1808

Szczegóły
Tytuł 1808
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1808 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1808 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1808 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RAY BRADBURY Ma�y morderca www.bookswarez.prv.pl Nie potrafi�a powiedzie�, kiedy dok�adnie przysz�o jej na my�l, �e jest zabijana. By�y jakie� subtelne oznaki, jakie� podejrzenia ostatnich miesi�cy, jakie� sprawy g��bokie niby przyp�yw morza. By�o tak, jakby patrzy�a na absolutnie spokojny pas b��kitnych w�d, jakby chcia�a si� w nich zanurzy� i dostrzega�a, w�a�nie w chwili gdy fala unosi�a jej cia�o, �e tu� pod powierzchni� �yj� potwory, stwory niewidoczne, opas�e, o chwytnych mackach i ostrych p�etwach, gro�ne, przed kt�rymi nie ma ucieczki. Pok�j falowa� wok� niej w oparach histerii. Widzia�a zawieszone nad sob� ostre narz�dzia. S�ysza�a g�osy ludzi w sterylnych bia�ych maskach.. Nazwisko, pomy�la�a. Jak ja si� nazywam? Alice Leiber, nadp�yn�a my�l. �ona Davida Leibera. Lecz nie przynios�o jej to spokoju. By�a samotna w�r�d tych szepcz�cych cicho bia�ych fartuch�w, samotna ze swym b�lem, md�o�ciami i strachem przed �mierci�. Jestem mordowana na ich oczach. Ci lekarze, te piel�gniarki nie zdaj� sobie sprawy. David nie wie. Nikt nie wie opr�cz mnie i... i zab�jcy, ma�ego mordercy. Umieram i nie mog� im powiedzie� jak. �mialiby si� i m�wili �e majacz�. Zobacz� morderc�, b�d� go tuli�, polubi� i nie pomy�l�, �e jest odpowiedzialny za moj� �mier�. Oto stoj� przed Bogiem i cz�owiekiem, umieraj�ca - i nie ma nikogo, kto by mi uwierzy�. Wszyscy b�d� w�tpi�, uspokaja� mnie k�amstwami, zasypywa� ignorancj�, op�akiwa� mnie i ratowa� mojego zab�jc�. Gdzie jest David, zastanowi�a si�; czeka na zewn�trz, pal�c jednego papierosa po drugim i ws�uchuj�c si� w rzadkie rykni�cia bardzo powolnego zegara? Pot trysn�� z ca�ego jej cia�a jednocze�nie, a wraz z nim krzyk i cierpienie. Teraz. Teraz! Spr�buj mnie zabi�, krzycza�a. Spr�buj, spr�buj, ale ja nie umr�! Nie! W jej wn�trzu by�a pustka. Pr�nia. Nagle nie czu�a b�lu. Zm�czenie. Ciemno��. Po wszystkim, By�o ju� po wszystkim. O Bo�e! Run�a w d�, w czarn� nico�� ust�puj�c� miejsca nico�ci i kolejnej nico�ci i nast�pnej i jeszcze jednej.. Kroki. Delikatne, zbli�aj�ce si� kroki. G�osy ludzi staraj�cych si� m�wi� cicho. - �pi - odezwa� si� daleki g�os. - Prosz� jej nie niepokoi�. Zapach tweedu, fajki, znajomego p�ynu po goleniu. Wiedzia�a, �e stoi przy niej David. A obok nieskazitelny zapach doktora Jeffersa. Nie otwiera�a oczu. - Nie �pi� - powiedzia�a cicho. To by�o zaskoczenie, ulga �e mog�a m�wi�, �e nie by�a martwa. - Alice - powiedzia� kto� i wiedzia�a, �e to David znajduje si� za jej zamkni�tymi powiekami, �e to jego r�ce �ciskaj� jej zm�czon� d�o�. Chcia�by� zobaczy� morderc�, Davidzie, pomy�la�a. Po to tu przyszed�e�, prawda? David pochyla� si� nad ni�. Otworzy�a oczy. Spojrza�a na pok�j. Os�ab�� d�oni� odsun�a ko�dr�. Morderca patrzy� na Davida Leibera spokojnymi b��kitnymi oczami w czerwonej twarzy. Oczami, kt�re skrzy�y si� gdzie� w g��bi. - O rany! - zawo�a� weso�o David Leiber. - Jaki �liczny ch�opak! Dr Jeffers czeka� na Leibera, gdy ten zjawi� si� w szpitalu, �eby zabra� do domu �on� i nowo narodzone dziecko. Wskaza� mu fotel w swoim gabinecie, poda� cygaro. Sam tak�e zapali�, usiad� na kraw�dzi biurka i z ponur� min� wypuszcza� dym. Potem odchrz�kn��, spojrza� _Davidowi prosto w oczy i o�wiadczy�: - Twoja �ona nie lubi tego dziecka, Dave. - Co!? - To by�o dla niej ci�kie prze�ycie, ten por�d. Przez najbli�szy rok b�dzie potrzebowa�a wi�cej uczucia. Nie m�wi�em ci o tym ale na izbie porodowej wpad�a w histeri�. M�wi�a dziwne rzeczy. No c�, by� mo�e ca�� spraw� wyja�ni� dwa pytania - zaci�gn�� si� cygarem. - Czy chcieli�cie tego dziecka, D�ve? - Tak. Planowali�my je. Razem. Alice by�a taka szcz�liwa, kiedy w zesz�ym roku... - Mmm... Wi�c to trudniejszy problem. Poniewa� gdyby�cie nie planowali tego dziecka, m�g�by to by� prosty przypadek matki, kt�ra nienawidzi samego macierzy�stwa. Ale to nie pasuje do Alice. - Dr Jeffers wyj�� cygaro z ust i potar� d�oni� policzek. - A zatem to co� innego. By� mo�e jakie� utajone wspomnienie z dzieci�stwa, kt�re teraz si� ujawni�o. Mo�e po prostu chwilowe zw�tpienie i nieufno�� matki, kt�ra prze�y�a wielki b�l i przeczucie bliskiej �mierci. Je�li tak, to czas powinien wkr�tce wyleczy� te rany. Ale je�eli sprawy nie wr�c� do normy, to wpadnijcie do mnie we tr�jk�. Zawsze ch�tnie widz� starych przyjaci�, prawda? Prosz�, we� sobie jeszcze cygaro dla... hm... dla dziecka. By�o jasne wiosenne popo�udnie. W�z sun�� po szerokich, obramowanych drzewami alejach. B��kitne niebo, kwiaty, ciep�y wiatr. David m�wi� bez przerwy, zapali� cygaro i m�wi� dalej. Alice odpowiada�a kr�tko, cichym g�osem, troch� uspokojona podr�. Lecz nie przytula�a dziecka na tyle mocno ani na tyle po matczynemu, by ukoi� dziwny b�l w duszy Davida. Mog�o si� zdawa�, �e trzyma porcelanow� figurk�. Spr�bowa� serdeczno�ci. - Jak mu damy na imi�? - zapyta�. Alice Leiber -spogl�da�a na migaj�ce za oknami drzewa. - Nie decydujmy na razie - odpar�a. - Wola�abym zaczeka�, a� znajdziemy mu jakie� wyj�tkowe imi�. Nie dmuchaj na niego dymem. Jej zdania p�yn�y monotonnie, bez �adnej r�nicy w tonie. Ostatnia uwaga nie zawiera�a niepokoju ani wyrzutu zatroskanej matki. Po prostu zosta�a wypowiedziana. Zaniepokojony David wyrzuci� cygaro przez okno. - Przepraszam. Dziecko le�a�o, w zgi�ciu matczynego ramienia, a cienie s�o�ca i drzew raz po raz zmienia�y jego twarz. B��kitne oczy otwiera�y si� jak dwa �wie�e wiosenne kwiaty. Z jego ruchliwych, r�owych warg dobiega�y ciche mla�ni�cia. Alice spojrza�a na dziecko i David poczu�, �e dr�y wsparta o jego rami�. - Zimno? - zapyta�. - Ch�odno. Lepiej podnie� szyb�, Dave. To by�o co� wi�cej ni� ch��d. Zamy�lony zamkn�� okno. Kolacja. David Leiber przyni�s� malca z dziecinnego pokoju i usadowi� go w niezwyk�ej pozycji, wspartego o stos poduszek, w �wie�o kupionym dziecinnym krzese�ku. Alice w skupieniu obserwowa�a ruchy swego no�a i widelca. - Jest jeszcze za ma�y na krzese�ko - zauwa�y�a, - Ale to tak przyjemnie, jak tu siedzi - odpar� rado�nie Leiber. - Wszystko jest przyjemne. W biurze tak samo., Mam zam�wie� po same, uszy. Je�li nie b�d� uwa�a�, to zarobi� w tym roku nast�pne pi�tna�cie tysi�cy. Oj, popatrz na Juniora! Zaplu� si� ca�y! Wyci�gn�� r�k�, by wytrze� dziecku brod�. K�tem oka zauwa�y�, �e Alice nawet nie spojrza�a. Powoli od�o�y� serwetk�, - C�, nie by�o to pewnie szczeg�lnie ciekawe - stwierdzi� wr�ciwszy do swego talerza. By� lekko zirytowany i to t�umi�o inne argumenty. - Ale mo�na by oczekiwa�, �e matka zainteresuje si� w�asnym dzieckiem. Alice gwa�townie unios�a g�ow�. - Nie m�w tak. Nie przy nim. P�niej, je�li ju� musisz. - P�niej? - krzykn��. - Przy nim czy nie, co za r�nica? - uspokoi� si� nagle, zastanowi�, zrobi�o mu si� przykro. - Ju� dobrze. W porz�dku. Wiem, jak to jest. Po kolacji pozwoli�a mu zanie�� dziecko na g�r�. Nie powiedzia�a, �eby zani�s�; pozwoli�a mu. Kiedy wr�ci�, sta�a obok radia. S�ucha�a muzyki, lecz nie s�ysza�a jej. Mia�a zamkni�te oczy, jak-by si� zastanawia�a, ws�uchiwa�a w siebie. I nagle by�a przy nim, szybko i cicho; ta sama. Nic si� nie zmieni�o. Jej wargi odnalaz�y go, zatrzyma�y. By� oszo�omiony. Nagle roze�mia� si� g�o�no. Teraz, kiedy dziecko by�o na g�rze poza tym pokojem, znowu zacz�a oddycha�, zn�w �y�a. By�a wolna. Szepta�a do niego, pospiesznie, bez ko�ca. - Dzi�kuj�, dzi�kuj�, kochanie. Za to, �e jeste� sob�. Zawsze. Niezawodny, tak bardzo niezawodny! Musia� si� roze�mia�. - Ojciec powiedzia� mi: "Synu, musisz dba� o swoj� rodzin�". Zm�czonym gestem z�o�y�a na jego szyi swe ciemne, l�ni�ce w�osy. - Przedobrzy�e�. Czasami chcia�abym, �eby zn�w by�o tak jak wtedy, kiedy si� pobrali�my. �adnej odpowiedzialno�ci nic pr�cz nas samych. �adnych... �adnych dzieci. Zbyt gwa�townie chwyci�a go za r�k�. Nienaturalnie skupiona twarz zap�on�a odmienno�ci�. - Pojawi� si� trzeci element. Przedtem by�a� tylko ty i ja. Chronili�my siebie nawzajem. Teraz chronimy dziecko, lecz od niego nie zyskujemy ochrony. Rozumiesz? Kiedy le�a�am w szpitalu mia�am czas na my�lenie o r�nych sprawach. �wiat jest z�y... - Tak s�dzisz? - przerwa�. - Tak. Ale broni� nas przed nim prawa. A tam, gdzie nie ma praw, chroni nas mi�o��. Moja mi�o�� os�ania ci� przed krzywd�, jak� mog�abym ci wyrz�dzi�. Jeste� podatny na moje ciosy, przede wszystkim na moje, lecz mi�o�� to twoja tarcza. Nie czuj� l�ku przed tob�, gdy� mi�o�� t�umi twoje irytacje, nienaturalne instynkty, nienawi�ci i niedojrza�e odruchy. Ale... ale co z dzieckiem? Jest za ma�e, by zna� mi�o�� albo prawa mi�o�ci, wiedzie� cokolwiek... p�ki go nie nauczy-my. A do tego czasu jeste�my wobec niego bezbronni. - Bezbronni? Wobec dziecka? - odsun�� j� od siebie i za�mia� si� cicho. - Czy dziecko zna r�nic� mi�dzy z�em i dobrem? - spyta�a. - Nie. Ale nauczy si�. - Ale dziecko jest tak niedo�wiadczone, amoralne, pozbawione sumienia... - argumentowa�a. Potem przerwa�a nagle i wypu�ci�a go z obj��. - Ten ha�as! Co to by�o? Leiber rozejrza� si�. - Nic nie s�ysza�em. - To stamt�d - powiedzia�a powoli, wpatrzona w drzwi do biblioteki. Leiber przeszed� przez pok�j, otworzy� drzwi, zapali� i zgasi� �wiat�o. - Nic nie ma - stwierdzi� wracaj�c do �ony. - Jeste� zm�czona. Marsz do ��ka, ale ju�! Zgasili �wiat�o i w milczeniu ruszyli schodami w g�r�. Na pi�trze zatrzyma�a si�. - M�wi�am g�upstwa, skarbie. Wybacz. Jestem przem�czona. Rozumia� i powiedzia� jej to. Na chwil� zatrzyma�a si� z wahaniem przy drzwiach pokoju dziecinnego. Potem gwa�townie szarpn�a mosi�n� klamk� i wesz�a do �rodka. Patrzy�, jak podchodzi do ��eczka - niezbyt ostro�nie; jak pochyla si� i sztywnieje, jakby kto� uderzy� j� w twarz. - David! Leiber podszed� do ��eczka. Twarz dziecka by�a jaskrawo czerwona i silnie spocona. Ma�e r�owe wargi porusza�y si�. Jasnoniebieskie oczy wygl�da�y, jakby kto� wyciska� je na zewn�trz. Ch�opczyk macha� drobnymi czerwonymi r�czkami. - Och, p�aka� przed chwil� - stwierdzi� Leiber. - Tak s�dzisz? - Alice, os�ab�a nagle, chwyci�a mocno por�cz ��eczka. - Nic nie s � y s z a � a m. - - Drzwi by�y zamkni�te. - Czy to dlatego tak ci�ko oddycha i ma zaczerwienion� twarz? - Oczywi�cie. Biedny maluch. P�aka�, zupe�nie sam po ciemku. Lepiej niech dzisiaj �pi w naszym pokoju. Mo�e si� znowu rozp�aka�. - Rozpuszczasz go - stwierdzi�a. Leiber wiedzia�, �e Alice przygl�da si� mu, jak przetacza ��eczko do ich sypialni. Rozebra� si� bez s�owa i usiad� na brzegu ��ka. Nagle uni�s� g�ow�, zakl�� pod nosem i pstrykn�� palcami. -- Niech to diabli. Zapomnia�em ci powiedzie�. W pi�tek musz� lecie� do Chicago. - Och, Davidzie - wygl�da�a jak ma�a, zagubiona dziewczynka. - Tak szybko? - Odk�ada�em ten wyjazd przez dwa miesi�ce i teraz sytuacja jest taka, �e musz� lecie�. - Boj� si� zosta� sama. - Do pi�tku b�dziemy ,mieli now� kuchark�. B�dzie z tob� przez ca�y czas. W razie czego wystarczy zawo�a�. Wyjad� tylko na par� dni. - Jednak si� boj�. Nie wiem czego. Nie uwierzy�by�, gdybym ci powiedzia�a. Chyba trac� rozum. Le�a� ju�. Zgasi�a �wiat�o; s�ysza�, jak obchodzi ��ko dooko�a, jak odsuwa ko�dr� i w�lizguje si� do �rodka. Poczu� obok siebie ciep�y, kobiecy zapach. - Je�eli chcesz, �ebym zosta� jeszcze przez kilka dni, to mo�e m�g�bym... - Nie - odpar�a bez przekonania. - Jed�. Wiem, �e to wa�ne. Ja po prostu ca�y czas my�l� o tym, co ci m�wi�am. Prawo, mi�o�� i ochrona. Mi�o�� chroni ci� przede mn�. Ale dziecko... - odetchn�a g��boko. - Co chroni ci� przed nim, Davidzie? Zanim zd��y� odpowiedzie�, zanim zd��y� j� zapewni�, jak niem�dre s� jej obawy, w��czy�a nocn� lampk�. - Popatrz - wskaza�a palcem. Dziecko le�a�o ca�kiem rozbudzone w swoim ��eczku i wpatrywa�o si� w niego uwa�nie i badawczo swoimi b��kitnymi, oczami. �wiat�o zgas�o. Czul, jak dr�y przytulona do niego. - To niezbyt �adnie ba� si� czego�, co urodzi�am - �ciszy�a g�os, m�wi�a gwa�townie, szorstko i szybko. - Ale on pr�bowa� mnie zabi�! Le�y tam, s�ucha naszej rozmowy i czeka, a� wyjedziesz, �eby m�g� znowu spr�bowa�! Przysi�gam! Zacz�a szlocha�. - Prosz� ci� - powtarza� staraj�c si� jako� j� uspokoi�. - Przesta�. Prosz�. D�ugo p�aka�a w ciemno�ci i uspokoi�a si� bardzo p�no. Dr�a�a jeszcze, lecz jej oddech sta� si� spokojny, ciep�y, regularny. Drgn�a raz jeszcze i zasn�a. On drzema�. I na moment przed tym, jak zaci��y�y mu powieki, nim zaton�� w g��bokiej fali snu, do-s�ysza� osobliwy cichy d�wi�k czuwania i �wiadomo�ci. G�os ma�ych, wilgotnych, r�owo elastycznych warg. Dziecko. A potem - sen. Rankiem �wieci�o s�o�ce. Alice u�miecha�a si�. David Leiber ko�ysa� swoim zegarkiem nad ��eczkiem. - Patrz, maluchu. Co� b�yszcz�cego. Co� �adnego. Tak, tak. �licznie b�yszczy. Alice u�miechn�a si�. Kaza�a mu rusza�, lecie� do Chicago, postara si� by� dzieln� dziewczynk�, nie ma si� o co martwi�. Samolot odlecia� na wsch�d z Leiberem na pok�adzie. By�o du�o nieba, du�o s�o�ca, du�o chmur, a potem Chicago wyskoczy�o zza horyzontu. Leiber wpad� w gor�czk� zam�wie�, planowania, przyj��, wizyt, telefon�w, k��tni na konferencjach. W przerwach pospiesznie prze�yka� kaw�, ale codziennie pisa� listy i wysy�a� telegramy m�wi�ce Alice i dziecku kr�tkie, mi�e, proste s�owa. Wieczorem sz�stego dnia wezwano go do telefonu. Los Angeles. - Alice? - Nie, Dave. Tu Jeffers. - Doktorze! - Nie denerwuj si�, synu. Alice zachorowa�a. Najlepiej wracaj pierwszym samolotem do domu. To zapalenie p�uc. Zrobi�, co b�d� m�g�, ch�opcze. Niedobrze, �e to tak kr�tko po porodzie. Potrzebuje teraz du�o si�y. Leiber upu�ci� s�uchawk� na wide�ki. Hotelowy pok�j rozp�ywa� si� i rozpada�. - Alice - powiedzia� nieprzytomnie i ruszy� do drzwi. Samolot lecia� na zach�d, pojawi�a si� Kalifornia i dla Leibera, ju� w domu, nagle zmaterializowa�a si� le��ca w ��ku Alice. Dr Jeffers sta� ko�o okna, a Leiber czu� swoje stopy, jak przesuwaj� si� wolno, coraz bardziej i bardziej materialne, a kiedy stan�� przy jej ��ku, wszystko zn�w by�o ca�e, trwa�e, rzeczywiste. Nikt si� nie odzywa�. Alice u�miecha�a si� blado. Jeffers zacz�� co� m�wi�, lecz niewiele z tego dociera�o do Davida. - Twoja �ona jest zbyt dobr� matk�, synu. Bardziej martwi�a si� o dziecko ni� o siebie. Policzek Alice drgn��, a potem... Zacz�a m�wi�. Nareszcie m�wi�a tak jak matka. Ale... czy naprawd�? Czy to nie cie� gniewu, strachu, odrazy brzmia� w jej g�osie? - Ma�y nie chcia� spa� - m�wi�a Alice. - My�la�am, �e jest chory. Le�a� w swoim ��eczku i patrzy�. A p�no w nocy p�aka�. G�o�no. Ca�� noc, do rana. Nie mog�am go uspokoi�. Nie mog�am spa�. - By�a tak zm�czona, �e wpad�a w zapalenie p�uc - pokiwa� g�ow� Jeffers. - Ale teraz jest na-pchana po uszy sulfonamidami , i nic jej nie-grozi. Leiber poczu�, �e s�abnie. - A dziecko? Co z ch�opcem? - Zdr�w jak ryba. - Dzi�kuj�, doktorze. Jeffers po�egna� si�, cicho otworzy� drzwi i odszed�. Leiber przys�uchiwa� si� jego krokom. - David! Obejrza� si� s�ysz�c jej szept. - To znowu dziecko - powiedzia�a. - Pr�bowa�am si� przekonywa�, jaka jestem g�upia. Ale on wiedzia�, �e jestem os�abiona po szpitalu. Wi�c krzycza� ca�ymi nocami. A kiedy nie krzycza�, by� zbyt spokojny. Gdy zapala�am �wiat�o, le�a� i patrzy�. Leiber zadr�a�. Pami�ta�, �e sam widzia� dziecko czuwaj�ce w ciemno�ci. Czuwaj�ce p�no w nocy, kiedy dzieci powinny spa�. Odepchn�� od siebie t� my�l. To by�o szale�stwo. Alice m�wi�a dalej. - Chcia�am go zabi�. Tak, chcia�am. Godzin� po tym, jak wyjecha�e�, posz�am do jego pokoju i chwyci�am go za szyj�. Sta�am tak bardzo d�ugo i my�la�am. Ba�am si�. Potem przykry�am mu twarz poduszk�, odwr�ci�am na brzuszek, przycisn�am i wybieg�am. Pr�bowa� jej przerwa�. - Nie, pozw�l mi sko�czy� - powiedzia�a szorstko, wpatrzona w �cian�. - Kiedy wysz�am z pokoju, pomy�la�am: to takie proste. Dzieci codziennie' umieraj� od zaduszenia. Nikt si� nigdy nie dowie. Ale kiedy wr�ci�am, �eby zobaczy� go martwego, on �y�! Tak, Davidzie, �y�; odwr�ci� si� na plecy, �y�, u�miecha� si� i oddycha�. Potem nie potrafi�am ju� go dotkn��. Mo�e kucharka si� nim zajmowa�a, nie wiem. Wiem tylko, �e jego krzyk nie pozwala� mi zasn��; zastanawia�am si� po ca�ych nocach, chodzi�am po pokojach, a teraz jestem chora - ko�czy�a ju�. - To dziecko le�y tam teraz, i obmy�la spos�b zabicia mnie. To by�o wszystko, na co wystarczy�o jej si�. Zamkn�a oczy i po chwili ju� spa�a. David Liber sta� nad ni� jeszcze przez d�ugi czas. M�zg zastyg� w jego g�owie. Nie drgn�a nawet jedna kom�rka. Nast�pnego ranka m�g� zrobi� tylko jedno. Wkroczy� do biura doktora Jeffersa, opowiedzia� mu wszystko i s�ucha� pe�nych wyrozumia�o�ci t�umacze� lekarza. - Rozwa�my wszystko spokojnie, synu. To ca�kiem naturalne, �e czasem matki nienawidz� swoich dzieci. Jest na to specjalny termin: ambiwalencja. Zdolno�� do nienawidzenia kogo�, kogo si� kocha. Kochankowie cz�sto czuj� do siebie nienawi��, podobnie jak dzieci do matek. - Ja nie nienawidzi�em swojej matki - przerwa� Leiber. - Nie przyznasz si� do tego, to oczywiste. Ludzie nie chc� przyznawa� si� do nienawi�ci do swoich najbli�szych. - A wi�c, Alice nienawidzi swojego dziecka. - Najlepiej uj�� to tak: ma obsesj�. Posz�a o krok dalej ni� zwyk�a, normalna ambiwalencja. Wini dziecko za ci�ki por�d i za chorob�. Dokonuje projekcji swoich problem�w przerzucaj�c odpowiedzialno�� na pierwszy z brzegu obiekt, kt�rego mo�e u�y�. Wszyscy to robimy. Potykamy si� o krzes�o i klniemy na meble, nie na w�asn� niezgrabno��. Nie trafiamy w pi�k� golfow� i obwiniamy muraw� albo kij. Mog� ci tylko powt�rzy� to, co ju� raz m�wi�em. Poszukaj sposob�w okazania jej swojego uczucia. Postaraj si� udowodni�, jak nieszkodliwe i niewinne jest dziecko. Po jakim� czasie Alice uspokoi si� i pokocha je. Je�li nie przyjdzie do siebie w ci�gu mniej wi�cej miesi�ca, to wpadnij. Polec� ci jakiego� dobrego psychiatr�. A teraz le� ju� i przesta� by� taki ponury. Nadesz�o lato i sprawy sta�y si� �atwiejsze i bardzie normalne. Leiber nigdy nie zapomina� by� opieku�czym wobec �ony. Ona z kolei chodzi�a na d�ugie spacery i wraca�a do si�. Rzadko zdarza�y si� jej wybuchy emocji. A� pewnego razu o p�nocy, kiedy nag�y letni wiatr szala� wok� domu wstrz�saj�c drzewami niby l�ni�cymi tamburynami, Alice obudzi�a si� dr��ca i wsun�a w ramiona m�a, - Co� jest w pokoju - powiedzia�a. - Patrzy na nas. Zapali� �wiat�o. - Przy�ni�o ci si� - stwierdzi�. - Ale i tak jest coraz lepiej. Ju� dawno si� nie ba�a�. Westchn�a, a on zgasi� lampk�. Wci�� trzyma� j� w ramionach my�l�c, jakim jest niezwyk�ym i s�odkim stworzeniem. A� us�ysza�, �e drzwi sypialni otwieraj� si� na kilkana�cie centymetr�w. Nikogo przy nich nie by�o. Otworzy�y si� bez powodu. Wiatr ucich�. Czeka�. Zdawa�o mu si�, �e le�y tak w ciemno�ci przez godzin�. Potem, jakby z j�kiem ma�ego meteoru gin�cego w olbrzymiej, atramentowoczarnej otch�ani kosmosu, w pokoju dziecinnym zap�aka�o dziecko. To by� delikatny, samotny d�wi�k, gdzie� pomi�dzy ciemno�ci�, oddechem kobiety w jego ramionach i wiatrem, zn�w zaczynaj�cym porusza� koronami drzew. Leiber policzy� do pi��dziesi�ciu. P�acz trwa� nadal. Wreszcie, ostro�nie wysun�wszy si� z obj�� Alice, wsta� z ��ka, w�o�y� pantofle i na palcach wyszed� z pokoju. Zejdzie na d�, my�la� zm�czony, podgrzeje troch� mleka i... Ciemno�� usun�a si� spod niego. Jego stopa ze�lizn�a si� i odskoczy�a. Odskoczy�a w pustk�... Wyci�gn�� przed siebie r�ce i rozpaczliwie uchwyci� si� por�czy. Jego cia�o przesta�o pada�. Zakl��. Potkn�� si� o co� mi�kkiego. To co� zaszura�o, spad�o o kilka stopni w d� i zatrzyma�o si�. W uszach mu dzwoni�o, serce t�uk�o si� gdzie� pod krtani�, dusz�co i bole�nie. Dlaczego ludzie zostawiaj� r�ne rzeczy porozrzucane po ca�ym domu? Maca� r�k� w poszukiwaniu przedmiotu, przez kt�ry nieomal zlecia� na g�ow� ze schod�w. Jego r�ka zamar�a w zaskoczeniu. G�o�no wci�gn�� powietrze. To co trzyma�, by�o zabawk�. Du��, niezgrabn� szmacian� lal�, kt�r� kupi� dla... Dla d z i e c k a. Nast�pnego dnia Alice odwioz�a go do pracy. W po�owie drogi zwolni�a, zjecha�a na kraw�nik i zatrzyma�a si�. Potem spojrza�a na m�a. - Chc� pojecha� na wakacje. Nie wiem, czy dasz teraz rad�, kochanie, ale je�li nie, to prosz�, pozw�l mi jecha� samej. Na pewno znajdziemy kogo�, kto zajmie si� dzieckiem. Po prostu musz� wyjecha�. My�la�am, �e wyrastam z tego... tego uczucia. Ale nie. Nie mog� wytrzyma� z nim w jednym pokoju. A on patrzy na mnie, jakby te� mnie nienawidzi�. Musz� wyjecha�, zanim co� si� stanie. Wysiad�, obszed� samoch�d dooko�a, kiwn�� r�k�, by si� przesiad�a, i otworzy� drzwi. - Najlepiej b�dzie, jak zobaczysz si� z dobrym psychiatr�. Je�eli on zaleci wakacje, dobrze. Ale to nie mo�e tak d�u�ej trwa�. �o��dek skr�ca mi si� od tego. - Siad� za kierownic� i w��czy� silnik. - Ja poprowadz�. Opu�ci�a g�ow�; z wysi�kiem powstrzymywa�a �zy. Spojrza�a na niego, kiedy hamowa� ko�o biura. - Dobrze. Zam�w mi wizyt�. Porozmawiam, z kim tylko b�dziesz chcia�, Davidzie. Sta� na kraw�niku i patrzy�, jak odje�d�a, a wiatr rozwiewa� jej d�ugie, l�ni�ce w�osy. W chwil� p�niej zadzwoni� z biura do Jeffersa i za�atwi� wizyt� u godnego zaufania psychiatry. To by�o to. Praca nie sz�a mu zbyt dobrze. Wszystkie sprawy pl�ta�y si� i przez ca�y czas widzia� Alice we wszystkim, na co popatrzy�. Tak wiele swoich l�k�w zdo�a�a mu przekaza�. W�a�ciwie przekona�a go, �e dziecko jest jakie� nienaturalne. Pod koniec dnia odczuwa� ju� tylko zm�czenie, pulsuj�cy b�l g�owy i przemo�ne pragnienie powrotu do domu. Co by si� sta�o, gdybym powiedzia� Alice o tej lalce, o kt�r� potkn��em si� na schodach, zastanawia� si� w windzie. Bo�e, t o doprowadzi�oby j� do histerii. Nie, nigdy jej nie powiem. W ko�cu to tylko przypadek. By� jeszcze jasny dzie�, gdy wraca� taks�wk�. Przed swoim domem w Brentwood zap�aci� kierowcy i wolno ruszy� betonowym chodnikiem ciesz�c si� wci�� padaj�cym z nieba �wiat�em dnia. Bia�a kolonialna fasada domu robi�a wra�enie dziwnie cichej i opuszczonej. Przypomnia� sobie, �e to czwartek, kucharka ma wychodne i Alice musia�a upichci� co� sama albo zje�� gdzie� na mie�cie. Odetchn�� g��boko. S�ysza� samochody jad�ce alej�, dwie przecznice dalej. Przekr�ci� klucz w zamku. Wszed�, od�o�y� kapelusz i neseser na krzes�o, zacz�� zdejmowa� p�aszcz i rozejrza� si�. Gasn�ce �wiat�o dnia sp�ywa�o po klatce schodowej z okna w dachu. Tam gdzie pada�o, nabiera�o jaskrawych barw szmacianej lalki le��cej w dziwacznej pozycji u st�p schod�w. Nie zwraca� jednak uwagi na szmacian� lalk�. M�g� tylko patrze�, nie rusza� si� i zn�w patrze� na Alice. Le�a�a blada, z r�kami wyci�gni�tymi w groteskowym, przerwanym ge�cie. Le�a�a u st�p schod�w. Nie �y�a. W domu s�ycha� by�o jedynie uderzenia jego serca. Alice nie �y�a. Uni�s� jej g�ow�, dotkn�� palc�w. Podni�s� cia�o. Ale ona nie �y�a. Wypowiedzia� jej imi�, g�o�no, wiele razy, i znowu pr�bowa� tul�c j� do siebie odda� jej troch� ciep�a, kt�re utraci�a. Nie pomaga�o. Wsta�. Musia� gdzie� dzwoni�; nie pami�ta�. Nagle by� na g�rze. Otworzy� drzwi pokoju dziecinnego, wszed� do �rodka i pustym wzrokiem popatrzy� na ��eczko. Co� gniot�o go w �o��dku. Widzia� niezbyt wyra�nie. Dziecko mia�o zamkni�te oczy, lecz jego twarz by�a czerwona i mokra od potu, jakby p�aka�o d�ugo i g�o�no. - Ona nie �yje - powiedzia� Leiber do dziecka. - Nie �yje. Zacz�� si� �mia�. Ci�gle jeszcze si� �mia�, gdy wszed� doktor Jeffers i mocno uderzy� go w twarz. - Przesta�! We� si� w gar��, synu. - Spad�a ze schod�w, doktorze. Potkn�a si� o szmacian� lalk� i spad�a. Ja sam potkn��em si� o ni� poprzedniej nocy. A teraz... Lekarz chwyci� go za ramiona i potrz�sn��. - Doktorze, doktorze - powiedzia� niezbyt przytomnie Leiber. - To zabawne. Zabawne. Wymy�li�em wreszcie imi� dla dziecka. Jeffers nie odpowiedzia�. Leiber podpar� g�ow� dr��cymi d�o�mi i o�wiadczy�: - Mam zamiar ochrzci� go w przysz�� niedziel�. Wie pan, jak mu dam na imi�? B�d�... b�d� go nazywa�... Lucyfer! By�a jedenasta w nocy. Przez dom przewin�o si� mn�stwo dziwnych ludzi, kt�rzy zabrali ze sob� najwa�niejsze: Alice. David Leiber usiad� w bibliotece naprzeciwko doktora. - Alice nie by�a szalona - powiedzia� wolno. - Mia�a powody, �eby ba� si� dziecka. Jeffers westchn��. - Teraz sam wpadasz w ten wzorzec. Ona obwinia�a dziecko o swoj� chorob�, a teraz t y ob-winiasz je o jej �mier�. Alice potkn�a si� o zabawk�, pami�taj. Nie mo�esz mie� pretensji do dziecka. - Do Lucyfera? - Przesta� nazywa� go Lucyferem! Leiber pokr�ci� g�ow�. - Alice s�ysza�a jakie� ha�asy w nocy. Jakby kto� nas szpiegowa�. Chcesz wiedzie� co to by-�o? Powiem ci. To by�o dziecko! Tak, m � j syn! Czteromiesi�czny, pe�zaj�cy noc� ciemnym korytarzem, s�uchaj�cy naszych rozm�w. S�ysz�cy ka�de s�owo! - Z�apa� za por�cze fotela. - A kiedy zapala�em �wiat�o... Dziecko jest ma�e. Mo�e si� doskonale schowa� za jaki� mebel, za drzwi, pod �cian�, poni�ej poziomu wzroku. - Przesta�! - za��da� Jeffers. - Pozw�l mi powiedzie�, co my�l�, bo zwariuj�. Kiedy wyjecha�em do Chicago, kto nie po-zwala� Alice zasn��, zm�czy� j� i os�abi� tak, �e dosta�a zapalenia p�uc? Dziecko! A kiedy nie umar�a, pr�bowa� zabi� mnie. To by�o proste: zostawi� lalk� na schodach, a potem krzycze� tak d�ugo, a� ojciec maj�c do�� tego p�aczu wstanie, �eby zej�� na d� i podgrza� mleko, i potknie si�; Prymitywna sztuczka, ale skuteczna., Mnie si� uda�o. Lecz Alice nie �yje. David Leiber przerwa� na chwil�, na tyle d�ug�, by zapali� papierosa. - Powinienem si� zorientowa�. Zapala�em �wiat�o w �rodku nocy, wiele razy, a on le�a� z otwartymi oczami. Wi�kszo�� dzieci �pi prawie ca�y czas, bez przerwy. Ale nie t o. To czuwa i... my�li. - Niemowl�ta nie my�l� - przerwa� Jeffers. - Wi�c czuwa i robi to, co mo�e zrobi� ze swoim m�zgiem. Do diab�a, co w�a�ciwie wiemy o m�zgu niemowlaka? Mia� powody, �eby nienawidzi� Alice; podejrzewa�a, �e jest tym, czym jest - na pewno nie zwyczajnym cz�owiekiem. Leiber pochyli� si� w stron� doktora. - To wszystko si� wi��e. Przypu��my, �e kilkoro dzieci z tych wszystkich milion�w rodzi si� takich, �e natychmiast potrafi� porusza� si�, widzie�, s�ysze�, my�le�. Wiele owad�w jest samowystarczalnych od momentu narodzin. W ci�gu kilku dni przystosowuje si� wi�kszo�� ssak�w i ptak�w. Ma�ym ludziom potrzeba lat, zanim naucz� si� m�wi� i porusza� na niepewnych nogach. Ale przypu��my, �e jedno dziecko na milion jest... dziwne. Urodzone z pe�ni� �wiadomo�ci, instynktownie zdolne do my�lenia. Czy nie by�by to doskona�y kamufla�, znakomite maskowanie tego, co chcia�oby zrobi�? Mog�oby udawa� zwyk�ego, s�abego, p�acz�cego, nic nie widz�cego malucha. Zu�ywaj�c tylko troch� energii potrafi�oby raczkowa� po ciemnym domu i s�ucha�. I jak �atwo by mu by�o podk�ada� pu�apki na schodach. Jak �atwo p�aka� po ca�ych nocach, �eby zam�czy� matk�. Jak �atwo, podczas porodu, by� tak blisko niej, �e kilka zr�cznych dzia�a� spowoduje zapalenie otrzewnej! - Na mi�o�� bosk�! - Jeffers zerwa� si� na nogi. - To co m�wisz, jest odra�aj�ce! - To, o c z y m m�wi�, jest odra�aj�ce. Ile matek zmar�o przy porodzie? Ile wykarmi�o niezwyk�e ma�e niesamowito�ci, w ten czy inny spos�b przynosz�ce �mier�? Dziwne, czerwone stworzonka z m�zgami, kt�re dzia�aj� w szkar�atnej ciemno�ci, jakiej nie mo�emy si� nawet domy�la�? Pierwotne ma�e m�zgi, przepe�nione pami�ci� gatunku, nienawi�ci� i okrucie�stwem. Pytam ci�, doktorze, co jest na �wiecie bardziej samolubnego ni� dziecko? Nic! Nie istnieje nic tak egoistycznego, aspo�ecznego, samolubnego - nic! Jeffers zmarszczy� brwi i bezradnie pokr�ci� g�ow�. Leiber od�o�y� papierosa. - Nie przypisuj� dziecku du�ej si�y. Tyle tylko, by s�ucha� przez ca�y czas. By p�aka� po nocach. To dosy�; nawet wi�cej ni� dosy�. Jeffers spr�bowa� �artu. - Wi�c to morderstwo. A morderstwo musi mie� motyw. Wymy�l jaki� motyw dla dziecka. Leiber mia� ju� gotow� odpowied�. - Czy jest co� bardziej spokojnego, bardziej sennie szcz�liwego, zadowolonego, wypocz�tego, nakarmionego, zaspokojonego, nie znaj�cego k�opot�w ni� nienarodzone dziecko? Nie. Unosi si� w sennym mrocznym wirze bezczasowego cudu, ciep�ego po�ywienia i ciszy. Senne marzenie spowija jego �wiat. I nagle jest sk�aniane do opuszczenia legowiska, zmuszane do wyj�cia, wypychane w ha�a�liwy, nieczu�y, egoistyczny, nerwowy i bezlitosny �wiat, gdzie musi polowa� i �ywi� si� tym, co upoluje, poszukiwa� gin�cej mi�o�ci, kt�ra by�a kiedy� jego niezaprzeczalnym prawem, spotyka� zamieszanie zamiast wewn�trznej ciszy i zachowawczej drzemki. I noworodek odrzuca to. Odrzuca wszystkimi mi�kkimi, delikatnymi w��knami swego male�kiego cia�a. Nienawidzi ostrego, zimnego powietrza, ogromnych przestrzeni, nag�ego odej�cia znanych rzeczy. A kto odpowiada za to rozczarowanie, to okrutne zdj�cia zakl�cia? Matka. I tak dziecko ma kogo�, kogo mo�e nienawidzi� i nienawidzi ca�� moc� swego ma�ego umys�u. Matka odepchn�a go, odrzuci�a. A ojciec nie jest lepszy. Jego te� zabi�! Na sw�j spos�b te� jest winien! - Gdyby to, co m�wisz, mia�o by� prawd� - przerwa� mu Jeffers - to ka�da kobieta na �wiecie mu-sia�aby patrze� na swoje nowo narodzone dziecko jak na co� przera�aj�cego, co� przyprawiaj�cego o dreszcze. - A dlaczego nie? Czy dziecko nie ma doskona�ego alibi? Chroni� go tysi�ce lat uznanych wierze� medycznych. Ze wszystkich obserwacji wynika, �e jest bezradne, za nic nie odpowiada. Dziecko rodzi si� nienawidz�c. I z biegiem czasu sprawy pogarszaj� si� zamiast polepsza�. Niemowl�ciu po�wi�ca si� z pocz�tku sporo uwagi i troski. Ale czas mija i to si� zmienia. Zaraz po urodzeniu dziecko dysponuje wielk� si��. Si�� zmuszaj�c� rodzic�w do robienia r�nych g�upstw, kiedy si� rozp�acze albo zakaszle, do podskakiwania, kiedy krzyknie. Ale w miar� jak mijaj� miesi�ce, dziecko czuje, �e nawet ta si�a wymyka mu si� szybko, na zawsze, by nigdy ju� nie powr�ci�. Dlaczego nie ma si� stara� jej utrzyma�? Dlaczego nie ma walczy� o pozycj� wtedy, kiedy przemawiaj� za tym wszystkie okoliczno�ci? W przysz�ych latach b�dzie za p�no, by wyrazi� swoj� nienawi��. Trzeba uderzy� teraz. G�os Leibera by� bardzo cichy, bardzo mi�kki. - M�j ma�y ch�opczyk, le��cy noc� w swoim ��eczku, ze spocon�, czerwon� twarz�, nie mog�cy z�apa� tchu. Od p�aczu? Nie. Od upartego, bole�nie powolnego wychodzenia z ��eczka, od czo�gania si� po d�ugich, ciemnych korytarzach. M�j ma�y synek. Chc� go zabi�. Jeffers poda� mu szklank� wody i kilka tabletek. - Nikogo nie b�dziesz zabija�. Prze�pisz si� dwadzie�cia cztery godziny, to mo�e zmienisz zdanie. Za�yj to. Leiber popi� tabletki i pozwoli� zaprowadzi� si� na g�r� do sypialni. P�aka�, kiedy doktor uk�ada� go w ��ku. Nast�pnego ranka Jeffers podjecha� pod dom Leibera. To by� �adny ranek i doktor przyby� tu, by zaleci� pacjentowi odpoczynek na wsi. Tamten pewnie b�dzie jeszcze spa�. Dosta� do�� �rodk�w nasennych, �eby nie obudzi� si� przez co najmniej pi�tna�cie godzin. Jeffers przycisn�� dzwonek. �adnej odpowiedzi. S�u��ca jeszcze nie wr�ci�a, za wcze�nie. Popchn�� frontowe drzwi, stwierdzi�, �e s� otwarte, i wszed� do �rodka. Od�o�y� walizeczk� na najbli�sze krzes�o. Co� bia�ego usun�o si� z pola widzenia - co� jakby wra�enie ruchu na szczycie schod�w. Jeffers nie zwr�ci� na to uwagi. W domu �mierdzia�o gazem. Jeffers pogna� na g�r� i wpad� do sypialni Leibera. M�czyzna le�a� nieruchomo na ��ku, a w pokoju a� g�sto by�o od gazu uciekaj�cego z sykiem z otwartego palnika pod �cian� ko�o drzwi. Jeffers zakr�ci� go, poodsuwa� wszystkie okna i biegiem wr�ci� do cia�a. By�o zimne. Leiber nie �y� od kilku godzin. Kaszl�c gwa�townie, z za�zawionymi oczami doktor wybieg� z pokoju. Leiber nie odkr�ci� gazu sam. Nie m�g�. Te proszki go powali�y, nie obudzi�by si� do po�udnia. To nie by�o samob�jstwo. A mo�e jednak, mo�e istnia�a cho� minimalna mo�liwo��? Przez pi�� minut Jeffers sta� nieruchomo w hallu. Potem podszed� do drzwi pokoju dziecinnego. Otworzy� je, wszed� do �rodka i pochyli� si� nad ��eczkiem. By�o puste. Przez p� minuty sta� przy nim ko�ysz�c si� lekko, po czym powiedzia�, nie zwracaj�c si� do nikogo konkretnego: - Te drzwi si� zatrzasn�y. Nie mog�e� wr�ci� do ��eczka, gdzie by�by� bezpieczny. Nie uwzgl�dni�e� zatrza�ni�cia drzwi. Taki drobiazg jak drzwi mo�e zniszczy� najlepszy nawet plan. Znajd� ci� gdzie� w domu. B�dziesz si� kry� udaj�c, �e jeste� czym� innym, ni� jeste�. By� oszo�omiony. Po�o�y� d�o� na czole i u�miechn�� si� blado. - Zaczynam m�wi� jak Alice i David. Ale nie mog� ryzykowa�. Niczego nie jestem pewien, ale nie mog� ryzykowa�. Zszed� na d�, otworzy� swoj� lekarsk� walizeczk�, wyj�� z niej co� i ukry� w d�oniach. Co� zaszele�ci�o w g��bi hallu. Co� bardzo ma�ego i bardzo cichego. Jeffers odwr�ci� si� gwa�townie i zrobi� kilka pewnych, szybkich krok�w przed siebie. - Musia�em operowa�, by sprowadzi� ci� na �wiat. A teraz mog� chyba operowa�, by... Ray Bradbury