotyczny kontakt - a przy tym musi to by� takie prawo, kt�re nieistnienie dziewczyny doskonale ignoruje. To prawo ma Robinsona pow�ci�gn��, a nie banalny, prostacki fakt nieistnienia partnerki! Gdy� zwyczajnie przyj�� do wiadomo�ci jej nieistnienie - to wszystko zrujnowa�. Robinson zatem, domy�liwszy si�, co nale�y uczyni�, zabiera si� do roboty - czyli do sporz�dzenia ca�ego, zmy�lonego spo�ecze�stwa na wyspie. To ono stanie mi�dzy nim a dziewczyn�; to ono wytworzy system barier, przeszk�d, da wi�c �w nieprzekraczalny dystans, z kt�rego b�dzie j� m�g� kocha�, b�dzie m�g� jej trwale po��da� - nie nara�ony ju� na �adn� okoliczno�� trywialn�, jako na ch�tk� wyci�gni�cia r�ki dla dotkni�cia jej cia�a. On wie przecie�, �e je�li jeden jedyny raz ulegnie w walce, toczonej sam na sam, je�li spr�buje jej dotkn�� - ca�y �wiat, kt�ry stworzy�, w tym�e okamgnieniu runie. A wi�c dlatego zaczyna "szale�", w zapami�ta�ym, dzikim po�piechu wyrajaj�c ze swej imaginacji t�umy - owe przydomki, nazwiska, byle jakie imiona wymy�laj�c i wypisuj�c na piasku, bredz�c o �onach Glumma, o ciotkach, starych Pi�tachach itd., itp. A �e owo mrowie jest mu tylko jako pewna niepokonana przestrze� potrzebne (co by stan�o mi�dzy Nim a Ni�) - tworzy byle jako, ko�lawo, partacko i chaotycznie; dzia�a w po�piechu - i ten po�piech dyskredytuje tworzone, wyjawia jego be�kotliwo��, jego nieprzemy�lan� tandet�. Gdyby mu si� powiod�o, zosta�by wiecznym kochankiem, Dantem, Don Kichotem, Werterem, i tym samym postawi�by na swoim. Sierodka - czy to nie oczywiste? - sta�aby si� w�wczas kobiet� r�wnie realn� co Beatrycze, co Lotta, co jaka� kr�lowa czy ksi�niczka. B�d�c ca�kowicie realn�, by�aby zarazem - nieosi�galna. Dzi�ki temu m�g�by �y� i marzy� o niej, albowiem zachodzi dog��bna r�nica pomi�dzy sytuacj�, w kt�rej kto� z jawy t�skni� do w�asnego snu, a tak�, w kt�rej jawa kusi jaw� - swoj� niedo�cig�o�ci� w�a�nie. Bo tylko w tym drugim przypadku wci�� mo�na przecie� �ywi� nadziej�... skoro tylko dystans spo�eczny lub inne podobne przegrody przekle�laj� szans� spe�nienia mi�o�ci. Stosunek Robinsona do Sierodki m�g� wi�c ulec normalizacji tylko, gdyby ona jednocze�nie si� urealni�a oraz uniedost�pni�a - dla niego. Klasycznej bajce o po��czeniu kochank�w, roz��czonych z�ym losem, Marrel Coscat przeciwstawi� tedy bajk� ontyczn� o konieczno�ci trwa�ej roz��ki, jako jedynej gwarantce duchowych �lub�w - trwa�ych. Poj�wszy ca�� trywialno�� b��du "trzeciej nogi" Robinson (a nie autor, ma si� rozumie�!) milczkiem o niej "zapomina" w drugim tomie. Pani� swojego �wiata, kr�lewn� z lodowej g�ry, kochank� niedotykaln� chcia� uczyni� Sierodk�, t� sam�, kt�ra zaczyna�a u niego edukacj� jako ma�a s�u��ca, prosta nast�pczyni grubego Glumma... . I to si� w�a�nie nie uda�o. Czy wiecie ju�, czy domy�lacie si� dlaczego? Odpowied� brzmi prosto: poniewa� Sierodka, inaczej ni� jaka� kr�lowa, wiedzia�a o Robinsonie, poniewa� kocha�a go. Tote� nie chcia�a zosta� bogini�-westalk�: to rozdwojenie popycha bohatera do zag�ady. Gdyby to tylko on j� kocha�, ba! Ale ona odwzajemni�a uczucia... Kto nie rozumie tej prostej prawdy, kto my�li, jak poucza�y naszych dziad�w ich wiktoria�skie guwernantki, �e umiemy kocha� innych, a nie siebie w tych innych, ten niech lepiej nie bierze do r�ki zasmucaj�cego romansu, jakim obdarzy� nas pan Marcel Coscat. Jego Robinson wymarzy� sobie dziewczyn�, kt�rej nie chcia� odda� jawie do ko�ca, poniewa� ona by�a nim, poniewa� z tej jawy, kt�ra nigdy nas nie opuszcza, nie ma innego, ni� �mier�, przebudzenia. "GIGAMESH" Patrick Hannahan (Transworld Publishers - London) Oto autor, kt�ry pozazdro�ci� laur�w Joyce'owi. "Ulisses" zogniskowa� odysej� w jednym dniu dubli�skim, podszewk� La belle epoque uczyni� piekielny pa�ac Kirke, �ci�gn�� w stryk dla akwizytora Blooma majtczan� konfekcj� Gerty McDowell, pochodem czterystu tysi�cy s��w obruszy� si� na wiktorianizm, rozwalony wszystkimi stylistykami, jakimi dysponowa�o pi�ro od strumienia �wiadomo�ci po �ledczy protok�. Czy nie by�o to jeszcze kulminacj� powie�ci, a zarazem jej monumentalnym z�o�eniem do rodzinnego grobowca sztuk (w "Ulissesie" nie brak i muzyki!). Wida� nie; wida� sam James Joyce tak nie s�dzi�, skoro postanowi� i�� dalej, pisz�c ksi��k�, kt�ra ma by� nie tylko zogniskowaniem kultury w jednym j�zyku, lecz soczewk� wszechj�zykow�, zej�ciem do fundament�w wie�y Babel. Znakomito�ci "Ulissesa" i "Finnegans Wake", aproksymuj�cej dubeltowym zuchwalstwem niesko�czono��, ani tu nie potwierdzamy, ani nie negujemy. Samotna recenzja nie mo�e by� ju� niczym innym ni� ziarnkiem, dorzuconym do g�ry ho�d�w i przekle�stw, co uros�a na tych obu ksi��kach. Pewne jest atoli, �e Patrick Hannahan, rodak Joyce'a, nigdy by nie napisa� swego "Gigamesha", gdyby nie wielki przyk�ad, kt�ry uzna� za wyzwanie. Mog�o si� zdawa�, �e ta my�l jest z g�ry skazana na kl�sk�. Da� drugiego "Ulissesa" tak samo nie warto, jak drugiego "Finnegana". Na szczytach sztuki licz� si� tylko pierwsze osi�gni�cia, tak jak w historii alpinizmu - tylko pierwsze przej�cia nie zdobytych �cian. Hannahan, do�� wyrozumia�y dla "Finnegans Wake", nie ceni "Ulissesa". "Co za pomys� - powiada - pakowa� dziewi�tnastowieczno�� europejsk�, jako Irlandi�, do sarkofagowego kszta�tu �Odysei�! Orygina� Homera sam jest w�tpliwej warto�ci. To komiks staro�ytny, opiewaj�cy Ulissesa jako Supermana, kt�ry ma sw�j happy end. Ex ungue leonem: po wyborze wzoru poznajemy kaliber pisarza. �Odyseja� jest wszak plagiatem �Gilgamesza�, doprawionym pod gust greckiej publiczki. Co w eposie babilo�skim stanowi�o tragedi� walki zwie�czonej kl�sk�, to Grecy obr�cili w malownicz� awantur� jazdy po Morzu �r�dziemnym. �Navigare necesse est�, ��ycie - podr󿹫, a to mi wielkie m�dro�ci �yciowe. �Odyseja� jest degrengolad� w plagiacie, bo gubi ca�� wielko�� Gilgameszowego boju". Przyzna� trzeba, �e "Gilgamesz" - jak poucza nas o tym sumerologia - naprawd� mie�ci w sobie w�tki, z jakich korzysta� Homer, np. w�tek Odysa, Kirke czy Charona, i �e jest bodaj najstarsz� wersj� ontologii tragicznej, poniewa� ukazuje to, co Rainer Maria Rilke w trzydzie�ci sze�� wiek�w p�niej zwa� wzrostem, kt�ry polega na tym, by "der Tiefbesiegte von immer Groesserem zu sein". Los ludzki, jako walka, nieuchronnie wiod�ca ku przegranej, to przecie� ostateczny sens "Gilgamesza". Patrick Hannahan postanowi� wi�c na babilo�skim eposie rozpi�� swoje p��tno epickie, do�� osobliwe, zaznaczmy, poniewa� jego "Gigamesh" jest histori� bardzo ograniczon� w czasie i miejscu. Notoryczny gangster, p�atny morderca, �o�nierz ameryka�ski czasu ostatniej wojny �wiatowej, G. I. J. Maesch (tj. "D�i Aj D�o" - Government Issue Joe - "Joe w wydaniu pa�stwowym" - tak zwano szeregowych armii USA), zdemaskowany w swej zbrodniczej dzia�alno�ci przez donos niejakiego N. Kiddy'ego, ma by� powieszony z wyroku wojskowego trybuna�u w ma�ej miejscowo�ci hrabstwa Norfolk, gdzie stacjonowa�a jego jednostka. Ca�a akcja obejmuje 36 minut, jako czas potrzebny dla przewiezienia skaza�ca z wi�zienia na miejsce egzekucji. Rzecz zamyka obraz stryczka, kt�ry czarn� p�tl� - widziany na tle nieba - spada na kark spokojnie stoj�cego Maescha. Ot� �w Maesch jest Gilgameszem, p�boskim bohaterem eposu babilo�skiego, ten za�, kto wyda� go szubienicy - stary druh N. Kiddy - to najbli�szy przyjaciel Gilgamesza, Enkidu, stworzony przez bog�w po to, aby bohatera zgubi�. Gdy tak rozprawiamy, widoczne staje si� zw�aszcza podobie�stwo kreacyjnej metody ,,Ulissesa" i "Gigamesha". Sprawiedliwo�� nakazuje skoncentrowa� si� na r�nicach obu tych dzie�. Zadanie mamy o tyle u�atwione, �e Hannahan - inaczej ni� Joyce! - zaopatrzy� ksi��k� w "Wyk�adni�", kt�ra jest dwakro� pojemniejsza od samej powie�ci (dok�adnie - "Gigamesh" liczy 395 stronic, "Wyk�adnia" za� - 847). O tym, jak wygl�da metoda Hannahana, dowiadujemy si� od razu z pierwszego, siedemdziesi�ciostronicowego rozdzia�u "Wyk�adni", kt�ry t�umaczy nam wielokierunkowo�� odniesie�, tryskaj�cych z jednego, jedynego s�owa - mianowicie z tytu�u. "Gigamesh" pochodzi najpierw, jawnie, od Gilgamesza: tym samym ujawnia si� mityczny prawz�r, jak u Joyce`a, bo wszak i jego Ulisses podaje klasyczny adres, nim czytelnik zapozna si� z pierwszym s�owem tekstu. Opuszczenie litery "L" w nazwie "Gigamesh" nie jest przypadkiem; "L" - to Lucipherus, Lucyfer, Ksi��� Ciemno�ci, obecny w dziele, jakkolwiek w nim - osobowo - nie wyst�puje. Litera wi�c (L) tak si� ma do nazwy (Gigamesz), jak Lucyfer do zaj�� powie�ciowych: znajduje si� tam, ale niewidzialnie. Poprzez Logos wskazuje "L" na Pocz�tek (Sprawcze S�owo Genesis); poprzez Laokoona - na Koniec (bo Laokoonowi koniec sprawi�y w�e: zosta� uduszony, jak b�dzie uduszony - przez strangulacj� - bohater "Gigamesha"). "L" ma dalszych 97 koneksji, ale nie mo�emy ich tu wy�o�y�. Dalej - "Gigamesh" to - "A GIGAntic MESS" - okropny zam�t, bieda, w jakiej tkwi bohater, skazany wszak na �mier�. Na s�owo to sk�adaj� si� te�: "gig", ma�a szalupa (Maesch topi� ofiary w gigu, oblawszy je cementem); GIGgle - chichot, pot�pie�czy - to odno�nik (No. 1) do muzycznego lejtmotywu zjazdu do piekie� wed�ug "Klage Dr. Fausti"; powiemy o tym osobno; GIGA - to: a/ w�oskie "giga" - skrzypce: zn�w aluzja do muzycznych podtekst�w eposu, b/ GIGA - to przedrostek oznaczaj�cy miliardy mocy (np. w s�owie GIGAWATY) - tu: mocy Z�a - technicznej cywilizacji. "Geegh"- to staroceltyckie "precz mi st�d", resp. "won". Od w�oskiego "Giga" poprzez francuskie "Gigue" dochodzimy do "geigen": gwarowe oznaczenie kopulacji w niemieckim. Dalsz� etymologiczn� wyk�adni� musimy z braku miejsca urwa�. Odmienny podzia� nazwy, w postaci: "Gi-GAME-Sh" - zapowiada inne aspekty dzie�a: "Game" - to gra, ale i polowanie (na cz�owieka: tu na Maescha). Jest tego wi�cej; za m�odu by� Maesch �igolakiem (GIG-olo); "Ame" to starogerma�ska mamka, "Amme", z kolei - MESH - to sie�: np. ta, w kt�r� Mars schwyta� bosk� ma��onk� z jej kochankiem, a zatem - wnyki, wi�cierz, PU�APKA (stryczek), a nadto system k� z�batych (np. "synchroMESH" - skrzynia bieg�w). Osobny akapit zajmuje si� tytu�em czytanym wspak - poniewa� podczas jazdy na stracenie pod��a Maesch my�lami wstecz, poszukuj�c wspomnienia takiej potwornej zbrodni, kt�re okupi powieszenie. W umy�le jego toczy si� tedy gra (Game!) o najwy�sz� stawk�: je�li wspomni czyn niesko�czenie ohydny, to dor�wna niesko�czonej Ofierze Odkupienia boskiego, tj. stanie si� Antyodkupicielem. To - metafizycznie; oczywi�cie Maesch �wiadomie nie ima si� takiej antyteodycei lecz - psychologicznie - szuka potworno�ci, co by go uczyni�a niewzruszonym wobec stryka. G. I. J. Maesch jest to wi�c taki Gilgamesz, kt�ry w kl�sce osi�ga perfekcj� - negatywn�. Oto doskona�a symetria asymetrii wobec babilo�skiego bohatera. Ot� czytany wspak, "Gigamesz" brzmi "Szemagig" "Szema" - to starohebrajskie s�owo wyj�te z Pentateuchu ("Szema Israel!" - "S�uchaj, Izraelu, tw�j B�g jest Bogiem jedynym!"). Poniewa� mamy odwrotno��, chodzi o Antyboga, tj. personalizacj� Z�a. "Gig" teraz - to, naturalnie, "Gog" (na "Goga i Magoga!"). ,,Szem" - to w�a�ciwie "Szym" - pierwsza cz�� imienia Szymona S�u